-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać325
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
2020-02-13
2023-03-30
2023-03-25
Jakkolwiek wydawać się to może absurdalne, tak mam wrażenie, że tym, co zachwyciło mnie w tej książce najbardziej, to fakt, że przede wszystkim jest opowieścią o bohaterach, a dopiero potem historią romantyczną.
Zaczęłam bowiem czytać „Lonely Heart” z myślą, że dostanę romans muzyka z dziennikarką. I dostałam to. Jednocześnie jednak mam wrażenie, że to raczej opowieść o ludziach – zagubionych, zranionych i starających się odnaleźć, i dopiero gdzieś na drugim planie o uczuciu, które rodzi się między nimi. Dzięki temu czuję, że poznałam tych bohaterów jako jednostki, jako Rosie i Adama, a nie tylko w niejako w stosunku do siebie, jak to bywa w romansach. Fragmenty, w których czytałam o muzyce i pasji bohaterów, dodawały całości czegoś wyjątkowego, stanowiły bowiem nie tylko przestrzeń do porozumienia między postaciami, ale były interesujące same w sobie. Idealnie w to wszystko wpisywały się także wątki zdrowia psychicznego poruszone z wyczuciem i niezwykle ważny dla tej historii wątek sławy i tego, do czego potrafią się posunąć fani, nawet jeśli robią rzeczy, których ich idole nie pochwalają.
To wszystko złożyło się zaś na relację Rosie i Adama, w którą nie tylko potrafiłam uwierzyć, ale byłam w tej historii wraz z bohaterami. Było bowiem coś w ich rozmowach, w tym, jak powoli poznawali się coraz lepiej, jak odnajdywali to, co ich łączy, ale też coraz śmielej pokazywali prawdziwych siebie, że wydawało mi się to niezwykle naturalne, a może nawet powinnam ośmielić się i użyć słowa, realne. To wszystko zaś co działo się wokół nich, dodawało tej historii, czegoś więcej, jakieś głębi.
Nie ma jednak co ukrywać, „Lonely Heart” to przejażdżka górska, w której od początku do końca wiedziałam czego się spodziewać, nie ma tu raczej miejsca na wielkie zaskoczenia. Zdecydowanie wynagradza to jednak ilość emocji, które towarzyszyły mi w trakcie czytania. Czułam absolutnie wszystko od radości, przez złość, aż po smutek. I to sprawia, że ta przejażdżka była absolutnie rewelacyjna, moje serce wyszło z niej nieco pogruchotane, ale ilość satysfakcji z lektury wszystko to mi wynagrodził.
To jedna z „moich” opowieści zdecydowanie.
Jakkolwiek wydawać się to może absurdalne, tak mam wrażenie, że tym, co zachwyciło mnie w tej książce najbardziej, to fakt, że przede wszystkim jest opowieścią o bohaterach, a dopiero potem historią romantyczną.
Zaczęłam bowiem czytać „Lonely Heart” z myślą, że dostanę romans muzyka z dziennikarką. I dostałam to. Jednocześnie jednak mam wrażenie, że to raczej opowieść o...
2020-03-30
Feel Again czyli część ze zdecydowanie najbrzydszą okładką, pod którą kryje się jednak moja ulubiona historia z całej serii.
Bardzo podobała mi się tutaj kreacja głównej bohaterki, imieniem Sawyer, która była tutaj dziewczyną, którą los skrzywdził, ale ona nie zamierzała się poddawać i wciąż walczyła o swoje marzenia. I tak o ile miałam do niej bardzo neutralny stosunek w poprzednich tomach tak tutaj zdecydowanie zyskała w moich oczach. Jeszcze bardziej podobała mi się zaś kreacja Isaaca, o którego istnieniu niemal zapomniałam, a który tutaj okazał się naprawdę cudowną postacią.
I chociaż bardzo bałam się wątku związanego z jego przemianą, gdzie autorka mogła przesadzić w zaledwie jedną, jak i w drugą stronę, tak znalazła zakończenie, będące złotym środkiem dla całego wątku, dzięki czemu stworzyła bohatera niepozbawionego wad, a mimo to potrafiącego skraść serce. Bardzo podobało mi się także to, że mimo, że główne postaci przechodziły w tym tomie dość spore metamorfozy, tak robiły to w sposób naturalny, i nawet po przemianie, pozostały sobą.
Uwiodła mnie też relacja Sawyer i Isaaca, która opierała się na znanym wszystkim zderzeniu całkowicie przeciwstawnych charakterów, które jak się okazuję, cudownie potrafią się uzupełniać.
Feel Again to też pierwszy tom w tej serii (i jak na razie jedyny), w którym nie odniosłam wrażenia, że bohaterowie ranią się bez większego sensu, nie potrafiąc ze sobą zwyczajnie porozmawiać, ale mają swoje powody by podjąć taką, a nie inną decyzję. Naprawdę dobrze zostały tutaj także zarysowane wszystkie wątki poboczne, począwszy od pasji Sawyer, którą można było poczuć w jej narracji, przez wątek związany z jej przeszłością i rodziną, z którym miałam drobny problem, bo siostra dziewczyny, wydawała mi się bardzo egoistyczna, aż po świetny, pełen ciepła wątek rodziny Isaaca, który skradł moje serce. Całkiem zgrabnie udało się też autorce wpleść w tę historię swego rodzaju walkę ze stereotypami, które przypisujemy płci.
Feel Again to romans, który absolutnie wpisał się w mój gust – z odpowiednim tempem akcji, sympatycznymi bohaterami i chemią między nimi oraz z dobrymi wątkami pobocznymi.
Feel Again czyli część ze zdecydowanie najbrzydszą okładką, pod którą kryje się jednak moja ulubiona historia z całej serii.
Bardzo podobała mi się tutaj kreacja głównej bohaterki, imieniem Sawyer, która była tutaj dziewczyną, którą los skrzywdził, ale ona nie zamierzała się poddawać i wciąż walczyła o swoje marzenia. I tak o ile miałam do niej bardzo neutralny stosunek w...
2022-10-02
Zwykle pisanie o książkach przychodzi mi łatwo. Czasami zdarza się jednak, że trafiam na książkę, która podoba mi się tak bardzo, że nie potrafię o niej opowiedzieć. Zupełnie, jakby wszystkie emocje, które odczuwałam w trakcie lektury, wyssały ze mnie wszystkie słowa i zostawiły tylko te buzujące emocje. Dokładnie tak było w przypadku "Długo i szczęśliwie" Alison Cochrun.
Ta historia dała mi bowiem dokładnie to, czego poszukuję w dobrej komedii romantycznej, ale dodała do tego czegoś więcej.
Mamy tu cudownych bohaterów, którzy, co prawda sporo zyskują, gdy są razem, ale także osobno tworzą postaci ciekawe, wielowymiarowe, walczące ze swoimi lękami, odczuwające przeróżne emocje i mierzące się z różnego typu wyzwaniami. Postaci, które skradły moje serce, tym jak bardzo są nieidealne. Muszę też docenić kreacje bohaterów drugoplanowych, którzy nie stanowili tu tylko narzędzi do pchnięcia akcji, ale byli też jacyś, co szczególnie doceniam w przypadku kobiet biorących udział w reality show.
Mamy relacje głównej pary, która rozwija się i zmienia, w trakcie całej tej opowieści, ale przez cały czas jej obserwowanie dawało mi niesamowitą satysfakcję, bo między bohaterami zdecydowanie nie brakuje chemii. Poza tym jednak są w tej relacji prawdziwe emocje, jest czułość, są rozmowy i wzajemna troska, a z tego powoli rodziło się uczucie, a tego właśnie szukam w powieściach romantycznych.
Mamy dialogi, które potrafiły mnie rozbawić i fabułę, która potrafiła mnie zaangażować całkowicie.
Ale to nie wszystko. Alison Cochrun dodała bowiem tej historii czegoś jeszcze, wpisując w nią, wątki związane ze zdrowiem psychicznym oraz odkrywaniem własnej tożsamości, na co, jak pokazuje ta historia, absolutnie nigdy nie jest za późno. I gdy dochodziłam już do tych poważniejszych rozmów między bohaterami, gdy miały miejsce sceny, w których emocje brały nad bohaterami górę, coś się we mnie zaciskało. Te problemy były bowiem przedstawione w taki sposób, że potrafiły mnie poruszyć, wzbudzić moje emocje i dotknąć mnie, przez co miałam poczucie, że czuję, to co czują bohaterowie.
Poza tym ta książka jest po prostu bardzo ładnie napisana. Podobało mi się, to jak balansowała na granicy bycia dosłowną, a nieco bardziej metaforycznym, jak pięknie przeplatała ze sobą kolejne zdania i jak czasem, bardzo prostemu dialogowi, dodawała czegoś takiego, że potrafił ująć mnie za serce.
"Długo i szczęśliwie" to jedna z tych komedii romantycznych, które pod płaszczykiem bardzo przyjemnej i satysfakcjonującej lektury, mówi o czymś więcej i robi to dobrze. Jeśli szukacie czegoś, co, da Wam nie tylko przyjemność w trakcie czytania, ale zaangażuje w historie, a może nawet tak jak i mnie, Was poruszy, to z całego serca polecam Wam powieść Alison Cochrun. To z pewnością będzie mój tegoroczny ulubieniec, a kto wie, może nie tylko tegoroczny.
Zwykle pisanie o książkach przychodzi mi łatwo. Czasami zdarza się jednak, że trafiam na książkę, która podoba mi się tak bardzo, że nie potrafię o niej opowiedzieć. Zupełnie, jakby wszystkie emocje, które odczuwałam w trakcie lektury, wyssały ze mnie wszystkie słowa i zostawiły tylko te buzujące emocje. Dokładnie tak było w przypadku "Długo i szczęśliwie" Alison...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-05-01
2022-04-25
2022-04-25
2022-03-05
Zwykle, gdy jakiś tytuł zyskuje dużą popularność, staram się odłożyć jego lekturę na później, by emocje opadły, a moje oczekiwania zmalały. Tym razem, jednak gdy wszystko wokół wydawało się obce i dziwne, miałam poczucie, że powinnam sięgnąć, po coś, co inni uznali już za warte uwagi. O „Perfect on Paper” mówi się zaś ostatnio dużo i na ogół dobrze lub bardzo dobrze Nie oparłam się więc pokusie i pewnego popołudnia sięgnęłam po tę książkę i… Przepadłam.
Niewątpliwie jest to książka o miłości, ale chociaż tej romantycznej jest tu najwięcej – czytamy o niej w listach, a także rozwija się na naszych oczach, gdy bohaterowie poznają się bliżej, tak nie tylko. Znalazło się tu także miejsce na naprawdę ciekawy, chociaż poboczny wątek miłości rodzicielskiej, a także wątek wieloletniej przyjaźni. Wszystkie te skomplikowane relacje w połączeniu z ciekawym pomysłem na samą historię, a więc prowadzeniem przez główną bohaterkę poradni, w której pomaga innym z problemami sercowymi, sprawiło, zaś że ani na moment nie traciłam zainteresowania, a sama historia zdecydowanie na tym zyskała.
Bohaterom tej książki daleko jest do ideału. Błądzą, robią głupoty, ale przy tym nie mogłam nie zauważyć, jak bardzo się starają i jak bardzo im zależy, a dzięki temu nie mogłam im nie kibicować. Główna bohaterka Darcy to wręcz idealny przykład postaci, którą ma się ochotę nie raz i nie dwa, pstryknąć w nos, żeby się otrząsnęła, a potem mocno uściskać i powiedzieć, żeby zbyt mocno się nie martwiła. Pozostałe postaci również mają swoje problemy i nawet jeśli nie zawsze zachowują się, tak jak tego bym tego chciała, tak byłam w stanie dlaczego, tak postępują. I w tym miejsc, oczywiście puszczam oczko do Alexandra, bo o takich bohaterach uwielbiam czytać.
Bardzo odpowiadał mi też sposób, w jaki ta powieść została napisana i przetłumaczona na język polski. Czytało mi się ją bowiem nie tylko lekko, bardzo szybko i przyjemnie, ale miałam też wrażenie, że miała ona w sobie to coś trochę nieuchwytnego, co lubię nazywać naturalnością i to, i w opisach, i przede wszystkim w dialogach, które czytało mi się po prostu rewelacyjnie. Tam, gdzie miało być zabawnie, było zabawnie. Tam, gdzie miało być poważniej, było poważniej. A tam, gdzie miało być młodzieżowo, wypadło to naprawdę dobrze.
Tym, co jednak chciałabym docenić najmocniej, jest to, że „Perfect on Paper” to jedna z tych książek, które chcą coś przekazać, ale nie są przy tym nachalne. Gdzieś między wierszami, może w liście do głównej bohaterki lub jej odpowiedz, może w dialogu, a może po prostu w krótkiej scenie, porusza się tu ważne kwestie. I tak niby przypadkiem bohater mówi o swoim australijskim akcencie, w innym miejscu, mówi się o tym, tranzycji siostry głównej bohaterki, a jeszcze gdzieś inaczej mówi się o bifobii…
Mówi się w tej książce o tworzeniu własnej bezpiecznej bańki i mam wrażenie, że dokładnie tym było dla mnie „Perfect on Paper”. Uwielbiam powieści młodzieżowe, które nie tylko chcą o czymś opowiedzieć, ale mają przy tym tyle serca i wyrozumiałości do swoich bohaterów, że czytanie ich to absolutna przyjemność. Po ich skończeniu zaś człowiek czuje się, jakby ktoś się do niego uśmiechnął, a potem mocno przytulił i dzięki temu jest jakby lżej i cieplej na sercu. I dokładnie taką historię stworzyła Sophie Gonzales.
Zwykle, gdy jakiś tytuł zyskuje dużą popularność, staram się odłożyć jego lekturę na później, by emocje opadły, a moje oczekiwania zmalały. Tym razem, jednak gdy wszystko wokół wydawało się obce i dziwne, miałam poczucie, że powinnam sięgnąć, po coś, co inni uznali już za warte uwagi. O „Perfect on Paper” mówi się zaś ostatnio dużo i na ogół dobrze lub bardzo dobrze Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-09
2021-09-09
Boy meets boy.
Boys become friends.
Boys fall in love.
Ujęła mnie prostota tego opisu.
A potem rozkochała mnie w sobie prostota tej historii.
„Hearstopper” nie próbuje być ani komiksem, który zmieni świat, ani takim, którego nigdy się nie zapomni. Właściwie ten opis, świetnie pokazuje, czym jest i jaki jest ten komiks. Jest prostą, może nawet nieco banalną historią o dwójce chłopaków, którzy, chociaż żaden z nich się z tego nie spodziewa, z czasem zakochują się w sobie. A przy tym widzę tutaj serce włożone w tę historię – w kreacji bohaterów, w ślicznej kresce i w samej historii.
Komiks Alice Oseman to także moim zdaniem idealny przykład historii, która wpisuje się angielski termin feel-good book, a więc książek, które sprawiają, że czujesz się dobrze, czujesz to ciepło na sercu i masz uśmiech na ustach. A jednocześnie to zdecydowanie jedna z tych historii, która wpada na listę moich comfort read, książek, które podnoszą na duchu, do których ma się ochotę wrócić, gdy ma się gorszy nastrój. W prostocie i w tych bohaterach znalazłam otuchę i wiem, że znajdę ją tu jeszcze niejednokrotnie.
Jeśli w te deszczowe, jesienne dni potrzebujecie książki, która podniesie Was na duchu, będzie jak kocyk, a przy tym jej przeczytanie nie zajmie Wam dłużej niż wypicie kubka herbaty, to historia Charliego i Nicka jest dla Was.
Boy meets boy.
Boys become friends.
Boys fall in love.
Ujęła mnie prostota tego opisu.
A potem rozkochała mnie w sobie prostota tej historii.
„Hearstopper” nie próbuje być ani komiksem, który zmieni świat, ani takim, którego nigdy się nie zapomni. Właściwie ten opis, świetnie pokazuje, czym jest i jaki jest ten komiks. Jest prostą, może nawet nieco banalną historią o...
2021-08-06
Są takie książki, których czytanie sprawia ból.
I są takie książki, których czytanie sprawia przyjemność.
Autoboyography to absolutnie niesamowite połączenie obu tych cech.
Gdy myślę, o jaką tym historię opowiedział nam duet kryjący się pod pseudonimem Christina Lauren, to okazuje się zaskakująco zwyczajną – Tanner za namową przyjaciółki zapisuje się na zajęcia, których celem jest napisanie powieści, gdzie poznaje Sebastiana, który, jako że udało mu się wydać własną książkę, ma być dla uczniów swego rodzaju mentorem. Chłopcy zakochują się w sobie, ale ich uczucie wystawione zostaje na próbę, ponieważ Sebastian jest synem mormońskiego biskupa, a jego wiara zabrania mu być w związku z mężczyzną. Oczywiście opowieści tego typu, gdzie miłość bohaterów zostaje wystawiona na kolejne próby, jest wiele. Ta konkretna wywołała we mnie jednak całą paletę emocji, od radości i zauroczenia, aż po złość i smutek, któremu towarzyszyły łzy na policzkach, a jeżeli miałabym wskazać jeden powód, z którego lubię czytać, to zdecydowanie wskazałabym umiejętność wywoływania we mnie tak skrajnych emocji.
Bohaterów tej powieści bardzo łatwo byłoby podzielić na tych „dobrych” i „złych”, stworzyć czarno-biały obraz świata i zamknąć się we własnej bańce. Świat i ludzie składają się jednak głównie z przeróżnych odcieni szarości i bardzo dobrze widać to w tej historii. Książka mówi bowiem w bardzo ciekawy sposób o stereotypach krążących o danej społeczności, a przy tym jej bohaterowie są absolutnie nieidealni. I może z tego powodu trudno mi było tu polubić kogoś całkowicie, ale dowodzi to jedynie tego, że wszyscy mieli tu swoje wady, a jeżeli dodamy do tego fakt, że nie brakowało im także zalet, okazuje się, że nie były to jednowymiarowe postaci. Poza tym muszę docenić to, że nawet bohaterów, których zachowania nie pochwalałam, którymi chciałam potrząsnąć, udało mi się, przynajmniej do pewnego stopnia, zrozumieć, a to nie lada sztuka.
Mówiąc zaś o relacjach między bohaterami, również należy zaznaczyć, że daleko im do ideału. Mamy tu bowiem przyjaźń, którą trudno mi było zrozumieć. Mamy relacje z rodzicami, którzy mówią pewne rzeczy, ale ich czyny świadczą o czymś innym. Mamy też w końcu główny wątek miłosny, który opiera się na miłości od pierwszego wejrzenia, przez co byłam przekonana, że się od niego odbije, a jednak tak się nie stało. W trakcie dalszej lektury tej historii zrozumiałam bowiem, że tutaj ciąg dalszy jest o wiele ważniejszy niż początek, a sama relacja, chociaż z pewnością była nieidealna, została napisana w taki sposób, że nie potrafiłam jej nie kibicować i całą sobą przeżywać, wszystkiego, co się w niej działo.
Bardzo łatwo było w historii, w której mamy tak mocno zarysowane wątki religijne, a więc ludzi o bardzo odmiennych od siebie poglądach stworzyć karykaturę, przekroczyć pewne granice i napisać coś bardzo jednostronnego. Myślę jednak, że tutaj udało się tego uniknąć, że zarówno ta bardziej religijna jak i ta mniej wierząca strona miały tutaj miejsce na swoje argumenty i wahania, a dzięki zachowanej równowadze, książkę czytało mi się bardzo przyjemnie, bez poczucia, że jest w niej pewna niesprawiedliwość, a wręcz przeciwnie, że kryje się w niej pewien ważny przekaz.
Mam wrażenie, że w ostatnim czasie, zdecydowanie zbyt często mówiłam o książkach, w których widziałam sporo zalet, ale nie potrafiłam ich poczuć, takich które były dobre, ale nie były moje. Tym razem jednak mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że powieść Christiny Lauren była moja. Dała mi bowiem dokładnie to, czego chcę od książek – nieidealnych bohaterów i trudne relacje między nimi, wciągającą chociaż bardzo prostą historię i przede wszystkim wywołała u mnie naprawdę wiele emocji – uśmiechałam się, płakałam i złościłam się, a moje myśli, gdy musiałam przerwać lekturę, wciąż uciekały w kierunku tych bohaterów.
Autoboyography to dla mnie przede wszystkim książka-emocja. To też murowany kandydat do tytułu najlepszej powieści przeczytanej przeze mnie w tym roku, który zajmuje także wysokie miejsce na liście moich ulubionych książek wszechczasów. Polecam z całego serca, ponieważ ta książka ma w sobie wszystko to za co kocham czytać i cudownie było sobie o tym przypomnieć.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2021/08/i-cant-tell-if-this-feels-good-or.html
Są takie książki, których czytanie sprawia ból.
I są takie książki, których czytanie sprawia przyjemność.
Autoboyography to absolutnie niesamowite połączenie obu tych cech.
Gdy myślę, o jaką tym historię opowiedział nam duet kryjący się pod pseudonimem Christina Lauren, to okazuje się zaskakująco zwyczajną – Tanner za namową przyjaciółki zapisuje się na zajęcia, których...
2021-06-30
Odnoszę wrażenie, że o Beach Read w środowisku książkowym powiedziano już tak wiele, że nie zostało mi zbyt wiele do dodania, dlatego dzisiaj bez dłuższych wstępów przejdę do sedna.
Jeżeli miałabym powiedzieć, w jednym zdaniu czym jest ta książka, to powiedziałabym, że jest idealną pozycją, żeby spędzić z nią leniwe popołudnie. Naszą główną bohaterką jest bowiem naprawdę sympatyczna January, kobieta inteligenta, zabawna i wrażliwa, której narracje czytało mi niezwykle przyjemnie, i której co ważniejsze, chciałam kibicować. Pozostali bohaterowie także zostali naprawdę dobrze napisani, dzięki czemu cała historia wydawała się o wiele bardziej trójwymiarowa, a przez to pełniejsza i ciekawsza. Jednocześnie sam sposób, w jaki Emily Henry pisze, sprawił, że książkę przeczytałam błyskawicznie, dziwiąc się, gdy po upływie pół godziny, jak mi się wydawało, przewracam jej ostatnią stronę.
Prawdą jest, że musiałam nieco przebrnąć przez początek tej historii, by dać jej się porwać, ale moim zdaniem warto było to zrobić, ponieważ gdy tylko zawarty zostaje układ, o którym możemy przeczytać w opisie, zaczyna robić się naprawdę ciekawie. Wyróżniłabym tutaj tak naprawdę trzy główne wątki, jakie porusza ta powieść: wątek romantyczny, wątek rodziny głównej bohaterki i wątek pisania książki. I może dlatego książka ta ma w moich oczach jednak nieco większą głębię, ma coś więcej do powiedzenia, niż się po niej spodziewałam.
Relacja romantyczna wypadła tu bowiem naprawdę bardzo dobrze, szczególnie podobało mi się tempo, w jakim się rozwijała, niezbyt szybko, ale też nie całkiem powoli, idealnie, by mnie zaangażować i usatysfakcjonować. Tym bardziej że chemii między bohaterami tutaj nie brakowało, nawet jeśli wątek przyciągania się przeciwieństw i wzajemnego uzupełniania, jest stary jak świat, tak ja wciąż go uwielbiam i moim zdaniem świetnie tu działał.
Wątek rodzinny z różnych powodów odbierałam nieco osobiście, czułam, że kryje się tam ogromny ładunek emocjonalny, który gdy tylko zyskał ujście, mocno we mnie uderzył. Podobało mi się to, jak autorka krok po kroku rozbijała idealną bańką, która stworzyła się w głowie głównej bohaterki i pokazywała nam, że każda rodzina ma swoje problemy, ludzie to tylko ludzie, a relacje z innymi nigdy nie są proste.
Blokada twórcza January i jej próby pisania książki były zaś dla mnie po prostu bardzo interesujące i odnajdywałam przyjemność, w zagłębianiu się w jej myślach i odkrywaniu razem z nią historii, tak jej bliskiej, a jednocześnie tak od niej dalekiej. Podobało mi się tu szczególnie to, że nie wszystko szło tu łatwo i przyjemnie i, że wątek pisania nie odszedł tu w żadnym momencie na dalszy plan.
Czy Beach read zostanie moim ulubionym romansem wszechczasów? Nie, ponieważ ta powieść nie rozkochała mnie w sobie na tyle. Może dlatego, że słyszałam o niej już tyle zachwytów, że mimo wszystko spodziewałam się po niej czegoś jeszcze więcej, a może po prostu dlatego, że to nie była jedna z „moich” historii. Nie mogę, nie oddać tej książce jednak tego, że bawiłam się przy niej naprawdę bardzo dobrze, że byłam zaangażowana w jej akcje, że kibicowałam jej bohaterom i w końcu miałam wręcz wrażenie, że kolejne strony tej historii przepływały mi przez palce. Emily Henry napisała po prostu bardzo dobrą książkę, którą będę przyjemnie wspominać.
Odnoszę wrażenie, że o Beach Read w środowisku książkowym powiedziano już tak wiele, że nie zostało mi zbyt wiele do dodania, dlatego dzisiaj bez dłuższych wstępów przejdę do sedna.
Jeżeli miałabym powiedzieć, w jednym zdaniu czym jest ta książka, to powiedziałabym, że jest idealną pozycją, żeby spędzić z nią leniwe popołudnie. Naszą główną bohaterką jest bowiem naprawdę...
2021-04-11
„Materiał na chłopaka” jeszcze przed polską premierą zwrócił uwagę, a moja intuicja podpowiadała mi, że książka ta ma spore szanse, by mnie sobą zauroczyć, a być może nawet w sobie rozkochać. Czasami intuicja potrafi zawieść, ale na szczęście tym razem podpowiedziała mi prawidłowo.
Ksiązka Alexis Hall to moim zdaniem przede wszystkim bardzo udana komedia romantyczna, która łączy w sobie różnego typu rodzaje humoru – a to rozbawi nas sama sytuacja, a to cudownie złośliwy dialog, który może przemienić się w przekomarzankę, a to inny bohater powie coś śmiesznego, nie będąc tego absolutnie świadomym, co czyni scenę jeszcze zabawniejszą, a to Lucian rzuca słabym żartem do znajomego z biura, a to wplącze się tu coś jeszcze innego. Humoru jest więc bardzo dużo i muszę przyznać, że w zdecydowanej większości wypadków wypadał on naprawdę dobrze, poprawiając mój humor i sprawiając, że uśmiechałam się sama do siebie.
I może niektóre sceny, gdybym chciała je przeanalizować, zaczęłyby mi się wydawać jednak nieco zbyt absurdalne, tak dobrą historię można poznać chyba po tym, że po prostu nie miałam ani potrzeby, ani ochoty, by to robić. Docenić muszę też fakt, że gdy zdarzało się, że bohaterowie poszli w swoich złośliwościach, jednak trochę za daleko, potrafili się zreflektować, co nie zdarza się często, a co uważam za bardzo cenne.
Sama historia przedstawiona w „Materialne na chłopaka” jest nieco absurdalna, a jednocześnie zaskakująco prosta. Większość wątków opierała się bowiem na relacji głównych bohaterów, którzy to zbliżają się do trzydziestki, ale z różnych powodów postanawiają udawać parę. I chociaż na początku wydawało mi się to nieco niezręczne, tak później ta relacja zaczęła działać naprawdę dobrze, a mi książka zaczęła wręcz przepływać przez palce. Przybiegam, że miałam wrażenie, że zaczęłam ją czytać wieczorem, a następnego dnia z zaskoczeniem ostatnią stronę, zszokowana, że przeczytałam prawie 500 stron książki w tak krótkim czasie. Mam wrażenie, że stało się tak, ponieważ, chociaż jest to obyczajówka, tak nie odczuwałam nudy w trakcie czytania, a raczej miałam wrażenie, że wciąż coś się tu działo, chociaż tak naprawdę były to codziennie sprawy.
Tym, co nieco mi przeszkadzało, było to, że bohaterowie drugoplanowi byli tu traktowani raczej mocno pretekstowo, raczej jako kolejny obiekt do żartu, czy ktoś, kto był potrzebny w konkretnym momencie tej historii. Miałam wrażenie, że jedynie Lucian i Olivier byli tu jacyś, a reszta nieco zlała mi się w tle, a szkoda, ponieważ lepiej zarysowane tło, sprawiłoby, że byłaby to po prostu jeszcze lepsza powieść.
Jednocześnie nasza główna para, czyli bądź co bądź najważniejszy element tej historii, wypadła naprawdę dobrze. Polubiłam Oliviera, który początkowo wydawał mi się nieco zbyt idealny, ale potem ewoluował w kogoś naprawdę interesującego. Bardzo podobało mi się, że autorka przełamała z jego pomocą stereotyp prawnika, który zajmuje się tylko „najważniejszymi sprawami”. Lucian to zaś jeden z tych bohaterów, których trudno mi było polubić na samym początku, ale im dłużej czytałam jego historie, tym bardziej miałam go ochotę przytulić. I może nie został on jednym z moich ulubionych bohaterów, ale mogę śmiało powiedzieć, że udało mi się go w pewnym stopniu zrozumieć, a dzięki temu także polubić. Zestawienie się sobą dwóch skrajnie różnych charakterów wypadło tu nieco przerysowanie, ale jednocześnie moim zdaniem sprawiło, że książka była po prostu ciekawsza, a chemia między bohaterami trzymała mnie przy ich historii.
Muszę też docenić wątek rodziny Luciania, którego może nie było tu bardzo dużo, ale bardzo podobało mi się to, w jaki sposób autorka go poprowadziła, zdecydowanie nie wybierając zawsze najłatwiejszych rozwiązań.
Czy jest to powieść idealna? Nie. Niemniej „Materiał na chłopaka” to komedia romantyczna najlepszego rodzaju, a czas, który spędziłam z tą historią, uważam za naprawdę udany – nie raz i nie dwa uśmiechałam się pod nosem, kibicowałam bohaterom, a sama historia niemal czytała się sama. Nie mogłabym chyba chcieć od romansu więcej.
Za możliwość przedpremierowej lektury bardzo dziękuję Wydawnictwu Otwarte. ;))
„Materiał na chłopaka” jeszcze przed polską premierą zwrócił uwagę, a moja intuicja podpowiadała mi, że książka ta ma spore szanse, by mnie sobą zauroczyć, a być może nawet w sobie rozkochać. Czasami intuicja potrafi zawieść, ale na szczęście tym razem podpowiedziała mi prawidłowo.
Ksiązka Alexis Hall to moim zdaniem przede wszystkim bardzo udana komedia romantyczna, która...
2019
Po Listy do utraconej sięgnęłam przypadkowo, nie mając innej alternatywy, a jednak pokochałam tamtą historię i wykreowanych przez autorkę bohaterów. Wiedziałem, więc, że w najbliższej przyszłości będę chciała sięgnąć po drugą część serii, która skupia się na losach Reva, jednego z bardziej interesujących, a zarazem sympatycznych bohaterów, jakich ostatnio dane mi było poznać w powieściach młodzieżowych. Dlatego też, gdy tylko wykupiłam abonament w Legimi, pobiegłam sprawdzić, czy nie ma tej powieści w bibliotece i w chwili, gdy ujrzałam jej okładkę, uśmiechnęłam się szeroko, by za kilka chwil pogrążyć się w lekturze...
Jednym z moich ulubionych wątków w całej powieści jest niewątpliwie relacja Reva z Declanem, której nazwanie po prostu przyjaźnią, byłoby kłamstwem, bowiem chłopaków łączyło braterstwo w najpiękniejszej postaci. Wyobraźcie sobie bowiem, że mimo sprzeczek i dzielących was różnić, zawsze szukanie pomocy u tej jednej osoby, to ona jest waszym pierwszy wyborem, bez względu na okoliczności. Mimo nieporozumień ta jedna osoba stała się nierozerwalną częścią waszego świata, wślizgując się w nie zupełnym przypadkiem i nagle okazuje się, że łącząca was więź jest tak naturalna i wam potrzebna jak oddychanie. Brigid Kemmerer w rewelacyjny sposób udało się, bez zbędnego patosu i sztuczności zbudować prawdziwą, bo absolutnie nieidealną relację dwójki bardzo różnych od siebie nastolatków, w której gesty ukazywały wzajemne zaufanie, zrozumienie dla drugiej osoby, gotowość do pomocy, zaś w słowach czuć było oparcie, niedocenianie i próby zrozumienia tego drugiego, przy jednoczesnym ciągłym przywracaniu tego drugiego na ziemię. Scena ich poznania, choć została opisana w niezwykle zwięzły sposób, niosła w sobie niezwykły ładunek emocjonalny i w trakcie jej czytania pod powiekami zalśniły mi łzy. I nawet to, że Rev nie podzielił się z przyjacielem swoim sekretem, było w pełni uzasadnione, i nie przeczyło prawdziwości ich relacji.
Pokochałam też relację Reva z rodzicami, w której kryło się tyle miłości i zrozumienia, że każde ich kolejne spotkanie, kolejna rozmowa, powodowała, że rozbiło mi się cieplej na sercu. Moje zainteresowanie wzbudził też wątek Matta, który, choć w dużej mierze toczył się poza stronami powieści, tak autorka umieściła w powieści kluczowe dla niego punkty, napisała kilka naprawdę dobrych fragmentów mu poświęconych, dzięki czemu stworzyła kolejny cudownie poruszający element, barwnego tła dla głównej historii.
Najtrudniejszym do napisania, a mimo to moim ulubionym wątkiem w całej historii był wątek przemocy. I chociaż Brigid Kemmerer nie opisywała scen bezpośredniej przemocy, a wspominała raczej o bliznach, które po nich pozostawały, to poruszyła moje serce za pomocą rewelacyjnego portretu konsekwencji, jakie przeżyte piekło miało dla chłopaka. Udzielała bowiem prostych, a przy tym precyzyjnych odpowiedzi na pytania, które zadaje wielu – dlaczego nikomu nie powiedziałeś? dlaczego nie uciekałeś? dlaczego nie próbowałeś walczyć? – i ukazała przerażająco smutne mechanizmy rządzące dziećmi, które były ofiarami przemocy. Zrobiła to bez zbędnego patosu, ciągnących się przez wiele stron opisów i ugrzecznienia całej historii, ukazując pewne rzeczy w niewielkich gestach i zamykając je w kilku krótkich i prostych zdaniach, które poruszały moje serce. Miałam ochotę płakać nad tym biednym chłopcem, którego obraz zarysowała autorka i zrobić krzywdę mężczyźnie, który pod maską człowieka był zwykłym potworem.
Wszystkie opisane przeze mnie wątki łączy zaś postać Reva, któremu oddałam moje serce. Jego lęki, marzenia oraz niemal każda z jego myśli czyniła go bowiem w moich oczach jeszcze ciekawszą, jeszcze bardziej intrygującą jeszcze bardziej sympatyczną, a przy tym w pełni trójwymiarową. Chłopak raz za razem się gubi, bywa nierozsądny, ale jest w tym przerażająco wręcz podobny do wielu nastolatków, od których wyróżnia go złote serce.
Niezwykle podobał mi się też fakt, jak autorka zabawiała się z postacią Emmy, dając jej pasję, która nie odpowiada naszym wyobrażeniom, nie jest „kobiecą”. Dziewczyna projektuje bowiem i gra w komputerowe, chcąc podążać śladami ojca, i wydaje mi się, że w powieści dobrze został uchwycony niemal ślepy zachwyt, jakim czasami darzymy naszych rodziców oraz to, jak mamy przy tym zawężoną perspektywę. I chociaż wątek gier, niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą Internet, relacja dziewczyny z matką oraz z ojcem przypadły mi do gustu, tak mam drobny problem z kreacją samej postaci. Emma wydawała się bowiem kimś okropnie roszczeniowym, pragnącym uwagi wszystkich naokoło, a przy tym dziecinnym, raniącym innych bez chwili zastanowienia, i naiwnym, co niestety przyczyniło się do tego, że nie obdarzyłam jej większą sympatią. To raczej ten typ postaci, którą potrafimy w pewnym stopniu zrozumieć, ale nie darzymy jej przy tym ani miłością, ani nienawiścią. Muszę jednak przyznać, że jej relacja z Revem została nakreślona absolutnie rewelacyjnie i niezwykle podobało mi się to jaki wpływ mieli na siebie bohaterowie, między którymi bezsprzecznie czuć było przyciągania.
Styl Brigid Kemmerer pozostał tak lekki i przystępny jak to zapamiętałam, a jednak w tej części autorka wykazała się także umiejętnością poruszania trudnych tematów z niezwykłą gracją. Powieść liczy sobie bowiem nieco ponad trzysta stron, a pojawiły się tu takie motywy jak: religijność, przemoc, rasizm, rozpad rodziny, prześladowanie i wiele, wiele innych, i o dziwo żaden z nich nie wypadł przerysowanie, czy nie wydawał się tu wciśnięty na siłę, a wręcz wydawał się elementem, niezbędnym do stworzenia całości.
Jednym, do czego znów mogłabym się przyczepić, było zakończenie. Wątek Reva zakończył się bowiem w dość przewidywalny sposób, ale jego historia zatoczyła ładne około i nie wyobrażałam sobie by jego historia, mogła mieć inny finał. Jednak rozwiązanie wątku Emmy było pójściem po linii najmniejszego oporu i przedstawieniem odbiorcy życiowej lekcji w najprostszy możliwy sposób, który większość z nas zna już z setek innych książek czy filmów i przez to ani nie wzbudziło we mnie takich emocji, jak powinno, ani nie pobudziło do refleksji, a jedynie, mimo że obiektywnie rzecz biorąc, nie było złe, trochę mnie rozczarowało. Tak dobrze prowadzony, nieoczywisty wątek zasługiwał chyba w moich oczach na lepsze, mniej sztampowy koniec.
Więcej niż słowa to powieść, od której dostałam więcej niż mogłam się spodziewać co nie zdarza się często. Mnogość, dobrze poprowadzonych wątków, rewelacyjnie napisany główny bohater i cudownie napisana relacja miłosna sprawiały bowiem, że kolejny utwór Brigid Kemmerer złotymi literami wpisał się w moje serce, a wykreowana przez nią historia na długo pozostanie w mojej pamięci. Nawet jeśli ponownie tak wyjątkową w moich oczach czynią ją szczegóły i jakiś nieuchwytny element, który sprawia, że czuję, że ta historia jest moja. O uciekaniu od przeszłości, odnajdywaniu w siebie i przełamywaniu granic, które sami sobie stawiamy, autorka widocznie potrafi pisać jeszcze lepiej niż o tęsknocie. Dla fanów powieści młodzieżowych powinna to być lektura obowiązkowa
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/06/przychodzi-moment-gdy-musisz-przestac.html
Po Listy do utraconej sięgnęłam przypadkowo, nie mając innej alternatywy, a jednak pokochałam tamtą historię i wykreowanych przez autorkę bohaterów. Wiedziałem, więc, że w najbliższej przyszłości będę chciała sięgnąć po drugą część serii, która skupia się na losach Reva, jednego z bardziej interesujących, a zarazem sympatycznych bohaterów, jakich ostatnio dane mi było...
więcej mniej Pokaż mimo to2019
Mogłabym skłamać, że po Listy do utraconej sięgnęłam z jakiegoś konkretnego powodu, wykręcić się, że spodobała mi się okładka bądź zaciekawił mnie opis. Nie chcę jednak kłamać, więc powiem Wam prawdę: wybrałam tę książkę, ponieważ nie miałam innej alternatywy — wciąż trawił mnie głód, pragnący bym sięgnęła po kolejny romans nastolatków, a gdy zerknęłam na czytnik, okazało się, że nie mam już żadnej pozycji wpisującej się w to kryterium, poza tą jedną. Bezrefleksyjnie sięgnęłam więc po powieść Brigid Kemmerer i muszę przyznać, że los bywa okrutnie przewrotny.
Niezwykle ciekawym elementem powieści były umieszczane na początku niemal każdego rozdziału listy, które bohaterowie wymieniali między sobą. Były one swego rodzaju spoiwem, dzięki któremu cała historia wydawała mi się pełniejsza, nie były to bowiem słodkie listy miłosne, ani takie mówiące o błahostkach, lecz pełne cierpienia, zapisane mrocznymi historiami strony, na których nie brakowało rozmyślań na ludzkim życiem i jego sensem. Między kolejnymi wersami kryły się zaś czasami takie emocje, że wręcz czułam, iż nie zostały one podpisane pseudonimami, lecz ich gorzkimi łzami. I w jakiś dziwny sposób nie wydawały się one wymuszone ani wciśnięte tu na siłę, nie, wpasowywały się one w charaktery dwójki nastolatków, ich historie.
Książkę czytało mi się naprawdę przyjemnie, a przy tym bardzo szybko. Brigid Kemmerer posługiwała się bowiem prostym słownictwem, dopasowanym do wieku swoich postaci, lecz kolejne wersy łączyła na tyle zręcznie, że momentami miałam wrażenie, że przepływam przez kolejne strony, chociaż zdecydowanie nie brakowało tam dłuższych przemyśleń bohaterów. Prostota, lekkość i płynność w najlepszym wydaniu.
Historia dwójki przyjaźni głównych bohaterów nie była szczególnie zaskakująca, pokusiłabym się nawet o określenie, że dość przewidywalna, a jednak kryje się w niej coś niezwykłego. Juliet nie była szczególnie ciekawą postacią, lecz została napisana, na tyle dobrze bym obdarzyła ją sympatią. W jej wątku niezwykle podobał mi się sposób, w jaki autorka wplotła w jej historię fotografię, to iż pokazała, że posiadanie pasji rzadko wiąże się jedynie ze szczęściem, a jest raczej słodko-gorzkie oraz to jak łatwo jest stracić coś, co wydawało się nierozerwalną częścią naszego życia przez zwykły strach. Wielkie oklaski należą się Brigid Kemmerer także za wykreowanie relacji łączach Juliet z rodzicami – pełną miłości, ale okropnie trudną relację z matką oraz pełną nieporozumień i czułości relacje z ojcem.
Losy Declana za to nieraz sprawiały, że zaciskałam szczęki ze złości oraz czułam okropny uścisk na żołądku. Ukazały one bowiem ogromną niesprawiedliwość świata, to jak potrafi on być łaskawy dla innych i okrutny dla innych, a także to jak łatwo oceniamy ludzi po pozorach, i wydajemy na nich osąd przez jedną chwilę słabości. Sama postać była zaś niebywale interesująca, na tyle, że naprawdę trudno byłoby jej nie kibicować i współczuć, nawet jeśli czasem miało się ochotę zdzielić ją przez głowę.
Relacja głównych bohaterów ujęła mnie tym, że nie powstała z niczego, lecz miała trwałe podstawy, że nie brakowało w niej wątpliwości, a mimo to los w zupełnie wymuszony sposób pchał tę dwójkę ku sobie. Niezwykle podobało mi się także to powolne odsłanianie sekretów, które kryły się w przeszłości wspomnianych postaci.
Na ogromny plus należy zaliczyć także kreacje bohaterów drugoplanowych, które nie były jedynie marionetkami, lecz żywymi postaciami, które można opisać więcej niż jedną cechą.
Nie podobały mi się zaś dwie rzeczy, a dokładniej mówiąc dwie sceny. Pierwsza z nich to ta, w której byłam świadkiem rozmowy Declana z jego rodziną. W trakcie jej trwania nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że przebiegła ona zbyt łatwo, zbyt gładko jak na problemy, o których czytałam wcześniej, takie rany nie goją się przecież aż tak szybko. Drugą sceną jest ta zamykająca całą powieść. Wydawała mi się ona nieco wymuszona, jakby autorka chciała po prostu zaspokoić pragnienia swoich czytelników, nie do końca zwracając uwagę na jej umieszczenie lub pragnęła jak najszybciej zakończyć tę historię, a to zakończenie wydawało się jej najodpowiedniejszym.
Listy do utraconej to jedna z tych młodzieżówek, które pozornie niczym się wyróżnia wśród innych podobnych sobie pozycji, ale w rzeczywistości kryje w sobie coś absolutnie wyjątkowego, co trudno jest ubrać słowa, jednak to właśnie ów nieuchwytny element czyni ją absolutnie wyjątkową. Brigid Kemmerer napisała bowiem nie tyle smutną książkę o dwójce zagubionych nastolatków, ile stworzyła powieść, która powinna być obowiązkowym punktem na liście wielbicieli literatury Young Adult, powieść której udało się skraść kawałek mojego serca.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/05/o-takie-young-adult-walczyam.html
Mogłabym skłamać, że po Listy do utraconej sięgnęłam z jakiegoś konkretnego powodu, wykręcić się, że spodobała mi się okładka bądź zaciekawił mnie opis. Nie chcę jednak kłamać, więc powiem Wam prawdę: wybrałam tę książkę, ponieważ nie miałam innej alternatywy — wciąż trawił mnie głód, pragnący bym sięgnęła po kolejny romans nastolatków, a gdy zerknęłam na czytnik, okazało...
więcej mniej Pokaż mimo to2019
Love & Gelato to młodzieżówka jakich wiele - mamy tu młodzieżowe problemy, tajemnice z przeszłości do rozwiązania i wakacyjny romans. Wyróżnia ją jednak dwutorowość akcji, niezwykły klimat słonecznej Florencji oraz to z jaką subtelnością i bez przesadnego dramatyzmu traktuje problemy, które napotykają bohaterów, traktując ich jednocześnie z ogromnym szacunkiem i sprawiając, że naprawdę trudno jest ich nie polubić. Lekka, utrzymana w wakacyjnym nastroju powieść, którą czyta się z ogromnym uśmiechem na ustach i od której trudno jest się oderwać.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2019/08/skrotowiec-trzy-bardzo-dobre-ksiazki.html
Love & Gelato to młodzieżówka jakich wiele - mamy tu młodzieżowe problemy, tajemnice z przeszłości do rozwiązania i wakacyjny romans. Wyróżnia ją jednak dwutorowość akcji, niezwykły klimat słonecznej Florencji oraz to z jaką subtelnością i bez przesadnego dramatyzmu traktuje problemy, które napotykają bohaterów, traktując ich jednocześnie z ogromnym szacunkiem i sprawiając,...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-01-17
Po tę książkę sięgnęłam, ponieważ miałam ochotę na nieskomplikowaną i uroczą powieść z fajnym wątkiem miłosnym. I To zdarza się w tylko w filmach bardzo dobrze wpisała się w oba te kryteria, a przy tym pozostała naprawdę ciekawą historią, w której jednak zadziwiająco mało jest oglądania samych filmów, sporo zaś analizy wątków miłosnych w filmach. Nie jest to zdecydowanie pozycja odkrywcza, ale moim zdaniem stanowi idealny wybór na luźne popołudnie, bo mimo, że opowiada naprawdę przewidywalną historię to pozostaje przy tym interesująca, dzięki czemu czyta się ją naprawdę błyskawicznie i z przyjemnością. Nie zabrakło tu bowiem całkiem sympatycznych bohaterów i dobrze nakreślonych relacji między nimi (niekonieczni tych miłosnych!), kilku naprawdę dobrych scen miłosnych, a wątek filmowy został tu moim zdaniem naprawdę dobrze przedstawiony, ponieważ w nienachalny sposób uzupełniał historię Audrey i Harry’ego, stanowiąc zarówno tło dla ich relacji (bohaterowie pracują w kinie i oboje chcą być związani z filmowym światem), jak i będąc widocznym w ironicznych komentarzach na temat miłości pojawiających się przed każdym rozdziałem. Byłam też miło zaskoczona tym, że autorce udało się wpleść w tę historię kilka innych ciekawie skonstruowanych wątków drugoplanowych, takich jak wątek przyjaźni, teatru, depresji, odtrącenia czy rozwodu. Jestem przekonana, że ten tytuł będę wspominać z dużym uśmiechem na twarzy, bo to po prostu dobra książka młodzieżowa.
Po tę książkę sięgnęłam, ponieważ miałam ochotę na nieskomplikowaną i uroczą powieść z fajnym wątkiem miłosnym. I To zdarza się w tylko w filmach bardzo dobrze wpisała się w oba te kryteria, a przy tym pozostała naprawdę ciekawą historią, w której jednak zadziwiająco mało jest oglądania samych filmów, sporo zaś analizy wątków miłosnych w filmach. Nie jest to zdecydowanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-02-09
2020-04-19
Jeżeli „Lonely Heart” to przejażdżka kolejką górską to „Fragile Heart” jest jedną wielka huśtawką, na której autorka w jednej chwili pozwala nam uwierzyć, że potrafimy latać, tylko po to by potem brutalnie sprowadzić nas na ziemię. A potem powtarza to dobre kilka razy.
Ja zaś z jakiegoś dziwnego powodu jestem jej jednak za to wdzięczna. Ta opowieść stoi bowiem dla mnie bohaterami i zaangażowaniem, emocjami, które potrafi we mnie wzbudzić. Emocji czułam zaś tu ogrom i aż trudno mi uwierzyć, że to przetrwałam w jednym kawałku. Ponownie świetnie rozpisane tu zostały wątki związane ze światem muzycznym i z wyczuciem zostały poruszane wątki związane ze zdrowiem psychicznym. To wszystko zaś złożyło się na książkę, która mnie w sobie rozkochała, po prostu.
Nie łatwo oddaje serce, ale tą serią Mona Kasten zdobyła do niego dostęp. Takich historii poszukuje, takich, których nie oddaje w chwili ich skończenia, ale czuję, że są „moje”, że będę do nich wracać.
Jeżeli „Lonely Heart” to przejażdżka kolejką górską to „Fragile Heart” jest jedną wielka huśtawką, na której autorka w jednej chwili pozwala nam uwierzyć, że potrafimy latać, tylko po to by potem brutalnie sprowadzić nas na ziemię. A potem powtarza to dobre kilka razy.
więcej Pokaż mimo toJa zaś z jakiegoś dziwnego powodu jestem jej jednak za to wdzięczna. Ta opowieść stoi bowiem dla mnie...