rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Elegancka historia - język, no, z czasów (schyłku) arystokracji powiedzmy, a z biegiem historii i wzrostem zaangażowania emocjonalnego bohaterów rośnie poczucie tajemnicy i niedopowiedzeń. Naturalnie konstrukcja jest dość prosta na taki zeszycik, więc idzie się domyślić, kim jest Julia i jakie faktycznie relacje ją łączą ze światem lady Jo. Łatwo sobie dopowiedzieć resztę. Niemniej część drugą ("Cierniste róże") przeczytałabym chętnie. (Ale cz. 1 z odzysku, więc raczej mi się nie uda do cz. 2 dotrzeć.)

Elegancka historia - język, no, z czasów (schyłku) arystokracji powiedzmy, a z biegiem historii i wzrostem zaangażowania emocjonalnego bohaterów rośnie poczucie tajemnicy i niedopowiedzeń. Naturalnie konstrukcja jest dość prosta na taki zeszycik, więc idzie się domyślić, kim jest Julia i jakie faktycznie relacje ją łączą ze światem lady Jo. Łatwo sobie dopowiedzieć resztę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kaleka wzdycha do artystki, zazdrosny diabeł wyskakuje z pudełka i rzuca amanta w świat na próbę charakteru i uczcić. Poddaje się on ufnie losowi, nie tracąc hartu ducha, a ścieżki prowadzą go z powrotem do domu. Wściekły diabeł zabija go i kiedy wydaje się, że wszystko było na marne, kończąc żywot zostaje wynagrodzony, kochankowie jednoczą się na łożu śmierci.

Nigdy nie rozumiałam, dlaczego baletnica też musi umrzeć, bo przecież nigdy się nie poznali. Może łatwo jest kochać tylko to, co nie poznane i co umierające.

A może żołnierzyk miał agonalne majaki, a tancereczka z chorobliwie zazdrosnym diabłem żyli sobie dalej swoje małe patologiczne życie w zamkniętym pudełku.

A może chodzi o to, że jeśli czegoś pragniesz i po to nie sięgniesz, porwie cię życie, a na łożu śmierci i tak cię dopadnie – poczucie winy. I niebo, gdzie śni się zwycięstwo w tej jedynej istotnej walce o sens życia.

A może to po prostu tacy Romeo i Julia. (bleee)

Kaleka wzdycha do artystki, zazdrosny diabeł wyskakuje z pudełka i rzuca amanta w świat na próbę charakteru i uczcić. Poddaje się on ufnie losowi, nie tracąc hartu ducha, a ścieżki prowadzą go z powrotem do domu. Wściekły diabeł zabija go i kiedy wydaje się, że wszystko było na marne, kończąc żywot zostaje wynagrodzony, kochankowie jednoczą się na łożu śmierci.

Nigdy nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

W księdze pierwszej poruszyła mnie głęboka, romantyczna sensualność bohaterów, taka, która zdarza się człowiekowi samoistnie w specyficznym stanie umysłu, w sprzyjających okolicznościach. Absolutnie każdy dołożył tu cegiełkę do tego, jak to się poplątało, bo od razu czuć podskórnie, że nie chodzi o zwykłą amoralność wysokich sfer, aktorów, ludzi sztuki i pieniadza. Od pierwszego wyjścia na plażę, gorący piasek i pierwszy dotyk chłodnej fali, która wabi w głąb, zaprasza, obiecując słodkie ukojenie można poznać, ze kryje sie za tym jakaś udręka.

Księga druga pozwala zgłębić naturę małżeństwa Diverów. Odsłaniają się przed czytelnikiem mroczne tonie. Za dużo tu psychicznej zależności, za dużo pieniędzy, za dużo alkoholu, żeby sprawy mogły potoczyć się dobrze. Jest tu przyczyna i motywy. Tragedia mężczyzny starej daty, który wybrał partnerkę życia bazując na jej deklaracji miłosnej, choć wszelka logika każe mu uciekać, wycofać się, to samotność i potrzeba bycia kochanym zwycięża.

O zgrozo, całe to małżeństwo przypomina problem rodzin tzw. współuzależnionych. Dick jest współchory na traumę żony, dostosowuje swoje życie pod stany emocjonalne żony, nieprzewidywalne fale przypływu i odpływu od świata realnego. Ucieka w alkohol, ucieka w Rosemary, ale to wszystko na nic, bo zwyczajnie ucieka od życia, które zostało wręcz wyreżyserowane i nigdy nie było jego.
I te ucieczki wchodzą mu w krew, stają się w końcu jego sposobem na przetrwanie.

I jeszcze sama Rosemary, która stapia się z wizerunkiem aktorki, a starając się przetrwać w hollywoodzkiej rzeczywistości (rzeczywistości wykreowanej, w istocie, gdzie spojrzenia ludzi są tylko okiem kamery, słońce i gwiazdy reflektorami i jedynym zadaniem jest autokreacja postaci, autoprezentacja, HIPERŚWIADOMOŚĆ otaczania, czyli skrajne przeciwieństwo odrealnionego świata Nicole), nigdy nie wyhodowała prawdziwej osobowości. Szukając szczęścia, nie zważa na cudze nieszczęścia, ale jest cudownie bezosobowym zapalnikiem, punktem zwrotnym, momentem ujawnienia wszelkich słabych punktów skomplikowanej konstrukcji "Dicole", zupełnie przypadkiem, gdyż sama Rosemary jest w istocie albo bezbrzeżnie naiwna albo płytka, absolutnie niezdolna do świadomego, wyrachowanego działania. Jej płytka miłość trafiła jedynie na podatny grunt, ale nie zazna hollywoodzkiego hepiendu.

W losach poszczególnych postaci jest jakaś smutna logika, tragiczne piekno, choć kierowana raczej depresją, niż nadzieją. Co rodzi pytanie: co ja mam za uszami, że mnie to wzrusza?

W księdze pierwszej poruszyła mnie głęboka, romantyczna sensualność bohaterów, taka, która zdarza się człowiekowi samoistnie w specyficznym stanie umysłu, w sprzyjających okolicznościach. Absolutnie każdy dołożył tu cegiełkę do tego, jak to się poplątało, bo od razu czuć podskórnie, że nie chodzi o zwykłą amoralność wysokich sfer, aktorów, ludzi sztuki i pieniadza. Od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Wąż z Essex" to beletrystyka, która wymagała od autorki nakładu pracy. To nie są bzdurki, które.można wyprodukować na kolanie. Sarah Perry zgrabnie i zręcznie zanurza czytelnika w XIX wiek, opisy są bogate i naturalne, można je doświadczyć wieloma zmysłami, są plastyczne, ale jednocześnie nie stronią od swoistej narratorowi wrażliwości, barwnego jezyka, wyjątkowej wrażliwości na detal i lekkiej subiektywności. Warsztat odznacza się skondensowanym, nasyconym przekazem, każdy drobiazg i zdanie można odbierać jak mały omen lub sentencję, natomiast bogactwo formy - miks streszczeń, listów, scen rodzajowych, delirycznego pamiętnika - utrzymuje historię w ryzach i nadaje zdecydowane tempo losom bohaterów, którzy zdają się dryfować, ale po fakcie - doświadczają roku zmian, takiego, który wspomina się potem całe życie. Miłość, która ma dziesiątki imion, napędza ich, a ich zmagania ukazane są z życzliwą naturalnością, dla odmiany obiektywną, zdystansowaną i wybaczajacą słabości i potrzeby serca. Ponad tym mcgaffinem jest mityczny potwór, zwierzę, czy może objaw zbiorowej paranoi, który zrodzony z plotek, strachu i przypadkowych zdarzeń, wystawia na próbę po równo rozsądek i wiarę. Można wręcz powiedzieć, że każdy z bohaterów ma swojego węża, swoją nemezis, lupus in fabula, do którego podchodzić można też w pełnym spektrum zaangażowania - od prostodusznej obojętności, przez pragmatyzm, po obłęd. Jednocześnie powieść ma nieco sentymentalny, poetycki sznyt. Nie należy więc ani do łatwo przyswajalnych, ani lekkostrawnych. Stanowić może wręcz swego rodzaju wyzwanie intelektualne, moralne i estetyczne - i tak do niej podchodzę.

"Wąż z Essex" to beletrystyka, która wymagała od autorki nakładu pracy. To nie są bzdurki, które.można wyprodukować na kolanie. Sarah Perry zgrabnie i zręcznie zanurza czytelnika w XIX wiek, opisy są bogate i naturalne, można je doświadczyć wieloma zmysłami, są plastyczne, ale jednocześnie nie stronią od swoistej narratorowi wrażliwości, barwnego jezyka, wyjątkowej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niemcy, rok 1920. Przemiany społeczne, kobiety na traktory, początki NSDAP, patent Martensa na tworzywa sztuczne nadają książce ton historyczny. Jednocześnie jest to dość skondensowany i po prawdzie zmanierowany (te dialogi!) romans o zbudowaniu miłości na zbieżnym poczuciu humoru, niemieckiej pracowitości, wrażliwości i rycerskim honorze (wszak główny amant nazywa się Jaśko Rycerz). Co nie jest takie głupie, przy czym nie wiem, czy zajmuje choć pół książki. Powiedziałabym, że 25%, bo 55% znajduje tragiczna historia miłosna rodziców Johna. Reszta to oczywista dramatyczna pomyłka i kłótnia kochanków.
Ostatecznie miłość triumfuje, a niegodziwcy ukarzą się sami, coby ludzie zacni nie musieli brudzić sobie rąk.
Bethoven, Schiller, Goethe
Goethe, Bethoven, Schiller
Schiller, Goethe, Bethoven

Hitler

Niemcy, rok 1920. Przemiany społeczne, kobiety na traktory, początki NSDAP, patent Martensa na tworzywa sztuczne nadają książce ton historyczny. Jednocześnie jest to dość skondensowany i po prawdzie zmanierowany (te dialogi!) romans o zbudowaniu miłości na zbieżnym poczuciu humoru, niemieckiej pracowitości, wrażliwości i rycerskim honorze (wszak główny amant nazywa się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Krótka historia o tym, że chciwość może skończyć się tragedią. Losy rodzin dwojga mężczyzn - polskiego leśniczego i niemieckiego myśliwego - splątała i połączyła wojna, a rozwiąże śmierć.

(A także o tym, że jeśli za dużo pepla się policji, to samemu się kręci na siebie stryczek).

Krótka historia o tym, że chciwość może skończyć się tragedią. Losy rodzin dwojga mężczyzn - polskiego leśniczego i niemieckiego myśliwego - splątała i połączyła wojna, a rozwiąże śmierć.

(A także o tym, że jeśli za dużo pepla się policji, to samemu się kręci na siebie stryczek).

Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo silnie kojarzy mi się z powieścią "Opactwo Northanger".

Bardzo silnie kojarzy mi się z powieścią "Opactwo Northanger".

Pokaż mimo to


Na półkach:

Na "Szklanym tronie" udało mi się zarobić, bo pozbyłam się książki jeszcze przed dodrukiem. Po latach wróciłam do Zabójczyni Adarlanu z obawy, że może potraktowałam serię zbyt surowo (nie brałam wtedy nawet pod uwagę, że to będzie seria). Zarzuty się zmieniły, ale ogólne odczucie nie - Mary Sue ma wiele imion.

Cealena to rozkapryszona smarkula, która nie uczy się na własnych błędach. Niby stara się być moralna, ale objawia się to tym, że pobocznych kmiotków zabija bez mrugnięcia okiem, a hersztów i zdrajców oszczędza w odruchu wyrzutów sumienia nieznanego pochodzenia. Jest naiwna. Jest płytka. Jest nastolatką i to się z tej postaci aż wylewa. Może dlatego seria odniosła taki sukces - Cealena to produkt masowy ku pokrzepieniu serc. Idealnie gra na strunie młodzieżowego idealizmu.

Książka jest napisana prostym językiem, któremu brak momentami jakichś cech szczególnych. Najbardziej cierpią sceny walki, bo choć nadal doceniam, że walka bohaterkę męczy, to opis samego starcia sprowadza się do technicznego opisu wymiany razów. W opisach dużo tu showingu - wytłumaczania, jaki świat jest, zamiast to pokazać, co w połączeniu z brakiem polotu językowego autorki jest dość męczące. Ale najgorsze były przypominajki. Litości. Akceptuję coś takiego między tomami, kiedy seria się aktualizuje co półtora roku - ale żeby nikt nie zredagował tego dziadostwa w spójnym tomie opowiadań? Kto uznał, że to jest potrzebne? Nie mam demencji. Wiem, co przeczytałam w poprzednim opowiadaniu wczoraj i dwa dni temu. "Prolog" ostatniego opowiadania powinien być prologiem całego tomu, przypominajki ukrócone. Wtedy to konstrukcyjnie nabrało właściwej konsystencji. Bo chociaż jest to zbiór opowiadań, to czasowo następują ściśle po sobie i fabularnie (przez motywacje Arobyna) stanowią spójną całość.

Krótko mówiąc, średnio napisane i średnio wydane.

Na "Szklanym tronie" udało mi się zarobić, bo pozbyłam się książki jeszcze przed dodrukiem. Po latach wróciłam do Zabójczyni Adarlanu z obawy, że może potraktowałam serię zbyt surowo (nie brałam wtedy nawet pod uwagę, że to będzie seria). Zarzuty się zmieniły, ale ogólne odczucie nie - Mary Sue ma wiele imion.

Cealena to rozkapryszona smarkula, która nie uczy się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Impresje językowo-sensoryczne na poznawanie i odbieranie świata w perspektywie dwulatka, ale takiego, którego każdy nosi głęboko w sobie.
Narracja jest obłędna, a przy głośnej niby mickiewiczowskiej deklamacji jeszcze zyskuje - bawi publikę setnie. Ale i czasem wzruszy.

Mam tylko problem z kolejnością. Nie mam przymusu żadnego ciągu, ale jak zaczynamy od biegającego dwulatka, a w środku przebija się wpis, że Pan Dziecko w ogóle wstał i stoi - potknęłam się o to i straciłam zaufanie co do prezentacji bohatera. Bo ile w końcu miałby mieć lat? Czy my się cofamy? Czy stoimy?

Poza tym świetna dla rodziców, co jeszcze niedawno nimi nie byli. Wspaniałe memento, przy którym osobiście wielokrotnie stawały mi przed oczami wyczyny mojego zucha. Obraca stres wychowawczy w świetny dowcip, nie ujmując mu wagi. Bo poznawanie świata to jest bardzo poważna misja.

Książka inspirująca, na wielu poziomach.

Impresje językowo-sensoryczne na poznawanie i odbieranie świata w perspektywie dwulatka, ale takiego, którego każdy nosi głęboko w sobie.
Narracja jest obłędna, a przy głośnej niby mickiewiczowskiej deklamacji jeszcze zyskuje - bawi publikę setnie. Ale i czasem wzruszy.

Mam tylko problem z kolejnością. Nie mam przymusu żadnego ciągu, ale jak zaczynamy od biegającego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Autorka ma coś z modelem pary "ona taka wrażliwa dziewczynka, co wszystkim pomaga, a on taki dobry wujek, co w sumie jak już zerwie z tą piękną zimną suczą, która go nie kocha, to wie, gdzie szukać pocieszycielki". Fetysz jaki czy co. A może to się dobrze sprzedawało na północy Europy - fantazje nastolatki, wynagrodzonej przez Los za dobre serce?

Romans głównych bohaterów tendencyjny, niewinny, podszyty poczuciem sprawiedliwości. Ona się nie narzuca, a on jest uczciwy, tylko musi przejrzeć na oczy.
Dobre do polecenia piętnastolatce.

Zabawne, że Line jest blondynką (ta druga zdzirowata zresztą też), a na okładce jest brunetka. Ładnie to pokazuje, gdzie wydawca ma to wszystko.

Umiejscowienie akcji w XVII wieku pomaga zaakceptować jakby stylizowaną tellingową retro-narrację i lepiej przyswoić spolaryzowaną moralność bohaterów [bo we współczesnych autorce "Czarownice nie płaczą" się to nie uda(ło)]. Tło historyczne i ekspozycja społeczna jest barwna i przyjemna, łatwo w to wszystko się zatopić. Trochę bandyterii, trochę o okrucieństwie wojen, kontrę honoru, patriotyzm, wierność królowi i damie serca. Prawdziwy romans rycerski do kieszeni. Pojawia się też ciekawy wątek odwróconej psychologii. To jest chyba najmocniejsza strona prozy Sandemo.

No i książka uczy, że edukacja (zwłaszcza literatura piękna i zwalczanie analfabetyzmu w narodzie) uszlachetnia i poszerza horyzonty, co warto docenić. Mamy przecież XVII wiek i publiczne ujęcia wody, w których robi się branie i poi bydło.

Autorka ma coś z modelem pary "ona taka wrażliwa dziewczynka, co wszystkim pomaga, a on taki dobry wujek, co w sumie jak już zerwie z tą piękną zimną suczą, która go nie kocha, to wie, gdzie szukać pocieszycielki". Fetysz jaki czy co. A może to się dobrze sprzedawało na północy Europy - fantazje nastolatki, wynagrodzonej przez Los za dobre serce?

Romans głównych bohaterów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Takie tam czytadło. Trochę dziwak w swojej kategorii wagowej. Przy odrobinie dystansu do niemal trzydziestoletniej publikacji brukowej nawet nieszkodliwa.

Jako Harlequin (co sugerowałby format) słaby, bo według mnie między bohaterami nie ma wcale chemii (chyba że ktoś ma fetysz i lubi seksualizować męski instynkt opiekuńczy, bo to jest tu podciągnięte do potęgi n-tej), ot, kobitka na skraju załamania nerwowego, taka delikatna, taka drobniutka, o takich dziewczęcych kształtach (jakimś cudem po ciąży i porodzie), a on taki prawdziwy mężczyzna, co przyjdzie, huknie, że głupia ona i wszystko naprawi. Call me Daddy.

Jako kryminalno-detektywistyczna próbuje być zawiła, ale jeśli dochodzenie opiera się jedynie na tym, że przeszłość ujawniana jest stopniowo i istnieją dwa obozy świadków, w których po prostu jedni bełkoczą zabobonny nonsens A, a drudzy mówią o realiach, to prawdy idzie się szybko domyślić.

Ciekawa jest za to psychologia małej miejscowości, atmosfera zaszczucia, a nawet to, jak trzydzieści lat temu potrafiono "rozumieć gwałciciela" tak, żeby nie nazywać gwałtu gwałtem, tylko dlatego, że ofiarą była wrażliwa dziewczyna wrażliwa na los nieudaczników. Jakby szantaż to nie był szantaż. Przypadek kliniczny.

...Pisałam coś o nieszkodliwości lektury?
Cofam to.

Na to ostatnie można się oburzyć, ale książka ogólnie napisana jest w prostej konstrukcji, prostym językiem, przetłumaczonym w sztywny i papierowy sposób staromodnym stylem i ma łatwe do przewidzenia zakończenie, które poruszy tylko niewinne serca o wiktoriańskich ciągotach moralnych.

Takie tam czytadło. Trochę dziwak w swojej kategorii wagowej. Przy odrobinie dystansu do niemal trzydziestoletniej publikacji brukowej nawet nieszkodliwa.

Jako Harlequin (co sugerowałby format) słaby, bo według mnie między bohaterami nie ma wcale chemii (chyba że ktoś ma fetysz i lubi seksualizować męski instynkt opiekuńczy, bo to jest tu podciągnięte do potęgi n-tej),...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Właściwie przepisany tom pierwszy na inną narrację. Nie wydarza się praktycznie nic nowego, oprócz faktu legalizacji posiadania klejnotu. Nawet wątek potomka jubilera z pierwszego tomu poprowadzony jakoś niemrawo. Dużo typowych dla autorki uszczypliwości i sarkazmu mającego świadczyć o głębokim afekcie między postaciami, bliźniaczki porządkują rodzinną dokumentację i właściwie to tyle. Tuż przed ujawnieniem diamentu geniusz bohaterek w interpretacji starych listów i prasy przechodzi w klasyczna zaćmę umysłową, służącą budowaniu napięcia. Chyba przedmiesiączkowego.

Nie wiem. Jakby te dwa tomy zmiksować, przeplatać współczesność i domysły wstawkami opisującymi faktyczne wydarzenia, to mogę miałoby to dla mnie więcej sensu.
Inaczej trochę szkoda na to czasu.

Właściwie przepisany tom pierwszy na inną narrację. Nie wydarza się praktycznie nic nowego, oprócz faktu legalizacji posiadania klejnotu. Nawet wątek potomka jubilera z pierwszego tomu poprowadzony jakoś niemrawo. Dużo typowych dla autorki uszczypliwości i sarkazmu mającego świadczyć o głębokim afekcie między postaciami, bliźniaczki porządkują rodzinną dokumentację i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z "Szajką..." (pierwszym spotkaniu z autorką) się nie polubiłam mocno, "Diament" dostałam z polecenia.

Początek do mnie przemówił: mimo dowciapnych sarkastycznych wkrętów, historię o indyjskim klejnocie ukradzionym bóstwu, który objawia niemal magiczne właściwości, gdy jego posiadaczki wchodzą w najszczęśliwsze, pełne miłości związki, a ci, którzy chcieliby go pokalać - giną; diamencie stanowiącym niewyobrażalną wręcz wartość, a stawiającym ultimatum: "pieniądze albo miłość - miłość albo śmierć" - czyta się tę powieść niemal jak austenowską impresję z nutą fantastyczno-przygodowego zacięcia.
Międzynarodowa, wielopokoleniowa diamentowa odyseja, w której każdy opisany romans (a wiele ich, naliczyłam blisko trzydziestu) jest inny a równie barwnie opisany, choćby ujęty jakimś żartobliwym językowym zawijasem; knowania mieszają się z honorem, diament przewala się to tu, to tam, w nienaruszonym stanie, a drzewa genealogiczne łączą się i rozrastają, spotykają i znów rozchodzą w radosnym poplątaniu, przez który pod koniec przebiłam się bezczelnie maczetą, na skróty i bez faktycznego zrozumienia rodzinnych konotacji, bo telenowelowatego wyjaśniania, kto jest ojcem Pablito, kto z kim i ile potomstwa z tego było, rzucanie imionami bez związku z czymkolwiek - zwyczajnie nie przyswajam. To i tak niczemu nie służy.

Przez trzecioosobowy tom pierwszy przeszłam więc dość bezboleśnie, a dobicie w rodzinnej epopei do bliźniaczek z prologu ładnie domyka klamrę. Jest też ona dobrym otwarciem do tomu drugiego, który zaczyna się już pierwszoosobowo.

I nawet się cieszę, że mimo współczesnego wstępu historia podwójnie jajowatego kamienia została opowiedziana ab ovo. Jak pomyślę, że miałyby to być puste dywagacje i teorie snute na podstawie listów i policyjnych notatek, które produkowane były na temat diamentowej afery przez dziesiątki lat, to pewnie odłożyłabym książkę jeszcze wcześniej, niż "Szajkę". Historia ta, taka, jaka jest, ma polot i humor i dreszczyk niedopowiedzianej klątwy.

Z "Szajką..." (pierwszym spotkaniu z autorką) się nie polubiłam mocno, "Diament" dostałam z polecenia.

Początek do mnie przemówił: mimo dowciapnych sarkastycznych wkrętów, historię o indyjskim klejnocie ukradzionym bóstwu, który objawia niemal magiczne właściwości, gdy jego posiadaczki wchodzą w najszczęśliwsze, pełne miłości związki, a ci, którzy chcieliby go pokalać -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Paradoksalnie cieszę się, że to sobie zrobiłam. Historia nie jest specjalnie ambitna (ot, shoujo z trójkątem dla dziewczyn, które lubią bawić się w wojnę) a jednak tło jest dostatecznie poprawne, by wbić się w nie jak w stare kapcie i odpocząć. Postaci sztampowe, bezrefleksyjna historia o dorastaniu, sile miłości, zaginionym władcy i zemście krwi, więc można bez obawy o chorobę morską i ból głowy wybrać się na spokojny rejs, przepłynąć się, zrelaksować.

Gatunkowo?
Jako romans - harlequin. Yoshiko spotyka miłość życia: gdy on ją okrada, ona się trochę boczy, ale jakoś mimochodem mu wybacza; gdy on się do niej przystawia, ona się trochę kurtuazyjnie opiera, ale w końcu mięknie i zostają kochankami.
Jako wojenno-przygodowa dość zwięzła, co jest przedziwne zważywszy na fakt, że chodzi o wojnę domową i to przyzwoicie rozłożoną w czasie. Ale autorka ogranicza się do konkretów. Brakowało mi sensowniej ujawnianych zwrotów akcji i uwiera, że postaci wyjaśniały swoje motywacje po fakcie.
Jako fantasy bardzo powierzchowna. Brak tu zarówno epickich opisów walk (dziwne, zważywszy na profesję Yoshiko i zawiązanie akcji), jak i dokładniejszego pochylenia się nad tym, czym właściwie jest tu magia. Ot, zebrał energię i uderzył. Proste? Proste.
Jeśli chodzi o japonizm, to jest kilka mankamentów: mała dziewczyna zwraca się do Yoshiko "senpai", chociaż niczego się razem nie uczą, czarne kimono z rodowym herbem jest opisane jest jako codzienne, heroina świadoma czekającej jej przeprawy przez góry (możliwe, że zimą) wydaje ostatnie pieniądze na chińską kieckę, zamiast porządne buty, a poza tym została była opisana ab ovo z wszelkim zaprzeczeniem zasad kreowania wizerunku protagonisty w jakimkolwiek utworze japońskim, z jakim się dotąd spotkałam, oraz jej imię skracane jest powszechnie do formy "bezżeńskiej" (Yoshi) czego też Japończycy (raczej?) nie robią. – a jednak są to zarzuty głównie do pierwszych rozdziałów. Potem problem cudownie zanika, kiedy do sztywnych, wręcz teatralnych dialogów zdążam się już przyzwyczaić.
Skutkowało to więc dziwną refleksją, że to może nie dorośli otacze nie umią pisać, tylko... starzy wydawcy nie umią tego redagować(?!).

Nauczyłam się jednak patrzeć przy tej książce trochę luźniej na orientalną otoczkę w powieści. Nie żeby zależało mi na tym, żeby Japonia to była Japonia, nawet jeśli się wyspa inaczej nazywa, bo jak się nałogowo używa japonizmów i zapożycza chimery, to to musi być Japonia historyczna i amen. No nie musi. Nawet jeśli "Imiona..." analogii mają całkiem sporo, to nie musi. Bo to jak wymagać od fantastyki posttolkienowskiej, żeby to zawsze było zachodnioeuropejskie średniowiecze. No przecież nie musi.

Ale klimat i mentalność, co istotne, zostały zachowane, toteż pod tym względem książeczka broni się sto razy lepiej od siostrzanej w gatunku serii "Wojna Lotosowa".

Ps. Ubawiła mnie nazwa miasta Hazukashii. To jest to miasto, przez który każdy autor, doświadczony czy nie, zatrzymuje się zawsze kiedyś przejazdem na drodze pisarskiej kariery. Waszewska tam była, Gaiman tam był (pisze o tym w zbiorze "Dym i lustra"). Może kiedyś też tam pojadę i wyślę sobie pocztówkę stamtąd. No po prostu perełka.

Paradoksalnie cieszę się, że to sobie zrobiłam. Historia nie jest specjalnie ambitna (ot, shoujo z trójkątem dla dziewczyn, które lubią bawić się w wojnę) a jednak tło jest dostatecznie poprawne, by wbić się w nie jak w stare kapcie i odpocząć. Postaci sztampowe, bezrefleksyjna historia o dorastaniu, sile miłości, zaginionym władcy i zemście krwi, więc można bez obawy o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Obiecałam kiedyś komuś, że przeczytam tę powieść pod kątem "polskiego wstydku debiutanta, który nie chce pisać w polskich realiach". Tak o tym myślałam, znam dwie serie fantasy, które zostały osadzone w USA, bo trudno dostrzec cuda na własnym podwórku i myślałam, że "Wieża..." nie będzie od nich różna.
Myliłam się. "Wieża..." jest zupełnie innego kalibru.

Pani detektyw w depresji, z małej miejscowości pośrodku niczego, dostaje zagadkową sprawę śmierci dziewczyny, której chłopakiem okazuje się genialny profesor czegośtam akurat pozwalającego mu mieć odpowiednią wiedzę, by dostrzec w morderstwie wskazówki mogące pomóc schwytać zabójcę; oraz jeśli trzeba, umiącego się bić jak sam Bruce Lee, karate mistrz. Evelyn dopuszcza go do sprawy, traktując go jak maskotkę, a jej zawodowy partner, który jako jedyny trzyma się protokołu, zostaje sprowadzony do roli wioskowego głupka.
Ale śmierć wywalonej z uczelni za romans z wykładowcą pracownicy stacji paliw to dopiero początek - sprawa szybko eskaluje. Poważna rodzinna firma, sprawy spadkowe, grube pieniądze. Kolejne zabójstwo, dziwne rytuały, kamienne ołtarze, w międzyczasie wybory i udaremniony zamach na ambitnego polityka, jeszcze większe machloje finansowe w tle, pranie pieniędzy w liniach lotniczych, płatny zabójca, który zerwał się ze smyczy, religijni fanatycy, ucieczka na drugi koniec świata, romans bez romansu, porwanie jednego z głównych bohaterów, infiltracja, szpiegowanie, wpływy, mafia, jeszcze większe pieniądze, władza, sprawiedliwość, której nie stało się zadość, fajerwerki, bieg w stronę zachodzącego słońca po stopkę redakcyjną i o mój Boże, chyba tylko terroryzmu biologicznego tam nie było, chyba że w nawale informacji coś mi umknęło.

Zagmatwane, a jednak wszystko trzyma się kupy. W tym szaleństwie pojawiły się absolutnie wszystkie modne wątki z kryminałów tamtego okresu. Co mi podsunęło pewną myśl:
to jest parodia. Satyra.
Inkryminacja!
"Straszny film" w kryminale.
Sherlock Holmes w roli Jamesa Bonda, w asyście Detektyw w Depresji, ratują świat, choć koniec końców cieszą się, że w ogóle udało im się ujść z życiem i wracają do łapania drobnych oczajduszów, których największym przewinieniem jest napad rabunkowy. Do tego momentami wręcz komiksowy humor - z Detektywem Pajacem, ze Starą Azjatką - który już nawet nie udaje, że to kiedykolwiek miało być na poważnie.

Dlatego to nigdy nie mogło być osadzone w polskich realiach. Bo realia USA są częścią tego metażartu.

I nawet jeśli się mylę, to wolę myśleć w ten sposób, bo to sprawia, że ta fabularna czkawka gatunku jest dobra.

Ps. Plus za wybranie nietypowej religii do pastwienia się, co by się w miarę możliwości nikt nie obraził.

Obiecałam kiedyś komuś, że przeczytam tę powieść pod kątem "polskiego wstydku debiutanta, który nie chce pisać w polskich realiach". Tak o tym myślałam, znam dwie serie fantasy, które zostały osadzone w USA, bo trudno dostrzec cuda na własnym podwórku i myślałam, że "Wieża..." nie będzie od nich różna.
Myliłam się. "Wieża..." jest zupełnie innego kalibru.

Pani detektyw w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Powiało klasycznym, angielskim kryminałem, zapachniało starą dobrą Christie! W obszernej narracji pełnej analiz psychologicznych, czytelnik jest zwodzony i zagadywany, czasem do znudzenia, ale z drugiej strony oddaje to klimat odkrywania faktów o zgonie sprzed kilku miesięcy, co do którego nie można mieć szans na jakiekolwiek świeże ślady i jest się zdanym wyłącznie na relacje świadków, którzy plotą nierzadko trzy po trzy i sztuką jest wyłuskać istotne informacje, by dotrzeć do prawdy. Dodatkowo zagłębić się można w klimat Londynu, niuanse i różnice klasowe, co ubarwiają dodatkowo wyraziście podkreślone idiolekty.

Sam detektyw również jest postacią nietuzinkową, wyróżnia się na tle uzależnionych od kawy komisarzy z depresją, których było zatrzęsienie w tym roczniku. Strike przedstawiony zostaje z pełnym kolorytem i bagażem życiowym, który go zahartował, a nie przygniótł. Razem z bystrą Tymczasową Sekretarką, tworzą ciekawy duet właściwych ludzi na właściwym miejscu, którym ewidentnie sprawia przyjemność to, co robią.

Oczywiście czasem na stronie pojawia się zbyt wiele razy, że wykonano coś metodycznie. Czasem odnosi się wrażenie, że postaci są jednak trochę stereotypowe i przerysowane, a tylko główni bohaterowie potrafią poprawnie posługiwać się językiem. Samo zawiązanie akcji okazuje się kłócić trochę z rozwiązaniem zagadki. Jednak największym przewinieniem autorki było prawdopodobnie to, że ośmieliła się w ogóle książkę napisać, zamiast ciągnąć historię Henia Garncarza, jak sobie fani wymarzyli.

Jak na debiut w gatunku, powieść ma się jednak znakomicie, nawet jeśli jest trochę zbyt... podręcznikowa. Brakuje pewnej ledwo wyczuwalnej dojrzałości stylu, która ukształtowałaby postaci na dorosłych ludzi, a nie papierowe, dwuwymiarowe kukiełki, które mają wypełnić powierzoną im rolę. Kryminał to nie powieść dla młodzieży, nie trzeba się bawić w morały.

Powiało klasycznym, angielskim kryminałem, zapachniało starą dobrą Christie! W obszernej narracji pełnej analiz psychologicznych, czytelnik jest zwodzony i zagadywany, czasem do znudzenia, ale z drugiej strony oddaje to klimat odkrywania faktów o zgonie sprzed kilku miesięcy, co do którego nie można mieć szans na jakiekolwiek świeże ślady i jest się zdanym wyłącznie na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jaki kraj, taki James Bond.
Chociaż muszę przyznać, że jest jakiś urok w tym, że porucznik chce tylko rozwiązać sprawę morderstwa, a obywatele nie współpracują, bo nie ufa się milicji.

Do odcinka serialu może bym się aż tak nie czepiała, ale książka rządzi się trochę innymi prawami. Narracja jest niezręczna, zwłaszcza wewnętrzne dialogi bohaterów są jakieś od czapy. Akcja skacze po łebkach, postaci pojawiają się bez związku, ot, ku uciesze, zwłaszcza pani, co brała Borewicza na stopa. Nie znam serialu, więc sama nie wiem, czego się spodziewałam. Bo nawiązania do agenta 007 na pewno są celowym żartem, ale w piórze Szmagiera są wyłożone bardzo dosłownie, brakuje mi subtelnej gry domysłów.
Nie pomaga też to, że czytelnik od początku zna zabójcę. Chodzi bardziej o poznanie życiowych losów bohaterów, niż złapanie mordercy.

Studentom kulturoznawstwa możne się natomiast książka przysłużyć przy badaniu zjawiska/wizerunku homoseksualizmu w literaturze.

Jaki kraj, taki James Bond.
Chociaż muszę przyznać, że jest jakiś urok w tym, że porucznik chce tylko rozwiązać sprawę morderstwa, a obywatele nie współpracują, bo nie ufa się milicji.

Do odcinka serialu może bym się aż tak nie czepiała, ale książka rządzi się trochę innymi prawami. Narracja jest niezręczna, zwłaszcza wewnętrzne dialogi bohaterów są jakieś od czapy. Akcja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Powieść jest satyrą na powieści gotyckie. Albo satyrą na młode panny, którze takie powieści czytają, za bardzo się wczuwają i chcą potem przeżywać wypaczone, literackie namiętności.
Przez opcję pierwszą patrzę na wszystkie odniesienia literackie i analizy psychologiczne wszechwiedzącego narratora (których tu nie brakuje, taka natura narracji tamtych czasów) raczej jak na ironiczny komentarz do współczesnej autorce literatury, równie modnej co szkodliwej. Bo choć bohaterki się powieściami gotyckimi zachwycają, a narrator(ka) podkreśla, że kto jak nie autorka autorce przysporzy reklamy i prestiżu, tym bardziej jest to podszyte złośliwą ironią, że czytelnikami takich książek są rozparzone panny na wydaniu i tylko autorki mogą się poklepywać nawzajem po plecach, jakich to świetnych powieści nie napisały, bo nikt inny nie traktuje ich poważnie.
Druga opcja przenosi ciężar satyry na samą historię i choć godzi w potencjalnego czytelnika (tj. czytelniczkę i jej niewinne, romantyczne serce pełne nieuświadomionej potrzeby pomieszania namiętności i niebezpieczeństwa), daje ciekawe tło pod historię o dojrzewaniu (i wyrastaniu z fazy gimbusa), "budzeniu" się dla realnego świata, bez mżonek i czczych fantazji; w którym podejrzewanie ojca ukochanego o okrucieństwo wobec żony jest podłe, nie romantyczne, a stara skrzynia jest po prostu starą skrzynią bez zakurzonego szkieletu ukrytego w podwójnym dnie. Heroina styka się z podłością ludzi daleko mniej od niej niewinnych, którzy jedno mówią, drugie myślą, a trzecie robią, bo planowali czwarte - co pomaga jej dorosnąć, wyrabiać trzeźwiejsze osądy i stać się bardziej zaradną i samodzielną.
Tak czy inaczej nie brak tu złośliwego humoru i przekory. Niektórzy mogliby się nawet poczuć dotknięci.

Nie podoba mi się jednak konstrukcja: powieść jest jakby dwuelementowa, pierwsza jej połowa jest o pobycie w uzdrowisku i tamtejszych atrakcjach, a Katarzyna występuje jako prowincjonalna, niewykształcona i niebyt rozgarnięta panna, wzięta do towarzystwa przez starą bezdzietną damę będącą kwintesencją wiejskiej małostkowości, Katarzyną się wcale nieinteresujacą, ani tym bardziej jak dziewczyna się zaprezentuje w towarzyskim debiucie. Heroina jest ze wszystkimi dylematami praktycznie sama i musi się kierować własnym sumieniem. Dopiero w drugiej połowie książeczki, niejako w nagrodę za dobre postępowanie dziewczyny i jej czyste intencje, sceneria się zmienia na tę bardziej gotycką i dopiero wtedy Austen z narratorskich dygresji o literaturze przechodzi do satyry na żywo, gdzie heroina nadal się ośmiesza, choć już nie w oczach bardziej "obytych" towarzysko osób, a swoich własnych. To rozbicie wydaje się pochodzić znikąd i pojawia się w aż nazbyt dogodnym momencie. Finał, by był jak najkorzystniejszy dla Katarzyny, znów dostaje kolejne wkręty, tym razem już skrótowe, bo narrator-autorka zasłania się technikaliami sztuki konstrukcji powieści. Jak dla mnie wygląda to tak, jakby historyjka była pisana ot, aby odreagować codzienną irytację, bez wcześniejszego przemyślenia, a po skończeniu nie opłacało się nawet tego przeczytać, uporządkować myśli i przepisać na czysto tak, żeby było do ładu i składu.

Podsumowując: jeśli chodzi o psychologię heroiny jest niesamowicie aktualna, ale warsztatem nie zachwyca.

Powieść jest satyrą na powieści gotyckie. Albo satyrą na młode panny, którze takie powieści czytają, za bardzo się wczuwają i chcą potem przeżywać wypaczone, literackie namiętności.
Przez opcję pierwszą patrzę na wszystkie odniesienia literackie i analizy psychologiczne wszechwiedzącego narratora (których tu nie brakuje, taka natura narracji tamtych czasów) raczej jak na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jest w tej powieści niezaprzeczalny urok i ciepło. W zaskakujący sposób łączy psychologiczno-filozoficzne dialogi o naturze niezależności, miłości i małżeństwa w lekkiej, romantycznej konwencji literatury kobiecej.
Jest raczej o pytaniach i wątpliwościach bohaterki co do współczesnego świata, w którym brakuje jej po ludzku człowieka w człowieku oraz dawnej delikatności, galanterii obyczajów. Prudencia poznaje ludzi w miasteczku innym niż wszystkie, aspirującym do utopii, azylu, w którym jednak nadal nie brakuje miejsca na uczuciowy dynamizm i małe tragedie. Ale nie udziela żadnej jasnej odpowiedzi. Nawet nie próbuje. I w tym jest cała siła i piękno tej książki. Cudowna recepta na szczęście nie istnieje nawet w utopijnym miasteczku. Dla mnie jest to dziwnie pokrzepiające, bo znaczy to, że każde miejsce na Ziemi jest równie dobre, by swoje szczęście znaleźć.
Można czegoś szukać całe życie bez gwarancji, że się to znajdzie. I same poszukiwania też potrafią być piękne. Powieść pokazuje, jak otworzyć się na możliwości, bo nie ma jednej uniwersalnej drogi do szczęścia. Są różne, niejasne mimo wielu wskazówek spotykanych w trakcie "podróży" ludzi i niekiedy bardzo okrężne.

Jest w tej powieści niezaprzeczalny urok i ciepło. W zaskakujący sposób łączy psychologiczno-filozoficzne dialogi o naturze niezależności, miłości i małżeństwa w lekkiej, romantycznej konwencji literatury kobiecej.
Jest raczej o pytaniach i wątpliwościach bohaterki co do współczesnego świata, w którym brakuje jej po ludzku człowieka w człowieku oraz dawnej delikatności,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jestem głęboko rozczarowana poziomem finału.

Nie jest tragicznie, ale nie spodziewałam się takiego bezsensu, nastawionego na próbę siłową i sprzyjające zbiegi okoliczności po dwutomowym budowaniu konotacji politycznych, działań podziemia, subtelnej gry politycznej, w której nikt nikomu nie ufa, ale każdy potrzebuje sprzymierzeńców. Istotne elementy planów rozpadały się przez prostą dywersję, by okazało się, że wcale nie były takie ważne.

Bohaterowie zaczęli się zlewać, wszyscy zachowywali się podobnie, taki tam festiwal frustracjii i zgrzytania zębami. Tymi "dobrymi" za bardzo się już nie zajmujemy, żeby ich nie pogrążać, chyba że trzeba kogoś jeszcze wybielić, a ci "źli" stają się zepsuci do szpiku, żeby ich nie było szkoda. Nikt nie pamiętał o co mu chodziło i dlaczego, jakby mieli jakąś schizofrenię - najpierw namawiają się wzajemnie do czegoś, a potem mają do siebie nawzajem pretensje, że się udało(!). Niby każdy ma jakieś prywatne motywacje do rewolucji, ale chodzi tylko o to, by wszystko zrównać z ziemią i zaorać. Jakoś nikt nie ma pomysłu, jak można cokolwiek zmienić na własnym podwórku, wszyscy istotni dla fabuły chcą tylko emigrować, bo tak jest prościej - ostatni gasi światło!

Hasło reklamujące część to jedno wielkie nieporozumienie, jeśli nie przekłamanie. Ja tam żadnego "sama przeciw wszystkim" nie widziałam. Mare do końca otaczona jest sprzymierzeńcami i adoratorami, nawet wrogowie czują się zaszczyceni, że są jej wrogami.

Autorka nie udźwignęła własnej koncepcji. Bardzo się zawiodłam.

Jestem głęboko rozczarowana poziomem finału.

Nie jest tragicznie, ale nie spodziewałam się takiego bezsensu, nastawionego na próbę siłową i sprzyjające zbiegi okoliczności po dwutomowym budowaniu konotacji politycznych, działań podziemia, subtelnej gry politycznej, w której nikt nikomu nie ufa, ale każdy potrzebuje sprzymierzeńców. Istotne elementy planów rozpadały się...

więcej Pokaż mimo to