Imiona śmierci Sylwia Waszewska 5,5
ocenił(a) na 62 lata temu Paradoksalnie cieszę się, że to sobie zrobiłam. Historia nie jest specjalnie ambitna (ot, shoujo z trójkątem dla dziewczyn, które lubią bawić się w wojnę) a jednak tło jest dostatecznie poprawne, by wbić się w nie jak w stare kapcie i odpocząć. Postaci sztampowe, bezrefleksyjna historia o dorastaniu, sile miłości, zaginionym władcy i zemście krwi, więc można bez obawy o chorobę morską i ból głowy wybrać się na spokojny rejs, przepłynąć się, zrelaksować.
Gatunkowo?
Jako romans - harlequin. Yoshiko spotyka miłość życia: gdy on ją okrada, ona się trochę boczy, ale jakoś mimochodem mu wybacza; gdy on się do niej przystawia, ona się trochę kurtuazyjnie opiera, ale w końcu mięknie i zostają kochankami.
Jako wojenno-przygodowa dość zwięzła, co jest przedziwne zważywszy na fakt, że chodzi o wojnę domową i to przyzwoicie rozłożoną w czasie. Ale autorka ogranicza się do konkretów. Brakowało mi sensowniej ujawnianych zwrotów akcji i uwiera, że postaci wyjaśniały swoje motywacje po fakcie.
Jako fantasy bardzo powierzchowna. Brak tu zarówno epickich opisów walk (dziwne, zważywszy na profesję Yoshiko i zawiązanie akcji),jak i dokładniejszego pochylenia się nad tym, czym właściwie jest tu magia. Ot, zebrał energię i uderzył. Proste? Proste.
Jeśli chodzi o japonizm, to jest kilka mankamentów: mała dziewczyna zwraca się do Yoshiko "senpai", chociaż niczego się razem nie uczą, czarne kimono z rodowym herbem jest opisane jest jako codzienne, heroina świadoma czekającej jej przeprawy przez góry (możliwe, że zimą) wydaje ostatnie pieniądze na chińską kieckę, zamiast porządne buty, a poza tym została była opisana ab ovo z wszelkim zaprzeczeniem zasad kreowania wizerunku protagonisty w jakimkolwiek utworze japońskim, z jakim się dotąd spotkałam, oraz jej imię skracane jest powszechnie do formy "bezżeńskiej" (Yoshi) czego też Japończycy (raczej?) nie robią. – a jednak są to zarzuty głównie do pierwszych rozdziałów. Potem problem cudownie zanika, kiedy do sztywnych, wręcz teatralnych dialogów zdążam się już przyzwyczaić.
Skutkowało to więc dziwną refleksją, że to może nie dorośli otacze nie umią pisać, tylko... starzy wydawcy nie umią tego redagować(?!).
Nauczyłam się jednak patrzeć przy tej książce trochę luźniej na orientalną otoczkę w powieści. Nie żeby zależało mi na tym, żeby Japonia to była Japonia, nawet jeśli się wyspa inaczej nazywa, bo jak się nałogowo używa japonizmów i zapożycza chimery, to to musi być Japonia historyczna i amen. No nie musi. Nawet jeśli "Imiona..." analogii mają całkiem sporo, to nie musi. Bo to jak wymagać od fantastyki posttolkienowskiej, żeby to zawsze było zachodnioeuropejskie średniowiecze. No przecież nie musi.
Ale klimat i mentalność, co istotne, zostały zachowane, toteż pod tym względem książeczka broni się sto razy lepiej od siostrzanej w gatunku serii "Wojna Lotosowa".
Ps. Ubawiła mnie nazwa miasta Hazukashii. To jest to miasto, przez który każdy autor, doświadczony czy nie, zatrzymuje się zawsze kiedyś przejazdem na drodze pisarskiej kariery. Waszewska tam była, Gaiman tam był (pisze o tym w zbiorze "Dym i lustra"). Może kiedyś też tam pojadę i wyślę sobie pocztówkę stamtąd. No po prostu perełka.