Biblioteczka
2023-12-29
2023-04-06
2022-11-13
2022-04-16
2020-12-24
Oczywiście, jak przystało na opowieść z epoki, jest zmanierowana i romantyczna w najczystszym zachodnioliterackim tego słowa pojęciu (nawet jeśli powstała już w XX wieku, to akcja rozgrywa się trzydzieści lat wcześniej, u schyłku epoki romantyzmu), ale nie da się ukryć, że ma coś w sobie.
Narrator daje się poznać, jako reporter śledczy, który po latach bada sprawę Upiora paryskiej Opery Narodowej, a wiedząc, że Leroux, autor, parał się dziennikarstwem, dodaje to powieści jeśli nie dreszczyku autentyczności, to dodatkowego smaczku.
Opowieść zawiera w sobie klasyczne wartości dobrego piękna i złej brzydoty, miłość jest ostateczna i powodowana wielkimi namiętnościami wiodącymi do zbrodni i tragedii, a zjawiska nadprzyrodzone, iluzje i nowe technologie splatają się w jedno dla lepszego efektu niesamowitości i tego, że czytelnik mógł odbierać historię na możliwie najliczniejszych płaszczyznach, nie oszczędzając mu zachwytów i wzruszeń, niespodzianek i grozy. Autor nakreślił nawet o pewne elementy komiczne, które związał z postacią bileterki, panią Giry, których już zupełnie się nie spodziewałam - ale piszę to z sympatią.
Jako powieść gotycka zostawia jednak trochę więcej przestrzeni postaciom, które nie są jednowymiarowo złe, pozytywne, czy niewinne. Narrator odżegnuje się od oceny postaci, ich działań czy postaw. Jest w tym jakaś dziennikarska sprawiedliwość, która nakazuje dowiedzieć się i opowiedzieć o wydarzeniach, a jeśli portretuje bohaterów, to jedynie by ukazać ich takimi, jakimi byli dla siebie nawzajem (prosto i dość archetypicznie, ale wyraziście i z uczuciem), a nie by ich osądzać czy czytelnika na siłę do czegoś przekonywać. Każdy ma tu swoje nadzieje i lęki, a czytelnik zostaje zostawiony sam sobie z oceną końcową i to też jest wielka "Upiora w Operze" zaleta.
Oczywiście, jak przystało na opowieść z epoki, jest zmanierowana i romantyczna w najczystszym zachodnioliterackim tego słowa pojęciu (nawet jeśli powstała już w XX wieku, to akcja rozgrywa się trzydzieści lat wcześniej, u schyłku epoki romantyzmu), ale nie da się ukryć, że ma coś w sobie.
Narrator daje się poznać, jako reporter śledczy, który po latach bada sprawę Upiora...
2006
Poleciła mi to pani ze szkolnej biblioteki.
Niby o chłopaku, który ucieka ze szkoły, domu.
Widzę, wielu ludzi tak nazywa to, co zrobił Holden.
Może jest to wyznacznikiem mojej oryginalności/nienormalności, ale ja to widzę zupełnie inaczej. I sam autor może mi powiedzieć, że pisząc, myślał o tym, jak o ucieczce, ale dla mnie Holden zasługuje na więcej, niż na tak błahe i pospolite określenie.
Nie można uciekać z miejsca, z którego i tak cię już wyrzucono. On po prostu zwinął manatki przed oczekiwaną przez innych porą.
Nie można uciekać z miejsca, w którym oficjalnie w danym czasie nie byłeś.
Uważam, że Holden nie uciekał. Holden szukał. I w ogóle fajnym gościem był.
Podobało mi się jego marzenie, kim chciałby być. Jest tak uroczo nierealne, tak pozbawione sensu dorosłości, typowo nastoletnie, dojrzałe w swej niedojrzałości. To nie Holden ucieka, to świat ucieka - przed poczuciem obowiązku.
Poleciła mi to pani ze szkolnej biblioteki.
Niby o chłopaku, który ucieka ze szkoły, domu.
Widzę, wielu ludzi tak nazywa to, co zrobił Holden.
Może jest to wyznacznikiem mojej oryginalności/nienormalności, ale ja to widzę zupełnie inaczej. I sam autor może mi powiedzieć, że pisząc, myślał o tym, jak o ucieczce, ale dla mnie Holden zasługuje na więcej, niż na tak błahe i...
2009
Nowy nauczyciel w męskiej szkole z tradycjami. Dziwnie mi było być żeńskim odbiorcą. Zupełnie jakbym zaglądała do męskiej ubikacji. Ale to dobra historia o przekuwaniu się chłopców w mężczyzn, o ideałach i popędach, tanich sztuczkach i prawdziwych talentach. Czasem całe życie waży się w jednej chwili, a przyszłość zależy od drobiazgów. Historia o tym, jak młodym człowiekiem potrafi wstrząsnąć poetycka wrażliwość. I że czasem to buduje... ale i czasem niszczy.
Nowy nauczyciel w męskiej szkole z tradycjami. Dziwnie mi było być żeńskim odbiorcą. Zupełnie jakbym zaglądała do męskiej ubikacji. Ale to dobra historia o przekuwaniu się chłopców w mężczyzn, o ideałach i popędach, tanich sztuczkach i prawdziwych talentach. Czasem całe życie waży się w jednej chwili, a przyszłość zależy od drobiazgów. Historia o tym, jak młodym człowiekiem...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-01-21
Szukałam na Wattpadzie jakichś zakończonych opowiadań i niechcący wdepnęłam w klasykę. Ubrana była w okładkę przedstawiającą XIX-wiecznego dżentelmena w aureoli, ze świetlistym mieczem, okładka bez wątpienia współczesna, ale sam tekst na pewno już w wolnym dostępie poza prawami autorskimi.
No więc o tekście... Typowa glosa z epoki, utwór dialogowy, urozmaicony kilkoma ni to snami, ni to delirycznymi wizjami. Szybko się przez to przelatuje. Bardzo dramaturgiczne, dramatyczne i histeryczne.
Gordon opętał jednostki słabe, szukające zemsty na społeczeństwie, które poradziło sobie lepiej od nich - jak wierzą - ich kosztem. Wierzą, że ludzie żyją w samozadowoleniu posiadania i jeśli się zburzy fundamenty ich bytu - miejsce pracy i siedzibę władz lokalnych - będzie można to społeczeństwo przeorganizować na ich własną modłę. Nie są wstanie uciec jednak przed własnym sumieniem, chociaż z zaangażowaniem wypełniają plan, trzęsą się w febrze, płaczą, alkoholizują i popadają w melancholię. I Gordon, bardziej serce niż mózg operacji, wcale nie jest wyjątkiem.
Zmyślna lekturka. Ale ja jej nie potrafiłam potraktować jak literaturę, dać się porwać emocjonalności dzieła i zapomnieć o wpływach epoki. Za bardzo jest to wizja oderwana od współczesnych realiów, co tylko udowadnia, jak znikomość narracji i opisów kaleczy literaturę. Ot, zmówiło się pół tuzina chłopa na podpalenie miasta, wyszło, jak wyszło, karawana idzie dalej. Od tego proza jest prozą, żeby nie być samymi dialogami. A nawet gdybym miała w rękach taki dramat: najpierw dużo gadają, potem gadają jeszcze więcej i płaczą, potem płaczą zanim coś powiedzą, a jak w końcu zrobią, to są zszokowanie, że nie wiedzieli, co mówią. Słodka naiwności. Na jakimś poziomie przypomina to "Zbrodnię i karę", tu też próbuje się dowodzić, że wyższość ewolucyjna objawia się pragnieniem zadawania bólu i śmierci bez jednoczesnego okaleczaniu własnej psychiki, co również przynosi zupełnie odwrotny skutek.
Nic dziwnego, że szatan nigdy zbyt długo nie święci triumfów.
Szukałam na Wattpadzie jakichś zakończonych opowiadań i niechcący wdepnęłam w klasykę. Ubrana była w okładkę przedstawiającą XIX-wiecznego dżentelmena w aureoli, ze świetlistym mieczem, okładka bez wątpienia współczesna, ale sam tekst na pewno już w wolnym dostępie poza prawami autorskimi.
No więc o tekście... Typowa glosa z epoki, utwór dialogowy, urozmaicony kilkoma ni...
2015-03-09
O tym, jak próżność i źli mentorzy mogą łatwo zgubić młody umysł. O sztuce moralności i niemoralności XIX wieku z bardzo uniwersalną nutą. Pełna elegancji i dworskiego wyczucia historia upadku człowieka i dojrzewania do świadomości własnych czynów.
Pełna także wspaniałych cytatów o sztuce i naturze ludzkiej jako takiej.
O tym, jak próżność i źli mentorzy mogą łatwo zgubić młody umysł. O sztuce moralności i niemoralności XIX wieku z bardzo uniwersalną nutą. Pełna elegancji i dworskiego wyczucia historia upadku człowieka i dojrzewania do świadomości własnych czynów.
Pełna także wspaniałych cytatów o sztuce i naturze ludzkiej jako takiej.
2015-10-15
Zabawne jest to, że kobieta prawdopodobnie szczerze wierząca w zjawiska nadprzyrodzone pisała o nich, jako o kuglarstwie techniki i sztuki. I to w romantyzmie, który łaknął prawdziwych duchów, a nie maszyn i przebierańców. Mostowska na swój sposób wyprzedziła epokę, nawet jeśli technicznie teksty są bardzo podobne, oparte na tym samym schemacie i do złudzenia stylistycznie przypominają te opowiadanka blogowe, których autor umie używać języka, ale jeszcze nie za dobrze umie opowiedzieć historię, bo nie bardzo wie, o czym chce opowiadać.
Szkoda, że pani dała się zgnębić szydercom. Myślę, że był w tym jakiś potencjał.
Zabawne jest to, że kobieta prawdopodobnie szczerze wierząca w zjawiska nadprzyrodzone pisała o nich, jako o kuglarstwie techniki i sztuki. I to w romantyzmie, który łaknął prawdziwych duchów, a nie maszyn i przebierańców. Mostowska na swój sposób wyprzedziła epokę, nawet jeśli technicznie teksty są bardzo podobne, oparte na tym samym schemacie i do złudzenia stylistycznie...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-14
Łał, z tak... zmanierowaną, egzaltowaną i przegadaną narracją nie spotkałam się nawet w "Cierpieniach młodego Wertera". Chciałam przeczytać książkę zanim się wezmę za film (bo oba do tej pory znałam jedynie z opowieści) i nie żałuję, bo mając w świadomości film, który (już teraz widzę) na pewno bardziej mi przypadnie do gustu, czytanie tego byłoby męczarnią. A tak było całkiem znośnie.
Rozmyślając, w czym leży problem, doszłam do wniosku, że główny problem leży w tym, jak Shelley ustami bohaterów roztkliwia się nad pączkującymi drzewkami i kwiatkami, kiedy dylematy moralne sprowadza do banalnych obserwacji i najprostszych wniosków. Coś, co powinno być głównym motywem książki: filozofia życia i niewykształcona moralność zatraciły się gdzieś pomiędzy opisami natury i zaściankowymi ploteczkami sąsiadów opisywanymi ab ovo. Tylko w pierwszych rozdziałach czuć naukowego ducha tamtych czasów, reszta to ciągły lament. Nie jest to złe samo w sobie, rzecz w tym, że jest napisane w przesadzony sposób, który miał pewnie podkreślić przeżycia bohaterów, a tylko ich upośledził. Najgorsza jest część środkowa: od ucieczki Fankenstaina po ożywieniu do momentu, aż decyduje się go osobiście ścigać, wyłączając pewne fragmenty, stanowiące interesujące wysepki pomiędzy morzem bełkotliwego marudzenia. Ostatnie rozdziały dobrze podsumowują historię.
Łał, z tak... zmanierowaną, egzaltowaną i przegadaną narracją nie spotkałam się nawet w "Cierpieniach młodego Wertera". Chciałam przeczytać książkę zanim się wezmę za film (bo oba do tej pory znałam jedynie z opowieści) i nie żałuję, bo mając w świadomości film, który (już teraz widzę) na pewno bardziej mi przypadnie do gustu, czytanie tego byłoby męczarnią. A tak było...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-12
Więc to jest ta słynna opowieść, która zawładnęła sercami i wyobraźnią czytelników swoich czasów do stanu obsesji? Zawiodłam się strasznie. Rzeczywistość tak odbiega od wyobrażeń, że aż jestem lekko skonsternowana. Naprawdę, po takim klasyku spodziewałam się czegoś więcej, niż wszechwiedzy boskiej narratorskiej przebranej w płaszczyk ekscentrycznego detektywa i odwoływania się do niskich pobudek moralnych dla podburzania czytelnika i terroryzmu emocjonalnego, przy czym terroryzować w ten sposób można tylko pensjonarki wątłego ducha i bogobojnych starców.
Naprawdę, inaczej to sobie wyobrażałam. "Studium..." nie ma ładu ani składu. Nawet jeśli poznajemy najpierw Holmesa, ekscentrycznego aspołeka, który zauważa detale pozornie bez znaczenia (ignorując wedle własnego uznania inne, bardziej oczywiste poszlaki) i wysnuwa na ich podstawie daleko idące wnioski, które jakimś cudem okazują się trafne (chociaż nic tego nie usprawiedliwia), to nadal ma to wielki potencjał narracyjny (a może nawet komiczny), zwłaszcza, że nie Holmes jest narratorem i jego geniusz może pozostać otoczony nimbem tajemnicy i nabożnej czci. Ale ta przemowa obronna, usprawiedliwiająca mordercę w drugiej części, jest równie nie na miejscu, co zbędna, niczego już nie wnosi wobec rozwiązanej zagadki. Kogo ta bajka obchodzi? Bo Holmesa na pewno nie powinna, Watsona zresztą też. To zwykły zapychacz, żeby sprzedać więcej papieru na wagę. Nieważne, czy w tamtym wieku, czy w tym.
Więc to jest ta słynna opowieść, która zawładnęła sercami i wyobraźnią czytelników swoich czasów do stanu obsesji? Zawiodłam się strasznie. Rzeczywistość tak odbiega od wyobrażeń, że aż jestem lekko skonsternowana. Naprawdę, po takim klasyku spodziewałam się czegoś więcej, niż wszechwiedzy boskiej narratorskiej przebranej w płaszczyk ekscentrycznego detektywa i odwoływania...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-28
Nie lubię komedyjek, gdzie występuje zamiana ról. Gdzie postaci spotykają zaginionego bliźniaka albo doppelgangera i zgodnie zamieniają się miejscami, żeby przez chwilę być kimś innym. To zawsze rodzi tyle problemów. Dlatego podobała mi się ta lektura: jest o tych problemach, nie ucieka od nich i nie zbywa śmiechem.
John zostaje wciągnięty w maskaradę na siłę, a ponieważ jest czystym płótnem, nie ma żadnych zobowiązań towarzyskich i rodzinnych, daje się wplątać w grę hrabiego. Johna nikt naprawdę nie zna, więc mógł sobie pozwolić bez żalu na opuszczenie starego życia, ale co uderzyło mnie - choć Jeana de Gué otacza tylu ludzi, tak naprawdę też nikt go nie zna. Potrzebowali go jako pustego symbolu obecności, ale nikt nie podejrzewał zamiany. Jean był zepsutym ekscentrykiem, którego zachowania ignorowano i pozwalano mu na wszystko z racji statusu, co pozwoliło Johnowi łatwiej wejść w rolę.
Czytelnik musi poznać rodzinę de Gué, tak samo jak John, analizując zachowania postaci (bardzo dobrze opisanych - plastycznie, aczkolwiek konkretnie), będąc wyczulonym na niedopowiedzenia i nastroje, czytając między wierszami. Sytuacji jest sporo, a postaci są bardzo różnorodne, więc dobrze się to czyta.
Choć Anglik początkowo opiera się, nikt mu nie wierzy. Gdy odgrywa charakter Jeana, nikogo nie dziwi. Gdy John próbuje opanować sytuację i uszczęśliwić mieszkańców zamku, rodzina w końcu zauważa różnicę, ale dla nich są to tylko zmiany w charakterze człowieka, którego znali pobieżnie, bo nie przepadali za nim, a może nawet bali się go. Każdy z nich był zapatrzony tylko we własne wyobrażenie o hrabim de Gué. Jedyną osobą, która się naprawdę zorientowała, była Béla, kochanka o nieco filozoficznym podejściu do życia, będąca lekko na uboczu.
Zakończenie jest przedziwne. Gdyby to była amerykańska twórczość, myślę, że John podjąłby próbę udowodnienia rodzinie hrabiego, z kim spędzili ostatni tydzień. Konfrontacja rozwiązałaby się pomyślnie dla pozytywnego bohatera i wszyscy żyliby długo i szczęśliwie.
Wpuszczając jednak w swoje buty kogoś obcego, trzeba liczyć się z możliwością wywrócenia wszystkiego do góry nogami. I ulegają temu zarówno John, jak i Jean. Obaj coś tracą i obaj zyskują. Wymiana wydaje się wbrew pozorom dość uczciwa. Tylko od charakteru obydwu mężczyzn zależy, co zrobią z tą nową szansą.
Koniec końców obaj są bardzo ludzcy, na swój sposób wykrzywieni przez życie: cyniczny i wyrachowany Jean oraz sentymentalny i przekonany o swojej wyższości moralnej John. Obaj doprowadziliby do tragedii.
Wychodzi na to, że z historii mógłby wyniknąć dobry kryminał, ale ponieważ jest to tylko książka obyczajowa, zamiana Johna w Jeana dodała jej chociaż smaczku.
Nie lubię komedyjek, gdzie występuje zamiana ról. Gdzie postaci spotykają zaginionego bliźniaka albo doppelgangera i zgodnie zamieniają się miejscami, żeby przez chwilę być kimś innym. To zawsze rodzi tyle problemów. Dlatego podobała mi się ta lektura: jest o tych problemach, nie ucieka od nich i nie zbywa śmiechem.
John zostaje wciągnięty w maskaradę na siłę, a ponieważ...
W księdze pierwszej poruszyła mnie głęboka, romantyczna sensualność bohaterów, taka, która zdarza się człowiekowi samoistnie w specyficznym stanie umysłu, w sprzyjających okolicznościach. Absolutnie każdy dołożył tu cegiełkę do tego, jak to się poplątało, bo od razu czuć podskórnie, że nie chodzi o zwykłą amoralność wysokich sfer, aktorów, ludzi sztuki i pieniadza. Od pierwszego wyjścia na plażę, gorący piasek i pierwszy dotyk chłodnej fali, która wabi w głąb, zaprasza, obiecując słodkie ukojenie można poznać, ze kryje sie za tym jakaś udręka.
Księga druga pozwala zgłębić naturę małżeństwa Diverów. Odsłaniają się przed czytelnikiem mroczne tonie. Za dużo tu psychicznej zależności, za dużo pieniędzy, za dużo alkoholu, żeby sprawy mogły potoczyć się dobrze. Jest tu przyczyna i motywy. Tragedia mężczyzny starej daty, który wybrał partnerkę życia bazując na jej deklaracji miłosnej, choć wszelka logika każe mu uciekać, wycofać się, to samotność i potrzeba bycia kochanym zwycięża.
O zgrozo, całe to małżeństwo przypomina problem rodzin tzw. współuzależnionych. Dick jest współchory na traumę żony, dostosowuje swoje życie pod stany emocjonalne żony, nieprzewidywalne fale przypływu i odpływu od świata realnego. Ucieka w alkohol, ucieka w Rosemary, ale to wszystko na nic, bo zwyczajnie ucieka od życia, które zostało wręcz wyreżyserowane i nigdy nie było jego.
I te ucieczki wchodzą mu w krew, stają się w końcu jego sposobem na przetrwanie.
I jeszcze sama Rosemary, która stapia się z wizerunkiem aktorki, a starając się przetrwać w hollywoodzkiej rzeczywistości (rzeczywistości wykreowanej, w istocie, gdzie spojrzenia ludzi są tylko okiem kamery, słońce i gwiazdy reflektorami i jedynym zadaniem jest autokreacja postaci, autoprezentacja, HIPERŚWIADOMOŚĆ otaczania, czyli skrajne przeciwieństwo odrealnionego świata Nicole), nigdy nie wyhodowała prawdziwej osobowości. Szukając szczęścia, nie zważa na cudze nieszczęścia, ale jest cudownie bezosobowym zapalnikiem, punktem zwrotnym, momentem ujawnienia wszelkich słabych punktów skomplikowanej konstrukcji "Dicole", zupełnie przypadkiem, gdyż sama Rosemary jest w istocie albo bezbrzeżnie naiwna albo płytka, absolutnie niezdolna do świadomego, wyrachowanego działania. Jej płytka miłość trafiła jedynie na podatny grunt, ale nie zazna hollywoodzkiego hepiendu.
W losach poszczególnych postaci jest jakaś smutna logika, tragiczne piekno, choć kierowana raczej depresją, niż nadzieją. Co rodzi pytanie: co ja mam za uszami, że mnie to wzrusza?
W księdze pierwszej poruszyła mnie głęboka, romantyczna sensualność bohaterów, taka, która zdarza się człowiekowi samoistnie w specyficznym stanie umysłu, w sprzyjających okolicznościach. Absolutnie każdy dołożył tu cegiełkę do tego, jak to się poplątało, bo od razu czuć podskórnie, że nie chodzi o zwykłą amoralność wysokich sfer, aktorów, ludzi sztuki i pieniadza. Od...
więcej Pokaż mimo to