-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2023-12-11
2023-09-18
Czasem, chociaż z utęsknieniem czekam na jakąś książkę, gdy ta ląduje już w moich rękach, trudno mi przekonać samą siebie, by zacząć ją czytać. I chociaż oczywiście zdarza się, że moje obawy są słuszne, i dana opowieść nie daje mi ostatecznie, tego, czego w niej szukałam, to zdarza się, na szczęście też, że dostaje nie tylko to, czego pragnęłam, ale też coś więcej.
„Słońce i Gwiazda” dało mi nie tylko radość i kilka łez kręcących się w kącikach oczu.
Bo chociaż to opowieść jakich wiele: o dwójce ludzi, stanowiących swoje zupełne przeciwieństwa, którzy jakimś cudem zakochali się w sobie i teraz będą musieli się zmierzyć z własnymi uczuciami, a przy okazji wykonać powierzoną im misje. Przynajmniej dla mnie, ma ona mimo wszystko w sobie coś wyjątkowego. To nieopisywalne „coś”.
Może to zasługa bohaterów, których mam wrażenie, że znam bardzo dobrze.
Może ich relacji, w której, choć jest i niepewność, i niedopowiedzenia, to widać wzajemną troskę bohaterów o siebie i, to, że po ludzku z różnym skutkiem, ale jednak się starają i wybierają siebie nawzajem.
Może to poczucie humoru, które jest tu dokładnie takie jak w innych książkach z uniwersum: momentami absurdalne, by nie powiedzieć głupie, a czasem nieco sarkastyczne.
Może to naprawdę zgrabne wykorzystanie wydarzeń z poprzednich książek z uniwersum, z nowymi przygodami.
I może to „coś” to zasługa tego wszystkiego, a może niektóre książki mają w sobie coś dla nas wyjątkowego, czego nie można do końca nazwać, ani wskazać, co sprawia, że stają się nam bliskie. Nie wiem.
Ale wiem, że „Słońce i Gwiazda” to opowieść, której nie tylko chciałam, ale której potrzebowałam.
Czasem, chociaż z utęsknieniem czekam na jakąś książkę, gdy ta ląduje już w moich rękach, trudno mi przekonać samą siebie, by zacząć ją czytać. I chociaż oczywiście zdarza się, że moje obawy są słuszne, i dana opowieść nie daje mi ostatecznie, tego, czego w niej szukałam, to zdarza się, na szczęście też, że dostaje nie tylko to, czego pragnęłam, ale też coś więcej.
„Słońce...
2023-06-19
2023-06-06
[współpraca barterowa z wydawnictwem We Need Ya]
„Ostatnie światła gasną” nie tylko opowiadają o słowie, ale wręcz malują świat słowem. To właśnie styl Hani Czaban, kreuje bowiem tę historię na coś niezwykłego, pełnego magii i nieuchwytnego klimatu. Jest w nim lekkość, ale też pewna wzniosłość, dzięki, której powstały naprawdę piękne cytaty oraz przede wszystkim plastyczność, dodająca całości niemal poetyckiego pierwiastka. Mniej więcej do jednej trzeciej tej opowieści ze względu na styl właśnie i samą formę przedstawienia treści, miałam wrażenie, że czytam uwielbiane przeze mnie „Bezgwiezdne morze”. I nie ukrywam, że to właśnie ten sam początek, nieco pogmatwany, oderwany od rzeczywistości i linii czasu, gdy jeszcze nie orientowałam się, co tak naprawdę się tutaj dzieje, sprawił, że moje serce zabiło do tej opowieści nieco mocniej.
Później historia, skręca w nieco bardziej typowe dla swojego gatunku rejony i chociaż bardziej oczytaną osobę, tak jak mnie, nic tu raczej nie zaskoczy, tak trzeba jej oddać, że została naprawdę dobrze skonstruowana. Widać tutaj, że autorka jednocześnie miała pomysł na to, jaką historię chcę opowiedzieć, i wiedziała jak stworzony przez nią system magiczny ma działać, za co ogromny plus ode mnie.
Czułam jednak, że to dopiero początek całej tej przygody i tutaj zabrakło mi chociażby nieco lepszego zarysowania bohaterów. Zarówno Ida, jak i Kornel, a także pozostałe przewijające się tutaj inne postaci, wydawały mi się jednak nieco wyblakłe, brakowało mi w nich czegoś, dzięki czemu mogłabym się do nich bardziej przywiązać, lepiej ich zrozumieć. Ma to też odbicie w relacjach między nimi, które poza tą Idy z Heleną, były moim zdaniem nieco płaskie. W tym względzie liczę, że kolejne tomy, pozwolą się relacjom i bohaterom trochę się rozwinąć, pokazać.
Na korzyść tej książki wpływają też w moich oczach polskie nazwy w systemie magicznym, a także osadzenie akcji w Polsce, ponieważ czytanie o znajomym Lublinie, Warszawie i jeszcze jednym bardzo bliskim mi miastu, dodawało całości czegoś swojskiego.
„Ostatnie światła gasną” to więc bardzo dobry początek czegoś większego i dobra powieść sama w sobie. Może nie wszystko było idealne, ale spędziłam z nią naprawdę przyjemny czas, dlatego z zainteresowaniem będę rozglądać się za kolejnym tomem przygód Idy i Kornela, ciekawa, jakie jeszcze asy w rękawie ukryła Hania Czaban.
[współpraca barterowa z wydawnictwem We Need Ya]
„Ostatnie światła gasną” nie tylko opowiadają o słowie, ale wręcz malują świat słowem. To właśnie styl Hani Czaban, kreuje bowiem tę historię na coś niezwykłego, pełnego magii i nieuchwytnego klimatu. Jest w nim lekkość, ale też pewna wzniosłość, dzięki, której powstały naprawdę piękne cytaty oraz przede wszystkim...
Niektórym książką jeszcze przed ich przeczytaniem przydzielamy jakąś łatkę – czegoś typowego, powieści z brzydką oprawą bądź kolejnej opowieści lubianego przez nas autora. Kosiarze należą do ostatniej z wymienionych przeze mnie kategorii. Gdy bowiem przeszło dwa lata temu zaczytywałam się w jego Podzielnych, byłam kompletnie zatracona w wykreowanym przez niego świecie – brutalnym, ale w tej brutalności czymś niemal realnym oraz bohaterach – zwyczajnych, choć trwających w moim sercu przez długi czas. Jak mogłabym więc nie spodziewać się czegoś równie poruszającego po kolejnej powieści tego samego autora, tym bardziej iż miała ona tak bardzo intrygującym opis, zapowiadający oryginalną przygodę? Nie mogłabym.
Shusterman udanie zabawił się w tej powieści ludzkimi słabości. W idealnym świecie — pozbawionym przestępstw, śmierci i niesprawiedliwości, przeszkadza jego najważniejszy element ludzie wbrew wszystkiemu wciąż tak samo nieidealni. Zwykli obywatele wydają się pogubieni w rzeczywistości pozbawionej objawów upływu czasu. Skoro wszystko zostało już odkryte, a pokonać udało się samą śmierć, ludzkie życie zdaje się już tylko egzystencją, której brak jakiegokolwiek celu.
Nie idealność nie ominęła także ludzi będących kosiarzami, a więc zabierającymi życie, by umożliwić wszystkim żywot na ograniczonej przestani Ziemi. Jedni z kosiarzy pragną sławy, zachowując się jak celebryci, inni w zabijaniu odnaleźli sport, podobny do pradawnych rzymskich igrzysk, a jeszcze inni starają się kierować własnym sumieniem i w skromności wykonują swoje zadanie, starając się zatrzymać swoje człowieczeństwo. Skomplikowanie całej profesji, złożoność motywów każdego z kosiarzy sprawia, że kreacja całego świata wypada niezwykle ciekawie oraz przekonująco.
Nie brakuje tej książce dynamizmu. Autor świetnie potrafi budować narastające napięcie. Nie oszczędza też czytelnikowi zaskoczeń, z których to każde kolejne wydaję się jeszcze lepsze od poprzedniego. Sprawia to, że mimo iż wiemy, do czego zmierza fabułą całej powieści, to przed jej zakończeniem, zostaję na nas rzuconych wiele niespodzianek, które sprawiają, że od lektury Kosiarzy wprost nie można się oderwać. Gdy zaś czytanie musimy przerwać, jak na szpilkach wyczekujemy ciągu dalszego, starając się odgadnąć, co jeszcze przygotował dla nas pisarz oraz jak to wszystko się zakończy. Do samego końca nie wiadomo, bowiem czego możemy się spodziewać po zakończeniu, co wpływała niesamowicie na odbiór całości oraz pobudza nas do rozmyśleń, budując w prosty sposób cudowne uczucie napięcia i oczekiwania.
Jeśli oczekujecie książki dla młodzieży, w której główną rolę odegra romans, to nie powinniście sięgać po tę konkretną powieść. Shusterman nie zaprzepaścił potencjału własnego pomysłu, lecz sprytnie go wykorzystał, tworząc wątek romantyczny jakby gdzieś za właściwą powieścią, ukryty w subtelnościach. Bohaterowie nie przeżywają tu więc rozwlekłych problemów miłosnych, ale skupiają się na najważniejszym zadaniu.
Citra jest postacią żeńską, o którą warto było walczyć. Nie oczekuje niczyjego żalu, nie czeka aż ktoś wykona jej zadania, lecz walczy, wypełniając swoje zadania najlepiej jak potrafi, choć wciąż gnębią ją ludzkie słabości oraz chwile wątpliwości. Najlepiej wykreowanym bohaterem jest jednak według mnie Rowan. Absolutnie trójwymiarowy, bardzo niejednoznaczny, trwający gdzieś na granicy światła i cienia, pełen człowieczeństwa i okrucieństwa. Tworzenia tak cudownych postaci, powinno być zakazane, ku bezpieczeństwu mojego biednego, skradzionego nieodwołalnie serca. Muszę też wspomnieć o Volcie, bez którego ta opinia nie byłaby kompletna. Nie zdradzę wam kim jest, ale z wielu względów jest on drugą postacią z tej historii, która trafi na listę moich ulubieńców.
Bohaterowie drugoplanowi nie zostali przez pisarza pominięci, każdy z nich kryje jakąś tajemnice, a ich zachowania zostały oparte na nieoczywistych, lecz ważnych motywach. Co ciekawe żadna z postaci nie zostaje w tej powieści bez winy, wszyscy kryją w sobie jakąś słabość, wątpliwość, jakiś mrok. O takich osobach warto i aż miło jest czytać.
Kosiarze to jedna z niewielu powieści, którym udało się udźwignąć własny potencjał. Lektura tej książki to czysta przyjemność, na którą składają się: kradnący serca wielowymiarowi bohaterowie, niespodziewane zwroty akcji, niesamowity pomysł na wykreowanie rzeczywistości oraz świetny styl Neala Shustermana. Jeśli macie ochotę na pomysłową i świetnie napisaną powieść, pełną przygód to ta książka jest dla Was. Ja z niecierpliwością będę oczekiwać drugiego tomu!
Niektórym książką jeszcze przed ich przeczytaniem przydzielamy jakąś łatkę – czegoś typowego, powieści z brzydką oprawą bądź kolejnej opowieści lubianego przez nas autora. Kosiarze należą do ostatniej z wymienionych przeze mnie kategorii. Gdy bowiem przeszło dwa lata temu zaczytywałam się w jego Podzielnych, byłam kompletnie zatracona w wykreowanym przez niego świecie –...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie zwykłam sięgać po jeszcze nieskończone serie. Zawsze tkwi we mnie obawa, że wydawnictwo nie zdecyduje się wydać następnego tomu albo, że do czasu, gdy kontynuacja na rynku się pojawi, ja zapomnę wydarzeń z poprzedniej części. Zbyt mocno uwielbiam jednak Shustermana i jego pomysły, więc po Kosiarzy sięgnęłam niedługo po ich premierze. Jak się okazało, była to świetna decyzja – pierwszy tom Żniw Śmierci był lepszą książką niż mogłam tego oczekiwać.. W Kosodom zaopatrzyłam się więc zaraz po jego premierze, Różne wypadki losowe, nie pozwoliły mi jednak sięgnąć po tę pozycję natychmiast, czego teraz ogromnie żałuję, bo na taką kontynuację czekałam.
Początek powieści wydał mi się nieco ospały. Wbrew temu, czego się spodziewałam, nie od razu wpadłam w wir akcji i zatonęłam w przedstawionym świecie, ale zajęło mi to dobre kilkanaście stron. I jest to zasadnicza różnica między pierwszym a drugim tomem serii. W Kosiarzach akcja pędziła, wydarzenie goniło wydarzenie, od książki wręcz nie można było się oderwać, bo wiedziało się, że zaraz spadnie nam na głowę kolejna rewelacja. Akcja Kosodmu toczy się zaś swoim, o wiele wolniejszym rytmem, mimo że zarówno wydarzeń, jak i bohaterów mamy tu więcej. Zupełnie jakby Shusterman chciał, zwrócić naszą uwagę na inne aspekty wykreowanego przez niego świata, i sprawić, że w naszej głowie pojawią się ważne pytania o dzisiejszy świat i nasze życie.
Tym co nieco raziło mnie przy lekturze Kosodmu, była pewna fragmentaryczność. Autor przeskakiwał od wątku do wątku, później skupiał się na jednym, dwóch wybranych, a resztę pozostawiał w spokoju, po pewnym czasie powracał jednak do wcześniej rozpoczętych historii. Z jednej strony było to świetnym urozmaiceniem fabuły, rozbudowywało świat i rozwijało postaci. Z drugiej zaś zabierało powieści dynamizmu i sprawiało, że o wiele trudniej było zagłębić się w całą historię, bo wątki drugoplanowe wydawały się równie ważne, jak ten główny, przez co nie widziałam na czym powinnam się skupić.
Nie można odmówić Shustermanowi pomysłowości. Jeśli tak jak ja obawialiście się tego, że pisarz wykorzystał już swoje najlepsze pomysły, a teraz popłynie z nurtem i stworzy coś sztampowego, to mogę was zapewnić, że ku mojej ogromnej uciesze, wcale, tak nie jest. Okazuje się, że znane nam motywy dociekały się interesujących rozwinięć na najwyższym poziomie. Pojawiły się tu też zupełnie nowe wątki, historię, które intrygują zarówno pomysłem, jak i ich wykonaniem.
Jest w Kosodomie nieco więcej opisów, niż się spodziewałam, jednak wszystkie zachowały jakość i żaden z nich nie był zbyt długi, czy nudny. Nie mam się też czego doczepić, jeśli chodzi o dialogi – wszystkie brzmiały dość płynnie i naturalnie. Książkę czyta się po prostu przyjemnie.
W książce widać, że autor potrafi pisać postaci. Żadna z nich nie jest nudna czy nijaka, Shusterman stworzył kopalnie ciekawych charakterów, bohaterów, którym chce się towarzyszyć, trzymać za nich kciuki i przyglądać się tym drobnym ewolucją, jakie w nich zachodzą. I tak znana nam już Citra naprzeciw wszystkiemu pozostała tą samą upartą, ale sympatyczną dziewczyną. Rowan zaś ponownie skradł moje serce swoją niejednoznacznością, tajemniczością i lojalnością. Nie przeszli tutaj już tak znaczących przemian jak w poprzedniej części, ale widać, że znani nam bohaterowie wyraźnie dojrzali, zachowując w sobie to za co, mogliśmy ich pokochać.
Nie mogę nie wspomnieć o nowym, jakże ważnym dla całości utworu bohaterze – Greysonie, który może nie był kimś wyjątkowym, ale był naprawdę dobrze rozpisaną postacią, której losy śledziłam z zapartym tchem. Poza tym nie można zapomnieć o tym najważniejszym bohaterze tej części, którego imię zostało zwarte w oryginalnym tytule – Thunderheadzie. Nie jest to osoba, nie ma ciała więc trudno jest go również nazwać istotą, ale jego psychika i dylematy są niebywale interesujące. Wplątane między rozdziały jego wypowiedzi, przypominają jednocześnie urywki z pamiętnika i spowiedź, w której system dzielił się z czytelnikami skrytymi myślami, zamiarami. To te skrawki myśli zadawały nam najwięcej pytań, ale nie zawsze udzielały konkretnej odpowiedzi. Za sprawą Thunderheada, nieczłowieka świat jest przecież idealny, lecz przez Kosodom, którym kierują ludzie zdaje się on rozpadać. Uniwersum stworzone przez Shustermana jest nie tylko interesujące, czy niebywale rozbudowane, lecz także pełne ukrytej symboliki, tutaj pod pozorem fantastyki ukryte są znane nam problemy.
Co ważne autor żadnego ze swoich bohaterów nie uczynił idealnym. Każdy z nich popełniał błędy, upadał i próbował powstać z kolan, kilku z nich podjęło złe decyzje, a żadna sytuacja nie została rozwiązana zbyt prosto. Postacie musiały tu myśleć, pisarz pozwolił im na pomyłki, pozostawił ich ludzkimi, nieidealnymi.
W powieści nie brakuje kilku dobrych i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Oczywiście nie wszystkie rozwiązania okazały się zaskakujące, nie wszystkie były też jakąś innowacją. Wątki zostały tu po prostu dobrze rozpisane, co sprawiało, że nawet jeśli pewne rzeczy były proste, tak nie były one irytujące.
Największe zaskoczenie ukryte zostało jednak w zakończeniu, które w mojej ocenie było niemal idealnym zwieńczeniem tego tomu. Nie zabrakło tam nieoczywistych rozwiązań, dobrego tempa, odrobiny radości i dobrego dramatu, a wszystko to sprawia, że jak na szpilkach będę oczekiwać trzeciego tomu serii.
Kosodom to według mnie kontynuacja niemal idealna. Pozwala nam śledzić losy znanych już nam bohaterów, ale i poznać kilku nowych, równie ciekawych, o ile nie ciekawszych niż Citra i Rowan. Rozbudowuje też ten jakże ciekawy świat, czyniąc go jeszcze lepszym, choć nie spodziewałam się, by było to w ogóle możliwie. Zaskakuje i pozostawia nas z wieloma pytaniami, na które odpowiedzieć może jedynie następny tom.
Tą serią powinno się zainteresować więcej osób, więc jeśli lubisz fantastykę i świetnie skonstruowanych bohaterów, a Żniwa Śmierci pozostają ci obce, zmień to jak najszybciej. Ja jestem zakochana!
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2018/06/zbawienie-lub-zagada-bohaterowie-lub.html
Nie zwykłam sięgać po jeszcze nieskończone serie. Zawsze tkwi we mnie obawa, że wydawnictwo nie zdecyduje się wydać następnego tomu albo, że do czasu, gdy kontynuacja na rynku się pojawi, ja zapomnę wydarzeń z poprzedniej części. Zbyt mocno uwielbiam jednak Shustermana i jego pomysły, więc po Kosiarzy sięgnęłam niedługo po ich premierze. Jak się okazało, była to świetna...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-03
Nie jest żadną tajemnicą, że pierwszy tom „Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki” to książka, która absolutnie skradła w moje serce. Teraz gdy, ktoś pyta mnie o dobry thriller lub coś z wątkiem kryminalnym niemal automatycznie polecam ten tytuł właśnie.
Dlatego do kontynuacji podeszłam z ogromnymi nadziejami, ale też z pewną nutką niepewności, bojąc się zawodu. Okazało się, jednak że Holly Jackson znów to zrobiła, a ja nie miałam żadnych powodów do obaw.
„Grzeczna dziewczynka”, zepsuta krew ma w sobie bowiem dokładnie to, za co pokochałam jej poprzedniczkę.
Bohaterów, którym nie tylko chciałam już kibicować, ale z którymi sympatyzowałam, bo ich relacja miała w sobie coś uroczego, prawdziwego, a ich wspólne przekomarzania wywoływały uśmiech na mojej twarzy.
Klimat małego miasteczka, w którym kryje się wiele sekretów, o których wielu mieszkańców wie, ale nikt nie chce mówić o nich głośno.
Sprawę do rozwiązania, której nie tylko mogłam przyglądać się z boku, ale dzięki notatkom Pippy mogłam zrozumieć jej sposób myślenia, a także samemu czułam, jakbym brała udział w tej sprawie. Dodatkowo ta forma sprzyjała mi przy tworzeniu moich własnych teorii na temat głównej intrygi, czułam bowiem, że mam wystarczająco dużo skrawków informacji, by samodzielnie do czegoś dojść. A jakby tego było mało, dodawała ona całości dynamizmu, dzięki czemu gdy po jakiś pięćdziesięciu stronach wskoczyłam w tę historię, nie mogłam i nie chciałam, się od niej odrywać, aż do momentu, gdy dowiedziałam się wszystkiego.
Ponownie też, gdy już mi się wydawało, że zebrałam wszystkie elementy tej skomplikowanej układanki, autorka dołożyła do niej coś dodatkowego. I chociaż pozostawało to dla mnie zaskakujące tak, wydawało się, że stanowiło to uzupełnienie całości, tak jakbym wcześniej nie dostrzegała że czegoś tu brakuje, a gdy to zobaczyłam, przestalam sobie wyobrażać całość bez tego. Niesamowicie dobrze czytało mi się całość, lecz sama końcówka, zasługuje na dodatkowe wyróżnienie, bo dostarczyła mi nie tylko to czego oczekiwałam, ale jeszcze więcej.
Holly Jackson znowu to zrobiła, po prostu. Znowu napisała książkę, która wciągnęła mnie bez reszty i znowu stworzyła sprawę kryminalną na tyle złożoną, dobrze skonstruowaną i logicznie rozwiązaną, że absolutnie niczym nie odstaje ona dla mnie od podobnych historii dla dorosłych, a w wielu przypadkach jest od nich moim zdaniem lepsza.
To nie jest dla mnie rewelacyjny thriller młodzieżowy. To po prostu rewelacyjna książka.
Nie jest żadną tajemnicą, że pierwszy tom „Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki” to książka, która absolutnie skradła w moje serce. Teraz gdy, ktoś pyta mnie o dobry thriller lub coś z wątkiem kryminalnym niemal automatycznie polecam ten tytuł właśnie.
Dlatego do kontynuacji podeszłam z ogromnymi nadziejami, ale też z pewną nutką niepewności, bojąc się...
2023-01-08
Mam wrażenie, że teraz malując paznokcie na różowo, będę myśleć o tej książce. Jest w niej bowiem scena, w której osoba bohaterska, tak po prostu, chce pomalować paznokcie na ten właśnie kolor, ale ma wewnętrzną blokadę przed jak odbiorą to inni. Pojawia się tu też rozmowa, w której Ben nie chce przyznać, że to właśnie różowy jest jeno ulubionym kolorem. Po przeczytaniu tych fragmentów coś się we mnie zagotowało, zawrzało, wzburzyło. Pomyślałam sobie o tym, jakie to idiotyczne, że ograniczmy siebie i innych w ten sposób, że wciąż mamy w sobie potrzebę dzielenia świata na pół i jak często to nikomu nie służy.
Jednocześnie jednak sama treść tej książki ma dla mnie kolor zielony, stanowi bowiem idealną mieszankę chłodnej niebieskości i ciepłej żółci. Niebieskość przebija się tu w tych trudniejszych momentach, gdy osobę bohaterską spotykają kolejne problemy, a emocji z tym związanymi wydaje się zbyt wiele, by mogła przeżyć je jedna osoba. Widzę ją tu też w scenach, w których Ben musi zrezygnować z bycia sobą, by dopasować się do społeczeństwa i, gdy mają miejsce rozmowy z członkami jeno rodziny. Przy tych wszystkich przykrościach nie jest to jednak moim zdaniem smutna historia. Czułam tu bowiem cały czas pewne ciepło, wynikające z tego, że osoba autorka napisała tę historię z wyrozumiałością do swoich bohaterów, dając im prawo do lepszych i gorszych momentów i wszystkich związanych z tym emocji. Dzięki temu zaś przez całą tę historię towarzyszyło mi poczucie, że wszystko będzie dobrze, a to sprawiało, że czułam lekkość na sercu i dałam się porwać tej historii.
Niewątpliwie wspaniałą robotę wykonał tu także tłumacz, dzięki któremu przez tę powieść po prostu przepłynęłam. Do formy neutralnej przyzwyczajałam się może przez jeden rozdział, a potem zupełnie przestałam zwracać na nią uwagę, jakby była w naszym języku niemal od zawsze.
Moja jedyna uwaga jest taka, że nie mogę się oprzeć wrażeniu, że było tu miejsce na nieco więcej – może na rozpisanie relacji z przyjaciółkami ze szkoły, może tej z siostrą, a może wątku Miriam. Nie jest to bowiem książka szczególnie długa i mam poczucie, że można tu było się pokusić o coś jeszcze.
Ostatecznie jednak "Wszystkiego, co najlepsze" to jedna z tych opowieści młodzieżowych, dzięki którym poczułam się otulona ciepłem i nawet jeśli ma smutniejsze momenty, to zapamiętam ją dzięki temu, że wywołała na mojej twarzy uśmiech, w moim sercu lekkość, a jednocześnie skłoniła mnie do pewnych refleksji.
Połknęłam w jeden wieczór i absolutnie nie żałuję.
Mam wrażenie, że teraz malując paznokcie na różowo, będę myśleć o tej książce. Jest w niej bowiem scena, w której osoba bohaterska, tak po prostu, chce pomalować paznokcie na ten właśnie kolor, ale ma wewnętrzną blokadę przed jak odbiorą to inni. Pojawia się tu też rozmowa, w której Ben nie chce przyznać, że to właśnie różowy jest jeno ulubionym kolorem. Po przeczytaniu...
więcej mniej Pokaż mimo to2022
Nieczęsto zdarza mi się zainteresować się książką ze względu na jej wydanie. Siedem minut po północy to jednak jedna z tych powieści obok, których oprawy trudno jest przejść obojętnie. W powieści tej pojawia się bowiem wiele czarno-białych ilustracji autorstwa Jima Kaya, a owe grafiki urozmaicają całą książkę, nadają jej bardziej mrocznego klimatu, pogłębiają poczucie zagubienia i smutku. Warto też zauważyć, że obrazków w tej książce jest wiele, a mimo to niemal każdy mógłby zdobić ściany w salonie czy w sypialni – tak dobrze zostały wykonane.
Słownictwo w tej powieści nie jest skomplikowane. Zdania często są krótkie, a jednak w trakcie czytania odniosłam wrażenie, że każda litera tej historii, każdy pojawiający się w niej przecinek i każda kropka, była bardzo ważna i zajmowała odpowiednie jej miejsce.
Na próżno jest szukać w opowieści o trzynastoletnim chłopcu wybitnie głębokich dialogów, lecz wypowiedzi proste, które znajdują się w tej książce, zdają się ich lepszym odpowiednikiem, ponieważ kryją w sobie równie mocne znaczenie, ukryte głębiej. Nie pojawia się tutaj również wiele opisów, niewiele rzeczy zostaje więc powiedziane wprost, narracja jest tu bowiem bardzo oszczędna, a autor nie opisuje danych emocji, lecz za pomocą różnych sytuacji je ukazuje.
Warte uwagi są również opowieści potwora, które, choć nie są długie, czy skomplikowane, to niosą ze sobą naukę, są zaskakujące, pokazują, że jedna sytuacja może być dobra lub zła, w zależności od przyjętej perspektywy. W dodatku zostały napisane zwięźle, bez zbędnego lania wody, czy rozwodzenia się, dzięki czemu czytelnik może samemu te opowieści interpretować, czy oceniać.
Największym plusem tej powieści zdaje się, więc jej wielowarstwowość. Nie jest to, bowiem wyłącznie pamiętnik zagubionego chłopca, ale opowieść o radzeniu sobie z chorobą przez dziecko, o akceptowaniu i odnajdywaniu się w obcej nam, a przez to dziwnej rzeczywistości, o potworach, które nie czają się pod łóżkiem, lecz czekają na szkolnym korytarzu.
Patrick Ness pokazuje świat oczami dziecka, przez co niemal wszystkich bohaterów można określić jednym zdaniem. Fakt ten mógłby być uznawany za ogromną wadę, przecież w książkach poszukujemy bohaterów realnych i pełnokrwistych. Brak wyraźnie zarysowanych charakterów wytłumaczyć można jednak przez punkt widzenia, z jakiego opowiadana jest ta historia, a jest opowiadana przez zagubione dziecko, które świat dzieli na biel i czerń, choć wie, że jest to iluzja.
Na ogromną pochwałę zasługuje kreacja postaci Conora, który w swoim zagubieniu, zdaje się pełen sprzecznych emocji od przygnębienia, przez złość, aż do radości połączonej z pełną dozą dziecięcej naiwności. Wszystko to sprawia, że chłopiec jest bardzo autentyczny, a u wielu odbiorców, tak jak u mnie może wzbudzać empatie.
Mimo braku rozległych, czy poruszających opisów, powieść ta wywołała u mnie niemałe wzruszenie, co zaskoczyło i mnie samą. Nie spodziewałam się, bowiem że coś niemal oczywistego przez większość książki można ująć w tak dramatyczny, łamiący serca sposób, który jest jednocześnie realistyczny i bardzo prosty. Ostatnie strony są kwintesencją całą tej historii, a czytelnika pozostawiają z poczuciem niesprawiedliwości i ogromnego smutku.
Siedem minut po północy to króciutka, bo zaledwie dwustu stronicowa książka, która w tak niewielkiej zawartości zmieściła chwytającą za serce opowieść o zagubieniu i godzeniu się ze śmiercią matki przez trzynastoletniego chłopca. Jest to również opowieść z pozoru bardzo prosta, lecz skrywająca w sobie mnóstwo symboliki, która nieraz wywołać może mętlik w głowie, a później i całe morze łez. Jeśli macie ochotę na przeczytanie historii, którą można było przeczytać już wielokrotnie, napisanej jednak w bardzo pomysłowy i ujmujący sposób, uzupełnioną przepięknymi ilustracjami, to ta książka jest dla was.
Nieczęsto zdarza mi się zainteresować się książką ze względu na jej wydanie. Siedem minut po północy to jednak jedna z tych powieści obok, których oprawy trudno jest przejść obojętnie. W powieści tej pojawia się bowiem wiele czarno-białych ilustracji autorstwa Jima Kaya, a owe grafiki urozmaicają całą książkę, nadają jej bardziej mrocznego klimatu, pogłębiają poczucie...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-17
2021-08-06
Są takie książki, których czytanie sprawia ból.
I są takie książki, których czytanie sprawia przyjemność.
Autoboyography to absolutnie niesamowite połączenie obu tych cech.
Gdy myślę, o jaką tym historię opowiedział nam duet kryjący się pod pseudonimem Christina Lauren, to okazuje się zaskakująco zwyczajną – Tanner za namową przyjaciółki zapisuje się na zajęcia, których celem jest napisanie powieści, gdzie poznaje Sebastiana, który, jako że udało mu się wydać własną książkę, ma być dla uczniów swego rodzaju mentorem. Chłopcy zakochują się w sobie, ale ich uczucie wystawione zostaje na próbę, ponieważ Sebastian jest synem mormońskiego biskupa, a jego wiara zabrania mu być w związku z mężczyzną. Oczywiście opowieści tego typu, gdzie miłość bohaterów zostaje wystawiona na kolejne próby, jest wiele. Ta konkretna wywołała we mnie jednak całą paletę emocji, od radości i zauroczenia, aż po złość i smutek, któremu towarzyszyły łzy na policzkach, a jeżeli miałabym wskazać jeden powód, z którego lubię czytać, to zdecydowanie wskazałabym umiejętność wywoływania we mnie tak skrajnych emocji.
Bohaterów tej powieści bardzo łatwo byłoby podzielić na tych „dobrych” i „złych”, stworzyć czarno-biały obraz świata i zamknąć się we własnej bańce. Świat i ludzie składają się jednak głównie z przeróżnych odcieni szarości i bardzo dobrze widać to w tej historii. Książka mówi bowiem w bardzo ciekawy sposób o stereotypach krążących o danej społeczności, a przy tym jej bohaterowie są absolutnie nieidealni. I może z tego powodu trudno mi było tu polubić kogoś całkowicie, ale dowodzi to jedynie tego, że wszyscy mieli tu swoje wady, a jeżeli dodamy do tego fakt, że nie brakowało im także zalet, okazuje się, że nie były to jednowymiarowe postaci. Poza tym muszę docenić to, że nawet bohaterów, których zachowania nie pochwalałam, którymi chciałam potrząsnąć, udało mi się, przynajmniej do pewnego stopnia, zrozumieć, a to nie lada sztuka.
Mówiąc zaś o relacjach między bohaterami, również należy zaznaczyć, że daleko im do ideału. Mamy tu bowiem przyjaźń, którą trudno mi było zrozumieć. Mamy relacje z rodzicami, którzy mówią pewne rzeczy, ale ich czyny świadczą o czymś innym. Mamy też w końcu główny wątek miłosny, który opiera się na miłości od pierwszego wejrzenia, przez co byłam przekonana, że się od niego odbije, a jednak tak się nie stało. W trakcie dalszej lektury tej historii zrozumiałam bowiem, że tutaj ciąg dalszy jest o wiele ważniejszy niż początek, a sama relacja, chociaż z pewnością była nieidealna, została napisana w taki sposób, że nie potrafiłam jej nie kibicować i całą sobą przeżywać, wszystkiego, co się w niej działo.
Bardzo łatwo było w historii, w której mamy tak mocno zarysowane wątki religijne, a więc ludzi o bardzo odmiennych od siebie poglądach stworzyć karykaturę, przekroczyć pewne granice i napisać coś bardzo jednostronnego. Myślę jednak, że tutaj udało się tego uniknąć, że zarówno ta bardziej religijna jak i ta mniej wierząca strona miały tutaj miejsce na swoje argumenty i wahania, a dzięki zachowanej równowadze, książkę czytało mi się bardzo przyjemnie, bez poczucia, że jest w niej pewna niesprawiedliwość, a wręcz przeciwnie, że kryje się w niej pewien ważny przekaz.
Mam wrażenie, że w ostatnim czasie, zdecydowanie zbyt często mówiłam o książkach, w których widziałam sporo zalet, ale nie potrafiłam ich poczuć, takich które były dobre, ale nie były moje. Tym razem jednak mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że powieść Christiny Lauren była moja. Dała mi bowiem dokładnie to, czego chcę od książek – nieidealnych bohaterów i trudne relacje między nimi, wciągającą chociaż bardzo prostą historię i przede wszystkim wywołała u mnie naprawdę wiele emocji – uśmiechałam się, płakałam i złościłam się, a moje myśli, gdy musiałam przerwać lekturę, wciąż uciekały w kierunku tych bohaterów.
Autoboyography to dla mnie przede wszystkim książka-emocja. To też murowany kandydat do tytułu najlepszej powieści przeczytanej przeze mnie w tym roku, który zajmuje także wysokie miejsce na liście moich ulubionych książek wszechczasów. Polecam z całego serca, ponieważ ta książka ma w sobie wszystko to za co kocham czytać i cudownie było sobie o tym przypomnieć.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2021/08/i-cant-tell-if-this-feels-good-or.html
Są takie książki, których czytanie sprawia ból.
I są takie książki, których czytanie sprawia przyjemność.
Autoboyography to absolutnie niesamowite połączenie obu tych cech.
Gdy myślę, o jaką tym historię opowiedział nam duet kryjący się pod pseudonimem Christina Lauren, to okazuje się zaskakująco zwyczajną – Tanner za namową przyjaciółki zapisuje się na zajęcia, których...
2021-08-14
2021-02-23
Czy była to historia idealna? Nie.
Czy sięgnęłabym po nią ponownie? Zdecydowanie.
Ta książka została absolutnie przepięknie wydana. Zaczynając od pięknej różowej obwoluty, przez czarną twardą oprawę z błyszczącym, złotym flamingiem na jej przedniej okładce, aż po prześliczną wkładkę w pióra. To jednak nie wszystko, ponieważ w samej książce znalazło się miejsce na ilustracje – delikatne, czaro-białe, dopełniające treści, po prostu przepiękne i bardzo umilające lekturę. Cudownie wypadały także strony zadrukowane na czarno z białym tekstem, które wyróżniały pewne sceny z całości.
Mówiąc zaś o treści — The Black Flamingo moim zdaniem rozpoczęło się absolutnie rewelacyjnie, od mocniejszego uderzenia i pięknych metafor, ale potem nieco spuściło z tonu, nigdy nie schodząc przy tym, co prawda do poziomu niższego niż dobry, ale jednak już nie ujmując mnie, aż tak mam mocno. Mam wrażenie, że nieco przyczynił się do tego fakt, że książka jest napisana za pomocą slamu poetyckiego, ponieważ forma ta stanowiła jednocześnie ogromną zaletę, jak i wadę tej historii. Zaletę, ponieważ niektóre słowa i wydarzenia mogły wybrzmieć lepiej, mocniej, bardziej. Jednocześnie dzięki takiej formie pozycja ta idealnie nada się dla tych, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z czytaniem książek w języku angielskim – język jest tu dość prosty, a sama historia zamyka się w niewielkiej ilości słów. Forma ta była jednak dla mnie momentami wadą, ponieważ to przez nią momentami nie mogłam się całkowicie wgryźć w tę historię, gdy kolejne wydarzenia wręcz przeciekały mi przez palce, wciąż przenosząc nas kolejny krok do przodu, zamiast zatrzymać się i opisać coś nieco szerzej.
Moim problemem z tą książką było także to, że czasami odczuwałam, że nie do końca jest to powieść skierowana do mnie, to znaczy nie mogłam się tutaj utożsamić z głównym bohaterem, nie dotykała ona zbyt wielu tematów, które mogłabym odnieść tak naprawdę do siebie (chociaż pojawiło się kilka, które z pewnością bym mogła i emocjonalnie to zrobiłam) i nie opowiadała o rzeczywistości, z którą sama musiałabym się zmierzyć. Myślę jednak, że czytanie takich historii jest ciekawym doświadczeniem, które potrafi wpłynąć na człowieka i jego perspektywę na pewne rzeczy. I może lektura The Black Flamingo nie zmieniła mojego życia, była za to ważnym doświadczeniem, dzięki któremu mogłam spojrzeć na trochę inny świat, przyjąć inną perspektywę i dostrzec problemy, którym do tej pory nie poświęcałam zbyt wiele uwagi.
The Black Flamingo to książka o odkrywaniu siebie, stawaniu się sobą i byciu sobą. Przepięknie wydana historia o dojrzewaniu, o odwadze i tożsamości, którą dzięki formie slamu czyta się błyskawicznie. Zachwycałam się ilustracjami, pochłaniałam treść z zainteresowaniem, a niektóre słowa tworzące tą historię potrafiły mnie bardzo mocno poruszyć. Bardzo polubiłam także samego głównego bohatera, którego momentami rozumiałam bardziej, innymi mniej, ale z pewnością odczuwałam jego historię emocjonalnie.
Nie wiem, czy treść tej książki pozostanie ze mną na dłużej, wydaje mi się, że nie, ale w chwili lektury czułam się oczarowana, wpłynęła ona na moje emocje, zmusiła do krótkich refleksji na pewne tematy i za to wszystko jestem bardzo wdzięczna, i chociażby z tego powodu moim zdaniem warto po nią sięgnąć.
Czy była to historia idealna? Nie.
Czy sięgnęłabym po nią ponownie? Zdecydowanie.
Ta książka została absolutnie przepięknie wydana. Zaczynając od pięknej różowej obwoluty, przez czarną twardą oprawę z błyszczącym, złotym flamingiem na jej przedniej okładce, aż po prześliczną wkładkę w pióra. To jednak nie wszystko, ponieważ w samej książce znalazło się miejsce na...
2020-09-03
Wyczekiwałam na tę książkę od dnia premiery, a gdy w końcu do mnie przyszła, chciałam połknąć ją na raz i jednocześnie nigdy jej nie zaczytać, tylko po to, by nigdy jej nie skończyć. A teraz, gdy jej lektura już za mną, czuję się… Zdruzgotana. Rozbita. Smutna. Usatysfakcjonowana. Szczęśliwa. Absolutnie wszystko na raz. Felix Ever After to powieść na myśl, o której coś skręca mnie w środku, a jednocześnie mam ochotę się uśmiechnąć. To także jedna z tych pozycji, które zdecydowanie mnie nie zawiodły, a co więcej udało im się podbić moje serce.
Felix Love to jeden z tych bohaterów, których pokochałam ze wszystkimi jego wadami i zaletami. To bowiem nastolatek jakby żywcem wzięty z ulicy, momentami umiejący zirytować podejmowanymi decyzjami, a jednocześnie wielokrotnie sprawiający, że ma się go ochotę przytulić i nigdy nie puszczać. W końcu każdy był kiedyś trochę naiwnym siedemnastolatkiem, prawda? Absolutnie nie jest to postać jednowymiarowa, czego trochę się obawiałam, jego tożsamość płciowa stanowi bowiem po prostu integralną jego część, ale nie definiowała go. Felix ma mnóstwo wad i równie wiele zalet, ma swoje pasje problemy, a wszystko to uczyniło go w moich oczach bohaterem absolutnie rewelacyjnie napisanym, i przez to jednym z tych, którzy skradli moje serce swoją prawdziwością.
Niezwykle doceniam w tej książce to, że żadna z postaci, która się w niej pojawiła, nie jest jednowymiarowa, nie ma tutaj bohaterów po prostu złych, bądź po prostu dobrych, nie ma postaci, których określałby jedynie kolor włosów, bądź relacja z głównymi bohaterem. Kacen Callender postarał się o to, by powieść ta była pełna bohaterów, będących po prostu ludźmi – nieidealnymi, ze swoimi problemami, które nie kręciły się jedynie wokół Felixa, ale toczyły się gdzieś poza kadrem, postaciami, które pojawiły się tu po coś, ale nie w taki nachalny sposób, lecz w ten zupełnie naturalny, postaciami, które zdecydowanie nie były imieniem zapisanym na papierze.
Nigdy nie kwestionowałam swojej przynależności płciowej, a jednak dzięki tej książce zrozumiałam, chociaż w niewielkim stopniu jak to jest, a właściwie powinnam powiedzieć, poczułam, ponieważ powieść ta niebywale zagrała na moich emocjach, dzięki temu, jak łatwo mimo wielu różnić było mi się utożsamić z głównym bohaterem. Nie wiem jak właściwie wyjaśnić uczucia, które towarzyszyły mi w trakcie czytania dyskusji bądź wewnętrznych monologów Felixa na temat jego transpłciowości, ale chyba najlepszym określeniem będzie tu: rozbita. Czułam się rozbita tym, z jak wielkim ciężarem może się wiązać po prostu chęć bycia sobą i to z powodu niezależnego od nas, czyli z powodu opinii i innych ludzi. Czułam się rozbita, ponieważ chociaż w niewielkim stopniu odczułam wątpliwości głównego bohatera. Ale przede wszystkim czułam się rozbita ze względu na to, że nie mogę powiedzieć sobie po prostu, że to fikcja, ponieważ wiem, że na świecie żyją ludzie tacy jak Felix, ludzie, którzy muszą się często zmierzyć z jeszcze większymi problemami niż wspomniany bohater. Czułam się rozbita, ponieważ zaangażowałam się w tę historię i nawet po jej zakończeniu niektóre zawarte w niej słowa wciąż żyły we mnie.
Kacen Callender dzięki kreacji takich, a nie innych bohaterów stworzył w tej powieści przestrzeń do wielu dyskusji, z których argumenty i odczucia z łatwością można by cytować w prawdziwym życiu. Oczywiście pojawiały się tu dyskusje związane z transpłciowością, które pokazały mi, że niektórzy ludzie są celowo bądź nie okrutni, odbierając innych prawa do szczęścia, ale także tacy, którzy nie potrafią zrozumieć tej kwestii i w końcu tacy, którzy zrobiliby wszystko by uczynić ten świat dobrym miejscem dla wszystkich. Pojawiły się tu także dyskusje dotyczące wielu kwestii związanych z seksualnością: czy jesteśmy winni komukolwiek określenie własnej seksualności, czy potrzebne nam są właściwie „etykiety” określające naszą seksualność, czy to wytwory kultury mają jakikolwiek wpływ na naszą seksualność, czy ktokolwiek ma prawo mówić nam, kim jesteśmy i inne. Momentami miałam wręcz wrażenie, że ta powieść to nieustanna dyskusja: Felixa samego z sobą oraz Felixa z innymi bohaterami i moim zdaniem dodało to tej powieści edukacyjnej wartości, ale w taki zupełnie naturalny, i ludzki sposób, który potrafi jednak sprawić, że czytelnik sam, w trakcie lektury, bądź po jej zakończeniu, pochyli się nad pewnymi kwestiami. Niektóre kwestie zaś z chęcią zapisałabym sobie w notatniku, by później wykorzystać je w różnego typu dyskusja, wydaje mi się bowiem, że o pewnych kwestiach nie można już powiedzieć lepiej.
Felix Ever After to jednak przede wszystkim moim zdaniem powieść o miłości i jej odcieniach. Głównie o miłości do samego siebie, o poszukiwaniu jej, dochodzeniu do niej, o odnajdywaniu dumy z tego, kim się jest. Wątek ten był moim zdaniem poprowadzony niebywale dobrze, a uczucia z nim związane, jakie odczuwałam, jedynie potwierdziły moim zdaniem to jak ważny i potrzebne są takie wątki w literaturze. Pojawiło się tu także kilka wątków związanych z miłością rodzicielską: od rodziców, którzy nie odczuwali żadnego przywiązania do swoich dzieci, przez ojca, który krzywdził swoje dziecko, nie potrafiąc zrozumieć jego problemów, ale mimo to się starał, aż po matkę, która opuściła swoją pociechę, pozostawiając je z ogromną tęsknotą i wciąż krążącym po głowie pytaniem: czy jestem wart miłości? I w końcu nie zabrało tu miłości w sensie romantycznym i właściwie mogłabym wskazać tu dwa takie wątki, z których poprowadzenia na samym początku byłam średnio zadowolona, ostatecznie daje im jednak ogromne serduszko za ich rozwiązanie.
Książkę czytałam w języku angielskim, a mimo to nie miałam najmniejszych problemów ze zrozumieniem jej treści. Kacen Callender pisze bowiem prosto, ale bardzo przyjemnie, tworząc pełne emocji opisy oraz bardzo naturalne dialogi, a przy tym prowadząc samą historię w taki sposób, że mimo braku wielkich zwrotów akcji, od powieści tej naprawdę trudno było mi się oderwać. Mogę wręcz powiedzieć, że absolutnie dałam się porwać tej książce, jej treści, jej cudownym bohaterom i w końcu słowom, które ją tworzyły, a które to niejednokrotnie bardzo mocno we mnie uderzały.
Felix Ever After to moim zdaniem powieść absolutnie kompletna – wielowątkowa, poruszająca wiele istotnych kwestii, z rewelacyjnie napisanymi bohaterami, wywołująca wiele emocji, umiejąca zmusić do refleksji, poszerzająca horyzonty i pozwalająca nam doświadczyć czegoś nowego, a napisana została w taki sposób, że kartki wręcz przepływają przez palce. Absolutnie nie skłamię, jeśli powiem, że jest to jedna z najlepszych powieści młodzieżowych, jakie przeczytałam w całym swoim życiu, a może nawet jedną z najlepszych książek, jakie przeczytałam, w ogóle.
Dziękuję Felixowi za to, że dzięki jego żywej narracji, chociaż w niewielkim stopniu mogłam poczuć emocje, które towarzyszą osobą, które kwestionują swoją tożsamość płciową, a także tym, którzy z różnych powodów nie wpisują się w powszechnie obowiązujący kanon „normalności”. Dziękuje jego przyjaciołom, dzięki którym mogłam przeczytać wiele interesujących i poszerzających moje horyzonty dyskusji. I w końcu, dziękuję Kacenowi Callenderowi za napisanie tak wspaniałej powieści, która pozostawiła mnie z głową pełną myśli, radością i smutkiem, mocno bijącym sercem i poszerzyła moje horyzonty.
Z ogromną radością mogę też powiedzieć, że polscy czytelnicy będą mogli poznać tę historię już w 2021 roku, ponieważ zostanie ona wydana przez Wydawnictwo We Need Ya.
Wyczekiwałam na tę książkę od dnia premiery, a gdy w końcu do mnie przyszła, chciałam połknąć ją na raz i jednocześnie nigdy jej nie zaczytać, tylko po to, by nigdy jej nie skończyć. A teraz, gdy jej lektura już za mną, czuję się… Zdruzgotana. Rozbita. Smutna. Usatysfakcjonowana. Szczęśliwa. Absolutnie wszystko na raz. Felix Ever After to powieść na myśl, o której coś...
więcej mniej Pokaż mimo to2015
2021-02-26
2021-02-26
2021-01-08
Są takie książki, po których spodziewamy się wiele. Siadamy do lektury pełni nadziei, wypełnienie po brzegi oczekiwani, gotowi na to by książka rozerwała nasze serce na kawałki, czekając aż to zrobi. A potem czytamy i okazuje się, że książka jest… Dobra. Tak po prostu. Nie jest zła, w trakcie lektury bawiliście się nieźle i śmiało możecie powiedzieć, że książka była dobra. Nie była jednak też rewelacyjna. I tak właściwie, w tym momencie mogłabym zakończyć moją opinię na temat Stay Gold, ale myślę, że warto o tym tytule opowiedzieć nieco więcej.
Książkę czytałam w języku angielskim i mimo to, że czytało mi się ją przyjemnie – język był prosty i przystępny, a fakt, że przeważają tu dobrze napisanie dialogi, sprawił, że przeczytałam ją niemal błyskawicznie. Ciekawym rozwiązaniem było także to, że w tekst zostało wplecione kilka artykułów, które czy to w swojej głowie, czy to już na papierze stworzyła Georgia. Żałuję, że takich fragmentów było zaledwie kilka. Fajnym elementem było też umieszczenie w treści wiadomości, jakie wymieniali między sobą bohaterowie.
Bardzo odpowiadał mi humor tej powieści. Niektórzy mogliby powiedzieć, że był prosty, może wręcz „suchy”, momentami nieco dziwny, ale ja świetnie się w nim odnalazłam i niektóre kwestie bohaterów (głównie Pony’ego) naprawdę mnie bawiły.
Jeśli mowa zaś o bohaterach to z całą pewnością muszę docenić Pony’ego, czyli niby chłopaka jakich wiele, ale przy tym mającego w sobie coś ujmującego. Jego transpłciowość odgrywała tu dość ważną rolę, ale mimo to nie przysłoniła jego charakteru, z czego bardzo się cieszę. Georgia to zaś bohaterka, która była mi w trakcie lektury tak naprawdę obojętna – miała swoje lepsze i gorsze momenty, ale tak naprawdę jej wątki niezbyt mnie interesowały, ponieważ chociaż podobnie jak u Pony’ego z łatwością można było się domyślić większości rozwiązań wątków, tak tutaj nie czułam żadnej więzi z bohaterką, co jednak znacząco wpłynęło na mój odbiór jej wątków.
W Stay Gold mamy także naprawdę dobrze napisaną relacje między rodzeństwem, ciekawe przyjaźnie, a także całkiem zgrabnie napisany wątek związany z przejmowaniem się opinią innych. Przede wszystkim doceniam jednak w tym tytule to, że pozwolił mi on spojrzeć na świat oczami bohatera transpłciowego i chociaż w minimalnym stopniu zrozumieć pewne problemy, bądź wątpliwości, które wiążą się z jego sytuacją.
Ale mam też kilka problemów z tą opowieścią. Mój największy problem wiąże się chyba z wątkiem związanym z najlepszym przyjacielem Pony’ego – nie podobało mi się to, jak został poprowadzony i w jaki sposób wybrzmiał. Nie polubiłam się także z wątkiem ojca głównego bohatera, który został potraktowany dość po macoszemu i pojawiał się gdzieś na dalszym planie, tak zdecydowanie nie podobało mi się jego zakończenie. I w końcu – nie jestem fanką relacji miłosnej naszych głównych bohaterów. To znaczy, bardzo podobały mi się jej początki i rewelacyjnie bawiłam się, czytając o ich przyjaźni, ponieważ czułam w tym coś prawdziwego. Niestety, kiedy docieramy do wątku zauroczenia, dla mnie zaczęło tam coś zgrzytać i nie potrafiłam im kibicować, tak jak bardzo bym tego chciała.
Największą zagwozdkę sprawiło mi zaś samo zakończenie tej powieści. Z jednej strony rozumiem, dlaczego zostało ono napisane dokładnie taki sposób, w jaki zostało i bardzo podoba mi się wydźwięk, jaki niesie ze sobą artykuł umieszczony na końcu. Z drugiej jednak strony czuję się nieswojo, gdy myślę o tym zakończeniu, wydaje mi się, że to, co się tam zadziało, zostało rozwiązane w zbyt łatwy sposób, przez co waga problemu trochę zmalała.
Stay Gold to książka dobra i w żadnym wypadku nie żałuję jej lektury, ponieważ czuję, że ta historia pozwoliła mi spojrzeć na świat z nieco innej perspektywy i zrozumieć pewne kwestie chociaż trochę lepiej. Najlepszym podsumowaniem moich wrażeń po lekturze wydaje się jednak stwierdzenie „nie czułam tej książki”. Mimo całej mojej sympatii do Pony’ego, mimo kilku naprawdę dobrych wątków, tej historii nie udało się bowiem wywołać u mnie tak silnych emocji, jak na to liczyłam, nie udało jej się po prostu podbić mojego serca.
Książka ważna i warta przeczytania, ale w moim odczuciu, jedynie dobra, chociaż miała potencjał na bycie co najmniej rewelacyjną.
http://biblioteka-wspomnien.blogspot.com/2021/02/you-had-to-try-thats-all-we-can-ever-do.html#more
Są takie książki, po których spodziewamy się wiele. Siadamy do lektury pełni nadziei, wypełnienie po brzegi oczekiwani, gotowi na to by książka rozerwała nasze serce na kawałki, czekając aż to zrobi. A potem czytamy i okazuje się, że książka jest… Dobra. Tak po prostu. Nie jest zła, w trakcie lektury bawiliście się nieźle i śmiało możecie powiedzieć, że książka była dobra....
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-09
Czasem powrót do jakiegoś świata smakuje trochę jak powrót do domu. Do którego, nawet jeśli nie wszystko jest w nim, tak idealnie, jak pamiętamy, jakaś nasza część tęskni.
Brzmi to najbardziej patetyczne porównanie na świecie, nie mogę znaleźć innego, które dobrze oddałoby moje odczucia, gdy czytam książki z uniwersum Percy'ego Jacksona. Bo chociaż poznałam już kilkanaście, a może nawet już kilkadziesiąt innych światów, to żaden nie jest mi tak bliski, przy żadnym nie zmieniam się tak bardzo w trzynastoletnią Anię. I to w najlepszym tego słowa znaczeniu: wczytującą się w każde słowo, zaangażowaną w każdą scenę, zakochaną w bohaterach, chcącą przeczytać wszystko jak najszybciej, a jednocześnie niemającą ochoty rozstawać się z tą historią.
Gdyby ktoś powiedział mi dziesięć lat temu, że będę czytać nowego Percy’ego, by oderwać swoje myśli od magisterki, to chyba bym mu nie uwierzyła. A jednocześnie nie mogłam sobie wymarzyć lepszej do tego książki, bo „Puchar Bogów” był dla mnie sentymentalną podróżą, w której trakcie niemal cały czas uśmiechałam się jak głupia do czytnika, a przy samej niemal końcówce, sięgałam po chusteczkę, by zetrzeć łzy kręcącą się przy kącikach moich oczu.
Nie jestem obiektywna, co więcej nie chcę taką być, nie w przypadku tej serii i tego autora. Dla mnie to jedna z tych książek, które nie czytałam, ale czułam, czemu sprzyjała jej króciutka objętość i kilka bardziej refleksyjnych momentów. Dostałam to czego chciałam - to za co pokochałam tę serię dziesięć latu temu. I jestem za to autorowi wdzięczna, tak po prostu.
Czasem powrót do jakiegoś świata smakuje trochę jak powrót do domu. Do którego, nawet jeśli nie wszystko jest w nim, tak idealnie, jak pamiętamy, jakaś nasza część tęskni.
więcej Pokaż mimo toBrzmi to najbardziej patetyczne porównanie na świecie, nie mogę znaleźć innego, które dobrze oddałoby moje odczucia, gdy czytam książki z uniwersum Percy'ego Jacksona. Bo chociaż poznałam już...