-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2024-01-08
2023-12-29
2023-12-11
Czasem powrót do jakiegoś świata smakuje trochę jak powrót do domu. Do którego, nawet jeśli nie wszystko jest w nim, tak idealnie, jak pamiętamy, jakaś nasza część tęskni.
Brzmi to najbardziej patetyczne porównanie na świecie, nie mogę znaleźć innego, które dobrze oddałoby moje odczucia, gdy czytam książki z uniwersum Percy'ego Jacksona. Bo chociaż poznałam już kilkanaście, a może nawet już kilkadziesiąt innych światów, to żaden nie jest mi tak bliski, przy żadnym nie zmieniam się tak bardzo w trzynastoletnią Anię. I to w najlepszym tego słowa znaczeniu: wczytującą się w każde słowo, zaangażowaną w każdą scenę, zakochaną w bohaterach, chcącą przeczytać wszystko jak najszybciej, a jednocześnie niemającą ochoty rozstawać się z tą historią.
Gdyby ktoś powiedział mi dziesięć lat temu, że będę czytać nowego Percy’ego, by oderwać swoje myśli od magisterki, to chyba bym mu nie uwierzyła. A jednocześnie nie mogłam sobie wymarzyć lepszej do tego książki, bo „Puchar Bogów” był dla mnie sentymentalną podróżą, w której trakcie niemal cały czas uśmiechałam się jak głupia do czytnika, a przy samej niemal końcówce, sięgałam po chusteczkę, by zetrzeć łzy kręcącą się przy kącikach moich oczu.
Nie jestem obiektywna, co więcej nie chcę taką być, nie w przypadku tej serii i tego autora. Dla mnie to jedna z tych książek, które nie czytałam, ale czułam, czemu sprzyjała jej króciutka objętość i kilka bardziej refleksyjnych momentów. Dostałam to czego chciałam - to za co pokochałam tę serię dziesięć latu temu. I jestem za to autorowi wdzięczna, tak po prostu.
Czasem powrót do jakiegoś świata smakuje trochę jak powrót do domu. Do którego, nawet jeśli nie wszystko jest w nim, tak idealnie, jak pamiętamy, jakaś nasza część tęskni.
Brzmi to najbardziej patetyczne porównanie na świecie, nie mogę znaleźć innego, które dobrze oddałoby moje odczucia, gdy czytam książki z uniwersum Percy'ego Jacksona. Bo chociaż poznałam już...
2023-09-18
Czasem, chociaż z utęsknieniem czekam na jakąś książkę, gdy ta ląduje już w moich rękach, trudno mi przekonać samą siebie, by zacząć ją czytać. I chociaż oczywiście zdarza się, że moje obawy są słuszne, i dana opowieść nie daje mi ostatecznie, tego, czego w niej szukałam, to zdarza się, na szczęście też, że dostaje nie tylko to, czego pragnęłam, ale też coś więcej.
„Słońce i Gwiazda” dało mi nie tylko radość i kilka łez kręcących się w kącikach oczu.
Bo chociaż to opowieść jakich wiele: o dwójce ludzi, stanowiących swoje zupełne przeciwieństwa, którzy jakimś cudem zakochali się w sobie i teraz będą musieli się zmierzyć z własnymi uczuciami, a przy okazji wykonać powierzoną im misje. Przynajmniej dla mnie, ma ona mimo wszystko w sobie coś wyjątkowego. To nieopisywalne „coś”.
Może to zasługa bohaterów, których mam wrażenie, że znam bardzo dobrze.
Może ich relacji, w której, choć jest i niepewność, i niedopowiedzenia, to widać wzajemną troskę bohaterów o siebie i, to, że po ludzku z różnym skutkiem, ale jednak się starają i wybierają siebie nawzajem.
Może to poczucie humoru, które jest tu dokładnie takie jak w innych książkach z uniwersum: momentami absurdalne, by nie powiedzieć głupie, a czasem nieco sarkastyczne.
Może to naprawdę zgrabne wykorzystanie wydarzeń z poprzednich książek z uniwersum, z nowymi przygodami.
I może to „coś” to zasługa tego wszystkiego, a może niektóre książki mają w sobie coś dla nas wyjątkowego, czego nie można do końca nazwać, ani wskazać, co sprawia, że stają się nam bliskie. Nie wiem.
Ale wiem, że „Słońce i Gwiazda” to opowieść, której nie tylko chciałam, ale której potrzebowałam.
Czasem, chociaż z utęsknieniem czekam na jakąś książkę, gdy ta ląduje już w moich rękach, trudno mi przekonać samą siebie, by zacząć ją czytać. I chociaż oczywiście zdarza się, że moje obawy są słuszne, i dana opowieść nie daje mi ostatecznie, tego, czego w niej szukałam, to zdarza się, na szczęście też, że dostaje nie tylko to, czego pragnęłam, ale też coś więcej.
„Słońce...
Niektórym książką jeszcze przed ich przeczytaniem przydzielamy jakąś łatkę – czegoś typowego, powieści z brzydką oprawą bądź kolejnej opowieści lubianego przez nas autora. Kosiarze należą do ostatniej z wymienionych przeze mnie kategorii. Gdy bowiem przeszło dwa lata temu zaczytywałam się w jego Podzielnych, byłam kompletnie zatracona w wykreowanym przez niego świecie – brutalnym, ale w tej brutalności czymś niemal realnym oraz bohaterach – zwyczajnych, choć trwających w moim sercu przez długi czas. Jak mogłabym więc nie spodziewać się czegoś równie poruszającego po kolejnej powieści tego samego autora, tym bardziej iż miała ona tak bardzo intrygującym opis, zapowiadający oryginalną przygodę? Nie mogłabym.
Shusterman udanie zabawił się w tej powieści ludzkimi słabości. W idealnym świecie — pozbawionym przestępstw, śmierci i niesprawiedliwości, przeszkadza jego najważniejszy element ludzie wbrew wszystkiemu wciąż tak samo nieidealni. Zwykli obywatele wydają się pogubieni w rzeczywistości pozbawionej objawów upływu czasu. Skoro wszystko zostało już odkryte, a pokonać udało się samą śmierć, ludzkie życie zdaje się już tylko egzystencją, której brak jakiegokolwiek celu.
Nie idealność nie ominęła także ludzi będących kosiarzami, a więc zabierającymi życie, by umożliwić wszystkim żywot na ograniczonej przestani Ziemi. Jedni z kosiarzy pragną sławy, zachowując się jak celebryci, inni w zabijaniu odnaleźli sport, podobny do pradawnych rzymskich igrzysk, a jeszcze inni starają się kierować własnym sumieniem i w skromności wykonują swoje zadanie, starając się zatrzymać swoje człowieczeństwo. Skomplikowanie całej profesji, złożoność motywów każdego z kosiarzy sprawia, że kreacja całego świata wypada niezwykle ciekawie oraz przekonująco.
Nie brakuje tej książce dynamizmu. Autor świetnie potrafi budować narastające napięcie. Nie oszczędza też czytelnikowi zaskoczeń, z których to każde kolejne wydaję się jeszcze lepsze od poprzedniego. Sprawia to, że mimo iż wiemy, do czego zmierza fabułą całej powieści, to przed jej zakończeniem, zostaję na nas rzuconych wiele niespodzianek, które sprawiają, że od lektury Kosiarzy wprost nie można się oderwać. Gdy zaś czytanie musimy przerwać, jak na szpilkach wyczekujemy ciągu dalszego, starając się odgadnąć, co jeszcze przygotował dla nas pisarz oraz jak to wszystko się zakończy. Do samego końca nie wiadomo, bowiem czego możemy się spodziewać po zakończeniu, co wpływała niesamowicie na odbiór całości oraz pobudza nas do rozmyśleń, budując w prosty sposób cudowne uczucie napięcia i oczekiwania.
Jeśli oczekujecie książki dla młodzieży, w której główną rolę odegra romans, to nie powinniście sięgać po tę konkretną powieść. Shusterman nie zaprzepaścił potencjału własnego pomysłu, lecz sprytnie go wykorzystał, tworząc wątek romantyczny jakby gdzieś za właściwą powieścią, ukryty w subtelnościach. Bohaterowie nie przeżywają tu więc rozwlekłych problemów miłosnych, ale skupiają się na najważniejszym zadaniu.
Citra jest postacią żeńską, o którą warto było walczyć. Nie oczekuje niczyjego żalu, nie czeka aż ktoś wykona jej zadania, lecz walczy, wypełniając swoje zadania najlepiej jak potrafi, choć wciąż gnębią ją ludzkie słabości oraz chwile wątpliwości. Najlepiej wykreowanym bohaterem jest jednak według mnie Rowan. Absolutnie trójwymiarowy, bardzo niejednoznaczny, trwający gdzieś na granicy światła i cienia, pełen człowieczeństwa i okrucieństwa. Tworzenia tak cudownych postaci, powinno być zakazane, ku bezpieczeństwu mojego biednego, skradzionego nieodwołalnie serca. Muszę też wspomnieć o Volcie, bez którego ta opinia nie byłaby kompletna. Nie zdradzę wam kim jest, ale z wielu względów jest on drugą postacią z tej historii, która trafi na listę moich ulubieńców.
Bohaterowie drugoplanowi nie zostali przez pisarza pominięci, każdy z nich kryje jakąś tajemnice, a ich zachowania zostały oparte na nieoczywistych, lecz ważnych motywach. Co ciekawe żadna z postaci nie zostaje w tej powieści bez winy, wszyscy kryją w sobie jakąś słabość, wątpliwość, jakiś mrok. O takich osobach warto i aż miło jest czytać.
Kosiarze to jedna z niewielu powieści, którym udało się udźwignąć własny potencjał. Lektura tej książki to czysta przyjemność, na którą składają się: kradnący serca wielowymiarowi bohaterowie, niespodziewane zwroty akcji, niesamowity pomysł na wykreowanie rzeczywistości oraz świetny styl Neala Shustermana. Jeśli macie ochotę na pomysłową i świetnie napisaną powieść, pełną przygód to ta książka jest dla Was. Ja z niecierpliwością będę oczekiwać drugiego tomu!
Niektórym książką jeszcze przed ich przeczytaniem przydzielamy jakąś łatkę – czegoś typowego, powieści z brzydką oprawą bądź kolejnej opowieści lubianego przez nas autora. Kosiarze należą do ostatniej z wymienionych przeze mnie kategorii. Gdy bowiem przeszło dwa lata temu zaczytywałam się w jego Podzielnych, byłam kompletnie zatracona w wykreowanym przez niego świecie –...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie zwykłam sięgać po jeszcze nieskończone serie. Zawsze tkwi we mnie obawa, że wydawnictwo nie zdecyduje się wydać następnego tomu albo, że do czasu, gdy kontynuacja na rynku się pojawi, ja zapomnę wydarzeń z poprzedniej części. Zbyt mocno uwielbiam jednak Shustermana i jego pomysły, więc po Kosiarzy sięgnęłam niedługo po ich premierze. Jak się okazało, była to świetna decyzja – pierwszy tom Żniw Śmierci był lepszą książką niż mogłam tego oczekiwać.. W Kosodom zaopatrzyłam się więc zaraz po jego premierze, Różne wypadki losowe, nie pozwoliły mi jednak sięgnąć po tę pozycję natychmiast, czego teraz ogromnie żałuję, bo na taką kontynuację czekałam.
Początek powieści wydał mi się nieco ospały. Wbrew temu, czego się spodziewałam, nie od razu wpadłam w wir akcji i zatonęłam w przedstawionym świecie, ale zajęło mi to dobre kilkanaście stron. I jest to zasadnicza różnica między pierwszym a drugim tomem serii. W Kosiarzach akcja pędziła, wydarzenie goniło wydarzenie, od książki wręcz nie można było się oderwać, bo wiedziało się, że zaraz spadnie nam na głowę kolejna rewelacja. Akcja Kosodmu toczy się zaś swoim, o wiele wolniejszym rytmem, mimo że zarówno wydarzeń, jak i bohaterów mamy tu więcej. Zupełnie jakby Shusterman chciał, zwrócić naszą uwagę na inne aspekty wykreowanego przez niego świata, i sprawić, że w naszej głowie pojawią się ważne pytania o dzisiejszy świat i nasze życie.
Tym co nieco raziło mnie przy lekturze Kosodmu, była pewna fragmentaryczność. Autor przeskakiwał od wątku do wątku, później skupiał się na jednym, dwóch wybranych, a resztę pozostawiał w spokoju, po pewnym czasie powracał jednak do wcześniej rozpoczętych historii. Z jednej strony było to świetnym urozmaiceniem fabuły, rozbudowywało świat i rozwijało postaci. Z drugiej zaś zabierało powieści dynamizmu i sprawiało, że o wiele trudniej było zagłębić się w całą historię, bo wątki drugoplanowe wydawały się równie ważne, jak ten główny, przez co nie widziałam na czym powinnam się skupić.
Nie można odmówić Shustermanowi pomysłowości. Jeśli tak jak ja obawialiście się tego, że pisarz wykorzystał już swoje najlepsze pomysły, a teraz popłynie z nurtem i stworzy coś sztampowego, to mogę was zapewnić, że ku mojej ogromnej uciesze, wcale, tak nie jest. Okazuje się, że znane nam motywy dociekały się interesujących rozwinięć na najwyższym poziomie. Pojawiły się tu też zupełnie nowe wątki, historię, które intrygują zarówno pomysłem, jak i ich wykonaniem.
Jest w Kosodomie nieco więcej opisów, niż się spodziewałam, jednak wszystkie zachowały jakość i żaden z nich nie był zbyt długi, czy nudny. Nie mam się też czego doczepić, jeśli chodzi o dialogi – wszystkie brzmiały dość płynnie i naturalnie. Książkę czyta się po prostu przyjemnie.
W książce widać, że autor potrafi pisać postaci. Żadna z nich nie jest nudna czy nijaka, Shusterman stworzył kopalnie ciekawych charakterów, bohaterów, którym chce się towarzyszyć, trzymać za nich kciuki i przyglądać się tym drobnym ewolucją, jakie w nich zachodzą. I tak znana nam już Citra naprzeciw wszystkiemu pozostała tą samą upartą, ale sympatyczną dziewczyną. Rowan zaś ponownie skradł moje serce swoją niejednoznacznością, tajemniczością i lojalnością. Nie przeszli tutaj już tak znaczących przemian jak w poprzedniej części, ale widać, że znani nam bohaterowie wyraźnie dojrzali, zachowując w sobie to za co, mogliśmy ich pokochać.
Nie mogę nie wspomnieć o nowym, jakże ważnym dla całości utworu bohaterze – Greysonie, który może nie był kimś wyjątkowym, ale był naprawdę dobrze rozpisaną postacią, której losy śledziłam z zapartym tchem. Poza tym nie można zapomnieć o tym najważniejszym bohaterze tej części, którego imię zostało zwarte w oryginalnym tytule – Thunderheadzie. Nie jest to osoba, nie ma ciała więc trudno jest go również nazwać istotą, ale jego psychika i dylematy są niebywale interesujące. Wplątane między rozdziały jego wypowiedzi, przypominają jednocześnie urywki z pamiętnika i spowiedź, w której system dzielił się z czytelnikami skrytymi myślami, zamiarami. To te skrawki myśli zadawały nam najwięcej pytań, ale nie zawsze udzielały konkretnej odpowiedzi. Za sprawą Thunderheada, nieczłowieka świat jest przecież idealny, lecz przez Kosodom, którym kierują ludzie zdaje się on rozpadać. Uniwersum stworzone przez Shustermana jest nie tylko interesujące, czy niebywale rozbudowane, lecz także pełne ukrytej symboliki, tutaj pod pozorem fantastyki ukryte są znane nam problemy.
Co ważne autor żadnego ze swoich bohaterów nie uczynił idealnym. Każdy z nich popełniał błędy, upadał i próbował powstać z kolan, kilku z nich podjęło złe decyzje, a żadna sytuacja nie została rozwiązana zbyt prosto. Postacie musiały tu myśleć, pisarz pozwolił im na pomyłki, pozostawił ich ludzkimi, nieidealnymi.
W powieści nie brakuje kilku dobrych i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Oczywiście nie wszystkie rozwiązania okazały się zaskakujące, nie wszystkie były też jakąś innowacją. Wątki zostały tu po prostu dobrze rozpisane, co sprawiało, że nawet jeśli pewne rzeczy były proste, tak nie były one irytujące.
Największe zaskoczenie ukryte zostało jednak w zakończeniu, które w mojej ocenie było niemal idealnym zwieńczeniem tego tomu. Nie zabrakło tam nieoczywistych rozwiązań, dobrego tempa, odrobiny radości i dobrego dramatu, a wszystko to sprawia, że jak na szpilkach będę oczekiwać trzeciego tomu serii.
Kosodom to według mnie kontynuacja niemal idealna. Pozwala nam śledzić losy znanych już nam bohaterów, ale i poznać kilku nowych, równie ciekawych, o ile nie ciekawszych niż Citra i Rowan. Rozbudowuje też ten jakże ciekawy świat, czyniąc go jeszcze lepszym, choć nie spodziewałam się, by było to w ogóle możliwie. Zaskakuje i pozostawia nas z wieloma pytaniami, na które odpowiedzieć może jedynie następny tom.
Tą serią powinno się zainteresować więcej osób, więc jeśli lubisz fantastykę i świetnie skonstruowanych bohaterów, a Żniwa Śmierci pozostają ci obce, zmień to jak najszybciej. Ja jestem zakochana!
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2018/06/zbawienie-lub-zagada-bohaterowie-lub.html
Nie zwykłam sięgać po jeszcze nieskończone serie. Zawsze tkwi we mnie obawa, że wydawnictwo nie zdecyduje się wydać następnego tomu albo, że do czasu, gdy kontynuacja na rynku się pojawi, ja zapomnę wydarzeń z poprzedniej części. Zbyt mocno uwielbiam jednak Shustermana i jego pomysły, więc po Kosiarzy sięgnęłam niedługo po ich premierze. Jak się okazało, była to świetna...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-03
Nie jest żadną tajemnicą, że pierwszy tom „Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki” to książka, która absolutnie skradła w moje serce. Teraz gdy, ktoś pyta mnie o dobry thriller lub coś z wątkiem kryminalnym niemal automatycznie polecam ten tytuł właśnie.
Dlatego do kontynuacji podeszłam z ogromnymi nadziejami, ale też z pewną nutką niepewności, bojąc się zawodu. Okazało się, jednak że Holly Jackson znów to zrobiła, a ja nie miałam żadnych powodów do obaw.
„Grzeczna dziewczynka”, zepsuta krew ma w sobie bowiem dokładnie to, za co pokochałam jej poprzedniczkę.
Bohaterów, którym nie tylko chciałam już kibicować, ale z którymi sympatyzowałam, bo ich relacja miała w sobie coś uroczego, prawdziwego, a ich wspólne przekomarzania wywoływały uśmiech na mojej twarzy.
Klimat małego miasteczka, w którym kryje się wiele sekretów, o których wielu mieszkańców wie, ale nikt nie chce mówić o nich głośno.
Sprawę do rozwiązania, której nie tylko mogłam przyglądać się z boku, ale dzięki notatkom Pippy mogłam zrozumieć jej sposób myślenia, a także samemu czułam, jakbym brała udział w tej sprawie. Dodatkowo ta forma sprzyjała mi przy tworzeniu moich własnych teorii na temat głównej intrygi, czułam bowiem, że mam wystarczająco dużo skrawków informacji, by samodzielnie do czegoś dojść. A jakby tego było mało, dodawała ona całości dynamizmu, dzięki czemu gdy po jakiś pięćdziesięciu stronach wskoczyłam w tę historię, nie mogłam i nie chciałam, się od niej odrywać, aż do momentu, gdy dowiedziałam się wszystkiego.
Ponownie też, gdy już mi się wydawało, że zebrałam wszystkie elementy tej skomplikowanej układanki, autorka dołożyła do niej coś dodatkowego. I chociaż pozostawało to dla mnie zaskakujące tak, wydawało się, że stanowiło to uzupełnienie całości, tak jakbym wcześniej nie dostrzegała że czegoś tu brakuje, a gdy to zobaczyłam, przestalam sobie wyobrażać całość bez tego. Niesamowicie dobrze czytało mi się całość, lecz sama końcówka, zasługuje na dodatkowe wyróżnienie, bo dostarczyła mi nie tylko to czego oczekiwałam, ale jeszcze więcej.
Holly Jackson znowu to zrobiła, po prostu. Znowu napisała książkę, która wciągnęła mnie bez reszty i znowu stworzyła sprawę kryminalną na tyle złożoną, dobrze skonstruowaną i logicznie rozwiązaną, że absolutnie niczym nie odstaje ona dla mnie od podobnych historii dla dorosłych, a w wielu przypadkach jest od nich moim zdaniem lepsza.
To nie jest dla mnie rewelacyjny thriller młodzieżowy. To po prostu rewelacyjna książka.
Nie jest żadną tajemnicą, że pierwszy tom „Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki” to książka, która absolutnie skradła w moje serce. Teraz gdy, ktoś pyta mnie o dobry thriller lub coś z wątkiem kryminalnym niemal automatycznie polecam ten tytuł właśnie.
Dlatego do kontynuacji podeszłam z ogromnymi nadziejami, ale też z pewną nutką niepewności, bojąc się...
2022-12-05
„Nie ufaj różowym okładkom” napisałam zaraz po lekturze tej książki. I trzymam się tego zdania. Nic bowiem ani opis mówiący o tym, że jest to historia trzech dziewczyn, siostrzeństwa przeciwko kulturze gwałtu, ani ta prosta, a jakże trafna okładka, nie przygotowały mnie na to, co dostałam w środku.
Spodziewałam się bowiem, mimo wszystko książki młodzieżowej, a te raczej kojarzą mi się z czymś lżejszym, co o trudnych tematach mówi raczej mimochodem. Dostałam zaś powieść, która w bardzo kompleksowy sposób mówi o kulturze gwałtu, o tym, jak wiele się na nią składa, ale też o tym, jak wiele można wobec niej przyjąć postaw. Ta mnogość perspektyw sprawia, że czasem gubiłam się nieco w imionach i od czasu do czasu czułam się przytłoczona. Ale jednocześnie to właśnie ta mnogość głosów przedstawionych autorkę, czyni tę historię tak wyjątkową, tak kompleksową.
I tak łamiącą serce. Nie ukrywam bowiem, że właśnie to zrobiła ze mną ta książka: złamała mi serce. Na niecałych pięciuset stronach udało się Amy Reed zawrzeć tak dużo trudnych historii i emocji, tak wiele bohaterek, tak wiele bólu, i gdzieś w to wszystko wpleść nadzieję, która istnieje mimo wszystko, i która dla mnie czyniła tę lekturę, w jakiś sposób jeszcze trudniejszą w odbiorze pod kątem emocjonalnym.
Nie mogę też nie wspomnieć o tym, na jak wiele spraw zwraca uwagę ta historia, jak odważnie mówi o rzeczach, o których wolimy milczeć. Nie mam tu na myśli „tylko” patriarchalnego społeczeństwa, kultury gwałtu, tak potrzebnego siostrzeństwa, ale też innych wątków, które mają tu swoje miejsce: to jak często nie chcemy zrozumieć osób w spektrum autyzmu, to jak nie widzimy własnego uprzywilejowania, chociażby ze względu na swoje miejsce urodzenia, i to jak trudne dla wielu młodych ludzi jest odnalezienie swojego miejsca, w swoim domu, w swojej rodzinie.
Łamie serce, ale otwiera umysł. Mówi głośno o tym, o czym my nawet nie chcemy myśleć. „Dziewczyny znikąd” to opowieść o dziewczynach, dla dziewczyn, ale powinni przeczytać ją absolutnie wszyscy.
„Nie ufaj różowym okładkom” napisałam zaraz po lekturze tej książki. I trzymam się tego zdania. Nic bowiem ani opis mówiący o tym, że jest to historia trzech dziewczyn, siostrzeństwa przeciwko kulturze gwałtu, ani ta prosta, a jakże trafna okładka, nie przygotowały mnie na to, co dostałam w środku.
Spodziewałam się bowiem, mimo wszystko książki młodzieżowej, a te raczej...
2021-01-03
Przed lekturą Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki, wiedziałam o tym tytule zaledwie rzeczy: że jest to książka młodzieżowa i, że jej główna bohaterka będzie rozwiązywać sprawę kryminalną. I chociaż wiedziałam o niej tak nie wiele, to i tak miałam o niej pewne wyobrażenie. Mówiąc konkretniej, spodziewałam się, że będzie to historia stosunkowo prosta, liczyłam co prawda na to, że uda jej się mnie zaskoczyć, ale spodziewałam się czegoś raczej nieskomplikowanego. Myślałam także, że sprawa kryminalna będzie tu tak samo ważna, jak nastoletnie problemy i rozterki. I teraz z ręką na sercu muszę przyznać: pomyliłam się. Niemniej w taki sposób mogę mylić się za każdym razem!
Tym, co zaskoczyło mnie już na samym początku tej powieści, była jej forma. Poznajemy bowiem te historie zarówno dzięki fragmentom dziennika projektu, który pisze główna bohaterka Pippa, jak i dzięki rozdziałom z perspektywy trzecioosobowej. Taka konstrukcja jest ogromną zaletą tej książki, ponieważ dzięki fragmentom dziennika, czytelnik może dowiedzieć się naprawdę wiele z wywiadów, które prowadziła bohaterka, czy też z jej notatek, bez tracenia czasu na wstępy, czy opisy miejsca akcji, dzięki czemu autorka mogła pozwolić sobie na wplecenie w tę powieść po prostu większej ilości bohaterów, czy wątków, w bardzo sprytny sposób, nie zanudzając przy tym czytelnika, nie powodując, że czuł się w nieprzyjemny sposób zagubiony. Co więcej, owe fragmenty przyśpieszyły akcje, urozmaiciły ją, wzbogaciły. Znalazło się tam także miejsca na dowcipne zapiski bohaterki, więc czego można chcieć więcej?
W rozdziałach prowadzonych zaś w trzecioosobowej narracji, ku mojemu zaskoczeniu, mało miejsca zajęły inne wątki niż wątek kryminalny. To znaczy, nie chcę zostać w tym miejscu źle zrozumiana, ponieważ pojawiają się tu inne wątki, dzieją się one jednak gdzieś na dalszym planie, urozmaicając tę historię, tworząc jej bohaterów, ale jednocześnie nie zabierając miejsca, nijak nie przysłaniając sprawy kryminalnej. Jeśli oczekujecie więc szeroko opisanych wątków miłosnych, czy nastoletnich problemów, to możecie się rozczarować. Mnie jednak taka centracja na sprawie, ogromnie, ogromnie się podobała, ponieważ zabrakło tu tak zwanych fragmentów zapychaczy, a wszystko mknęło do sedna, które interesowało mnie, nie będę ukrywać, najbardziej. Momentami zapominałam wręcz, że czytam książkę, która miała być skierowana do młodzieży, czułam się, jakbym czytała naprawdę dobrze skonstruowany i bardzo dobrze napisany thriller.
Jak już wspomniałam, spodziewałam się niezbyt skomplikowanej wątku kryminalnego, a otrzymałam coś o niebo lepszego. O sprawie Andie i Sala można bowiem powiedzieć naprawdę wiele, ale z pewnością nie to, że jest to sprawa prosta, czy jednoznaczna. Świetnie dawkowane były tu informacje – tak by mącić w głowie czytelnika w bardzo dobry sposób, a przy tym nie raz i nie dwa, poddawano nasza i bohaterki spostrzegawczość pod lupę. Cały wątek kryminalny został tu po prostu skonstruowany w sposób mistrzowski.
Wiele dodało tej powieści także miejsce jej akcji – niewielkie miasteczko, w którym wszyscy wiedzą o całej sprawie, dodało to jej bowiem nie tylko klimatu, ale pozwoliło na to by kolejni bohaterowie i ich wątki naturalnie się ze sobą przeplatały i łączyły, bez poczucia, że zbyt dużo jest tu splotów przypadku.
Wielokrotnie zdarzało się już, że thrillery, które czytałam, potrafiły mnie zainteresować samą sprawą, ale ich zakończenie pozostawało mnie nieusatysfakcjonowaną lub wręcz zirytowaną. Na szczęście nie było tak z książką Holly Jackson, w której to autorka poprowadziła historie do naprawdę dobrego zakończenia, w którym wszystkie wątki zostają zakończone w logiczny i nieoczywisty sposób. Jednym, do czego mogłabym się doczepić, to w przedostatnim rozdziale odjęłabym około trzech stron, ale poza tym zakończenie było naprawdę rewelacyjne.
Nie jest to książka, w której trakcie czytania mamy polubić, czy szczególnie poznać jej bohaterów, ponieważ niewiele było tu na to miejsca. Niemniej Holly Jackson w dobrze napisanych dialogach, w których nie brakuje udanych ripost, napisała bohaterów, którym po prostu chce się kibicować. Muszę jednak wspomnieć o tym, że przymknęłam w ich przypadku oko na ich wiek, ponieważ mowa jest w tej historii o dość poważnych sprawach, czy wydarzeniach, które momentami zgrzytały mi z wiekiem naszych bohaterów.
Okładka, choć może nie szczególnie urokliwa na pierwszy rzut oka, tak na swój sposób, bardzo dobrze idealnie oddaje to, co kryje się w Przewodniku po zbrodni według dziewczynki. A kryje się tu bardzo dobrze napisana, skomplikowana i przemyślana zagadka kryminalna, którą przypominać może pajęczą nić, a do jej rozwiązania z pewnością przydałaby się korkowa tablica i nitki, którymi można łączyć poszczególne wątki. Holly Jackson zaskoczyła mnie tą powieścią, wciągając w tę historię, zaskakując i tworząc po prostu rewelacyjny thriller, który można nazwać młodzieżowym jedynie ze względu na wiek bohaterów, poza tym bowiem książka ta nie odstaje poziomem od książek z tego gatunku, jakie czytam, a które to były skierowane do dorosłych. Nie mogłam chyba zacząć roku od lepszej powieści, ponieważ bez wahania odnotowuje ją jako jeden z najlepszych thrillerów jakie czytałam w życiu.
A na premierę kontynuacji w Polsce czekam z niecierpliwością!
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2021/01/przewodnik-po-pisaniu-dobrego-thrillera.html#more
Przed lekturą Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki, wiedziałam o tym tytule zaledwie rzeczy: że jest to książka młodzieżowa i, że jej główna bohaterka będzie rozwiązywać sprawę kryminalną. I chociaż wiedziałam o niej tak nie wiele, to i tak miałam o niej pewne wyobrażenie. Mówiąc konkretniej, spodziewałam się, że będzie to historia stosunkowo prosta, liczyłam...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-05-01
Naprawdę się cieszę, że wśród tysięcy laurek, jakie wystawiają Bożemu Narodzeniu książki, znalazła się ta jedna krótka nowelka, która pokazuje, że dla niektórych święta to bardzo trudny czas.
Naprawdę się cieszę, że wśród tysięcy laurek, jakie wystawiają Bożemu Narodzeniu książki, znalazła się ta jedna krótka nowelka, która pokazuje, że dla niektórych święta to bardzo trudny czas.
Pokaż mimo to2022
Nieczęsto zdarza mi się zainteresować się książką ze względu na jej wydanie. Siedem minut po północy to jednak jedna z tych powieści obok, których oprawy trudno jest przejść obojętnie. W powieści tej pojawia się bowiem wiele czarno-białych ilustracji autorstwa Jima Kaya, a owe grafiki urozmaicają całą książkę, nadają jej bardziej mrocznego klimatu, pogłębiają poczucie zagubienia i smutku. Warto też zauważyć, że obrazków w tej książce jest wiele, a mimo to niemal każdy mógłby zdobić ściany w salonie czy w sypialni – tak dobrze zostały wykonane.
Słownictwo w tej powieści nie jest skomplikowane. Zdania często są krótkie, a jednak w trakcie czytania odniosłam wrażenie, że każda litera tej historii, każdy pojawiający się w niej przecinek i każda kropka, była bardzo ważna i zajmowała odpowiednie jej miejsce.
Na próżno jest szukać w opowieści o trzynastoletnim chłopcu wybitnie głębokich dialogów, lecz wypowiedzi proste, które znajdują się w tej książce, zdają się ich lepszym odpowiednikiem, ponieważ kryją w sobie równie mocne znaczenie, ukryte głębiej. Nie pojawia się tutaj również wiele opisów, niewiele rzeczy zostaje więc powiedziane wprost, narracja jest tu bowiem bardzo oszczędna, a autor nie opisuje danych emocji, lecz za pomocą różnych sytuacji je ukazuje.
Warte uwagi są również opowieści potwora, które, choć nie są długie, czy skomplikowane, to niosą ze sobą naukę, są zaskakujące, pokazują, że jedna sytuacja może być dobra lub zła, w zależności od przyjętej perspektywy. W dodatku zostały napisane zwięźle, bez zbędnego lania wody, czy rozwodzenia się, dzięki czemu czytelnik może samemu te opowieści interpretować, czy oceniać.
Największym plusem tej powieści zdaje się, więc jej wielowarstwowość. Nie jest to, bowiem wyłącznie pamiętnik zagubionego chłopca, ale opowieść o radzeniu sobie z chorobą przez dziecko, o akceptowaniu i odnajdywaniu się w obcej nam, a przez to dziwnej rzeczywistości, o potworach, które nie czają się pod łóżkiem, lecz czekają na szkolnym korytarzu.
Patrick Ness pokazuje świat oczami dziecka, przez co niemal wszystkich bohaterów można określić jednym zdaniem. Fakt ten mógłby być uznawany za ogromną wadę, przecież w książkach poszukujemy bohaterów realnych i pełnokrwistych. Brak wyraźnie zarysowanych charakterów wytłumaczyć można jednak przez punkt widzenia, z jakiego opowiadana jest ta historia, a jest opowiadana przez zagubione dziecko, które świat dzieli na biel i czerń, choć wie, że jest to iluzja.
Na ogromną pochwałę zasługuje kreacja postaci Conora, który w swoim zagubieniu, zdaje się pełen sprzecznych emocji od przygnębienia, przez złość, aż do radości połączonej z pełną dozą dziecięcej naiwności. Wszystko to sprawia, że chłopiec jest bardzo autentyczny, a u wielu odbiorców, tak jak u mnie może wzbudzać empatie.
Mimo braku rozległych, czy poruszających opisów, powieść ta wywołała u mnie niemałe wzruszenie, co zaskoczyło i mnie samą. Nie spodziewałam się, bowiem że coś niemal oczywistego przez większość książki można ująć w tak dramatyczny, łamiący serca sposób, który jest jednocześnie realistyczny i bardzo prosty. Ostatnie strony są kwintesencją całą tej historii, a czytelnika pozostawiają z poczuciem niesprawiedliwości i ogromnego smutku.
Siedem minut po północy to króciutka, bo zaledwie dwustu stronicowa książka, która w tak niewielkiej zawartości zmieściła chwytającą za serce opowieść o zagubieniu i godzeniu się ze śmiercią matki przez trzynastoletniego chłopca. Jest to również opowieść z pozoru bardzo prosta, lecz skrywająca w sobie mnóstwo symboliki, która nieraz wywołać może mętlik w głowie, a później i całe morze łez. Jeśli macie ochotę na przeczytanie historii, którą można było przeczytać już wielokrotnie, napisanej jednak w bardzo pomysłowy i ujmujący sposób, uzupełnioną przepięknymi ilustracjami, to ta książka jest dla was.
Nieczęsto zdarza mi się zainteresować się książką ze względu na jej wydanie. Siedem minut po północy to jednak jedna z tych powieści obok, których oprawy trudno jest przejść obojętnie. W powieści tej pojawia się bowiem wiele czarno-białych ilustracji autorstwa Jima Kaya, a owe grafiki urozmaicają całą książkę, nadają jej bardziej mrocznego klimatu, pogłębiają poczucie...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-08-06
Są takie książki, których czytanie sprawia ból.
I są takie książki, których czytanie sprawia przyjemność.
Autoboyography to absolutnie niesamowite połączenie obu tych cech.
Gdy myślę, o jaką tym historię opowiedział nam duet kryjący się pod pseudonimem Christina Lauren, to okazuje się zaskakująco zwyczajną – Tanner za namową przyjaciółki zapisuje się na zajęcia, których celem jest napisanie powieści, gdzie poznaje Sebastiana, który, jako że udało mu się wydać własną książkę, ma być dla uczniów swego rodzaju mentorem. Chłopcy zakochują się w sobie, ale ich uczucie wystawione zostaje na próbę, ponieważ Sebastian jest synem mormońskiego biskupa, a jego wiara zabrania mu być w związku z mężczyzną. Oczywiście opowieści tego typu, gdzie miłość bohaterów zostaje wystawiona na kolejne próby, jest wiele. Ta konkretna wywołała we mnie jednak całą paletę emocji, od radości i zauroczenia, aż po złość i smutek, któremu towarzyszyły łzy na policzkach, a jeżeli miałabym wskazać jeden powód, z którego lubię czytać, to zdecydowanie wskazałabym umiejętność wywoływania we mnie tak skrajnych emocji.
Bohaterów tej powieści bardzo łatwo byłoby podzielić na tych „dobrych” i „złych”, stworzyć czarno-biały obraz świata i zamknąć się we własnej bańce. Świat i ludzie składają się jednak głównie z przeróżnych odcieni szarości i bardzo dobrze widać to w tej historii. Książka mówi bowiem w bardzo ciekawy sposób o stereotypach krążących o danej społeczności, a przy tym jej bohaterowie są absolutnie nieidealni. I może z tego powodu trudno mi było tu polubić kogoś całkowicie, ale dowodzi to jedynie tego, że wszyscy mieli tu swoje wady, a jeżeli dodamy do tego fakt, że nie brakowało im także zalet, okazuje się, że nie były to jednowymiarowe postaci. Poza tym muszę docenić to, że nawet bohaterów, których zachowania nie pochwalałam, którymi chciałam potrząsnąć, udało mi się, przynajmniej do pewnego stopnia, zrozumieć, a to nie lada sztuka.
Mówiąc zaś o relacjach między bohaterami, również należy zaznaczyć, że daleko im do ideału. Mamy tu bowiem przyjaźń, którą trudno mi było zrozumieć. Mamy relacje z rodzicami, którzy mówią pewne rzeczy, ale ich czyny świadczą o czymś innym. Mamy też w końcu główny wątek miłosny, który opiera się na miłości od pierwszego wejrzenia, przez co byłam przekonana, że się od niego odbije, a jednak tak się nie stało. W trakcie dalszej lektury tej historii zrozumiałam bowiem, że tutaj ciąg dalszy jest o wiele ważniejszy niż początek, a sama relacja, chociaż z pewnością była nieidealna, została napisana w taki sposób, że nie potrafiłam jej nie kibicować i całą sobą przeżywać, wszystkiego, co się w niej działo.
Bardzo łatwo było w historii, w której mamy tak mocno zarysowane wątki religijne, a więc ludzi o bardzo odmiennych od siebie poglądach stworzyć karykaturę, przekroczyć pewne granice i napisać coś bardzo jednostronnego. Myślę jednak, że tutaj udało się tego uniknąć, że zarówno ta bardziej religijna jak i ta mniej wierząca strona miały tutaj miejsce na swoje argumenty i wahania, a dzięki zachowanej równowadze, książkę czytało mi się bardzo przyjemnie, bez poczucia, że jest w niej pewna niesprawiedliwość, a wręcz przeciwnie, że kryje się w niej pewien ważny przekaz.
Mam wrażenie, że w ostatnim czasie, zdecydowanie zbyt często mówiłam o książkach, w których widziałam sporo zalet, ale nie potrafiłam ich poczuć, takich które były dobre, ale nie były moje. Tym razem jednak mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że powieść Christiny Lauren była moja. Dała mi bowiem dokładnie to, czego chcę od książek – nieidealnych bohaterów i trudne relacje między nimi, wciągającą chociaż bardzo prostą historię i przede wszystkim wywołała u mnie naprawdę wiele emocji – uśmiechałam się, płakałam i złościłam się, a moje myśli, gdy musiałam przerwać lekturę, wciąż uciekały w kierunku tych bohaterów.
Autoboyography to dla mnie przede wszystkim książka-emocja. To też murowany kandydat do tytułu najlepszej powieści przeczytanej przeze mnie w tym roku, który zajmuje także wysokie miejsce na liście moich ulubionych książek wszechczasów. Polecam z całego serca, ponieważ ta książka ma w sobie wszystko to za co kocham czytać i cudownie było sobie o tym przypomnieć.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2021/08/i-cant-tell-if-this-feels-good-or.html
Są takie książki, których czytanie sprawia ból.
I są takie książki, których czytanie sprawia przyjemność.
Autoboyography to absolutnie niesamowite połączenie obu tych cech.
Gdy myślę, o jaką tym historię opowiedział nam duet kryjący się pod pseudonimem Christina Lauren, to okazuje się zaskakująco zwyczajną – Tanner za namową przyjaciółki zapisuje się na zajęcia, których...
2020-11-13
Erin Morgenstern napisała w swojej książce „Wszystkie historie to ta sama historia”. Dlatego też postanowiłam, że ta recenzja będzie kolejną, a jednocześnie tą samą historią, że uczynię ją wyjątkową, tak samo, jak wyjątkowa jest powieść, o której będę opowiadać. W wyrażeniu moich odczuć pomogą mi bowiem te same słowa, które tworzą „Bezgwiezdne Morze”.
Nie będę ukrywać, że w chwili, gdy rozpoczęłam lekturę tej powieści, czułam się rozdarta. Z jednej strony bowiem podziwiałam w sposób, w jaki autorka używa słów, malując kolejne obrazy na stronach książki. Z drugiej zaś strony po prostu się nudziłam, nieprzyzwyczajona do tego, że w powieści tak niewiele się dzieje. W pewnym momencie jednak powieść ta mnie pochłonęła, a nudę zastąpiła ogromna fascynacja. „Zaczyna się przyzwyczajać do dziwności” – dokładnie tak było ze mną. I tak w okolicach setnej strony zaczęłam się zatracać w historii ukrytej w „Bezgwiezdnym morzu”. „To kluczowa chwila, myśli, słysząc słowa wypowiadane głosem matki. Chwila decydująca. Chwila, która zmienia wszystkie kolejne”. Chwila, w której odnalazłam kolejną, przewspaniałą historię.
To nie jest powieść o bohaterach. Nie sięgajcie po nią, jeżeli poszukujecie skomplikowanych portretów psychologicznych postaci, czy po prostu bohaterów, którzy żyją poza kartami historii. Jest to za to opowieść o opowieściach, w której to kolejne historie stanowią osoby byt, a jednocześnie przenikają się ze sobą wzajemnie, w przeróżnych miejscach i z bardzo różnych powodów. „Zachary doszedł do wniosku, że lektura powieści to jak gra, w której wszystkich wyborów dokonał zawczasu za czytelnika ktoś, kto jest w nią o niebo lepszy”. Erin Morgenstern niewątpliwie jest ode mnie lepsza w prowadzaniu historii, bowiem stworzyła coś niebywale skomplikowanego, z elementów, które nie powinny do siebie pasować, ale w jakiś sposób, dzięki jej decyzjom, pasują idealnie, tworząc zawiłą, skomplikowaną i fascynującą historię, w której, choć pozornie nic do siebie nie pasuje, tak każdy element pasuje do drugiego idealnie. „Nie jestem pewna, czy jeszcze wierzę w zbiegi okoliczności”.
„Bezgwiezdne Morze” to książka, która składa się tak naprawdę z wielu skrawków. Krótkie opowiadania wzięte bowiem prosto z książek, które czyta główny bohater, przeplatają się bowiem z losami Zacharego, a gdy tylko dochodzimy do momentu, gdy fragmenty jednej opowieści się kończą, zaraz przeskakujemy do kolejnej. Początkowo powodowało to w mojej głowie zamęt i pewną dozę niechęci. Brakowało mi tu bowiem kotwicy, czegoś, czego co sprawiałoby, że chciałabym czytać te historie ukryte w historiach, a nie tylko przeskakiwać do kolejnych przygód Zacharego. „W głowie nadal mu się kręci od nadmiaru historii i skomplikowanych uczuć”. W pewnym momencie jednak w mojej głowie przestało się kręcić, zniknęły z niej także skomplikowane uczucia. Co więc pozostało? Fascynacja. Rozmarzenie. I wiele, wiele więcej, aż w końcu… „Nie ma teraz nic oprócz tej sali i tej kobiety, i tej opowieści”.
[…] „namalowany tak szczegółowo i realistycznie, że powinien oddychać” styl pisania autorki jest bardzo różny od tego, do czego jestem przyzwyczajona. Erin Morgenstern nie pisze bowiem ani prosto, ani zwięźle, ona bawi się słowem, bawi się językiem, na stronach powieści nie pisząc opisy, lecz tworząc obrazy. Tam, gdzie można by użyć jednego słowa, ona używa trzech. Tam, gdzie wiatr, może być po prostu wiatrem, u niej ma uczucia, bądź własną historię. Tam, gdzie powstaje po prostu opis miejsca, u niej maluje się barwna panorama. Autorka nie boi się pisać w ten sposób, wie bowiem jak to robić. A dzięki temu w książce panuje oniryczny, momentami może nawet ospały klimat, który zdecydowanie nie jest dla każdego. „Nie wszystkie historie przemawiają do wszystkich słuchaczy, ale każdy słuchasz może gdzieś, kiedyś znaleźć opowieść, która do niego przemówi. W takiej bądź innej postaci”. Nie mam jednak wątpliwości, że niektórzy zatracą się w tej historii, zakochają się w niej stronie po stronie, tak jak ja znikną w tej powieści przypominającej sen, z którego człowiek mimo wszystkiego, co się w nim dzieje, nie chcę się budzić.
Wielkie gratulacje należą się także tłumaczowi za naprawdę świetną pracę.
Wcześniej powiedziałam, że głównym bohaterem tej opowieści jest Zachary i w pewien sposób jest to prawda. Niemniej, prawidłową odpowiedzią, na pytanie, o czym jest ta książka, wydaje się zdanie: jest to opowieść o opowieściach i pewnym miejscu, gdzie owe historie się tworzą. „Opowieść o miejscu niełatwo utrzymać w ryzach”. Erin Morgenstern niewątpliwie jednak się to udało. Stworzyła ona bowiem powieść absolutnie niezwykłą, absolutnie wyjątkową, która swoim onirycznym klimatem, swego rodzaju baśniowością potrafi oczarować, wciągnąć do swojego świata i w sobie rozkochać. „Bezgwiezdne Morze” to moim zdaniem książka absolutnie niepowtarzalna.
„Książki zawsze lepiej czytać, niż opisywać”. Zostawię więc Was, z nadzieją, że udało mi się Was zachęcić do lektury tej powieści. I wiarą, że zakochacie się w niej równie mocno co ja.
„Opuszczając pokój, dochodzi do wniosku, że wierzy w książki. Przynajmniej tego jest pewien”.
Erin Morgenstern napisała w swojej książce „Wszystkie historie to ta sama historia”. Dlatego też postanowiłam, że ta recenzja będzie kolejną, a jednocześnie tą samą historią, że uczynię ją wyjątkową, tak samo, jak wyjątkowa jest powieść, o której będę opowiadać. W wyrażeniu moich odczuć pomogą mi bowiem te same słowa, które tworzą „Bezgwiezdne Morze”.
Nie będę ukrywać, że...
2019
Po Listy do utraconej sięgnęłam przypadkowo, nie mając innej alternatywy, a jednak pokochałam tamtą historię i wykreowanych przez autorkę bohaterów. Wiedziałem, więc, że w najbliższej przyszłości będę chciała sięgnąć po drugą część serii, która skupia się na losach Reva, jednego z bardziej interesujących, a zarazem sympatycznych bohaterów, jakich ostatnio dane mi było poznać w powieściach młodzieżowych. Dlatego też, gdy tylko wykupiłam abonament w Legimi, pobiegłam sprawdzić, czy nie ma tej powieści w bibliotece i w chwili, gdy ujrzałam jej okładkę, uśmiechnęłam się szeroko, by za kilka chwil pogrążyć się w lekturze...
Jednym z moich ulubionych wątków w całej powieści jest niewątpliwie relacja Reva z Declanem, której nazwanie po prostu przyjaźnią, byłoby kłamstwem, bowiem chłopaków łączyło braterstwo w najpiękniejszej postaci. Wyobraźcie sobie bowiem, że mimo sprzeczek i dzielących was różnić, zawsze szukanie pomocy u tej jednej osoby, to ona jest waszym pierwszy wyborem, bez względu na okoliczności. Mimo nieporozumień ta jedna osoba stała się nierozerwalną częścią waszego świata, wślizgując się w nie zupełnym przypadkiem i nagle okazuje się, że łącząca was więź jest tak naturalna i wam potrzebna jak oddychanie. Brigid Kemmerer w rewelacyjny sposób udało się, bez zbędnego patosu i sztuczności zbudować prawdziwą, bo absolutnie nieidealną relację dwójki bardzo różnych od siebie nastolatków, w której gesty ukazywały wzajemne zaufanie, zrozumienie dla drugiej osoby, gotowość do pomocy, zaś w słowach czuć było oparcie, niedocenianie i próby zrozumienia tego drugiego, przy jednoczesnym ciągłym przywracaniu tego drugiego na ziemię. Scena ich poznania, choć została opisana w niezwykle zwięzły sposób, niosła w sobie niezwykły ładunek emocjonalny i w trakcie jej czytania pod powiekami zalśniły mi łzy. I nawet to, że Rev nie podzielił się z przyjacielem swoim sekretem, było w pełni uzasadnione, i nie przeczyło prawdziwości ich relacji.
Pokochałam też relację Reva z rodzicami, w której kryło się tyle miłości i zrozumienia, że każde ich kolejne spotkanie, kolejna rozmowa, powodowała, że rozbiło mi się cieplej na sercu. Moje zainteresowanie wzbudził też wątek Matta, który, choć w dużej mierze toczył się poza stronami powieści, tak autorka umieściła w powieści kluczowe dla niego punkty, napisała kilka naprawdę dobrych fragmentów mu poświęconych, dzięki czemu stworzyła kolejny cudownie poruszający element, barwnego tła dla głównej historii.
Najtrudniejszym do napisania, a mimo to moim ulubionym wątkiem w całej historii był wątek przemocy. I chociaż Brigid Kemmerer nie opisywała scen bezpośredniej przemocy, a wspominała raczej o bliznach, które po nich pozostawały, to poruszyła moje serce za pomocą rewelacyjnego portretu konsekwencji, jakie przeżyte piekło miało dla chłopaka. Udzielała bowiem prostych, a przy tym precyzyjnych odpowiedzi na pytania, które zadaje wielu – dlaczego nikomu nie powiedziałeś? dlaczego nie uciekałeś? dlaczego nie próbowałeś walczyć? – i ukazała przerażająco smutne mechanizmy rządzące dziećmi, które były ofiarami przemocy. Zrobiła to bez zbędnego patosu, ciągnących się przez wiele stron opisów i ugrzecznienia całej historii, ukazując pewne rzeczy w niewielkich gestach i zamykając je w kilku krótkich i prostych zdaniach, które poruszały moje serce. Miałam ochotę płakać nad tym biednym chłopcem, którego obraz zarysowała autorka i zrobić krzywdę mężczyźnie, który pod maską człowieka był zwykłym potworem.
Wszystkie opisane przeze mnie wątki łączy zaś postać Reva, któremu oddałam moje serce. Jego lęki, marzenia oraz niemal każda z jego myśli czyniła go bowiem w moich oczach jeszcze ciekawszą, jeszcze bardziej intrygującą jeszcze bardziej sympatyczną, a przy tym w pełni trójwymiarową. Chłopak raz za razem się gubi, bywa nierozsądny, ale jest w tym przerażająco wręcz podobny do wielu nastolatków, od których wyróżnia go złote serce.
Niezwykle podobał mi się też fakt, jak autorka zabawiała się z postacią Emmy, dając jej pasję, która nie odpowiada naszym wyobrażeniom, nie jest „kobiecą”. Dziewczyna projektuje bowiem i gra w komputerowe, chcąc podążać śladami ojca, i wydaje mi się, że w powieści dobrze został uchwycony niemal ślepy zachwyt, jakim czasami darzymy naszych rodziców oraz to, jak mamy przy tym zawężoną perspektywę. I chociaż wątek gier, niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą Internet, relacja dziewczyny z matką oraz z ojcem przypadły mi do gustu, tak mam drobny problem z kreacją samej postaci. Emma wydawała się bowiem kimś okropnie roszczeniowym, pragnącym uwagi wszystkich naokoło, a przy tym dziecinnym, raniącym innych bez chwili zastanowienia, i naiwnym, co niestety przyczyniło się do tego, że nie obdarzyłam jej większą sympatią. To raczej ten typ postaci, którą potrafimy w pewnym stopniu zrozumieć, ale nie darzymy jej przy tym ani miłością, ani nienawiścią. Muszę jednak przyznać, że jej relacja z Revem została nakreślona absolutnie rewelacyjnie i niezwykle podobało mi się to jaki wpływ mieli na siebie bohaterowie, między którymi bezsprzecznie czuć było przyciągania.
Styl Brigid Kemmerer pozostał tak lekki i przystępny jak to zapamiętałam, a jednak w tej części autorka wykazała się także umiejętnością poruszania trudnych tematów z niezwykłą gracją. Powieść liczy sobie bowiem nieco ponad trzysta stron, a pojawiły się tu takie motywy jak: religijność, przemoc, rasizm, rozpad rodziny, prześladowanie i wiele, wiele innych, i o dziwo żaden z nich nie wypadł przerysowanie, czy nie wydawał się tu wciśnięty na siłę, a wręcz wydawał się elementem, niezbędnym do stworzenia całości.
Jednym, do czego znów mogłabym się przyczepić, było zakończenie. Wątek Reva zakończył się bowiem w dość przewidywalny sposób, ale jego historia zatoczyła ładne około i nie wyobrażałam sobie by jego historia, mogła mieć inny finał. Jednak rozwiązanie wątku Emmy było pójściem po linii najmniejszego oporu i przedstawieniem odbiorcy życiowej lekcji w najprostszy możliwy sposób, który większość z nas zna już z setek innych książek czy filmów i przez to ani nie wzbudziło we mnie takich emocji, jak powinno, ani nie pobudziło do refleksji, a jedynie, mimo że obiektywnie rzecz biorąc, nie było złe, trochę mnie rozczarowało. Tak dobrze prowadzony, nieoczywisty wątek zasługiwał chyba w moich oczach na lepsze, mniej sztampowy koniec.
Więcej niż słowa to powieść, od której dostałam więcej niż mogłam się spodziewać co nie zdarza się często. Mnogość, dobrze poprowadzonych wątków, rewelacyjnie napisany główny bohater i cudownie napisana relacja miłosna sprawiały bowiem, że kolejny utwór Brigid Kemmerer złotymi literami wpisał się w moje serce, a wykreowana przez nią historia na długo pozostanie w mojej pamięci. Nawet jeśli ponownie tak wyjątkową w moich oczach czynią ją szczegóły i jakiś nieuchwytny element, który sprawia, że czuję, że ta historia jest moja. O uciekaniu od przeszłości, odnajdywaniu w siebie i przełamywaniu granic, które sami sobie stawiamy, autorka widocznie potrafi pisać jeszcze lepiej niż o tęsknocie. Dla fanów powieści młodzieżowych powinna to być lektura obowiązkowa
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/06/przychodzi-moment-gdy-musisz-przestac.html
Po Listy do utraconej sięgnęłam przypadkowo, nie mając innej alternatywy, a jednak pokochałam tamtą historię i wykreowanych przez autorkę bohaterów. Wiedziałem, więc, że w najbliższej przyszłości będę chciała sięgnąć po drugą część serii, która skupia się na losach Reva, jednego z bardziej interesujących, a zarazem sympatycznych bohaterów, jakich ostatnio dane mi było...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-09
2019-11-29
2019
Wielokrotnie wspominałam Wam już, że mam ogromną słabość do hiszpańskich kryminałów – do niepowtarzalnego klimatu, jaki potrafią tworzyć tamtejsi autorzy, do wielowymiarowych postaci, które tworzą i do zagadek kryminalnych, których początek zwykle ukryty jest w przeszłości, zakopanej tak głęboko w pamięci postaci, że trudno ujrzeć ich początek. Gdy więc Jola na swoim Instagramie (@jakprzezokno) poleciła mi Kolor milczenia, musiałam ją sprawdzić, a gdy tylko zobaczyłam nazwisko autorki i opis powieści, wiedziałam, że przepadałam i, że muszę po nią sięgnąć.
Tym, co ujmuje w Kolorze milczenia przede wszystkim tak jak w wielu innych hiszpańskojęzycznych powieściach jest niebywale barwny i plastyczny styl autorki, która za pomocą słów nie tyle pisze opisy, ile tworzy swego rodzaju przepiękne obrazy, których oglądanie ma w sobie coś hipnotyzującego. Dzięki tej książce możemy zanurzyć się więc w klimacie słonecznej Hiszpanii oraz pięknego Maroka, które wydają się nie tylko niezwykle urokliwie, ale i mroczne w swoim uroku, a wszystko to dzięki temu, jak dobrze dobrane zostały kolejne słowa w tej powieści, tworząc niezwykle dobre zdania, aż w końcu całe strony, na których jeden kolor naturalnie i z nieopisaną lekkością przechodził w następny, tworząc piękną paletę barw, w której wiele jest czerni i szarości, ale nie zabrakło tu także czerwieni, koloru krwi, żółci barwy radości, czy zieleni koloru nadziei.
W książce nie zabrakło też naprawdę dobrych dialogów, za pomocą których autorka nakreśliła niezwykle ciekawe, zwykle bardzo trudne relacje między postaciami oraz napisała ich złożone charaktery. Nie zabrakło tu głębszych refleksji nad życiem, ale przede wszystkim, byłam bardzo zdziwiona tym faktem, całkiem sporo było tu fajnego humoru.
Utwór Elii Barceló toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. Z jednej strony możemy obserwować współczesny Madryt, w którym uzdolniona malarka, a zarazem główna postać i narratorka powieści Helena, powraca do rodzinnego miasta na ślub swojej wnuczki, ale zamiast skupić się na rodzinnych uroczystościach, bohaterka zaczyna podążać za wskazówkami i zanurzać się w historii swojej rodziny. Obserwowanie zmagań starszej kobiety oraz jej chłopaka miało w sobie coś absolutnie niezwykłego, za sprawą tego, jak niemal irytująco powoli autorka odsłaniała przed czytelnikiem kolejne karty, co krok rzucając mu przed nos kolejną wskazówkę, ale co moment zostawiając go z pustymi rękami, z marchewką przed nosem. Tak spokojne tempo akcji sprawiało, że bywałam zirytowana, a jednak tak jak zdenerwowane może być dziecko, które wie, że otrzyma swój prezent, ale dopiero za kilka minut. W trakcie lektury byłam, więc niebywale podekscytowana i chciałam otrzymać wszystkie odpowiedzi natychmiast, co świadczy jedynie o tym, jak mocno zaangażowałam się w całą historię.
Równolegle z historią Heleny mogłam zaś obserwować historię jej rodziny, która choć początkowo, jak to zwykle bywa w tego typu książkach, wydawała się nudnawa, tak z czasem zmieniła się w niebywale intrygującą opowieść, która dała mi szerszą perspektywę na całą sytuację, dodała kontekstu do pewnych sytuacji z teraźniejszości i pokazała przyczyny pewnych działań z przyszłości. Ta płaszczyzna czasowa najbardziej uwiodła mnie jednak za sprawą swojej nastrojowości, temu z jaką gracją i uwagą, oddała klimat czasów, w jakich działa się ta historia, latach trzydziestych dwudziestego wieku. Obserwowanie zupełnie innej od naszej mentalności ówczesnych ludzi, żyjących w przeddzień wojny, tego, jak zupełnie inne sprawy miały wówczas znaczenie, jak inne panowały tradycje, w jakim miejscu znajdowały się ówczesne kobiety.
Kolor milczenia to jednak nie tylko niebywale interesująca historia, ale także bardzo dobrze napisani bohaterowie. Wspomniana już Helena nie jest bohaterką, jaką spotyka się w literaturze często, ma niemal siedemdziesiąt lat, a jednak mnóstwo jest w niej energii, wciąż tkwi w niej także pragnienie wolności i niezależności, jej język potrafi być bardziej cięty od żyletki i, mimo że początkowo wydaje się oziębła, tak z czasem uważne ucho dostrzeże jej wrażliwość i ból. Nie tylko główna postać otrzymała jednak niezwykle ciekawą historię, bowiem zarówno jej matka, ojciec, jak i nieżyjąca już siostra otrzymali intrygujące historie. Autorka nie zapomniała jednak o nakreśleniu ciekawych postaci żyjących we współczesności – syn Heleny, jej wnuk i wnuczka, każdy z tych bohaterów miał w sobie coś, co wyróżniało go spośród tłumu, i sprawiło, że nie zaginął wśród wielu imion i nazwisk. Na szczególne wyróżnienie zasłużył zaś w moim imieniu Carlos, który pośród tak wielu sekretów, trudnych charakterów i jeszcze trudniejszych relacji rodzinnych, okazał się promyczkiem słońca, inteligentnym, ale przy tym prostym i bardzo oddanym mężczyzną, który rozluźniał gęsto atmosferę.
Poza udanym wątkiem rodzinnym znajdziecie tu także dobrze poprowadzony wątek kryminalny, którego zakończenie może nie wbiło mnie w fotel, ale kilka jego elementów, zdecydowanie mnie zaskoczyło, a jako całość idealnie wpisało się w całą historię, rozwiązując najważniejsze kwestie i odpowiadając na zdecydowaną większość pytań.
Kolor milczenia nie jest kolejną łatwą i krótką powieścią, lecz niebywale skomplikowane, bazującą na szczegółach opowieścią o rodzinie, jej tajemnicach i niewyjaśnionym morderstwie, które odmieniło życie wielu ludzi. Jest też historią o pragnieniu, namiętności, zdradzie oraz przede wszystkim o samotności, która jest skutkiem kłamstwa i może dręczyć człowieka aż do końca jego dni. Dobra historia, ciekawi bohaterowie oraz skomplikowane relacje między nimi, a wszystko to z niebywałym dodatkiem – cudownym stylem autorki i ujmującym klimatem Hiszpanii i Maroka lat trzydziestych. Jeśli lubicie sagi rodzinne musicie to przeczytać!
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/08/jaki-kolor-maja-tajemnice.html
Wielokrotnie wspominałam Wam już, że mam ogromną słabość do hiszpańskich kryminałów – do niepowtarzalnego klimatu, jaki potrafią tworzyć tamtejsi autorzy, do wielowymiarowych postaci, które tworzą i do zagadek kryminalnych, których początek zwykle ukryty jest w przeszłości, zakopanej tak głęboko w pamięci postaci, że trudno ujrzeć ich początek. Gdy więc Jola na swoim...
więcej mniej Pokaż mimo to2019
2019
2019
Popłakałam się na 35 stronie tej książki.
Potem na 60.
A potem przestałam już liczyć, bo wiedziałam, że nie ma to sensu, bo za kilka, może kilkanaście stron, to znowu się stanie, ta historia znowu złamie mi serce. Taka to jest właśnie książka.
Absolutnie pięknie napisana, mimo tego o jak okropnej sytuacji opowiada. Przepełniona cierpieniem, złością, smutkiem, ale też nadzieją, która może wydawać się czymś naiwnym w sytuacji bohaterów, a okazuje się czymś koniecznym do dalszego ich przeżycia.
Wątek romantyczny został tutaj przecudownie rozpisany. I to nawet mimo tego, że brakuje w nim aspektu fizyczności, do którego zdążyły mnie przyzwyczaić już inne powieści. Zamiast niej są tu bowiem znaczące gesty i piękne słowa. Jest napięcie, ale też intymność i w końcu prawdziwe relacja, o której czytając, czułam to, co, jej bohaterowie.
Jest to jednak przede wszystkim opowieść o wojnie, o byciu w ciągłym stanie zagrożenia życia. Nie jest to jednak jedna z tych powieści, które starają się to przedstawić czytelnikowi nieco łagodniej, tak by było mu łatwiej. Nie, ta książka chce, żeby jej czytelnik czuł wszystko. Jest tu bowiem kilka scen, w których czytamy o tym, jak bohaterka pomaga ciężko rannym, albo umierającym, w tym jedna, z udziałem dziecka, która uderzyła mnie naprawdę mocno.
Tym, co dodatkowo wpłynęło na moje wysokie emocje w trakcie czytania, jest fakt, że autorka jak sama twierdzi, oparła tę historię na prawdziwych wydarzeniach, nie mogłam więc potraktować jej książki jako po prostu fikcji literackiej.
„Dopóki rosną cytrynowe drzewa” to jednak nie tylko poruszająca, ale też bardzo męcząca emocjonalnie książka, bo właściwie niedająca momentów przerwy, w których nie musielibyśmy się martwić o bohaterów, do których przywiązałam się właściwie już od pierwszych stron. Przepiękna, choć trudna, zdecydowanie warta Waszej uwagi.
Popłakałam się na 35 stronie tej książki.
więcej Pokaż mimo toPotem na 60.
A potem przestałam już liczyć, bo wiedziałam, że nie ma to sensu, bo za kilka, może kilkanaście stron, to znowu się stanie, ta historia znowu złamie mi serce. Taka to jest właśnie książka.
Absolutnie pięknie napisana, mimo tego o jak okropnej sytuacji opowiada. Przepełniona cierpieniem, złością, smutkiem, ale też...