Biblioteczka
2023-12-29
2023-09-21
"Wąż z Essex" to beletrystyka, która wymagała od autorki nakładu pracy. To nie są bzdurki, które.można wyprodukować na kolanie. Sarah Perry zgrabnie i zręcznie zanurza czytelnika w XIX wiek, opisy są bogate i naturalne, można je doświadczyć wieloma zmysłami, są plastyczne, ale jednocześnie nie stronią od swoistej narratorowi wrażliwości, barwnego jezyka, wyjątkowej wrażliwości na detal i lekkiej subiektywności. Warsztat odznacza się skondensowanym, nasyconym przekazem, każdy drobiazg i zdanie można odbierać jak mały omen lub sentencję, natomiast bogactwo formy - miks streszczeń, listów, scen rodzajowych, delirycznego pamiętnika - utrzymuje historię w ryzach i nadaje zdecydowane tempo losom bohaterów, którzy zdają się dryfować, ale po fakcie - doświadczają roku zmian, takiego, który wspomina się potem całe życie. Miłość, która ma dziesiątki imion, napędza ich, a ich zmagania ukazane są z życzliwą naturalnością, dla odmiany obiektywną, zdystansowaną i wybaczajacą słabości i potrzeby serca. Ponad tym mcgaffinem jest mityczny potwór, zwierzę, czy może objaw zbiorowej paranoi, który zrodzony z plotek, strachu i przypadkowych zdarzeń, wystawia na próbę po równo rozsądek i wiarę. Można wręcz powiedzieć, że każdy z bohaterów ma swojego węża, swoją nemezis, lupus in fabula, do którego podchodzić można też w pełnym spektrum zaangażowania - od prostodusznej obojętności, przez pragmatyzm, po obłęd. Jednocześnie powieść ma nieco sentymentalny, poetycki sznyt. Nie należy więc ani do łatwo przyswajalnych, ani lekkostrawnych. Stanowić może wręcz swego rodzaju wyzwanie intelektualne, moralne i estetyczne - i tak do niej podchodzę.
"Wąż z Essex" to beletrystyka, która wymagała od autorki nakładu pracy. To nie są bzdurki, które.można wyprodukować na kolanie. Sarah Perry zgrabnie i zręcznie zanurza czytelnika w XIX wiek, opisy są bogate i naturalne, można je doświadczyć wieloma zmysłami, są plastyczne, ale jednocześnie nie stronią od swoistej narratorowi wrażliwości, barwnego jezyka, wyjątkowej...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-05
Niemcy, rok 1920. Przemiany społeczne, kobiety na traktory, początki NSDAP, patent Martensa na tworzywa sztuczne nadają książce ton historyczny. Jednocześnie jest to dość skondensowany i po prawdzie zmanierowany (te dialogi!) romans o zbudowaniu miłości na zbieżnym poczuciu humoru, niemieckiej pracowitości, wrażliwości i rycerskim honorze (wszak główny amant nazywa się Jaśko Rycerz). Co nie jest takie głupie, przy czym nie wiem, czy zajmuje choć pół książki. Powiedziałabym, że 25%, bo 55% znajduje tragiczna historia miłosna rodziców Johna. Reszta to oczywista dramatyczna pomyłka i kłótnia kochanków.
Ostatecznie miłość triumfuje, a niegodziwcy ukarzą się sami, coby ludzie zacni nie musieli brudzić sobie rąk.
Bethoven, Schiller, Goethe
Goethe, Bethoven, Schiller
Schiller, Goethe, Bethoven
Hitler
Niemcy, rok 1920. Przemiany społeczne, kobiety na traktory, początki NSDAP, patent Martensa na tworzywa sztuczne nadają książce ton historyczny. Jednocześnie jest to dość skondensowany i po prawdzie zmanierowany (te dialogi!) romans o zbudowaniu miłości na zbieżnym poczuciu humoru, niemieckiej pracowitości, wrażliwości i rycerskim honorze (wszak główny amant nazywa się...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-07-13
2022-06-06
Autorka ma coś z modelem pary "ona taka wrażliwa dziewczynka, co wszystkim pomaga, a on taki dobry wujek, co w sumie jak już zerwie z tą piękną zimną suczą, która go nie kocha, to wie, gdzie szukać pocieszycielki". Fetysz jaki czy co. A może to się dobrze sprzedawało na północy Europy - fantazje nastolatki, wynagrodzonej przez Los za dobre serce?
Romans głównych bohaterów tendencyjny, niewinny, podszyty poczuciem sprawiedliwości. Ona się nie narzuca, a on jest uczciwy, tylko musi przejrzeć na oczy.
Dobre do polecenia piętnastolatce.
Zabawne, że Line jest blondynką (ta druga zdzirowata zresztą też), a na okładce jest brunetka. Ładnie to pokazuje, gdzie wydawca ma to wszystko.
Umiejscowienie akcji w XVII wieku pomaga zaakceptować jakby stylizowaną tellingową retro-narrację i lepiej przyswoić spolaryzowaną moralność bohaterów [bo we współczesnych autorce "Czarownice nie płaczą" się to nie uda(ło)]. Tło historyczne i ekspozycja społeczna jest barwna i przyjemna, łatwo w to wszystko się zatopić. Trochę bandyterii, trochę o okrucieństwie wojen, kontrę honoru, patriotyzm, wierność królowi i damie serca. Prawdziwy romans rycerski do kieszeni. Pojawia się też ciekawy wątek odwróconej psychologii. To jest chyba najmocniejsza strona prozy Sandemo.
No i książka uczy, że edukacja (zwłaszcza literatura piękna i zwalczanie analfabetyzmu w narodzie) uszlachetnia i poszerza horyzonty, co warto docenić. Mamy przecież XVII wiek i publiczne ujęcia wody, w których robi się branie i poi bydło.
Autorka ma coś z modelem pary "ona taka wrażliwa dziewczynka, co wszystkim pomaga, a on taki dobry wujek, co w sumie jak już zerwie z tą piękną zimną suczą, która go nie kocha, to wie, gdzie szukać pocieszycielki". Fetysz jaki czy co. A może to się dobrze sprzedawało na północy Europy - fantazje nastolatki, wynagrodzonej przez Los za dobre serce?
Romans głównych bohaterów...
2022-05-13
Właściwie przepisany tom pierwszy na inną narrację. Nie wydarza się praktycznie nic nowego, oprócz faktu legalizacji posiadania klejnotu. Nawet wątek potomka jubilera z pierwszego tomu poprowadzony jakoś niemrawo. Dużo typowych dla autorki uszczypliwości i sarkazmu mającego świadczyć o głębokim afekcie między postaciami, bliźniaczki porządkują rodzinną dokumentację i właściwie to tyle. Tuż przed ujawnieniem diamentu geniusz bohaterek w interpretacji starych listów i prasy przechodzi w klasyczna zaćmę umysłową, służącą budowaniu napięcia. Chyba przedmiesiączkowego.
Nie wiem. Jakby te dwa tomy zmiksować, przeplatać współczesność i domysły wstawkami opisującymi faktyczne wydarzenia, to mogę miałoby to dla mnie więcej sensu.
Inaczej trochę szkoda na to czasu.
Właściwie przepisany tom pierwszy na inną narrację. Nie wydarza się praktycznie nic nowego, oprócz faktu legalizacji posiadania klejnotu. Nawet wątek potomka jubilera z pierwszego tomu poprowadzony jakoś niemrawo. Dużo typowych dla autorki uszczypliwości i sarkazmu mającego świadczyć o głębokim afekcie między postaciami, bliźniaczki porządkują rodzinną dokumentację i...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-11-06
2021-10-23
Paradoksalnie cieszę się, że to sobie zrobiłam. Historia nie jest specjalnie ambitna (ot, shoujo z trójkątem dla dziewczyn, które lubią bawić się w wojnę) a jednak tło jest dostatecznie poprawne, by wbić się w nie jak w stare kapcie i odpocząć. Postaci sztampowe, bezrefleksyjna historia o dorastaniu, sile miłości, zaginionym władcy i zemście krwi, więc można bez obawy o chorobę morską i ból głowy wybrać się na spokojny rejs, przepłynąć się, zrelaksować.
Gatunkowo?
Jako romans - harlequin. Yoshiko spotyka miłość życia: gdy on ją okrada, ona się trochę boczy, ale jakoś mimochodem mu wybacza; gdy on się do niej przystawia, ona się trochę kurtuazyjnie opiera, ale w końcu mięknie i zostają kochankami.
Jako wojenno-przygodowa dość zwięzła, co jest przedziwne zważywszy na fakt, że chodzi o wojnę domową i to przyzwoicie rozłożoną w czasie. Ale autorka ogranicza się do konkretów. Brakowało mi sensowniej ujawnianych zwrotów akcji i uwiera, że postaci wyjaśniały swoje motywacje po fakcie.
Jako fantasy bardzo powierzchowna. Brak tu zarówno epickich opisów walk (dziwne, zważywszy na profesję Yoshiko i zawiązanie akcji), jak i dokładniejszego pochylenia się nad tym, czym właściwie jest tu magia. Ot, zebrał energię i uderzył. Proste? Proste.
Jeśli chodzi o japonizm, to jest kilka mankamentów: mała dziewczyna zwraca się do Yoshiko "senpai", chociaż niczego się razem nie uczą, czarne kimono z rodowym herbem jest opisane jest jako codzienne, heroina świadoma czekającej jej przeprawy przez góry (możliwe, że zimą) wydaje ostatnie pieniądze na chińską kieckę, zamiast porządne buty, a poza tym została była opisana ab ovo z wszelkim zaprzeczeniem zasad kreowania wizerunku protagonisty w jakimkolwiek utworze japońskim, z jakim się dotąd spotkałam, oraz jej imię skracane jest powszechnie do formy "bezżeńskiej" (Yoshi) czego też Japończycy (raczej?) nie robią. – a jednak są to zarzuty głównie do pierwszych rozdziałów. Potem problem cudownie zanika, kiedy do sztywnych, wręcz teatralnych dialogów zdążam się już przyzwyczaić.
Skutkowało to więc dziwną refleksją, że to może nie dorośli otacze nie umią pisać, tylko... starzy wydawcy nie umią tego redagować(?!).
Nauczyłam się jednak patrzeć przy tej książce trochę luźniej na orientalną otoczkę w powieści. Nie żeby zależało mi na tym, żeby Japonia to była Japonia, nawet jeśli się wyspa inaczej nazywa, bo jak się nałogowo używa japonizmów i zapożycza chimery, to to musi być Japonia historyczna i amen. No nie musi. Nawet jeśli "Imiona..." analogii mają całkiem sporo, to nie musi. Bo to jak wymagać od fantastyki posttolkienowskiej, żeby to zawsze było zachodnioeuropejskie średniowiecze. No przecież nie musi.
Ale klimat i mentalność, co istotne, zostały zachowane, toteż pod tym względem książeczka broni się sto razy lepiej od siostrzanej w gatunku serii "Wojna Lotosowa".
Ps. Ubawiła mnie nazwa miasta Hazukashii. To jest to miasto, przez który każdy autor, doświadczony czy nie, zatrzymuje się zawsze kiedyś przejazdem na drodze pisarskiej kariery. Waszewska tam była, Gaiman tam był (pisze o tym w zbiorze "Dym i lustra"). Może kiedyś też tam pojadę i wyślę sobie pocztówkę stamtąd. No po prostu perełka.
Paradoksalnie cieszę się, że to sobie zrobiłam. Historia nie jest specjalnie ambitna (ot, shoujo z trójkątem dla dziewczyn, które lubią bawić się w wojnę) a jednak tło jest dostatecznie poprawne, by wbić się w nie jak w stare kapcie i odpocząć. Postaci sztampowe, bezrefleksyjna historia o dorastaniu, sile miłości, zaginionym władcy i zemście krwi, więc można bez obawy o...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-01-18
Zniszczony życiowymi porażkami bohater w depresji zostaje wybrany przez władze i zwierzchności do zadania, które będzie tworzyć nowy rozdział w historii całej ludzkości. Motywowany przez swoją naturalną nemezis, zyskuje z czasem osobistą motywację opartą trochę na zemście, a trochę na autokreacji, by w finalnym starciu (spoiler).
Hm, brzmi znajomo...
Serio, jakbym czytała Dukaja chronologicznie, to byłabym dla "Lodu" ostrzejsza. W obu książkach są nawet motywy podróży, balu u wysokiej arystokracji, kłamstwa i prawdy, autokreacji gombrowiczowskiej formy oraz głęboko zakorzenionej w kulturze lub mentalności hierarchii społecznej.
Tyle się mówi o niepowtarzalności jego prozy, a tu taka zabawna niespodzianka - szkielet ten sam, tylko mózg operacji inny.
Siłą "Innych pieśni" jest dla mnie to, że o wiele bardziej autor skupił się był na akcji, niż filozofowaniu. Wszelkie przemyślenia bohaterów są krótkie i w punkt, a oni sami wydają się w pełni zespoleni z rzeczywistością, dobrze to wszystko współgra fabularnie i narracyjnie. Nikt nie miota się bez celu, a wykorzystują podsuwane im okazje, zwłaszcza Berbelek, co przyjęłam z ogromną ulgą (tym większą pamiętając, jak męczący był w tym Gierosławski, anty-bohater).
Fantastykę, która ufizycznia magię, cenię tak, jak się zawsze ceni kreatywne a przemyślane odstępstwa od reguły. "Inne pieśni" świetnie sobie z koncepcją radzą. Arystotelesowska fizyka i biologia świetnie się się sprawdza zaprzęgnięta do tego wózka. Jednocześnie nie jest to fantastyka, która nieobytego czytelnika poprowadzi za rączkę i wszystko wyjaśni, Dukaj pozostaje Dukajem i nie zniża się do tego, by cokolwiek wyjaśnić, jak da radę jeszcze coś udziwnić, to to zrobi (np. przedzierzgnąć "machiny" w "makiny" i "chrześcijan" w "kristian"), a jak czytelnik chce, to może wypożyczyć z biblioteki traktaty starożytnych mędrców i zrobić własny research. Po pełnej lekturze powieści pozostaje jednak w głowie spójny obraz, co świadczy o tym, że autor materiał opanował i umiał go przystępnie zaprezentować. Żadna postać nie wyłoży jednak czytelnikowi suchej teorii makaronizmów.
Czytało mi się zaskakująco dobrze.
(Może "Lód" mnie zahartował.)
Jak normalnie śmieję się z treści, to zaczynam dostrzegać jakiś pokrętny humor w samym warsztacie autora.
(Tak, "Lód" zdecydowanie przepalił mi zwoje w mózgu.)
Zniszczony życiowymi porażkami bohater w depresji zostaje wybrany przez władze i zwierzchności do zadania, które będzie tworzyć nowy rozdział w historii całej ludzkości. Motywowany przez swoją naturalną nemezis, zyskuje z czasem osobistą motywację opartą trochę na zemście, a trochę na autokreacji, by w finalnym starciu (spoiler).
Hm, brzmi znajomo...
Serio, jakbym czytała...
2020-05-14
Jeśli wiosenny lockdown miał jakiekolwiek dobre strony, to właśnie ten, że biblioteki automatycznie przedłużały okres wypożyczenia książek. Uwięziona z Dukajem w czterech ścianach, przez cztery miesiące, podjęłam nierówną walkę - "Lód" albo ja.
To książka zdecydowanie dla weteranów czytelnictwa, ludzi zdeterminowanych lub lubiących filozofię, bo nawet niekoniecznie twarde, fizyczne sci-fi.
Przede wszystkim narracja jest skrajnie wymagająca, stylizowana pod epokę nie tylko ideologią, ale przede wszystkim leksyką, składnią a nawet gramatyką (perła najjaśniejsza: "tłómaczyć"), co podbite jest dodatkowo filozofią życiową bohatera, jego pochodzeniem i wykształceniem, czyniąc powieść ogólnie trudną w odbiorze. To nie jest wieczorna czytanka na dobry sen, do "Lodu" siadałam ze świeżą, wypoczętą głową i studiowałam, tłumacząc sobie symultanicznie jak z języka obcego i nie mam tu na myśli licznych makaronizmów, całych dialogów w językach obcych. Z drugiej strony: ciekawe uchwycenie pierwszoosobowe w depersonalizacji ("się myśli, się rozmawia"), z uszanowaniem tła kulturowego epoki.
Bohaterowie są bardzo różnorodni, właściwie co bohater to osobowość. Każdy jeden oryginał i każdy gotów dzielić się swoimi przemyśleniami z bohaterem głównym. Właściwie to takim anty-bohaterem, bo depresja, alkoholizm i hazard to dopiero początek bardzo długiej listy cnót Benedykta Gierosławskiego, człowieka charakteru krytycznego, nieufnego i zaszczutego. Nie mam zupełnie problemu z wysyłaniem kogoś takiego na samobójczą misję, w którą nie wierzą nawet jego zleceniodawcy; to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Przynajmniej w tej konwencji, gdzie bohater jest pasywnym obserwatorem-empirystą.
Mam natomiast problem z całą koncepcją historiozoficzną i każdym jej ujęciem oraz egzystencjalizmem. Były to żywe idee XX-go wieku, potrafię to zrozumieć i uszanować żywą obecność w utworze, ale odbierałam je w "Lodzie" jako ładnie rozpisane pod scenariusz zapchajdziury, służące spotęgowaniu wrażenia upływu czasu. Czyli właściwie niczemu, oprócz zagłuszenia dynamicznej fantastyki z intrygami kryminalnymi, politycznymi i gospodarczymi nawet (magiczny minerał z kosmosu o odwrotnej fizyce i właściwościach psychoaktywnych, no halo, kogo tu naprawdę obchodzi jakaś "Historja"!) do poziomu dialogowego traktatu religijno-filozoficznego. Akcja ciągnie się straszliwie, a wszelkie zwroty akcji następują o tyle gwałtownie, o ile autor zdaje się wyczerpał temat z jednym filozofem i jest gotów przejść do następnego, łaskawie podganiając McGuffinem. Brak mi do tego cierpliwości. Przez 80% nie dzieje się nic godnego uwagi, czułam się tylko poinformowana jako czytelnik, co dziać by się mogło, gdyby bohaterem był ktoś inny niż Benek. Mimo naprawdę budzącego podziw opracowania materiału, czytając, idzie się pochlastać. Bo to wszystko po prostu zupełnie nie ma znaczenia.
Świat "Lodu" zostaje dogłębnie opowiedziany. Wiadomo, jakie stronnictwa polityczne się wyklarowały, jakie można mieć firmy i jakie eksperymenty przeprowadzać. Wiadomo, jak sprytne ludziki w złotym wieku rozwoju technologii sobie gospodarzą, czytelnik jest skrzętnie o wszystkim poinformowany, po fakcie zostają nam opowiedziane zbrodnie i prawość, a Dukaj dziesiątkami ust rozprawia, waży i rozsądza, co jest przekłamane, co skłamane, a co zaprawdzone i sprawdzone.
A historia samego Benedykta... cóż. Przydarzyła mu się. Przypadkiem, mimochodem i wbrew Gierosławskiemu. Brak mu zaangażowania i celu. A kiedy w końcu cel mu się klaruje, to o ironio historia się kończy. I jest to bodaj jedyna rzecz w "Lodzie", która rzeczywiście ma filozoficzne przesłanie.
Jeśli wiosenny lockdown miał jakiekolwiek dobre strony, to właśnie ten, że biblioteki automatycznie przedłużały okres wypożyczenia książek. Uwięziona z Dukajem w czterech ścianach, przez cztery miesiące, podjęłam nierówną walkę - "Lód" albo ja.
To książka zdecydowanie dla weteranów czytelnictwa, ludzi zdeterminowanych lub lubiących filozofię, bo nawet niekoniecznie twarde,...
2020-12-04
Jest to klasyczna historia drogi, gdzie czytelnik obserwuje bohatera od dziecka, jego rozwój i życiową ścieżkę, pełną przeciwności do pokonania oraz wyzwań, by osiągnąć wymarzony cel.
Jest o dorastaniu, gdzie młody człowiek zostaje sam, bez miejsca na ziemi, dopiero szuka swojej ścieżki, trochę czerpiąc z tego, co podrzuci mu los, trochę się przeciw temu buntując, a trochę poznając dopiero samego siebie i swój życiowy "dar". Także o tym, jak człowiek zakochuje się w wyobrażeniu o swoim autorytecie, mierzy się z prawdą, dorasta, dojrzewa emocjonalnie. Uczy się doceniać swoje życie.
Ciekawie po tylu youngadultowych książkach o emocjonalnym dojrzewaniu dziewcząt, poczytać o dojrzewaniu chłopca, w dość biologicznym i realistycznym wydaniu.
Powiedziałabym, że lektura jest mozolna, ale dzięki zgrabnie ujętemu tłu społeczno-historycznemu nie jest nudna. Pierwsza połowa równoważy tragiczny żywot biedoty londyńskiej z urokami chłopięcego dzieciństwa i pierwszych zauroczeń, a druga połowa książki, dojrzalsze uczucia Roba, miłości i przyjaźni, konfrontowane z trudami rasizmu, polityki i wojny.
Autor cudownie zaprzągł do swej wyobraźni skąpe źródła historyczne o wieku XI-ym. Sama zdziwiłam się, przy jednoczesnym sprawdzeniu w internecie, że niektóre praktyki medyczne mają tak długą tradycję, a mimo to w średniowieczu okładano urazy końskim łajnem, a rany "odkażano" gorącą oliwą, choć dziś nawet dziecko wie, że robi się to alkoholem.
Nie bez powodu autor wymienia całą plejadę bibliotek uniwersyteckich. Chwała mu za to.
Nie czytałam wielu historycznych powieści, ale ta z pewnością ma zalety, których nie wypada zignorować.
Jest to klasyczna historia drogi, gdzie czytelnik obserwuje bohatera od dziecka, jego rozwój i życiową ścieżkę, pełną przeciwności do pokonania oraz wyzwań, by osiągnąć wymarzony cel.
Jest o dorastaniu, gdzie młody człowiek zostaje sam, bez miejsca na ziemi, dopiero szuka swojej ścieżki, trochę czerpiąc z tego, co podrzuci mu los, trochę się przeciw temu buntując, a trochę...
2008
Wakacyjny wypad przyjaciół takich jak Felix, Net i Nika, trójki naprawdę nieprzeciętnych nastolatków: wynalazcy, programisty i esperki, naprawdę nie może się skończyć niczym innym jak nową elektryzującą przygodą i ratowaniem świata. Tego, który jest, był i będzie. A co się będziemy rozdrabniać!
Opowieść z gatunku "kiedy lekcje historii wejdą za mocno", ale i wizje przyszłości ciekawie interpretowały współczesne książce tendencje społeczno-ekonomiczno-ekologiczne. Część nawet nadal jest aktualna i nad tym też warto się zastanowić.
Wakacyjny wypad przyjaciół takich jak Felix, Net i Nika, trójki naprawdę nieprzeciętnych nastolatków: wynalazcy, programisty i esperki, naprawdę nie może się skończyć niczym innym jak nową elektryzującą przygodą i ratowaniem świata. Tego, który jest, był i będzie. A co się będziemy rozdrabniać!
Opowieść z gatunku "kiedy lekcje historii wejdą za mocno", ale i wizje...
2009
*Po latach obniżam o gwiazdkę, bo za nic nie pamiętam, o czym to było. Widać tak uniwersalna, że nie zapada w pamięć. Obniżyłabym o dwie gwiazdki, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że to była "ta książka o niewidomym chłopaku nagrywającym listy do dziewczyny na winyle, który próbował opowiedzieć swoją książkę", bo do żadnej innej przeczytanej książki to nie pasuje, a posiłkując się innymi opiniami na to wychodzi...
Szkoda. Widocznie (tu: nadal posiłkując się innymi opiniami) opowiastka o powojennym społeczeństwie i domowej wojnie pokoleń to problemy, których nijak nie mogłam do siebie odnieść.
*Po latach obniżam o gwiazdkę, bo za nic nie pamiętam, o czym to było. Widać tak uniwersalna, że nie zapada w pamięć. Obniżyłabym o dwie gwiazdki, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że to była "ta książka o niewidomym chłopaku nagrywającym listy do dziewczyny na winyle, który próbował opowiedzieć swoją książkę", bo do żadnej innej przeczytanej książki to nie pasuje, a...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-10
Nie mam nic do zarzucenia, jak rzadko.
Wśród amatorskich ocen wychwyciłam kiedyś komentarz "To taka książka, że po przeczytaniu ma się ochotę rozłożyć ręce i pofrunąć" i uważam, że to najlepsza ocena, jaką ktoś kiedykolwiek mógł jej wystawić.
Bo to nie jest tak, że o pasji Ptaśka się tylko czyta. Ją się czuje.
Komu nie polecam? Tylko osobom ze wstrętem do tematów wojennych (aczkolwiek zalecam inne spojrzenie), gardzącym motywem szpitali psychiatrycznych (aczkolwiek mogliby się dogadać z Alem) oraz mającymi w poważaniu historie (bez happy endu) czy pasje innych ludzi - na tych po prostu nie ma rady, niech się trzymają od książki z daleka.
Nie mam nic do zarzucenia, jak rzadko.
Wśród amatorskich ocen wychwyciłam kiedyś komentarz "To taka książka, że po przeczytaniu ma się ochotę rozłożyć ręce i pofrunąć" i uważam, że to najlepsza ocena, jaką ktoś kiedykolwiek mógł jej wystawić.
Bo to nie jest tak, że o pasji Ptaśka się tylko czyta. Ją się czuje.
Komu nie polecam? Tylko osobom ze wstrętem do tematów wojennych...
2010-11
Kiedy przeczytałam opis, wydawało mi się, że to będzie historia o tym, jak nawiązał się romans między Amerykanką i Japończykiem, którzy wspólnie starają się odtworzyć przeszłe wydarzenia, mają małe prywatne dochodzenie i... A gdzie tam!
Może to i spoiler, ale przynajmniej uczciwy wobec potencjalnego czytelnika: Yoshiro nie poznaje "historii znajomości" swojego ojca i ojca Anny, jak stara się wmówić notatka wydawnictwa. Wiecie dlaczego? Bo wcześniej popełnia samobójstwo.
"Mój ojciec zginął przez twojego!" "Och." "Musisz za to zapłacić!" "Och. Dlaczego?" "Kataki uchi!" "Och. OK." "Powinieneś się wstydzić, śmieciu! Wydymałam cię, a teraz masz się stoczyć na dno i skończyć ze sobą! Wmahahaha!!" "Och. OK." "Wyjeżdżam!" "Och. OK." - tak to mniej więcej wyglądało. Ja rozumiem, że Japończycy są postrzegani jako naród honorowy, karny i sumienny, ale to było przegięcie. Anna nie przedstawiła żadnych dowodów, po prostu nakrzyczała na Yoshiro i sobie poszła, bardzo zraniona. A Yoshiro potulnie wykonał jej wolę. Bezsens.
Poza tym:
Jaka "zmysłowość Anny"? Ona go praktycznie gwałci!
Jaki "system wartości"? Kontrast miedzy jego miłością do córki a biernym pozwalaniu Annie na dosłownie wszystko jest wręcz absurdalny!
Yoshiro zupełnie nie ma charakteru. Zachowuje się jak bezwolna kukła, nie potrafiłam wyobrazić go sobie inaczej, niż jako sztywniaka o pustym, mglistym spojrzeniu lalki i obojętnym wyrazie twarzy.
Anna to zimna suka, robot zaprogramowany na wykonanie woli matki. "[...] zaczyna wątpić w sens zemsty", napisano na okładce, ale to też bzdura. Miała o tym jeden akapit, najwyżej stronę, ale i tak robi swoje.
Najbardziej mnie zaskoczyło to, że po śmierci Yoshiro zostaje jeszcze jakieś 3/5 książki. "No dobra", myślę, "może będzie jeszcze o tym, jak właściwie zginął Derek?". I rzeczywiście, było. I to właściwie odtąd zaczyna się książka. I to właściwie tu znajdują się jedyne wartościowe fragmenty.
A kiedy Anna z frustracji zgasiła sobie papierosa na ramieniu, nie mogłam powstrzymać radosnego uśmiechu.
Kiedy przeczytałam opis, wydawało mi się, że to będzie historia o tym, jak nawiązał się romans między Amerykanką i Japończykiem, którzy wspólnie starają się odtworzyć przeszłe wydarzenia, mają małe prywatne dochodzenie i... A gdzie tam!
Może to i spoiler, ale przynajmniej uczciwy wobec potencjalnego czytelnika: Yoshiro nie poznaje "historii znajomości" swojego ojca i ojca...
2011-12-01
Trudno mi ocenić tę książkę, bo jest zbiorem opowiadań jednocześnie nim nie będąc. Pierwsza i ostatnia część zdecydowanie się wyróżniają, Prolog i Epilog, historia Ślepiego Willego jest z d- wyjęta, a to, o czym King podobno najbardziej chciał napisać (jak twierdzi w posłowiu) mieści się w części drugiej o studenciku od kierek i w przedostatniej, o Smutnym Johnie - lata 60. i o Wietnamie.
Więc może po kolei.
"Mali ludzie w żółtych płaszczach"
Uroczyście ogłaszam, że nie wiem skąd negatywne opinie. Na równi z drugą, to moja ulubiona część. Czytało mi się lekko, niosło typową kingową grozę na granicy śmiechu, perfekcyjnie opowiadało o trudnym dzieciństwie (co z tego, że chłopca, który lubił czytać i rozmawiać o książkach? To was tak zanudziło?) półsieroty, którego matka ma w sobie coś z... pani lekkich obyczajów. Bobby był świetnym przykładem młodego człowieka stojącego u progu dojrzewania (zaczynającego coraz bardziej świadomie być sobą, a nie tylko dzieckiem swojej matki) oraz (co dla mnie istotniejsze) perfekcyjnie rozwala mit o dzieciach-bohaterach. Bo dzieci to małe egoistyczne larwy, które chcą do mamy, gdy się boją, a napisane jest to tak, że wszyscy pisarze robiący głównymi bohaterami dzieci ratujące przyjaciół i cały popaprany świat za cenę własnego życia, którzy by "Małych ludzi" przeczytali, zapadliby się ze wstydu pod ziemię.
Fantastyka ma tu dość interesującą postać, razem z bohaterem do końca nie wierzymy, że się pojawi, choć znaki są już wyraźne...
9/10
"Serca Atlantydów"
Przeskok w pierwszą osobę trochę mnie zdekoncentrował, a pierwszy ustęp, gdzie sam narrator wprost mówi, że jeszcze nie wie, o czym będzie ta historia, trochę demotywuje, ale dalej jest już z górki. Niektóre specyficzne wtrącenia od czasu do czasu uświadamiają czytelnikowi, że to są wspomnienia starego człowieka. Motywy codziennego życia studenckiego, nauki, dorywczej pracy, męskiej przyjaźni, nałogu (hazard), miłości i (oczywiście) esencji lat 60. - pacyfek i wojny - mistrzowsko się przeplatają, stanowią kompatybilną całość, są historią jednego osiemnastolatka, jak i wielu mu podobnych.
I właściwie prawie uwierzyłam, że to osobna historia, dopóki nie przedstawiono Carol.
10/10
"Ślepy Wille"
Dodatek do jakiejś tam "Wieży", mówicie? Nie wiem, nie znam. Wiem tylko, że było nudno, ale to był ten rodzaj nudy, kiedy już się domyśliłeś zakończenia, po prostu wiesz, że to się inaczej nie skończy, a i tak brniesz przez słowa, w nadziei, że ta historia ma coś jeszcze do zaoferowania.
... Cóż. Nie miała.
Wyglądała jak wymyślona naprędce, kiedy Stefan spotkał takiego jednego może-weterana na ulicy i pomyślał "a może on udaje, a jeśli udaje to dlaczego?".
Jedyny plus za stanowienie całości z pierwszą historią.
4/10
"Dlaczego jesteśmy w Wietnamie"
Tutaj natomiast był ten rodzaj nudy, kiedy czytasz jakieś pismo popularno-naukowe i ni czorta nie rozumiesz, co ten autor tam bełkocze. Narracja jest do niczego, dialogi są nieciekawe. Jeśli tak właśnie myśli i rozmawia pokolenie Wietnamu, to szczerze mu współczuję. Nawet opis szaleństwa w wiosce był nieciekawy, mimo swojej uroczo chaotycznej kompozycji.
Poza tym fragmenty pod domem pogrzebowym - na autostradzie podzielone są tak, jakby King sobie nagle o czymś przypomniał. I może rzeczywiście tak było, jeśli pisał na maszynie i nie chciało mu się przepisywać.
Tylko na jedną krótką chwilę moja ciekawość wynurzyła nos spod kołdry, gdzie się ułożyła już do snu. Mianowicie kiedy sprzęty gospodarstwa domowego i inne drobiazgi (o ile fortepian można nazwać drobiazgiem) zaczęły spadać z nieba. Nareszcie coś ciekawego! Miałam nawet nadzieję, że to ta międzywymiarowa wojna rozpętała się na dobre, ale nie... Trudno, do przeżycia. Ale to wciąż za mało, za mało...
Ta historia tylko udowadnia, że Smutny był nie tylko smutny, ale i Nudny.
2/10
"Zapadają niebiańskie mroki nocy"
Epilog w Harwich, ładna klamra i miłe przypomnienie, że na początku mi się podobało...
Ale Carol była jakaś dziwna... Dobra, zbzikowała. Trudno, bywa. To, że Bobby wrócił powspominać było dobrym zamknięciem tej historii.
8/10
Trudno mi ocenić tę książkę, bo jest zbiorem opowiadań jednocześnie nim nie będąc. Pierwsza i ostatnia część zdecydowanie się wyróżniają, Prolog i Epilog, historia Ślepiego Willego jest z d- wyjęta, a to, o czym King podobno najbardziej chciał napisać (jak twierdzi w posłowiu) mieści się w części drugiej o studenciku od kierek i w przedostatniej, o Smutnym Johnie - lata 60....
więcej mniej Pokaż mimo to2011-12-25
Ciekawa, napisana w nietypowy sposób, z językiem stylizowanym na dawny. Szczęśliwie to ostatnie przytłacza tylko w pierwszym rozdziale, bowiem później albo tłumaczka daje sobie spokój albo i autorka trochę przystopowuje z udziwnieniami.
A jednak jakoś niespecjalnie mnie porwała.
Dowcip był przedni, koncepcja zajmująca, świat misternie skonstruowany, niczym stroje z tamtych czasów, a jednak czytanie przypominało spływ rzeką w dolnym biegu. Cóż, przynajmniej miałam czas na podziwianie widoków.
Tymczasem polecam wszystkim fanom fantastyki, lubiącym poznawać nowe koncepcje wilkołactwa i wampiryzmu, nie bojąc się przy tym kontaktu z archaicznym językiem tudzież romansem.
Ciekawa, napisana w nietypowy sposób, z językiem stylizowanym na dawny. Szczęśliwie to ostatnie przytłacza tylko w pierwszym rozdziale, bowiem później albo tłumaczka daje sobie spokój albo i autorka trochę przystopowuje z udziwnieniami.
A jednak jakoś niespecjalnie mnie porwała.
Dowcip był przedni, koncepcja zajmująca, świat misternie skonstruowany, niczym stroje z tamtych...
2012-02-14
Z technicznego punktu widzenia książka prezentuje się jak biografia. Jeśli szukacie dobrego kryminału z wyrazistą postacią mordercy, to szukajcie gdzie indziej, bo z zabójstw popełnionych przez Grenuille'a opisane są tylko dwa.
Ponieważ jest to typ biografii, dominuje narracja, dialogi są ograniczone do niezbędnego dla sytuacji minimum.
Opisy potrafią przytłoczyć monotonnością, zwłaszcza, że nie są one o działaniach bohaterów, a głównie o tym, jak Jan Baptysta postrzega świat - co, biorąc pod uwagę jego węch czulszy od psiego, daje nam całe litanie o istocie zapachu. Zadanie niebanalne, z którym Suskind poradził sobie wcale nie najgorzej. Bo jak opisać zapach? Wzrok, smak, dotyk, nawet słuch - wszystko to wydaje się banalne w porównaniu do opisu węchu. Wymyślane szóste zmysły, ale ilu pisarzy byłoby w stanie opisać zapach? Opisy niestety często sprowadzają się do wyliczanek i to takich składników, których nazwy widziałam po raz pierwszy w życiu.
Książka będzie słabo oddziaływać na tych, którzy nie będą znali albo chociaż kojarzyli z niczym przytaczanych tu woni. To tak, jakby tłumaczyć niewidomemu, że niebo jest niebieskie.
Grenuille to postać absolutnie bez charakteru. Nie ma w sobie krzty iskry żywego człowieka i porównywanie go do kleszcza było bardzo trafne. Jakkolwiek, bezwonny Grenuille jest świetnym przewodnikiem przez zapachową orgię Francji (bo akcja nie ogranicza się do samego Paryża).
Widzimy, jak Jan Baptysta dojrzewa - w sobie, w swoim wonnym fachu. Widzimy kolejne etapy jego życia i wiemy, jak ginęli ludzie, którzy się z nim zadawali. Znamy pobudki, z jakich działa, nawet jeśli są płytkie i odstręczające. A wszystko oplata, przenika i przewodzi zapach.
To jedna z takich książek, która silnie wpływa na czytelnika. Po tej lekturze nie sposób nie zwracać większej uwagi na wonie, które otaczały i będą nas otaczać.
Problem polega na tym, że ta książka prezentuje sobą niewiele więcej i jeśli komuś nie przypadnie do gustu powyższe, to książka absolutnie rozczaruje. To bardziej "HISTORIA pewnego mordercy" niż "Historia pewnego MORDERCY".
Jak już wspomniałam, zabójstw jest tyle, co kot napłakał. Pierwsze mnie zaskoczyło jak złodziej, a na kolejne musiałam czekać do końca książki.
Na końcowym efekcie życiowych dążeń Grenuille'a się zawiodłam (delikatnie mówiąc). Ta entuzjastyczna onanizacja pod szafotem była chyba jakimś aktem manifestacji autora pt.: "Cholera, co ja za idiotyzm stworzyłem! Rozpacz! Dobra, macie, teraz będzie dopiero hardcore!". Brakuje mi opisu śmierci ostatniej pracodawczyni Jana. Widać, że końcówka jest na odwal się.
Nie mówiąc już o samobójstwie na samym końcu. Żeby zjeść człowieka z miłości? Co za absurd, toż to się kupy nie trzyma! Ci spod szafotu jakoś nie chcieli go zjeść!?
Ech... Mimo wszystko historia mnie wciągnęła, sam Grenuille jest dziwny, ale życie ma ciekawie zaprojektowane (tak, końcówka odebrała mi jakiekolwiek złudne wyobrażenie o tym, że Jean mógł żyć naprawdę). Tym, którym spodobał się "Ptasiek" W. Whartona, powinno przypaść do gustu. To ten sam typ.
PS Chyba obejrzę ekranizację. Żeby zmienić zapach w słowo? OK. Ale jak zmienić zapach w obraz na ekranie? Ciekawi mnie, jak wygląda ten film.
EDIT: Film się kwestią samego zapachu mało co przejmuje. Może to i lepiej. Można odbierać historię na innej płaszczyźnie.
Z technicznego punktu widzenia książka prezentuje się jak biografia. Jeśli szukacie dobrego kryminału z wyrazistą postacią mordercy, to szukajcie gdzie indziej, bo z zabójstw popełnionych przez Grenuille'a opisane są tylko dwa.
Ponieważ jest to typ biografii, dominuje narracja, dialogi są ograniczone do niezbędnego dla sytuacji minimum.
Opisy potrafią przytłoczyć...
2012-03-12
Uwielbiam historie o obłąkanych. Po prostu kocham patrzeć, jak z umęczonych ludzi przeistaczają się w zwykłych szaleńców.
Książka absolutnie zaspokoiła moje pragnienie ujrzenia ludzi staczających się na moralne dno, jednocześnie nieświadomych swojej choroby lub naiwnie walczącymi z nią środkami, które tylko przyspieszają cały proces.
Bohaterowie są barwni, pierwszoosobowa narracja z punktu widzenia czterech postaci pozwala poznać ich najskrytsze motywy, pragnienia, działania.
Zatruta, skalana przeszłość, sztuka, toksyczne małżeństwo, zdrada, złudzenia, kłamstwa, perwersje, hipokryzja, magia, morderstwo - części składowe tej kunsztownie ułożonej historii są misternie splecione, skonstruowane z wielką wprawą i finezją.
Harris w operowaniu słowem i skojarzeniem jest po prostu mistrzynią.
Jeśli o mnie chodzi, książka to absolutny majstersztyk.
Minusy? Niektórych mogą znudzić opisy. Że niby "chce się wiedzieć, co dalej, a oni coś ględzą". Nie wiem, może. Dla mnie to budowało klimat. Jestem zauroczona.
Zakończenie bajeczne, oczekiwane i wspaniale ujęte. Choć gdyby nie wiedźma, miałabym wątpliwości co do Marty. Ale tak - jest perfekcyjnie. Tajemnica, szaleńcy i mistyka. Uwielbiam. Nawet jeśli mam niemiłe poczucie, że nie zostanie mi długo w pamięci jako książka, a przeistoczy się w obce, sztuczne wspomnienie, które zagnieździ mi się mgłą gdzieś w podświadomości i będzie odwalało kameleona, że niby to jakaś prawdziwa historia była. To pewnie przez bohaterów, którzy wydają się absolutnie ludzcy (co również bardzo cenię).
Aux marches du palais...
Aux marches du palais...
Y a une si belle fille, lonlá...
Y a une si belle fille...
Uwielbiam historie o obłąkanych. Po prostu kocham patrzeć, jak z umęczonych ludzi przeistaczają się w zwykłych szaleńców.
Książka absolutnie zaspokoiła moje pragnienie ujrzenia ludzi staczających się na moralne dno, jednocześnie nieświadomych swojej choroby lub naiwnie walczącymi z nią środkami, które tylko przyspieszają cały proces.
Bohaterowie są barwni, pierwszoosobowa...
2013-03-17
Lubię historie o czarownicach i znam ich ciemną stronę. Powieść czytałam jednak tak, jakbym po raz pierwszy piła mocne wino - chciałam spróbować, po pierwszych stronach nie byłam pewna, czy mi się podoba, ale potem zasmakowałam i nie mogłam się oderwać. Na koniec miałam kaca, ale z przekonaniem, że i tak było warto.
Mając za tło XVI-wieczną Anglię, Gregory tworzy bohaterkę młodą i ambitną do tego stopnia, że momentami aż antypatyczną. Rzuca ją do zabobonnej wsi, katolickiego klasztoru i lordowskiego zamku, wydobywając za jej pomocą całe zepsucie i paranoję tamtych czasów.
Alys, która zdaje się pragnąć jedynie spokoju i dostatniego życia, dąży do swojego celu wprost po trupach, mając na względzie tylko swoje dobro, inni są dla niej tylko środkiem albo przeszkodą do osiągnięcia celu. A jednocześnie wydaje się niewinna i samotna, walczącą z całym światem heroiną, mającą tylko wrogów, którzy chcą ją ustawić wedle siebie.
Książka przekazuje też wartości uniwersalne o tym, że jeśli chce się zajść wysoko, to nie ma praktycznie szans, by pozostać przy tym dobrym człowiekiem. Napędzani życiem w nędzy, pychą, zazdrością i upokorzeniem miotamy się po świecie w poszukiwaniu zrozumienia i szczerej miłości, ale zbyt przeżarci złem tego świata, kiedy ją znajdziemy - nie potrafimy jej bronić. Intrygi, pomówienia, dewiacje i ciemne moce - w tej wojnie o status społeczny wszystkie chwyty są dozwolone.
A jeśli czeka nas jakaś przyszłość, to lekkomyślne decyzje mogą sprawić, że nigdy się ona nie wypełni, a błędy zemszczą się na nas z nawiązką.
Postaci są wspaniale napisane, rozwojowe, w różnych sytuacjach zachowują się inaczej, ale wciąż pozostają sobą, ich psychologia jest bardzo dopracowana. Nikt na koniec nie pozostaje tym, kim był na początku historii.
Poszczególne miejsca akcji mają odmienne aury i różnią się od siebie.
Ciągłe przypominanie przeszłości Alys momentami irytowało. Ale przeszłość bohaterki stale ją śledzi, jak cień. Prześladuje aż do kompozycyjnej klamry.
Polecam.
Lubię historie o czarownicach i znam ich ciemną stronę. Powieść czytałam jednak tak, jakbym po raz pierwszy piła mocne wino - chciałam spróbować, po pierwszych stronach nie byłam pewna, czy mi się podoba, ale potem zasmakowałam i nie mogłam się oderwać. Na koniec miałam kaca, ale z przekonaniem, że i tak było warto.
Mając za tło XVI-wieczną Anglię, Gregory tworzy bohaterkę...
W księdze pierwszej poruszyła mnie głęboka, romantyczna sensualność bohaterów, taka, która zdarza się człowiekowi samoistnie w specyficznym stanie umysłu, w sprzyjających okolicznościach. Absolutnie każdy dołożył tu cegiełkę do tego, jak to się poplątało, bo od razu czuć podskórnie, że nie chodzi o zwykłą amoralność wysokich sfer, aktorów, ludzi sztuki i pieniadza. Od pierwszego wyjścia na plażę, gorący piasek i pierwszy dotyk chłodnej fali, która wabi w głąb, zaprasza, obiecując słodkie ukojenie można poznać, ze kryje sie za tym jakaś udręka.
Księga druga pozwala zgłębić naturę małżeństwa Diverów. Odsłaniają się przed czytelnikiem mroczne tonie. Za dużo tu psychicznej zależności, za dużo pieniędzy, za dużo alkoholu, żeby sprawy mogły potoczyć się dobrze. Jest tu przyczyna i motywy. Tragedia mężczyzny starej daty, który wybrał partnerkę życia bazując na jej deklaracji miłosnej, choć wszelka logika każe mu uciekać, wycofać się, to samotność i potrzeba bycia kochanym zwycięża.
O zgrozo, całe to małżeństwo przypomina problem rodzin tzw. współuzależnionych. Dick jest współchory na traumę żony, dostosowuje swoje życie pod stany emocjonalne żony, nieprzewidywalne fale przypływu i odpływu od świata realnego. Ucieka w alkohol, ucieka w Rosemary, ale to wszystko na nic, bo zwyczajnie ucieka od życia, które zostało wręcz wyreżyserowane i nigdy nie było jego.
I te ucieczki wchodzą mu w krew, stają się w końcu jego sposobem na przetrwanie.
I jeszcze sama Rosemary, która stapia się z wizerunkiem aktorki, a starając się przetrwać w hollywoodzkiej rzeczywistości (rzeczywistości wykreowanej, w istocie, gdzie spojrzenia ludzi są tylko okiem kamery, słońce i gwiazdy reflektorami i jedynym zadaniem jest autokreacja postaci, autoprezentacja, HIPERŚWIADOMOŚĆ otaczania, czyli skrajne przeciwieństwo odrealnionego świata Nicole), nigdy nie wyhodowała prawdziwej osobowości. Szukając szczęścia, nie zważa na cudze nieszczęścia, ale jest cudownie bezosobowym zapalnikiem, punktem zwrotnym, momentem ujawnienia wszelkich słabych punktów skomplikowanej konstrukcji "Dicole", zupełnie przypadkiem, gdyż sama Rosemary jest w istocie albo bezbrzeżnie naiwna albo płytka, absolutnie niezdolna do świadomego, wyrachowanego działania. Jej płytka miłość trafiła jedynie na podatny grunt, ale nie zazna hollywoodzkiego hepiendu.
W losach poszczególnych postaci jest jakaś smutna logika, tragiczne piekno, choć kierowana raczej depresją, niż nadzieją. Co rodzi pytanie: co ja mam za uszami, że mnie to wzrusza?
W księdze pierwszej poruszyła mnie głęboka, romantyczna sensualność bohaterów, taka, która zdarza się człowiekowi samoistnie w specyficznym stanie umysłu, w sprzyjających okolicznościach. Absolutnie każdy dołożył tu cegiełkę do tego, jak to się poplątało, bo od razu czuć podskórnie, że nie chodzi o zwykłą amoralność wysokich sfer, aktorów, ludzi sztuki i pieniadza. Od...
więcej Pokaż mimo to