-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać3
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać4
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński25
Biblioteczka
2024-02-22
2021-10-23
Paradoksalnie cieszę się, że to sobie zrobiłam. Historia nie jest specjalnie ambitna (ot, shoujo z trójkątem dla dziewczyn, które lubią bawić się w wojnę) a jednak tło jest dostatecznie poprawne, by wbić się w nie jak w stare kapcie i odpocząć. Postaci sztampowe, bezrefleksyjna historia o dorastaniu, sile miłości, zaginionym władcy i zemście krwi, więc można bez obawy o chorobę morską i ból głowy wybrać się na spokojny rejs, przepłynąć się, zrelaksować.
Gatunkowo?
Jako romans - harlequin. Yoshiko spotyka miłość życia: gdy on ją okrada, ona się trochę boczy, ale jakoś mimochodem mu wybacza; gdy on się do niej przystawia, ona się trochę kurtuazyjnie opiera, ale w końcu mięknie i zostają kochankami.
Jako wojenno-przygodowa dość zwięzła, co jest przedziwne zważywszy na fakt, że chodzi o wojnę domową i to przyzwoicie rozłożoną w czasie. Ale autorka ogranicza się do konkretów. Brakowało mi sensowniej ujawnianych zwrotów akcji i uwiera, że postaci wyjaśniały swoje motywacje po fakcie.
Jako fantasy bardzo powierzchowna. Brak tu zarówno epickich opisów walk (dziwne, zważywszy na profesję Yoshiko i zawiązanie akcji), jak i dokładniejszego pochylenia się nad tym, czym właściwie jest tu magia. Ot, zebrał energię i uderzył. Proste? Proste.
Jeśli chodzi o japonizm, to jest kilka mankamentów: mała dziewczyna zwraca się do Yoshiko "senpai", chociaż niczego się razem nie uczą, czarne kimono z rodowym herbem jest opisane jest jako codzienne, heroina świadoma czekającej jej przeprawy przez góry (możliwe, że zimą) wydaje ostatnie pieniądze na chińską kieckę, zamiast porządne buty, a poza tym została była opisana ab ovo z wszelkim zaprzeczeniem zasad kreowania wizerunku protagonisty w jakimkolwiek utworze japońskim, z jakim się dotąd spotkałam, oraz jej imię skracane jest powszechnie do formy "bezżeńskiej" (Yoshi) czego też Japończycy (raczej?) nie robią. – a jednak są to zarzuty głównie do pierwszych rozdziałów. Potem problem cudownie zanika, kiedy do sztywnych, wręcz teatralnych dialogów zdążam się już przyzwyczaić.
Skutkowało to więc dziwną refleksją, że to może nie dorośli otacze nie umią pisać, tylko... starzy wydawcy nie umią tego redagować(?!).
Nauczyłam się jednak patrzeć przy tej książce trochę luźniej na orientalną otoczkę w powieści. Nie żeby zależało mi na tym, żeby Japonia to była Japonia, nawet jeśli się wyspa inaczej nazywa, bo jak się nałogowo używa japonizmów i zapożycza chimery, to to musi być Japonia historyczna i amen. No nie musi. Nawet jeśli "Imiona..." analogii mają całkiem sporo, to nie musi. Bo to jak wymagać od fantastyki posttolkienowskiej, żeby to zawsze było zachodnioeuropejskie średniowiecze. No przecież nie musi.
Ale klimat i mentalność, co istotne, zostały zachowane, toteż pod tym względem książeczka broni się sto razy lepiej od siostrzanej w gatunku serii "Wojna Lotosowa".
Ps. Ubawiła mnie nazwa miasta Hazukashii. To jest to miasto, przez który każdy autor, doświadczony czy nie, zatrzymuje się zawsze kiedyś przejazdem na drodze pisarskiej kariery. Waszewska tam była, Gaiman tam był (pisze o tym w zbiorze "Dym i lustra"). Może kiedyś też tam pojadę i wyślę sobie pocztówkę stamtąd. No po prostu perełka.
Paradoksalnie cieszę się, że to sobie zrobiłam. Historia nie jest specjalnie ambitna (ot, shoujo z trójkątem dla dziewczyn, które lubią bawić się w wojnę) a jednak tło jest dostatecznie poprawne, by wbić się w nie jak w stare kapcie i odpocząć. Postaci sztampowe, bezrefleksyjna historia o dorastaniu, sile miłości, zaginionym władcy i zemście krwi, więc można bez obawy o...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-06
2021-09-17
2021-08-12
2021-02-23
Jestem głęboko rozczarowana poziomem finału.
Nie jest tragicznie, ale nie spodziewałam się takiego bezsensu, nastawionego na próbę siłową i sprzyjające zbiegi okoliczności po dwutomowym budowaniu konotacji politycznych, działań podziemia, subtelnej gry politycznej, w której nikt nikomu nie ufa, ale każdy potrzebuje sprzymierzeńców. Istotne elementy planów rozpadały się przez prostą dywersję, by okazało się, że wcale nie były takie ważne.
Bohaterowie zaczęli się zlewać, wszyscy zachowywali się podobnie, taki tam festiwal frustracjii i zgrzytania zębami. Tymi "dobrymi" za bardzo się już nie zajmujemy, żeby ich nie pogrążać, chyba że trzeba kogoś jeszcze wybielić, a ci "źli" stają się zepsuci do szpiku, żeby ich nie było szkoda. Nikt nie pamiętał o co mu chodziło i dlaczego, jakby mieli jakąś schizofrenię - najpierw namawiają się wzajemnie do czegoś, a potem mają do siebie nawzajem pretensje, że się udało(!). Niby każdy ma jakieś prywatne motywacje do rewolucji, ale chodzi tylko o to, by wszystko zrównać z ziemią i zaorać. Jakoś nikt nie ma pomysłu, jak można cokolwiek zmienić na własnym podwórku, wszyscy istotni dla fabuły chcą tylko emigrować, bo tak jest prościej - ostatni gasi światło!
Hasło reklamujące część to jedno wielkie nieporozumienie, jeśli nie przekłamanie. Ja tam żadnego "sama przeciw wszystkim" nie widziałam. Mare do końca otaczona jest sprzymierzeńcami i adoratorami, nawet wrogowie czują się zaszczyceni, że są jej wrogami.
Autorka nie udźwignęła własnej koncepcji. Bardzo się zawiodłam.
Jestem głęboko rozczarowana poziomem finału.
Nie jest tragicznie, ale nie spodziewałam się takiego bezsensu, nastawionego na próbę siłową i sprzyjające zbiegi okoliczności po dwutomowym budowaniu konotacji politycznych, działań podziemia, subtelnej gry politycznej, w której nikt nikomu nie ufa, ale każdy potrzebuje sprzymierzeńców. Istotne elementy planów rozpadały się...
2021-03-04
Nie wiem, czy to tylko zmiana głównego bohatera, czy może ogólna zmiana podejścia autora do opowieści, ale drugi tom zyskuje względem pierwszego. O ile pierwszy był lekko dziecinną, naiwną przygodówką, to drugi silniej skałania się ku literaturze młodzieżowej.
Droga Zadry uczy, że nawet jeśli ktoś daje ci szansę, to od ciebie zależy, jak ją wykorzystasz. Zaszczyty nie przyjdą same i trzeba sobie na nie zapracować.
Droga Branda uczy, że za bycie wiernym swoim zasadom można nie raz oberwać po głowie, ale takie moralne zwycięstwo może dać satysfakcję mimo osamotnienia, może nawet więcej, niż pokorne podążanie utartą ścieżką z grupą ludzi, których światopoglądu się nie podziela.
Mogłoby się wydawać, że niewiele może się wydarzyć w ciągu rocznej żeglugi, ale jest to najważniejszy rok w życiu bohaterów, punkt zwrotny. Dobrze równoważona jest akcja, humor i morały. Fabuła nie jest aż tak przewidywalna, a przebiegłość i wyrachowanie Jarviego zostają wyeksponowane w elektryzujący sposób. Postaci i zdarzenia przestają być takie czarno-białe. Historia dorasta z bohaterami, traci swoją bajkowość i staje się bardziej autentyczna.
Nie wiem, czy to tylko zmiana głównego bohatera, czy może ogólna zmiana podejścia autora do opowieści, ale drugi tom zyskuje względem pierwszego. O ile pierwszy był lekko dziecinną, naiwną przygodówką, to drugi silniej skałania się ku literaturze młodzieżowej.
Droga Zadry uczy, że nawet jeśli ktoś daje ci szansę, to od ciebie zależy, jak ją wykorzystasz. Zaszczyty nie...
2021-01-18
Zniszczony życiowymi porażkami bohater w depresji zostaje wybrany przez władze i zwierzchności do zadania, które będzie tworzyć nowy rozdział w historii całej ludzkości. Motywowany przez swoją naturalną nemezis, zyskuje z czasem osobistą motywację opartą trochę na zemście, a trochę na autokreacji, by w finalnym starciu (spoiler).
Hm, brzmi znajomo...
Serio, jakbym czytała Dukaja chronologicznie, to byłabym dla "Lodu" ostrzejsza. W obu książkach są nawet motywy podróży, balu u wysokiej arystokracji, kłamstwa i prawdy, autokreacji gombrowiczowskiej formy oraz głęboko zakorzenionej w kulturze lub mentalności hierarchii społecznej.
Tyle się mówi o niepowtarzalności jego prozy, a tu taka zabawna niespodzianka - szkielet ten sam, tylko mózg operacji inny.
Siłą "Innych pieśni" jest dla mnie to, że o wiele bardziej autor skupił się był na akcji, niż filozofowaniu. Wszelkie przemyślenia bohaterów są krótkie i w punkt, a oni sami wydają się w pełni zespoleni z rzeczywistością, dobrze to wszystko współgra fabularnie i narracyjnie. Nikt nie miota się bez celu, a wykorzystują podsuwane im okazje, zwłaszcza Berbelek, co przyjęłam z ogromną ulgą (tym większą pamiętając, jak męczący był w tym Gierosławski, anty-bohater).
Fantastykę, która ufizycznia magię, cenię tak, jak się zawsze ceni kreatywne a przemyślane odstępstwa od reguły. "Inne pieśni" świetnie sobie z koncepcją radzą. Arystotelesowska fizyka i biologia świetnie się się sprawdza zaprzęgnięta do tego wózka. Jednocześnie nie jest to fantastyka, która nieobytego czytelnika poprowadzi za rączkę i wszystko wyjaśni, Dukaj pozostaje Dukajem i nie zniża się do tego, by cokolwiek wyjaśnić, jak da radę jeszcze coś udziwnić, to to zrobi (np. przedzierzgnąć "machiny" w "makiny" i "chrześcijan" w "kristian"), a jak czytelnik chce, to może wypożyczyć z biblioteki traktaty starożytnych mędrców i zrobić własny research. Po pełnej lekturze powieści pozostaje jednak w głowie spójny obraz, co świadczy o tym, że autor materiał opanował i umiał go przystępnie zaprezentować. Żadna postać nie wyłoży jednak czytelnikowi suchej teorii makaronizmów.
Czytało mi się zaskakująco dobrze.
(Może "Lód" mnie zahartował.)
Jak normalnie śmieję się z treści, to zaczynam dostrzegać jakiś pokrętny humor w samym warsztacie autora.
(Tak, "Lód" zdecydowanie przepalił mi zwoje w mózgu.)
Zniszczony życiowymi porażkami bohater w depresji zostaje wybrany przez władze i zwierzchności do zadania, które będzie tworzyć nowy rozdział w historii całej ludzkości. Motywowany przez swoją naturalną nemezis, zyskuje z czasem osobistą motywację opartą trochę na zemście, a trochę na autokreacji, by w finalnym starciu (spoiler).
Hm, brzmi znajomo...
Serio, jakbym czytała...
2021-01-28
Świat kilku średniowiecznych państewek skupionych wokół baseniku śródlądowego morza oraz Jednobóstwa rozbitego przez starożytną cywilizację elfów na pomniejszych bożków jest tylko tłem dla intrygi, która choć opowiedziana jest zgrabnie i wartko, ma w sobie coś z dobrze wyważonej legendy, którą łatwiej przyswoją raczej młodzi czytelnicy, bo ci bardziej oczytani wyczuć mogą pewien fałsz wygodnego podejścia do akcji, gdzie bohaterowi wszystko się układa aż nazbyt pomyślnie, a każdy aktor zna swoje miejsce na scenie.
Trudno jest poczuć przemianę Yarviego, trzeba w nią uwierzyć na słowo, bo autor przedstawia chłopaka od początku jako zahukanego a gniewnego, przepraszającego a mściwego, naiwnego a inteligentnego. Nie ma tu miejsca na bardzo rozbudowaną psychologię, bo tekst jest bardzo suchy i zwarty.
"Pół króla" może być szybką baśnią o rozwoju osobistym, poświęceniu (głównie innych, po trupach do celu) i zwyciężaniu przeciwności lub odskocznią od cięższej literatury, która do powyższych tematów podchodzi poważniej i barwniej.
Technicznie jest bez zarzutu, ale pozostawia estetyczy niedosyt.
Świat kilku średniowiecznych państewek skupionych wokół baseniku śródlądowego morza oraz Jednobóstwa rozbitego przez starożytną cywilizację elfów na pomniejszych bożków jest tylko tłem dla intrygi, która choć opowiedziana jest zgrabnie i wartko, ma w sobie coś z dobrze wyważonej legendy, którą łatwiej przyswoją raczej młodzi czytelnicy, bo ci bardziej oczytani wyczuć mogą...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-16
Zastanawiam się, co autorzy sami myślą o tym, co tu nawypisywali, trzy lata od premiery, w dobie covidu. Wiem, to jest powieść grozy, nawet jeśli autorzy twierdzą, że to fantasy, a i tego bym im nie przyznała. Reakcje ludzi są heperbolizowane dla efektu, jasne, ale wydaje mi się, że przekroczono pewną granicę kiczu.
Oczywiście, ludzie rzucali się na sklepy i apteki na początku 2k20, ale czy w GODZINĘ od ogłoszenia pandemii mordowano właścicieli i podpalano budynki? Czy bliscy osób, które ledwo co zachorowały, popełniali samobójstwo i popadali w histerię? Czy zwykli ludzie szturmowali domy ozdrowieńców, by upuszczać z nich krew na leki dla swoich bliskich?
Z tego, co pamiętam z wiadomości, Amerykanie zachowywali się dużo bardziej lekceważąco i z lekceważeniem pandemii wiązały się wszelkie zamieszki, które wybuchały.
Mimo pandemii warstwa medyczna nie zostaje uznana za istotną dla autorów, w szpitalu widocznie nie pracują kobiety, WHO nie istnieje. Z warstwy politycznej istnieje tylko marudzenie na Trumpa. Nie ma żadnych oficjalnych oświadczeń, nikt nie panuje nad sytuacją, jakby tylko media i ludzie zauważyli, że się coś w ogóle dzieje. Sytuacja gospodarki zostaje sprowadzona do tego, że alkohol w barze się skończył, a ludzie zdemolowali supermarket. Głęboka i wnikliwa książka, doprawdy.
Akcję wyprzedza się o dziesięć kroków. Opisy są rozwlekłe, zwłaszcza te prowadzone przez bohaterki, których wspólnym mianownikiem jest, że zostały przez chłopów wykorzystane, bo są ustępliwe i nie mają własnego rozumu; nie ważne czy to czarna narkomanka z więzienia, czy pani szeryf z domu za białym płotkiem.
W ogóle bawi mnie stężenie homoseksualizmu w powieści, przy jednoczesnym braku choćby jednego transpłciowca. Co, za śliski grunt?
Jak to jest manifest feministyczny, to ja nie chcę być kobietą. Dla mnie to tylko raczej antologia historii o tym, jak baby sobie nie radzą w życiu - przeważnie z samymi sobą.
I że niby ogólnoświatowa eksmisja bab do alternatywnej rzeczywistości snu ma im w czymś pomóc. To jest jedyny okruszek fantastyki w tej knidze i nie powiem, by poświęcono mu szczególnie dużo uwagi. Tyle tylko, co przy zawiązaniu akcji, aby od czegoś zacząć, i w finale, aby to już skończyć.
To jest jak najbardziej styl starego Kinga, ale z tych starych, paranoicznych opowiadań, gdzie bohaterowie osiągają high-mind i wszyscy tak samo panikują. W krótkiej formie jeszcze do przełknięcia, ale to jest 700 stron absolutnego nonsensu, któremu bliżej do radosnej rozpierduchy w tonie apokalipsy zombie niż do grozy.
A autorzy w posłowiu się martwią, czy system więzienny realistycznie oddali...
Ale szmira.
Zastanawiam się, co autorzy sami myślą o tym, co tu nawypisywali, trzy lata od premiery, w dobie covidu. Wiem, to jest powieść grozy, nawet jeśli autorzy twierdzą, że to fantasy, a i tego bym im nie przyznała. Reakcje ludzi są heperbolizowane dla efektu, jasne, ale wydaje mi się, że przekroczono pewną granicę kiczu.
Oczywiście, ludzie rzucali się na sklepy i apteki na...
2020-10-30
Dziwnie mi myśląc źle o książce, bo widzę, ile pracy włożył autor, żeby wzbogacić treść: opisy machin wojennych, oblężenia, starć w skali wielkiej bitwy morsko-desantowej oraz bezpośrednich walk mieczem. Te wszystkie wiersze Kossakowskiej na przestrzeni serii. Ja to bardzo doceniam, a jednocześnie wynika z tego mój największy problem z odbiorem serii.
Bo: pięcioro Czyniących, Ziemianie z całą ich świadomością kulturową, na planecie, gdzie wszystko można stworzyć lub unicestwić myślą. I nic z tego nie wynika.
Van Dyken miał dobrą prezentację obsesji religijnej, Freihoff w miarą niezłą polityczno-społeczną (o ile dało się zaobserwować oczami Filara). Z Fjollsfinnem nie miałam pewności, bo "Jądro ciemności" nie należy do moich najlepiej zapamiętanych lektur, ale mógł mieć też rolę zasymilowanego, chociaż pewnie przede wszystkim wycofanego naukowca z zacięciem fizyczno-chemicznym. Przy Callo nie miałam jednak wątpliwości, bo z baśniami Grimmów się lubię i zostało to ujęte jednym chaotycznym domysłem; jednocześnie był to jedyny wątek, w którym Vuko zrobił to, czego oczekiwałam od całej serii. Nie że z siebie głupka, tylko że z podstępną logiką wykorzystał działanie środowiska Passionary przeciwko niej, żeby ją pojmać. Bardzo mi tego brakowało.
Po co komu nawiązania do pereł literatury czy popkultury, kiedy nic z tego nie wynika? W fantastyce. Wiem, to magiczny sci-fi. Ale po co. Raczej jako koncepcja: że można fantastykę pisać i tak. Bo skoro i tak się skupiamy na Midgaardzie, jego kulturach, które się w pewnym momencie zaczynają mnożyć jak króliki, bo ileż można o samych Ludziach Ognia, Wężach, Amitrajach i Kirenenach w kółko. Ale skoro Midgaard, mnożenie kultur i drobiazgowy showing, to po co Ziemia? Skoro chcemy powiększać odczucie ogromu uniwersum, to Morze Gwiazd mogłoby być centralnie na Midgaardzie. Europejczycy też nie wiedzieli o istnieniu Ameryk do XVI wieku, a Midgaard rozwijał się od ledwie trzech stuleci. Co za problem, jedna więcej kultura, która nie boi się aż tak Uroczysk. Nie trzeba by było wyjaśniać nic post factum, bo wiedzę o bogach mógłby Drakkein znać z dziecięcych legend o krainie za morzem, gdzie magia jeszcze przetrwała.
Ale po co. Lepiej żeby Vuko był trepem. Świetnie wpasowuje się w koncepcję bohaterów, gdzie każden sobie skrobie, a w interakcje między sobą wchodzą tyle, o ile trzeba drugiemu udowodnić, że jest się potężniejszym, niekoniecznie wykorzystując do tego słabości przeciwnika, a metodę siłową.
Obawiam się również, że mając "Pana Lodowego Ogrodu" za pierwszy kontakt z Grzędowiczem, można mieć prawo nie dowierzać trochę w warsztat pisarski. Ciągle powtarza się w serii chwyt "nic nie poszło zgodnie z planem" i "wątek został wyjałowiony, ale i tak do niego wrócimy, żeby odhaczyć, co się tam jeszcze później działo", czy postaci, które Ulf opłakuje z pięć czy sześć razy, a potem, juhu, plot armor, faken łor. Żadnego choćby wrażenia planowania w przód, żadnych przewrotnych intryg, fabuła bardzo liniowa.
Nawet jeśli oblężenie miasta i epilogi to jakoś rekompensują - serio, dopiero epilogi trochę mi przypomniały, po co to wszystko było. Przynajmniej Filar odnalazł swój Los. Ale czegoś mi w całokształcie zabrakło.
Dziwnie mi myśląc źle o książce, bo widzę, ile pracy włożył autor, żeby wzbogacić treść: opisy machin wojennych, oblężenia, starć w skali wielkiej bitwy morsko-desantowej oraz bezpośrednich walk mieczem. Te wszystkie wiersze Kossakowskiej na przestrzeni serii. Ja to bardzo doceniam, a jednocześnie wynika z tego mój największy problem z odbiorem serii.
Bo: pięcioro...
2020-10-04
Nieładnie jest źle oceniać książkę tylko dlatego, że okazała się być inna, niż się miało nadzieję, że będzie. Więc ocena liczbowa będzie kurtuazyjna. Bo o ile odczucia mam mieszane, to nie mogę odmówić, że w gruncie rzeczy liniową narrację czyta się lekko, luźna konstrukcja wciąga, a skrajny showing u Vuko da sporo satysfakcji komuś, kto lubi siedzieć z lupą nad znaczkami pocztowymi.
Czytelnik w trzecim tomie poznaje władcę Lodowego Ogrodu oraz los Passionary Callo. Vuko się wyrabia z używaniem mocy Uroczysk, akcja zagęszcza i w końcu zdaje się prowadzić w jasnym kierunku, nawet jeśli Drakkainen błądzi trochę po omacku lub wyczerpuje tylko dawne wątki, daje to ogólne wrażenie celowości. Zarysowuje się przyszłość Midgaardu, która nie wygląda różowo. Przede wszystkim Ulf nie biadoli i nie użala się wiele nad sobą, co na wielki plus.
Filar opowiada o czasie swojego niewolnictwa oraz tym, jak doszło do skrzyżowania jego dróg z Nocnym Wędrowcem - nareszcie!
Może nie znam się na "Jądrze ciemności" na tyle, by oceniać, ale znam pracę Grimmów i ta konfrontacja z Callo była względnie przyzwoita o tyle, że chciałam takiego podejścia w całej serii, ale jak już napisałam na początku - "Pan Lodowego Ogrodu" poszedł swoją drogą, a ja swoją.
Nie zakochałam się w serii, ale dokończę i pod czwartym tomem podsumuję wszystkie moje żale.
(A w ogóle tom III i IV dałoby się ładniej podzielić, ten cliffhanger był co najmniej zbędny. Jakieś 170 stron dokleić do poprzedniego tomu i byłyby tej samej objętości. Chyba że IV miał imponować optycznie objętością względem trzeciego, no to sobie jest go więcej.)
Nieładnie jest źle oceniać książkę tylko dlatego, że okazała się być inna, niż się miało nadzieję, że będzie. Więc ocena liczbowa będzie kurtuazyjna. Bo o ile odczucia mam mieszane, to nie mogę odmówić, że w gruncie rzeczy liniową narrację czyta się lekko, luźna konstrukcja wciąga, a skrajny showing u Vuko da sporo satysfakcji komuś, kto lubi siedzieć z lupą nad znaczkami...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-31
Albo prolog/wstęp jest tak świetnie napisany, że brak znajomości pierwszego tomu mi w ogóle nie przeszkadzał, albo po prostu tom pierwszy jest względnie zbędny... Nie przepadam za bohaterami, którzy dopiero uczą się swoich nowych zdolności, wciskając przez cały czas, że oni chcą "normalnego życia". I pewnie dlatego, że w drugim tomie Ida walczy o życie i nie ma zwyczajnie czasu na takie smęcenie, byłam w stanie szamankę od umarlaków w ogóle polubić.
Raduchowska stworzyła świat bardzo barwny i plastyczny, z kolorowymi bohaterami (dosłownie). Praktycznie nie tyka "realnego" Wrocławia, po prostu nie musi. Odniosłam wrażenie, że to taka alternatywna rzeczywistość pełna magii i magicznej policji (gdyby nie wplatani sporadycznie laicy, jak np. taksówkarze), urban fantasy na granicy realizmu fantastycznego.
Bohaterowie nie są jacyś odkrywczy, ale mają swoje zalety. Zwłaszcza Ida - została świetnie poprowadzona jako postać walcząca z wizją (dosłownie) zbliżającej się śmierci. Świetnie oddane stany załamań w odpowiednich momentach, dobre momenty motywacyjne, oba w łagodnej sinusoidzie. Przyjemna naturalność.
Można by się nieźle rozpisać o zdolnościach, bo typologia wydaje się być dość drobiazgowa.
Zagadka? Całkiem wciągająca. Wizje były piękne, nawet jeśli Ida się nie popisała przy interpretowaniu sytuacji Kusiciela. No bo... kurczę. Tak się zastanawiam, czy autorka całkiem świadomie utrzymywała opinię Idy: "Kusiciel to psychol" czy sama też nie myślała o nim inaczej, mimo tak tragicznie i pięknie skonstruowanej historii. Ja temu facetowi naprawdę współczuję! Do tego ten finał! I epilog z furtką na trzeci tom.
Finał swoją drogą całkiem porządny. W końcu trochę prawdziwej magii i bicia po mordach nie uciekając się do retrospekcji, satysfakcjonujące objętościowo.
Główny problem mam ze stylem, zwłaszcza w dialogach. Stopień ironizacji niektórych wypowiedzi bywał wręcz nieznośny. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie ani jednej normalnie przeprowadzonej rozmowy. Wszyscy jacyś tacy wredni, poddenerwowani... W opisach to tak nie przeszkadzało, bo praktycznie wszystkie należały do Idy, ale bohaterowie przez to wydawali się jednakowi. Ten głupi czasownik na końcu zdania, dziwne (archaistyczne) słówka, które nie mogłyby być nawet w funkcji powiedzonek konkretnych postaci, bo występowały losowo u różnych...
Taki element humorystyczny? Bardziej mnie rozbawiło, jak pijana Ida prawie pobiła Rudą. Albo kiedy Kruchy pobił psychiatrę. Nie to, żeby bawiły mnie akty przemocy indywidualnej (chociaż właściwie to bawią, w większości), ale żarty sytuacyjne są lepsze od notorycznych złośliwości.
Trochę trudno mi się zdecydować na ocenę. Ale wrażenia ogólnie pozytywne i czytało się przyjemnie.
Albo prolog/wstęp jest tak świetnie napisany, że brak znajomości pierwszego tomu mi w ogóle nie przeszkadzał, albo po prostu tom pierwszy jest względnie zbędny... Nie przepadam za bohaterami, którzy dopiero uczą się swoich nowych zdolności, wciskając przez cały czas, że oni chcą "normalnego życia". I pewnie dlatego, że w drugim tomie Ida walczy o życie i nie ma zwyczajnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-03
Rozczarowałam się troszeczkę.
Przede wszystkim dlatego, że Vuko się zrobił trochę papierowy (sic) i coś, co pochwaliłam u niego w pierwszym tomie, takie okazjonalne erudycyjne tracenie zimnej krwi, stało się cechą jakby bardziej globalną i stałą, co podkreśliło inną niewygodną cechę: twardogłowość. Nawet godząc się z Middgardzką rzeczywistością, nie potrafi jej wykorzystać, a próbuje naginać zasady pod znane sobie z Ziemi rozwiązania techniczne. Z jednej strony dobrze, bo odbiera mu to aurę wszechmogącej Mary Sue, ale z drugiej strony uważam, że powinien rozpracować działanie Cyfral, która nie jest mu aż tak obca. No, ale co się nabluzgał, to jego.
Wątek Terkeja natomiast trzyma poziom, choć wiemy już, że ma chłopak solidną zbroję fabularną. Pozwala się jeszcze prowadzić z nurtem w stronę swojego mglistego celu, ale jednak częściej musi podejmować decyzje, które mają wpływ na życie jego i los towarzyszy. Jak na piętnastolatka objawia cechy osoby wyedukowanej na cesarza i szkolonej na żołnierza, i te trzy aspekty rozwijającej się woli życia, odpowiedzialności i dyscypliny, zgrabnie się uzupełniają oraz objawiają, kiedy trzeba.
Drugi tom służy raczej jakiemuś zbalansowaniu, podejrzewam, by ładnie spiąć tom pierwszy z trzecim. To się dopiero okaże, ale jeśli Vuko w tomie trzecim nadal będzie się zapierał rękami i nogami, a wątek następcy Tygrysiego Tronu nie wyjdzie gdzieś ponad wojnę domową patriarchalnej monarchii absolutnej i matriarchalnego komunizmu, to moje rozczarowanie może się wyostrzyć. Na tym etapie jeszcze wszystko jest płynne, więc pozwalam sobie na odrobinę zaufania renomie autora.
Rozczarowałam się troszeczkę.
Przede wszystkim dlatego, że Vuko się zrobił trochę papierowy (sic) i coś, co pochwaliłam u niego w pierwszym tomie, takie okazjonalne erudycyjne tracenie zimnej krwi, stało się cechą jakby bardziej globalną i stałą, co podkreśliło inną niewygodną cechę: twardogłowość. Nawet godząc się z Middgardzką rzeczywistością, nie potrafi jej...
2012-12-20
Wspaniała i tragiczna legenda.
Chociaż jest elementem historii Śródziemia, dotyczy dawnych czasów i nie sądzę, aby była konieczna wcześniejsza znajomość Trylogii. Tak przynajmniej było w moim przypadku - o świecie Tolkiena mam niewielkie i bardzo ogólne pojęcie, tyle że ja potrafię nie zadawać zbędnych pytań np. o władców czy krainy i wychodzę z założenia, że to autor ma wiedzieć, o czym pisze.
Jedyny minus za to, że mimo szczerych chęci nie potrafiłam odnaleźć ścieżek Turina na dołączonej mapie.
Już za sam styl narracji ogromny plus, gdyż faktycznie jest to legenda - opowieść, a nie powieść. Tworzy to specyficzny klimat i nadaje przyjemne tempo historii.
Zły los ścigający Turina i ciążące na nim i jego rodzinie przekleństwo Morgotha stanowi motyw przewodni, a tocząca się w tak zwanym międzyczasie wojna stanowi jedynie tło i motywację do kolejnych upadków syna Hurina. Te z kolei bywają zarówno subtelne i niemal niedostrzegalne, a inne wręcz biją po oczach i sam narrator je nazywa, jednakże wszystkie są pomysłowe i intrygujące.
Im dalej Turin próbuje uciec, tym dotkliwiej rani wszystkich wokół.
Piękne ilustracje.
Zastanawia mnie, czy pośmiertna redakcja książki nie pomogła jej przypadkiem na tyle akurat, by i taka nie-fanka Tolkiena - jak ja - mogła ją polubić. Chociaż wstęp od Christophera brzmi raczej jak próba usprawiedliwienia się i przeproszenia fanów za wszystko, jeszcze zanim zaczną czytać...
Wspaniała i tragiczna legenda.
Chociaż jest elementem historii Śródziemia, dotyczy dawnych czasów i nie sądzę, aby była konieczna wcześniejsza znajomość Trylogii. Tak przynajmniej było w moim przypadku - o świecie Tolkiena mam niewielkie i bardzo ogólne pojęcie, tyle że ja potrafię nie zadawać zbędnych pytań np. o władców czy krainy i wychodzę z założenia, że to autor ma...
2015-06-27
O ile wcześniejsza książka Łukajenki, z serii o Patrolach, niezbyt mnie porwała, to "Brudnopis" nadrabia trzy razy: sympatycznym bohaterem, kryminalno-przygodowym tonem akcji i - przede wszystkim - fabułą.
Kirył występuje w narracji pierwszoosobowej i często czytelnik częstowany jest jego opiniami o świecie i ludziach. Występują najczęściej na początkach rozdziałów i wprowadzają pewien rytm, a do tego są na tyle nieinwazyjne i sporo mówiące o samym bohaterze, że w ogóle nie drażnią, jak na przykład te puste utyskiwania z prozy młodzieżowej.
Pierwsza połowa książki jest elektryzująco schizofreniczna, nawet jak na rosyjskie realia. Do tego dostajemy dwójkę całkiem rozgarniętych młodzieńców, którzy bardzo samodzielnie poruszają się w tym dziwnym i coraz mniej przyjaznym środowisku.
Może to spoiler, ale tak bardzo odbija od tego, co jest na okładce, że warto o tym powiedzieć otwarcie: coś, co zapowiada się jak thriller lub kryminał okazuje się być fantastyką i to we wcale porządnym, ulogicznionym wydaniu. Przejście jednak jest bardzo płynne, za najwyraźniejszą granicę można przyjąć wieżę, ale to jak próba ustalenia daty przemiany epok - naciągane i umowne. Koncepcja jest tak starannie poprowadzona, że wyraźnie czuć rozwój wydarzeń i pogłębianie się wiedzy bohatera, tak że wieża wydaje się punktem zwrotnym, choć w istocie jest tylko pewnym dopełnieniem i progiem do nowych zagadek, bo nie jest celem samym w sobie.
Wyobraźcie sobie bowiem, że któregoś późnojesiennego dnia dzwoni do was jakiś obcy człowiek, mówi, że jest waszym przyjacielem i wcale nie brzmi jak szaleniec. Kiedy przyjeżdżacie na miejsce spotkania, ten obcy człowiek nie dość, że zna wszystkie wasze upodobania, to wie nawet, jak z wami rozmawiać, żebyście się czuli komfortowo. I ten człowiek ma dostęp do magicznej wieży, strzegącej portali międzywymiarowych.
Już samo to w sobie brzmi niesamowicie. A jeszcze lepiej jest, że to ten strażnik wieży jest głównym bohaterem!
Do tego dochodzą przeróżne światy, które rządzą się własnymi prawami, międzywymiarowe spiski, systemy kontroli, ruch oporu i mnóstwo logicznych zagadek i rozmyślań, co właściwie jest prawdą, a kto kłamie w żywe oczy. Do tego obfituje w drobne scenki, dzięki którym nawet czytelnik może się przyłączyć do tej detektywistycznej zagadki.
Bardzo dynamiczna, barwna i wciągająca.
No i wieże w pobliżu torów już nigdy nie będą wyglądać tak samo.
O ile wcześniejsza książka Łukajenki, z serii o Patrolach, niezbyt mnie porwała, to "Brudnopis" nadrabia trzy razy: sympatycznym bohaterem, kryminalno-przygodowym tonem akcji i - przede wszystkim - fabułą.
Kirył występuje w narracji pierwszoosobowej i często czytelnik częstowany jest jego opiniami o świecie i ludziach. Występują najczęściej na początkach rozdziałów i...
2012-07-14
Lipwig to oszust, złodziej, hochsztapler. Ale to nie jakiś zbir z pałą czy kieszonkowiec. On ma charyzmę, to człowiek z inwencją. We mnie wzbudził wielką sympatię, a im więcej się o nim dowiadywałam, tym bardziej mu dopingowałam. To złożona postać, a do tego inteligentna i zabawna.
Styl jest wklarowany i dopracowany. W połączeniu z fabułą (nadal nie potrafię pojąć, jak można było wpaść na taki - skądinąd dość pospolity - pomysł i jeszcze uczynić go ciekawym do poczytania) i światem Dysku (którym autor się bawi z pełną swobodą) tworzy mieszankę, która łatwo przypada do gustu.
Lipwig to oszust, złodziej, hochsztapler. Ale to nie jakiś zbir z pałą czy kieszonkowiec. On ma charyzmę, to człowiek z inwencją. We mnie wzbudził wielką sympatię, a im więcej się o nim dowiadywałam, tym bardziej mu dopingowałam. To złożona postać, a do tego inteligentna i zabawna.
Styl jest wklarowany i dopracowany. W połączeniu z fabułą (nadal nie potrafię pojąć, jak...
Książka przygodowa o tym, że chłopiec idzie do szkoły, ale to będzie taka fajna szkoła, bo nie będzie się uczył algebry, tylko transmutacji, zamiast nudnej biologii i chemii z podręczników będzie grzebać się w ziemi i roślinkach oraz warzyć eliksiry inne niż wódka z kolą, a po lekcjach w dormitorium z innymi zaczarowanymi chłopcami będzie mógł zażywać kolorowe fasolki... Nie zabraknie mierzenia się ze szkolnymi bolączkami, przepisywaniem pracy domowej od klasowej kujonki, sprawdzianami, ekscentryczną kadrą pedagogiczną, problemem mobbingu ucznia przez nauczyciela oraz bullingu ze strony tego tlenionego bufona z równorzędnej klasy.
Zwykłe szkolne życie chłopczyka, który średnio lubi się uczyć i woli WF, tylko że wszystko jest o tyle ciekawsze, że magiczne, bardziej ekscytujące i niebezpieczne, zwłaszcza, jeśli wie się, które reguły warto łamać i masz chody u dyrektora.
Książka przygodowa o tym, że chłopiec idzie do szkoły, ale to będzie taka fajna szkoła, bo nie będzie się uczył algebry, tylko transmutacji, zamiast nudnej biologii i chemii z podręczników będzie grzebać się w ziemi i roślinkach oraz warzyć eliksiry inne niż wódka z kolą, a po lekcjach w dormitorium z innymi zaczarowanymi chłopcami będzie mógł zażywać kolorowe fasolki......
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie przystoi, aby w warsztacie słowa Dukaja padł taki kwiatek jak rzeczy mniej lub bardziej przystające. Ale przystaję na to, by wobec tych wszystkich wywodów z dziedzin nibyneofizyki i pseudotechnologii, która nie potrafi się zdecydować, czy jest już magią czy jeszcze kosmicznyn recyklingiem polimerów z planety Myślącego Oceanu - by przeciwko temu stanęła żeńska postać pierwszoplanowa i powiedziała: "kiedy bełkot staje sie zbyt bełkotliwy, mam to w nosie". Nie uważam, żeby to było antyfeministytczne, zważywszy na fakt, że bohaterka ze swoim niepokalanym poczęciem jest taką badass predator-skin-me-alive, Maryją-terrorystką, że to aż niemożliwe, że przy tylu odniesieniach do klasyków sci-fi, nie padało słowo o scientologii. No skandal.
Nie no, krótki format bardziej mnie jednak bawi, jak przy "Extensie". Nawet jeśli bohater(ka) tradycyjnie ma kompleks nieobecnego ojca, który okazuje się mieć wyższy poziom wtajemniczenia. Już nawet nie jestem oburzona. Ostatecznie Poe w kółko pisał o zamurowywaniu ludzi żywcem i też nikt mu nie może mieć tego za złe, nie tak serio.
Śnię - Miasto, budzę się - Miasto. Zawsze Miasto.
Nie przystoi, aby w warsztacie słowa Dukaja padł taki kwiatek jak rzeczy mniej lub bardziej przystające. Ale przystaję na to, by wobec tych wszystkich wywodów z dziedzin nibyneofizyki i pseudotechnologii, która nie potrafi się zdecydować, czy jest już magią czy jeszcze kosmicznyn recyklingiem polimerów z planety Myślącego Oceanu - by przeciwko temu stanęła żeńska postać...
więcej Pokaż mimo to