-
Artykuły10 gorących książkowych premier tego tygodnia. Co warto przeczytać?LubimyCzytać1
-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać392
Biblioteczka
2024-04-15
2022-03-13
„Ludzie ludziom zgotowali ten los” - napisała Nałkowska i dała życie słynnej maksymie. Maksymie, która może stanowić także motto książki Dalii Grinkevičiūtė.
A książka ta, to świadectwo i pomnik wystawiony wszystkim litewskim zesłańcom, przetransportowanym w czasie II wojny światowej nad Morze Łaptiewów, morze poza kołem podbiegunowym. Tam, poprzez nieludzkie traktowanie skazanym na nieludzkie upokorzenia, cierpienia i śmierć.
Ten pamiętnikarski, a zarazem zbeletryzowany zapis, czyni z tej opowieści wiarygodny, chociaż niewyobrażalnie wstrząsający dowód na zło, które działo się pod „patronatem” człowieka. Litewska kilkunastolatka, której poukładany i pełen wartości świat nagle runął, opisuje walkę, nawet nie o godność, ale o prymitywny byt. Drastyczne są to opisy i przykłady, na to, do czego zdolny staje się człowiek w obliczu śmierci. Równie przerażająca jest część druga, w której Dalia opisuje swoje życie po powrocie na Litwę. Jako wieloletnia zesłańczyni, mimo że uzyskała dyplom lekarki, mogła pracować jedynie na prowincji, gdzie była traktowana marginalnie i bez szacunku, stale pod czujnym nadzorem władz.
Dla mnie jednak najbardziej dojmującym i trudnym do zapomnienia wydarzeniem w tej historii, będzie śmierć matki Dalii, już w Kownie, a przede wszystkim jej pochówek.
WYZWANIE CZYTELNICZE III 2022
Przeczytam książkę zza wschodniej granicy lub o krajach z Europy Wschodniej
„Ludzie ludziom zgotowali ten los” - napisała Nałkowska i dała życie słynnej maksymie. Maksymie, która może stanowić także motto książki Dalii Grinkevičiūtė.
A książka ta, to świadectwo i pomnik wystawiony wszystkim litewskim zesłańcom, przetransportowanym w czasie II wojny światowej nad Morze Łaptiewów, morze poza kołem podbiegunowym. Tam, poprzez nieludzkie traktowanie...
2024-01-08
Po czytanych jakiś czas temu przedwojennych i wojennych wspomnieniach Stefanii Grodzieńskiej wiedziałam, że sięgnięcie po jej kolejną książkę będzie kwestią czasu.
I, stało się. Jestem po lekturze kolejnej książki tej nieszablonowej, błyskotliwej, pełnej taktu, czaru i swoistej kokieterii Artystki.
Główną bohaterką opowieści jest co prawda Autorka, ale niekoniecznie wszystkie wątki i sytuacje przedstawione w tej historii, musiały się wydarzyć. Nawet Karol, w rzeczywistości, nosił inne imię.
Tym razem czytelnik towarzyszy Grodzieńskiej w jej podróży sentymentalnej do jednego z prowincjonalnych polskich miast i czeka z wypiekami na twarzy na jej nie do końca przemyślane i zaplanowane spotkanie z miłością sprzed lat. Miłość ma na imię Karol, mieszka na co dzień za granicą i po szesnastu latach od ostatniego widzenia się ze Stefanią przyjeżdża do Polski i przemieszkuje właśnie w tym mieście.
Są lata sześćdziesiąte XX wieku.
I dalej prawie tak, jak u Joanny Chmielewskiej (tak jak pisze @Queequeg). Kłody pod nogi, piętrzące się przeszkody i przeciwności losu. Dzieje się, ale nie to, co powinno.
A tego pana Kazia, to najchętniej trzymałabym pod kluczem. I to solidnym.
Cóż, trzeba samemu przeczytać, by zrozumieć o czym ja piszę.
PS
Mimo że i te wspomnienia Grodzieńska świetnie skomponowała, to jak dotychczas pierwszą lokatę u mnie ma jej „Urodził go „Niebieski Ptak”, bo „Szarpio Afrikanske” jest tylko jedno.
Kto czytał ten wie. ;)
Po czytanych jakiś czas temu przedwojennych i wojennych wspomnieniach Stefanii Grodzieńskiej wiedziałam, że sięgnięcie po jej kolejną książkę będzie kwestią czasu.
I, stało się. Jestem po lekturze kolejnej książki tej nieszablonowej, błyskotliwej, pełnej taktu, czaru i swoistej kokieterii Artystki.
Główną bohaterką opowieści jest co prawda Autorka, ale niekoniecznie...
2024-03-06
To moje drugie wspomnienia Stefanii Grodzieńskiej, ale tak jak i pierwsze, czytane były jednym tchem i z niejednym zachwytem. Pierwsze, dotąd niezapomniane i jednak najulubieńsze, „Urodził go „Niebieski Ptak” opowiadały o przedwojniu, dramacie wojny i dedykowane były Fryderykowi Jarosemu. Te zaś, dotyczą całego okresu życia tej pełnej wdzięku, czaru i taktu Tancerki, Pisarki, Aktorki. Śmiało, a nawet bardzo śmiało, można je nazwać wspomnieniami dygresyjnymi, bo à propos goni w nich kolejny à propos i kolejny, a pani Stefania z właściwą sobie lekkością przemieszcza się przez lata swojego życia, naprzód i wstecz – „Skoczywszy od lat pięćdziesiątych do obecnych, zahaczywszy o trzydzieste i znów wróciwszy do teraźniejszości, możemy spokojnie cofnąć się do okresu sprzed aproposa”.
Stefania Grodzieńska jest dla mnie absolutnym autorytetem i chociaż daleko mi do jej rozległych talentów, łączą mnie z nią jej dwa antytalenty - matematyczny i kulinarny. Zawsze coś ;)
Najbardziej zgadzam się z najzłotszą myślą Autorki, czyli tą, że świat pełen jest bratnich dusz, a kwintesencja takiej bratniej duszy, poniżej:
„Bratnia dusza nie ma wieku. Bratnie dusze rozpoznaje się natychmiast, jakby nosiły identyfikatory. Bratniej duszy nie przeszkadzają inne bratnie dusze jej bratniej duszy. Bratnia dusza nie żąda wyłączności. Można się nie widywać i nie kontaktować przez tygodnie, miesiące, lata. Bratnioduszowość między bratnimi duszami pozostaje wbrew jakimkolwiek niesprzyjającym okolicznościom”.
Poniżej wybór moich ulubionych fragmentów, dokonany z większego wyboru, a wcześniej z jeszcze większego, itd. Tych fragmentów poniżej nie potrafię już przetrzebić. Kto zechce, niech czyta :)
„Mam w szufladzie kalkulator, na którym obliczam, ile powinnam zapłacić pani sprzątaczce: pracowała tyle a tyle godzin, tyle a tyle za godzinę. Należy przemnożyć: tyle a tyle razy tyle a tyle. Tabliczkę mnożenia umiem tylko przez dwa i przez dziesięć. Kiedy pani sprzątaczka podaje mi dane, chowam się z kalkulatorem w łazience. Wychodzę z łazienki, uiszczam i pytam, czy się zgadza. Raz tylko coś źle nacisnęłam. Płacę jej, a ona usiłuje mi oddać jakąś niedużą sumę. „Pani kupi swoim dzieciom cukierki” – powiedziałam szybko, żeby mnie nie zdążyła zmusić do jakichś obliczeń”.
„Jestem emerytką, ale do wielu marzeń, mogących wreszcie spełnić się na emeryturze, straciłam serce. Ileż to ja sobie obiecywałam na starość! Będę odświeżać dawną znajomość języków obcych, obszydełkuję dzieci i wnuki przyjaciół, (…) nauczę się porządnie gotować, nauczę się tabliczki mnożenia, przeczytam Ulissesa, kupię psa”.
„Są dwa sposoby na znajdowanie zagubionych w domu przedmiotów. Jeden: zgubić coś następnego i zacząć szukać. Wtedy zawsze poprzednie się znajdzie. Drugi sposób to remont mieszkania. Wszystkie zguby wyłażą”.
„Wiem, że te staroświeckie cholery i diabły spychają mnie do kategorii pisarzy niemodnych i śmiesznych, jak eleganckie rękawiczki w upalny dzień. Myślisz (młody czytelniku), że nie znam tych modnych czy nawet obowiązujących – ty powiedziałbyś „topowych” albo „trendy” – słów, które nigdy nie przeszłyby mi przez gardło? Jak mogę nie znać, jeżeli jeżdżę publicznymi środkami, chodzę po ulicy, czytuję współczesną literaturę, mam córkę i wnuka oraz przyjaciół córki i wnuka?”
„Poznasz mnie po ciemnozielonej lasce. W tamtych czasach laska nie była ani dobrą dupą, ani podporą kulawego, tylko symbolem elegancji”.
„Miałam z okna piękny widok – gdybym była epikiem o zabarwieniu lirycznym, to wyliczyłabym turnie, granie, wierzchołki i żleby, ale nie jestem, więc tylko powiem, że to okno wychodziło na Tatry”.
„(…) jechaliśmy z Misiem do Skolimowa, bo tam można było porozmawiać na jedyne interesujące mnie tematy: o tym, kto umarł, kto zachorował, co komu dolega i z kim ona sypiała przed wojną”.
„Jak ci się wydaje, że tylko siąść i płakać – rusz głową”.
To moje drugie wspomnienia Stefanii Grodzieńskiej, ale tak jak i pierwsze, czytane były jednym tchem i z niejednym zachwytem. Pierwsze, dotąd niezapomniane i jednak najulubieńsze, „Urodził go „Niebieski Ptak” opowiadały o przedwojniu, dramacie wojny i dedykowane były Fryderykowi Jarosemu. Te zaś, dotyczą całego okresu życia tej pełnej wdzięku, czaru i taktu Tancerki,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-15
Po lekturze Urbankowego "Waldorffa", a nawet już w jej trakcie, nabrałam ochoty, by poznać twórczość Stefana Kisielewskiego, którego, przyznaję ze wstydem, pomijałam dotąd w moich literackich wyborach. A że to ochota nieprzemożna, a i mistrz Urbanek sportretował w jednej biografii trzy pokolenia utalentowanych Kisielewskich, wiem, od czego to poznawanie rozpocznę.
Wracając zaś do bohatera dopiero co przeczytanej biografii, stwierdzam, że bardzo niewiele do tej pory wiedziałam o Jerzym Waldorffie. No właśnie, Waldorffie, a może Walldorfie lub Jerzym Preyssie? Mariusz Urbanek to wyjaśni. Opowie też o tym, dlaczego mieszkańcy Kartuz niekoniecznie lubili tego społecznika i dlaczego za nim wołali: „Bierzmy kije do golfa i idźmy na Waldorffa”.
Zawsze uważałam Jerzego Waldorffa za ikonę walki o polską kulturę i dziedzictwo narodowe. Dzięki niemu i jego społecznych akcjach udało się osiągnąć bardzo wiele. Urbanek obok dziejów życia, akcji społecznikowskich, kariery publicystycznej i literackiej pokazał również jego osobowość i charakter. Te podobały mi się jednak mniej. Dość chimeryczny, zbyt pewny siebie i swoich sprawczych mocy, chociaż, może właśnie te cechy pomogły mu te wszystkie cele zrealizować? Język zaś pan Jerzy miał niewyparzony i siekł adwersarzy, tak w mowie, jak i w piśmie, ciętymi i wiele mówiącymi ripostami i porównaniami. Mnie na określenie jego sposobu osiągania wyznaczonych celów przychodzi na myśl tylko jedno powiedzenie, które po strawestowaniu brzmi: krowa, która dużo ryczy, dużo mleka daje.
Nie będę zdradzać wszystkich tajemnic i bardziej lub mniej chlubnych osiągnięć tego publicysty i pisarza, krytyka muzycznego i wielkiego działacza społecznego, ponieważ książka opowiada o tym fenomenalnie. Wiem, że ja na pewno sięgnę po utwory napisane przez Jerzego Waldorffa.
Według mnie najpiękniej o swoim długoletnim przyjacielu napisał Stefan Kisielewski. I tak naprawdę te jego słowa wystarczyłyby za opinię tej książki.
„Można się na niego wściekać za czepianie się i bufonadę, kontrowersyjność i polemiczne szarże, ale nie można nie docenić, jak kunsztownie spaja epoki, opowiada młodym o przeszłości, ślepym o kolorach, a głuchym o muzyce. Anachronicznie staroświecki, a jednocześnie nowoczesny jak radio i telewizja. Żyjący w wymyślonym i stworzonym przez siebie azylu”.
Mister Oizo, dziękuję za ciekawą wymianę myśli podczas współczytania i tę niebywałą korektorską czujność, ostatecznie bardzo się udzielającą. ;)
Po lekturze Urbankowego "Waldorffa", a nawet już w jej trakcie, nabrałam ochoty, by poznać twórczość Stefana Kisielewskiego, którego, przyznaję ze wstydem, pomijałam dotąd w moich literackich wyborach. A że to ochota nieprzemożna, a i mistrz Urbanek sportretował w jednej biografii trzy pokolenia utalentowanych Kisielewskich, wiem, od czego to poznawanie rozpocznę....
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-15
Bardzo ucieszyła mnie ta książka. Tak bardzo, że gdy tylko odpakowałam ją z urodzinowego papieru, od razu postanowiłam przesunąć ją prawie na szczyt mojej czytelniczej listy. Zaczęła się obiecująco. Ironia Konwickiego w pierwszym zdaniu wywołała radość moich myśli na to co będzie dalej. Jakże mnie to optymistycznie nastawiło. Jednak po kilku stronach wspomnień Marii Konwickiej, czar prysł. 😔
Nie znajdziemy w tej książce afirmacji życia, przyjemnych, nostalgicznych wspomnień z lat dziecinnych, a nawet jeżeli takowe się przydarzą giną w natłoku narzekań i utyskiwań autorki. Niestety.
Liczyłam na pełne uroku wspomnienia córki o swojej rodzinie, na miarę Moniki Żeromskiej czy Kiry Gałczyńskiej. Zawiodłam się. Dostałam fragmenty mistycznych, metafizycznych i ezoterycznych przemyśleń autorki, z którymi zupełnie mi nie po drodze.
Jednak mimo dość przygnębiającej tonacji, wyłania się w tych wspomnieniach sporo normalnego, rodzinnego życia Konwickich i Leniców.
Więcej zdecydowanie przeczytamy o rodzinie i artystycznym rodowodzie matki autorki, niż ojca; co w ostatecznym rozrachunku uznaję za duży plus, mimo iż na początku, i po cichu, liczyłam na genealogię ze strony ojca.
Ojca w tekście Konwickiej również jest sporo. Autorka – córka przytacza wiele fragmentów z jego książek, głównie z „Kalendarza i kepsydry”, wspomina coroczne wakacje w tamtych PRL – owskich, wcale nie ekskluzywnych Chałupach, no może, ekskluzywnych jedynie towarzysko. Opisuje też zażyłość między rodzicami, opowiada trochę o siostrze i o kocie Iwanie, a także pokazuje starość ojca i jego ostatnie lata życia.
W początkach lektury, drażniły mnie amerykańskie perypetie Marii Konwickiej, bo niekoniecznie o nich chciałam czytać w tej książce, ale relacje bohaterki, jej spotkania i wspomnienia związane z Elżbietą Czyżewską bardzo mnie zainteresowały.
Denerwujące opisy i szczegóły ulic Manhattanu też mnie irytowały, bo nie będąc (jeszcze 😉) w NY nie ciekawiło mnie to wcale na jakich rogach, których ulic, oni wszyscy się spotykali. Pod koniec jednak i to się zmieniło. Postanowiłam, korzystając z cudów współczesnej technologii (mapa w Google’ach 🤪) podejrzeć te wszystkie miejsca i przyznam, że bardzo mnie ten wirtualny spacer po Manhattanie pochłonął, i co ciekawe - spodobał się. 😊
Po lekturze tej książki zostaję z hasłem używanym często przez Konwickiego, które od razu wpadło mi w oko i które powoli zaszczepiam na gruncie domowym, a brzmi ono: „co sami wiecie, a ja rozumiem”.
Jeżeli niestraszna Wam zgorzkniało – zrzędliwa tonacja i wizja świata schodzącego na psy 😉 – polecam dla wymienionych powyżej ciekawostek. 😊
Bardzo ucieszyła mnie ta książka. Tak bardzo, że gdy tylko odpakowałam ją z urodzinowego papieru, od razu postanowiłam przesunąć ją prawie na szczyt mojej czytelniczej listy. Zaczęła się obiecująco. Ironia Konwickiego w pierwszym zdaniu wywołała radość moich myśli na to co będzie dalej. Jakże mnie to optymistycznie nastawiło. Jednak po kilku stronach wspomnień Marii...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-11
"Afryka Kazika" zdobyta.
Najbardziej podobało mi się słowo „Od autora”, ale szkoda, że było na końcu, a nie na początku opowieści. Świetnym pomysłem było również wydrukowanie na wklejce książki, zdjęć z podróży oraz dołączona mapa Afryki z zaznaczonym szlakiem trasy Kazimierza Nowaka. Podobał mi się również ponadprzeciętny optymizm wędrownika, który radośnie i bardzo pozytywnie podchodził do wszelkich przeszkód i niewygód. Kazik jest żywym przykładem zasady, że jeżeli czegoś chcesz, to dasz radę.
W małej główce mojej córki na pewno została świadomość, że ta historia działa się bez mała sto lat temu i polski podróżnik naprawdę przejechał tę trasę głównie rowerem. Na pewnych odcinkach zdarzyło mu się pokonywać ją również konno, czółnem, a przez Saharę na wielbłądzie.
Mojej dziewięciolatce najbardziej podobał się rozdział o nocnych odwiedzinach skoczka pustynnego, o wizycie Kazika u króla Rwandy i o gepardziątku z kolcem w łapie. Mnie, o samotnych świętach Bożego Narodzenia na pustyni Kalahari.
Najmniej podobało mi się to, że Kazik, za każdym razem, gdy kogoś spotykał na swojej drodze i wdawał się z nim w pogawędkę, rozmawiał bez problemu w naszym ojczystym języku. Nieważne jaki reprezentant afrykańskiego plemienia miał do czynienia z Kazikiem – język polski nie był mu obcy.
Moja córka oceniła podróż Kazika na siedem i tyle wystawiam i ja, chociaż z utęsknieniem wypatrywałam ostatniego, czterdziestego rozdziału. I cieszę się, że oryginał, czyli „Listy z podróży afrykańskiej…” przeczytam dopiero teraz, bo w innym razie infantylizm tych przygód bardzo by mnie drażnił.
Tak czy inaczej polecam czytać. Nawet sześciolatkom. To książka zdecydowanie dla dzieci i im wcale nie przeszkadza to, co mnie irytuje. A przez laty zapomniana postać Kazimierza Nowaka warta jest przypomnienia i tym samym upamiętnienia.
"Afryka Kazika" zdobyta.
Najbardziej podobało mi się słowo „Od autora”, ale szkoda, że było na końcu, a nie na początku opowieści. Świetnym pomysłem było również wydrukowanie na wklejce książki, zdjęć z podróży oraz dołączona mapa Afryki z zaznaczonym szlakiem trasy Kazimierza Nowaka. Podobał mi się również ponadprzeciętny optymizm wędrownika, który radośnie i bardzo...
2023-09-28
György jest jedynakiem i po rozwodzie rodziców mieszka z ojcem. To prostolinijny nastolatek, ułożony, wychowany w świecie wartości. Mimo trwającej wojny prowadzi w miarę ustabilizowane życie w Budapeszcie. Jego historia rozpoczyna się w chwili, gdy ojciec przygotowuje się do wyjazdu do obozu w ramach „służby pracy”. Nikt tak naprawdę nie wie, co go tam czeka.
Czytelnik domyśla się, dokąd jedzie ojciec głównego bohatera i wie co go tam czeka.
I właśnie ta książka jest o tym, że my, czytelnicy, cały czas wiemy więcej niż György. Dlatego tak zaskakuje nas zachowanie chłopca, gdy sam zostaje zatrzymany i wywieziony.
My nie dziwimy się brutalnemu i nieludzkiemu zachowaniu policjantów, żandarmów, SS - manów, nie szukamy dla nich usprawiedliwień i nie próbujemy znaleźć logicznych wytłumaczeń ich działań - tak jak to robi György.
My wiemy. Wiemy ciągle więcej.
A on? Jemu wyobrażenie ludobójstwa nie przyszłoby na myśl. On mimo wszystko wierzy w człowieczeństwo.
I właśnie to, że György podporządkowuje się zasadom oprawców powoduje, że ta książka jest protestem przeciw zbrodni wyrządzanej ludzkości.
György jest jedynakiem i po rozwodzie rodziców mieszka z ojcem. To prostolinijny nastolatek, ułożony, wychowany w świecie wartości. Mimo trwającej wojny prowadzi w miarę ustabilizowane życie w Budapeszcie. Jego historia rozpoczyna się w chwili, gdy ojciec przygotowuje się do wyjazdu do obozu w ramach „służby pracy”. Nikt tak naprawdę nie wie, co go tam czeka.
Czytelnik...
2012-09-11
Miron B. jest mi bliski. I nawet nie literacko, bo z jego twórczości znam tylko „Pamiętnik…” i „Karuzelę z madonnami”, a tę ostatnią tylko dzięki temu, że śpiewała ją Ewa Demarczyk.
„Tajny dziennik” przeczytałam dziesięć lat temu i mimo tego upływu czasu tkwi we mnie ta Białoszewszczyzna. Samo życie twórcy, który potrafił patrzeć na świat bez różowych okularów i według mnie trafnie komentować rzeczywistość, pozwoliło spojrzeć na wiele spraw z zupełnie innej perspektywy. I to jego, Mirona patrzenie na świat i bycie w tym świecie uświadomiło mi i ciągle uświadamia jak wiele we mnie samej jest myślenia po Białoszewskiemu.
Ten dziennik jest dla mnie jedną z ważniejszych książek, a Miron tym samym jedną z ważniejszych postaci świata literatury.
Dzięki tym wspomnieniom poznałam też rodzinę Sobolewskich, w wersji udomowionej, z małą wtedy Justynką i jeszcze bez Celi.
Miron B. jest mi bliski. I nawet nie literacko, bo z jego twórczości znam tylko „Pamiętnik…” i „Karuzelę z madonnami”, a tę ostatnią tylko dzięki temu, że śpiewała ją Ewa Demarczyk.
„Tajny dziennik” przeczytałam dziesięć lat temu i mimo tego upływu czasu tkwi we mnie ta Białoszewszczyzna. Samo życie twórcy, który potrafił patrzeć na świat bez różowych okularów i według...
2023-08-12
„Leopold potrafił się stworzyć”.
Już nie pamiętam czyje to słowa przywołał Mariusz Urbanek w biografii o Tyrmandzie. I jak je traktować? Jako zarzut czy zaletę?
Ostatnio podczas pisania o innym „skandaliście” czasów PRL–u powołałam się na cytat Piotra Bratkowskiego, który pisał: „W świecie, w którym panuje absolutna dominacja konwencjonalnych zachowań kulturowych, jedyną formą walki człowieka o własną tożsamość jest permanentna autokreacja”.
Do Tyrmanda te słowa pasują chyba jeszcze bardziej niż do Iredyńskiego.
A biografia jest smutna. Jej autor jest enigmatyczny jak nigdy dotąd i niewiele ma do powiedzenia, bo głos oddał tym, którzy Tyrmanda znali, ale jak się okazuje wcale nie lubili. Jednak spędzali z nim czas. Większość wypowiadających się ma wielki żal do pisarza, za przedstawienie ich sylwetek w bardzo krzywym zwierciadle w zjadliwej powieści z kluczem - „Życie towarzyskie i uczuciowe”.
Takie wrażenie, tego żalu, odniosłam ja i Mariusz Urbanek zapewne też.
Jedynie kilka osób z otoczenia Tyrmanda wypowiada się o nim pozytywnie, w miarę pozytywnie lub neutralnie i są to m. in.: Barbara Hoff, Alina Janowska, Agnieszka Osiecka i Tadeusz Konwicki.
I chociaż nie znam człowieka, to na przekór wszystkim niezadowolonym, zniesmaczonym i obrażonym „znajomym” Tyrmanda, którzy niefajnie wypowiadali się o nim, czuję do Leopolda nić sympatii, za tę jego ekstrawagancję i nonkonformizm.
Tak mi się skojarzyło, że Tyrmand to taki warszawski Truman Capote, obnażający z masek pięknych, sławnych i bogatych. Oczywiście siebie oszczędzając. 🤭
Nie wiem co miał na myśli Urbanek nadając tej biografii tytuł: „Zły Tyrmand”. Można bowiem ten tytuł interpretować dwuznacznie.
Zły jako nieżyczliwy, niesympatyczny, zadzierający nosa, złośliwy - dokładnie taki, jakim widzieli go mniej i bardziej znajomi mu ludzie ze środowiska.
I „Zły”, jako super bohater z jego sztandarowej książki, walczący po dobrej stronie mocy.
Czyli w końcu jaki ten Tyrmand był? Dobry czy zły?
Postawa autora tej biografii, który nie opowiada się po żadnej ze stron, nie pochwala, ani nie gani i przez to daje możliwość wyrobienia sobie opinii utwierdza mnie tylko w tym, że Mariusz Urbanek dobrym biografem jest.
A ja po tej lekturze mam wielką ochotę sięgnąć po dwie książki Tyrmanda – „Filipa” i „Dziennik 1954”.
„Leopold potrafił się stworzyć”.
Już nie pamiętam czyje to słowa przywołał Mariusz Urbanek w biografii o Tyrmandzie. I jak je traktować? Jako zarzut czy zaletę?
Ostatnio podczas pisania o innym „skandaliście” czasów PRL–u powołałam się na cytat Piotra Bratkowskiego, który pisał: „W świecie, w którym panuje absolutna dominacja konwencjonalnych zachowań kulturowych, jedyną...
2014
2023-10-31
Od razu w pierwszym zdaniu (gdyby ktoś nie podołał reszcie „opinii” 😉) zachęcam bardzo do sięgnięcia po te wspomnienia.
Szczególnie zachęcam tych, którzy lubią czytać wspomnienia, którzy lubią klimat dwudziestolecia międzywojennego i którzy chcą poznać losy, nastroje i postawy mieszkańców Warszawy we wrześniu 1939 roku i podczas okupacji.
Są to wspomnienia o Fryderyku Járosym, w każdym razie jemu dedykowane, ale jednocześnie jest to przede wszystkim barwny opis artystycznego życia międzywojnia i jego najjaśniejszych kabaretowych gwiazd.
Na szczególne uznanie zasługuje jednak to JAK Grodzieńska o tym wszystkim opowiada. Inteligentnie, z humorem, z empatią, z wielkim sentymentem i nostalgią do miejsc, ludzi i czasów, które trwały tak krótko. Za krótko.
Kolejna część wspomnień to świadectwo sierpnia i września 1939 roku oraz lat okupacyjnych.
Nawet nie chcę podjąć się opisu tych wszystkich wzruszeń jakie ta część wspomnień na mnie wywarła. Najlepiej przeczytać je samemu. Grodzieńska, w bardzo swoim stylu, ukrywa wojenny koszmar pod powłoką zabawnych wydarzeń, sytuacji, ciekawych postaci życia codziennego, niezwykłych zbiegów okoliczności, dlatego tragedie, do których dochodzi, tym boleśniej odciskają piętno na czytelniku.
Na początku, gdy zaczęłam czytać te wspomnienia, przeraził mnie chaos i dygresje, bałam się, że ja tych wszystkich wątków nie posplatam. Jednak bardzo szybko autorka zapanowała nad chronologią i ciągłością wydarzeń, tak, że kolejne „skoki w bok” traktowałam jako osobliwe przypisy. Zaś, jakoś od połowy książki towarzyszyło mi jedno pragnienie – Być jak Stefania Grodzieńska.
A gdyby ktoś mnie zapytał, co zrobiło na mnie największe wrażenie w tej całej opowieści, bez wahania odpowiedziałabym – łódka zrobiona z kawiarnianej serwetki.
Na piedestał z kategorii: wspomnienia, którym do tej pory niepodzielnie władał Józef Hen wspięła się od teraz i Stefania Grodzieńska.
WYZWANIE CZYTELNICZE X 2023
Przeczytam książkę autora, którego polecili mi inni czytelnicy
Polecił mi @Mister Oizo
Od razu w pierwszym zdaniu (gdyby ktoś nie podołał reszcie „opinii” 😉) zachęcam bardzo do sięgnięcia po te wspomnienia.
Szczególnie zachęcam tych, którzy lubią czytać wspomnienia, którzy lubią klimat dwudziestolecia międzywojennego i którzy chcą poznać losy, nastroje i postawy mieszkańców Warszawy we wrześniu 1939 roku i podczas okupacji.
Są to wspomnienia o Fryderyku...
2023-10-18
Ciekawą koncepcję obrał Paweł Goźliński pisząc o Bronisławie Piłsudskim i jego dziejach. Zbudował fascynującą historię człowieka, jego czasów i ludzi, nie mając zbyt wielu źródeł i dokumentów na potwierdzenie niektórych swoich tez.
Podobnie, chociaż z wiadomych względów bardziej zagadkowo, opisał Wojciech Orliński Kopernika. Obu autorów łączy to, że spróbowali stworzyć obraz ludzi z krwi i kości, a nie biogramy do encyklopedii.
Niezwykłym przeżyciem poznawczym i emocjonalnym było odkrywanie krok po kroku tego mało znanego życiorysu skromnego Bronisia, o którym pamięć przepadła przysłonięta potężnym cieniem jego młodszego brata Ziuka.
Wprowadzenie dwóch narratorów to również sprytny zabieg kompozycyjny. Dynamizuje wydarzenia i każe czytelnikowi być czujnym. Chociaż może trochę przeszkadzać podczas słuchania, jak to było w moim wypadku. Czasami zastanawiałam się bowiem - kto teraz opowiada? Czyja to perspektywa? Mimo to, ta druga perspektywa, od której książka się zaczyna i to kim jest narrator były dla mnie na początku niespodzianką i pewnego rodzaju wyzwaniem, by odgadnąć tożsamość bohatera i narratora zarazem.
Uważam, że bardzo warto poznać życie Akana i nie dlatego tylko, że był bratem tego bardziej znanego Piłsudskiego, ale dlatego, że był Bronisławem Piłsudskim, diametralnie inną osobowością, ale jakże równie znakomitą i z jakimi imponującymi dokonaniami natury etnograficznej.
No i ten Czechow na Sachalinie oraz cała gama innych historycznych postaci, które przewijają się na kartach książki
Po przeczytaniu „Akana” nabrałam ochoty na zgłębienie dwóch książek: „Wyspy Sachalin” Czechowa i „Wacława Sieroszewskiego żywota niespokojnego” autorstwa jego wnuka Andrzeja.
Obejrzałam też krótki film dokumentalny pt. Orzeł i Chryzantema, w którym wnuk Bronisława Piłsudskiego mówi o swojej rodzinie i nieznanym mu dziadku. Wzruszający dokument.
WYZWANIE CZYTELNICZE X 2023
Przeczytam książkę autora, którego polecili mi inni czytelnicy
Polecił mi @Aguirre
Ciekawą koncepcję obrał Paweł Goźliński pisząc o Bronisławie Piłsudskim i jego dziejach. Zbudował fascynującą historię człowieka, jego czasów i ludzi, nie mając zbyt wielu źródeł i dokumentów na potwierdzenie niektórych swoich tez.
Podobnie, chociaż z wiadomych względów bardziej zagadkowo, opisał Wojciech Orliński Kopernika. Obu autorów łączy to, że spróbowali stworzyć...
2023-07-31
Listy czytane były długo, bo wnikliwie. Z sięganiem do wielu dodatkowych źródeł.
I właśnie taka gruntowna lektura korespondencji daje mi najpełniejszą satysfakcję.
Uwielbiam też znajdować w czytanych lekturach słowa, których nie znam. I podczas lektury tych listów trafił mi się taki bonus. Lechoń użył słowa – grandilokwencja. Mimo iż pięknie ono brzmi, niekoniecznie warto postępować zgodnie z jego znaczeniem.
Listy są Wierzyńskiego i Lechonia, ale żeby mogły być w takiej formie, wymagającej jedynie zdjęcia ich z półki, ktoś trzeci musiał o to zadbać. To monstrualne zadanie wykonała Beata Dorosz z pomocą Pawła Kądzieli. Podziwiam zawsze pracę tych mistrzów drugiego planu, których nazwisko nie figuruje na okładce, ale ich trud w dotarciu, odczytaniu, segregacji korespondencji jest iście benedyktyński. A te wszystkie przypisy, bez których treść listów byłaby enigmatyczna i niezrozumiała? Skądś się przecież biorą. Dlatego chylę czoła i zawsze zwracam uwagę na to, kto opracował dany zbiór epistolograficzny.
Lechoń i Wierzyński jeszcze w międzywojennej Polsce zadzierzgnęli nić przyjaźni, która na obczyźnie zmieniła się w tę na śmierć i życie.
Ich listy pokazują jak obaj poeci, doceniani jeszcze tak niedawno, nagradzani, rozchwytywani, nagle zostają wysadzeni z siodła. Osamotnieni, pozbawieni ojczyzny, zdezorientowani w powojennym świecie, nie umiejący się odnaleźć wśród intryg i emigracyjnych przepychanek.
B. Dorosz pisze we wstępie:
„galeria postaci szkicowanych w listach jest jedynym w swoim rodzaju kalejdoskopem społeczno – politycznym, intelektualno – artystycznym i psychologiczno – obyczajowym. A „drapieżność” i „jadowitość” satyry wymierzonej w bliźnich czyni z tych fragmentów prozę literacką z gatunku pamfletu o niepowtarzalnym wręcz smaku artystycznym”.
I tak właśnie jest.
Sporo w tych listach złośliwych plotek i codziennych życiowych zmagań z przeciwnościami losu. Dużo narzekania u Lechonia i słów otuchy w odpowiedziach Wierzyńskiego. Sam Lechoń zdaje sobie od czasu do czasu sprawę z tego, że jest ciężarem dla przyjaciela. Wierzyński zaś do końca próbuje zmotywować go do działania, pocieszyć, wzmocnić psychicznie.
Podczas czytania ma się ciągle to wrażenie, że Lechoń był sporym wyzwaniem dla obojga Wierzyńskich. Oni, mimo wszystko, próbowali na obczyźnie zacząć wszystko od początku, jednak energia, którą poświęcali na wzmacnianie kondycji psychicznej przyjaciela bardzo osłabiała ich działania w budowaniu nowego życia. Mimo to Wierzyński nigdy w swoich listach nie ma do Lechonia ani jednego słowa wyrzutu. Jakże on czuje się za niego odpowiedzialny.
Przykład jednego z wielu podobnych zdań kończących listy Lechonia: „Całuję Cię i idę umrzeć ze zmęczenia”.
I fraza, też jedna z wielu, z listu Wierzyńskiego: „Myślimy i mówimy często o Tobie i jeśli myśli przenikają wszechświat, powinno być koło Ciebie trochę serdecznej atmosfery”.
WYZWANIE CZYTELNICZE VII 2023
Przeczytam książkę, której tytuł lub nazwisko autora zaczyna się na „L”
Listy czytane były długo, bo wnikliwie. Z sięganiem do wielu dodatkowych źródeł.
I właśnie taka gruntowna lektura korespondencji daje mi najpełniejszą satysfakcję.
Uwielbiam też znajdować w czytanych lekturach słowa, których nie znam. I podczas lektury tych listów trafił mi się taki bonus. Lechoń użył słowa – grandilokwencja. Mimo iż pięknie ono brzmi, niekoniecznie...
2023-07-13
Sięgając po "Testament..." nie wiedziałam zupełnie na co się porywam. Czynnikiem decydującym była rekomendacja @Iwony i fakt, że tekst czyta Janusz Zadura.
I nie zawiodłam się.
Miałam co prawda dwa momenty krytyczne, ale talent interpretacyjny lektora nie pozwolił mi porzucić tej opowieści.
Utwór to specyficzny i nie każdemu może się spodobać, a Kościuszki w Kościuszce jest tu tyle co Kopernika w Koperniku u Wojciecha Orlińskiego w "Koperniku. Rewolucjach", czyli niewiele.
Zdarzają się pewne dłużyzny i mało istotne historyjki, o których sam ordynans Grippy mówi: „nie wiem co tu gadać więc gadam byle co”.
Mimo wszystko, po wysłuchaniu całości czuję satysfakcję. Kilka generalskich nazwisk, nazw miejscowości i nazw pól bitewnych ważnych w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych na pewno zostanie mi w głowie. Zaciekawiła mnie też postać Sally Hemings, o której nigdy nie słyszałam.
I ten charakterystyczny język Agrippy, w rewelacyjnym wykonaniu Zadury, np.: „Mówię wam ludzie. Uważajta co czytacie po gazetach, bo potrafią kłamać jak najęte”.
Sięgając po "Testament..." nie wiedziałam zupełnie na co się porywam. Czynnikiem decydującym była rekomendacja @Iwony i fakt, że tekst czyta Janusz Zadura.
I nie zawiodłam się.
Miałam co prawda dwa momenty krytyczne, ale talent interpretacyjny lektora nie pozwolił mi porzucić tej opowieści.
Utwór to specyficzny i nie każdemu może się spodobać, a Kościuszki w Kościuszce...
2023-04-30
Tak się złożyło, że gdy słuchałam biografii Sienkiewicza, równolegle czytałam o Makuszyńskim i zauważyłam kilka podobieństw w ich życiorysach. Przede wszystkim literacki start obydwu miał miejsce w redakcjach gazet, które ułatwiły im zaistnienie przed szeroką publicznością, drugim wspólnym rysem było życie na świeczniku i ustach Polaków, a kolejnym – z jednej strony brak uznania krytyków literackich, którzy podważali „jakość” pisanych przez obydwu pisarzy utworów, a z drugiej – nimb uwielbienia i zachwytu zwykłych czytelników.
Wracając jednak do głównego bohatera tej biografii, to bardzo podobał mi się rozdział dotyczący wyprawy Sienkiewicza do Ameryki. Nie zdawałam sobie sprawy dotąd jaka to była przygoda życia, w dodatku fragmenty dotyczące Modrzejewskiej spowodowały, że na pewno sięgnę i po jej biografię.
Stwierdzam, że jest to książka napisana sprawnie, przystępnie i ciekawie. Idealna dla osób, które o Sienkiewiczu nie wiedzą nic lub zaledwie trochę. Fakty, które już znałam z innych opracowań są przedstawione interesująco i mimo ich znajomości sposób ich prezentacji przykuwa uwagę.
Polecam.
Tak się złożyło, że gdy słuchałam biografii Sienkiewicza, równolegle czytałam o Makuszyńskim i zauważyłam kilka podobieństw w ich życiorysach. Przede wszystkim literacki start obydwu miał miejsce w redakcjach gazet, które ułatwiły im zaistnienie przed szeroką publicznością, drugim wspólnym rysem było życie na świeczniku i ustach Polaków, a kolejnym – z jednej strony brak...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-23
Genialnie Urbanek opisał sylwetki i dzieje lwowskich matematyków oraz klimat przedwojennego Lwowa.
Książkę czytałam jednym tchem i nie miałam ochoty odłożyć jej nawet na chwilę.
Będąc totalną ignorantką w dziedzinie nauk ścisłych, nie znałam zupełnie nazwisk bohaterów tej niecodziennej biografii. Na szczęście to się zmieniło.
Trzeba przeczytać, by zrozumieć fenomen tej książki, którą bardzo polecam.
Genialnie Urbanek opisał sylwetki i dzieje lwowskich matematyków oraz klimat przedwojennego Lwowa.
Książkę czytałam jednym tchem i nie miałam ochoty odłożyć jej nawet na chwilę.
Będąc totalną ignorantką w dziedzinie nauk ścisłych, nie znałam zupełnie nazwisk bohaterów tej niecodziennej biografii. Na szczęście to się zmieniło.
Trzeba przeczytać, by zrozumieć fenomen tej...
2023-04-23
Sądząc jedynie po tytule założyłam, że będzie to historia kobiet i dziewczyn z Pomocniczej Służby Kobiet będących już w składzie 2 Korpusu Polskiego i ich dróg prowadzących bojowym szlakiem, od chwili przedostania się do Iranu, aż do końca wojennej tułaczki.
W książce zaś poznajemy dość kompletne biogramy kobiet, ale nacisk w nich położony jest na dwie podstawowe cezury – moment aresztowania i zsyłki w głąb ZSRR oraz chwilę, gdy dociera do nich wieść o utworzeniu Polskich Sił Zbrojnych na terenie Związku Sowieckiego.
Historie wszystkich bohaterek pomiędzy tymi granicznymi wydarzeniami są niezwykle podobne: pobyt w łagrach, więzieniach i miejscach zsyłek naznaczony ogromnym cierpieniem, głodem i chorobami. Dlatego mocno wzruszały mnie fragmenty z opisami niedowierzania i radości, gdy gruchnęła wieść o tworzącej się polskiej armii. Ileż determinacji, sił, pomysłowości miały te dziewczyny i kobiety, by wywalczyć dla siebie, a nierzadko także dla innych, miejsce w PSK i by wyrwać się z „kraju niewoli”.
Jeżeli chodzi o formę prezentowania życiorysów, to jedne były przedstawione barwnie i ciekawie, drugie znośnie, a inne schematycznie i sztucznie. Szczególnie raziły mnie quasi - wywiady z ich infantylnie sformułowanymi pytaniami. Ponadto w tym ostatnim przypadku interpretacja lektorki trywializowała je doszczętnie.
I mimo iż czego innego się spodziewałam, i że formalnie też nie do końca było najlepiej, to ostatecznie dowiedziałam się więcej niż oczekiwałam. A szczególnie zasłuchałam się w historię Karoli Uniechowskiej i Zofii Hertz wieloletniej współpracownicy Jerzego Giedroycia.
Historie tych odważnych kobiet zasługują na pamięć i dlatego warto je poznać.
WYZWANIE CZYTELNICZE IV 2023
Przeczytam (auto) biografię
Sądząc jedynie po tytule założyłam, że będzie to historia kobiet i dziewczyn z Pomocniczej Służby Kobiet będących już w składzie 2 Korpusu Polskiego i ich dróg prowadzących bojowym szlakiem, od chwili przedostania się do Iranu, aż do końca wojennej tułaczki.
W książce zaś poznajemy dość kompletne biogramy kobiet, ale nacisk w nich położony jest na dwie podstawowe cezury –...
2023-04-11
Najbardziej w tej biografii podobał mi się głos Marka Niedźwieckiego i jego interpretacja napisanych przez siebie wspomnień, ponieważ ma się wrażenie, że on ich nie czyta, tylko snuje gawędę o swoim życiu i jego kolejach.
Nigdy nie należałam do fanów Listy Przebojów Trójki, bo w tamtym czasie byłam zadeklarowaną fanką Radia Dzieciom I Programu Polskiego Radia. Jednak pięć lat ode mnie starsza siostra mojej mamy fanką Marka Niedźwieckiego była. I tak chcąc nie chcąc, niejako rykoszetem ta audycja trafiała i we mnie. Stąd wzięła się jako taka znajomość autora tych wspomnień.
Po audiobook sięgnęłam z ciekawości i z nostalgii za tamtymi czasami. Słuchałam z przyjemnością o drodze zwykłego chłopaka z Szadku do warszawskiej rozgłośni. Sporo jest w tych wspomnieniach anegdot i realiów PRL-u, a o perypetiach z nazwiskiem dziennikarza usłyszałam po raz pierwszy.
Myślę, że nie tylko dla fanów, ale na pewno dla tych, którzy lubili i lubią słuchać radia.
WYZWANIE CZYTELNICZE IV 2023
Przeczytam (auto) biografię
Najbardziej w tej biografii podobał mi się głos Marka Niedźwieckiego i jego interpretacja napisanych przez siebie wspomnień, ponieważ ma się wrażenie, że on ich nie czyta, tylko snuje gawędę o swoim życiu i jego kolejach.
Nigdy nie należałam do fanów Listy Przebojów Trójki, bo w tamtym czasie byłam zadeklarowaną fanką Radia Dzieciom I Programu Polskiego Radia. Jednak pięć...
2023-04-06
Nostalgiczne i anegdotyczne powroty Wańkowicza do dziecięctwa na Wileńszczyźnie. Jest w tym tekście wielki ładunek emocjonalny i świadomość, że „to” już nie wróci – jak to w przypadku podróży do kraju lat dziecinnych bywa.
Mimo, że to tylko migawki, przede wszystkim z młodszego okresu życia pisarza i mimo, że z lektorem też musiałam się oswoić – podobało mi się i szkoda, że skończyło się tak szybko.
WYZWANIE CZYTELNICZE IV 2023
Przeczytam (auto) biografię
Po raz pierwszy przeczytana w 1991
Nostalgiczne i anegdotyczne powroty Wańkowicza do dziecięctwa na Wileńszczyźnie. Jest w tym tekście wielki ładunek emocjonalny i świadomość, że „to” już nie wróci – jak to w przypadku podróży do kraju lat dziecinnych bywa.
Mimo, że to tylko migawki, przede wszystkim z młodszego okresu życia pisarza i mimo, że z lektorem też musiałam się oswoić – podobało mi się i szkoda,...
Nazwisko - Kisielewski - nie było mi obce, ale tak naprawdę nie wiedziałam, kto za nim się kryje. Jaki to rodzaj twórcy, osobowości, człowieka. Podczas lektury biografii Jerzego Waldorffa, Stefan Kisielewski wyskoczył z niej jak diabeł z pudełka. Spodobał mi się Kisielewski jako przyjaciel. Spodobała mi się jego przekora i złośliwość, ale taka, w granicach przyzwoitości, która nie miała krzywdzić, tylko trochę prowokować i rozładowywać napięcie. Mariusz Urbanek w „Waldorffie. Ostatnim baronie Peerelu” pokazał publicystę Tygodnika Powszechnego tak, że zapragnęłam przyjrzeć mu się bliżej.
Przyglądanie się rozpoczęłam od „Abecadła Kisiela”. Dzisiaj mało interesującego i nudnego w odbiorze. Jeszcze na początku, gdy wyłuskiwałam z niego nazwiska mi znane, byłam ciekawa, co autor myślał o danym człowieku, gdy jednak zaczęłam czytać nazwiska kolejno, alfabetycznie, czar prysł. W większości bowiem są to biogramy sławnych przedstawicieli (dzisiaj w większości wymarłych) świata politycznego, kulturalnego i literackiego, ale popularnych w „swoich” czasach, nieutrwalonych w obecnej pamięci. Ponadto zdarza się Kisielowi powtarzać, używać tych samych określeń, co ani nie śmieszy, ani nie bawi. Jedynie kilka opinii mnie rozweseliło, chociażby ta o Zofii Hertz – „prawa ręka Giedroycia. Niesamowita pracownica, która pracuje dzień i noc, która się nie bardzo zna na polityce. […] Jest fanatyczką Giedroycia i „Kultury”. Jak coś złego powiesz o „Kulturze”, to ona cię zabije”.
„Testament Kisiela” to zbiór zapisanych rozmów telefonicznych Piotra Gabryela ze Stefanem Kisielewskim z lat 1990-1991, publikowanych na łamach „Wprost”. Są to przemyślenia, opinie i dywagacje Kisiela na bieżącą wówczas sytuację polityczną i gospodarczą państwa polskiego. Z dzisiejszej perspektywy nie wzbudzają emocji. Najbardziej podobały mi się dwa teksty – „Mity polskie” i „Plagi główne”.
Wydaje mi się, że Kisiel, tak jak „bohaterowie” jego „Abecadła…”, był człowiekiem tamtych, odległych już teraz, minionych czasów. Przebrzmiał.
Nazwisko - Kisielewski - nie było mi obce, ale tak naprawdę nie wiedziałam, kto za nim się kryje. Jaki to rodzaj twórcy, osobowości, człowieka. Podczas lektury biografii Jerzego Waldorffa, Stefan Kisielewski wyskoczył z niej jak diabeł z pudełka. Spodobał mi się Kisielewski jako przyjaciel. Spodobała mi się jego przekora i złośliwość, ale taka, w granicach przyzwoitości,...
więcej Pokaż mimo to