rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Jak zwykle w przypadku powieści Lema wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. Najpierw, na podstawie drobiazgowych opisów, zwizualizowałam edeńską przestrzeń i jej specyficzny koloryt, który, miałam takie nieodparte wrażenie, sam Lem stworzył po wzięciu halucynogennych środków. Surrealistyczne przestrzenie, dziwne fabryki i te masowe groby. Od razu narzuciła mi się jedna z hipotez Wojciecha Orlińskiego, z jego biografii o Lemie, że te kości, groby, egzekucje, to próba poradzenia sobie z wojenną traumą, czyli z lwowskim okresem życia pisarza i jego obserwacjami pogromów oraz lwowskiego getta.
Na pewno ten tekst to antyutopia, w której świat dążąc do doskonałości, zatraca się w niszczeniu tego, co mniej doskonałe. Na domiar tego całego złego jeszcze ta gorzko-ironiczna nazwa, Eden.
Występujących w powieści sześciu bohaterów identyfikujemy poprzez ich zawód i funkcję, którą sprawują. Świetnie nakreślił Lem ich sylwetki, z których każda jest różna i często ma inne pomysły na wyjście z opresji, w które co rusz wpadają.
Przez ten początkowy rozbieg, rozwlekle i drobiazgowo opisywany krajobraz Edenu, można rozpoznać, że książka w swej pierwotnej postaci była pisana i drukowana w odcinkach. I to jest mój jedyny zarzut pod jej adresem. Ta przydługo ciągnąca się zapowiedź wydarzeń właściwych.

Jak zwykle w przypadku powieści Lema wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. Najpierw, na podstawie drobiazgowych opisów, zwizualizowałam edeńską przestrzeń i jej specyficzny koloryt, który, miałam takie nieodparte wrażenie, sam Lem stworzył po wzięciu halucynogennych środków. Surrealistyczne przestrzenie, dziwne fabryki i te masowe groby. Od razu narzuciła mi się jedna z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Bardzo skandynawska literatura. Takie było moje pierwsze wrażenie. Chodzi mi o ten szwedzki, prosty i konkretny realizm w budowaniu surowego świata przedstawionego.
Pierwszoplanowymi bohaterkami tej powieści są kobiety. Zaprawione w trudach życia i zdane na siebie, próbują samotnie stawić czoła problemom, bo mężczyźni raczej stoją z boku i tylko przeszkadzają. Tym kobietom, rzecz jasna.
Niestety, z żadną z bohaterek nie umiałam się utożsamić i postawić w jej sytuacji, żadna nie stała mi się na tyle bliska, by móc wraz z nią współodczuwać. A przecież ich życiowe doświadczenia wołały o współczucie i były mocno skomplikowane, a w przypadku Andżeliki dojmująco dramatyczne. Z tych wszystkich kobiecych spadkobierczyń Augusty, najbliższa była mi, mocno drugoplanowa, Siri.
Mimo iż w konstrukcji tej książki nie zauważyłam wad, cechuje ją naprawdę dobry styl i język, to mnie, zupełnie nie przypadła do gustu. Może poprzez spiętrzenie przygnębiających wydarzeń i przedstawienie czegoś na kształt fatum ciążącego nad żeńskimi sukcesorkami Augusty? Może poprzez bardzo pesymistyczny wydźwięk tej opowieści? Może przez brak chociażby, przebłysku radości w życiu którejkolwiek z bohaterek? I chyba właśnie ten brak poczucia szczęścia, nawet tego duchowego czy wewnętrznego, doskwierał mi najbardziej.
Co więcej, zderzenie infantylnej radości lektorki podczas interpretacji, z trudnym i przygnębiającym tematem, na początku straszliwie mnie irytowało. Potem się przyzwyczaiłam.
Nie wiem dlaczego, ale seniorka rodu, Augusta, swoim dość szorstkim obejściem przypominała mi Selmę Lagerlöf i do końca książki, nie umiałam się uwolnić od wizerunku Augusty z twarzą i sposobem bycia Selmy.

Bardzo skandynawska literatura. Takie było moje pierwsze wrażenie. Chodzi mi o ten szwedzki, prosty i konkretny realizm w budowaniu surowego świata przedstawionego.
Pierwszoplanowymi bohaterkami tej powieści są kobiety. Zaprawione w trudach życia i zdane na siebie, próbują samotnie stawić czoła problemom, bo mężczyźni raczej stoją z boku i tylko przeszkadzają. Tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Sięgnęłam po tę książkę skuszona nazwiskiem Petry Dvořákovej, bo jej „Wrony” zrobiły na mnie wrażenie.
Tym razem, nie dość, że temat okazał się kontrowersyjny, to i jego ujęcie jest niejednoznaczne. Ta prowokacyjna lektura burzy wewnętrzny spokój czytelnika (mój zburzyła) i utrudnia dokonanie jednoznacznej oceny, która, niby, nie powinna budzić wątpliwości. Szczególnie rodziców.
Łatwo jest oceniać, szufladkować i odwoływać do stereotypów. Łatwo z góry przesądzać.
Kto jest bez grzechu niech pierwszy rzuci kamień.

Sięgnęłam po tę książkę skuszona nazwiskiem Petry Dvořákovej, bo jej „Wrony” zrobiły na mnie wrażenie.
Tym razem, nie dość, że temat okazał się kontrowersyjny, to i jego ujęcie jest niejednoznaczne. Ta prowokacyjna lektura burzy wewnętrzny spokój czytelnika (mój zburzyła) i utrudnia dokonanie jednoznacznej oceny, która, niby, nie powinna budzić wątpliwości. Szczególnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Tekst sztuki nowoczesnej coraz mniej nadaje się do czytania. Coraz bardziej staje się partyturą, która żyć zaczyna dopiero na scenie, w grze, w spektaklu”. W pełni zgadzam się z Gombrowiczem. Jego dramaty oglądałam i mam wrażenie, że gdybym je tylko przeczytała, uznałabym je za dziwne i nieczytelne. „Operetka”, tak jak „Ślub”, jest niesłychanie scenicznym tekstem.
Z trzech znanych mi dramatów Gombrowicza, „Operetkę” lubię najbardziej. Uwielbiam w niej „krzesełka lorda Blotton”! Są one dla mnie ulubioną sekwencją tej sztuki, a zarazem kwintesencją ignorancji, wynoszących się ponad zwyczajnego człowieka, wszelkiej maści notabli i elit. Te dość deprymujące „krzesełka” udały się Gombrowiczowi.
Dzieje dwudziestego wieku Gombrowicz prezentuje na wybiegu, robi z nich rewię mód, a szaleństwo stroju ma pokazać, jak wszelkie ideologie deformują ludzką podmiotowość i indywidualizm. Czyli znowu… forma. „Istotna dla zrozumienia sensu dzieła jest opozycja strój–nagość. Modne ubranie to zniewolenie, człowiek jest w nim uwięziony jak „w stroju najdziwaczniejszym, najokropniejszym”. To także obraz dziejów, teraźniejszości, przyszłości. […] Operetkową maskaradę ociekającą krwią można znaleźć w wielu przejawach współczesnego świata, jaki więc jest, jaki będzie ludzki strój? Człowiek śni, marzy o nagości, to jego nadzieja”.

Książę
„W czasach dzisiejszych, w czasach, jak dzisiejsze, socjalistyczno-demokhatycznych i ateistycznie-socjalistycznych, sthój stał się najsilniejszym bastionem klasy wyższej. […] Sthój i maniehy, oto bastion masz na wysokościach! Hosanna!”

Księżna
„Nagość, phoszę państwa, jest demagogiczna, jest wphost socjalistyczna, bo i cóż by było, gdyby gmin odkhył, że nasza dupa taka sama?!”

Fior
„Przeklinam ludzki strój, przeklinam maskę
Co nam się w ciało wżera, okrwawiona
Przeklinam mody, przeklinam kreacje
Krój pantalonów przeklinam i bluzek
Zanadto w nas się wgryzł!”

WYZWANIE CZYTELNICZE III 2024
Przeczytam książkę literackiego patrona z lat 2020 - 2024

„Tekst sztuki nowoczesnej coraz mniej nadaje się do czytania. Coraz bardziej staje się partyturą, która żyć zaczyna dopiero na scenie, w grze, w spektaklu”. W pełni zgadzam się z Gombrowiczem. Jego dramaty oglądałam i mam wrażenie, że gdybym je tylko przeczytała, uznałabym je za dziwne i nieczytelne. „Operetka”, tak jak „Ślub”, jest niesłychanie scenicznym tekstem.
Z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Gdybym nie oglądała nigdy „Ślubu”, to po jego przeczytaniu czułabym się wyjątkowo zagubiona.
Jak bowiem „odgadnąć sens snu”? W dodatku nie swojego.
A tu znowu chodzi o „formę”, która, aby umożliwić ludziom współistnienie, jednocześnie ogranicza i blokuje prawdziwą osobowość.
Henryk pyta: - Czy istnieje czyste „ja”?
No właśnie? Istnieje? Czy zawsze można naprawdę być sobą, w każdej sytuacji i relacji?
„Jeden upija się drugim
Lecz każdy pragnie trzeźwego udawać, tak jak ja.
Ależ w takim razie to farsa!
Jeden pijak, aby trzeźwego udawać, przystosowuje się do pijaństwa drugiego pijaka, który, aby trzeźwego udawać, przystosowuje się do pijaństwa innego pijaka, który…
A zatem wszystko to kłamstwo! Każdy mówi
Nie to co chce powiedzieć, lecz to co wypada”.
Henryk to zdecydowanie bohater tragiczny. Próbuje na nowo się określić, stworzyć, dokonać inicjacji, ale niestety przegrywa.
„Tu wszyscy udają siebie samych… i kłamią, żeby prawdę powiedzieć…”.

WYZWANIE CZYTELNICZE III 2024
Przeczytam książkę literackiego patrona z lat 2020 - 2024

Gdybym nie oglądała nigdy „Ślubu”, to po jego przeczytaniu czułabym się wyjątkowo zagubiona.
Jak bowiem „odgadnąć sens snu”? W dodatku nie swojego.
A tu znowu chodzi o „formę”, która, aby umożliwić ludziom współistnienie, jednocześnie ogranicza i blokuje prawdziwą osobowość.
Henryk pyta: - Czy istnieje czyste „ja”?
No właśnie? Istnieje? Czy zawsze można naprawdę być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„Nie możesz sam jeden stać, kiedy wszyscy klęczymy”.
To ostatnie zdanie dramatu zrobiło na mnie wrażenie. No i Filip klęka, i wraca do dworskiej formy.
A Iwona? Prawie nie mówi nic, prawie nie robi nic, „jest w niej jakaś niedomoga organiczna”, a mimo to nokautuje dworskich pozerów i udawaczy. Krępuje, dekoncentruje, wyprowadza z równowagi i komplikuje uformowane, do tej pory, życie dworskie. I wcale nie jest intrygantką! Ona, jedyna, nie udaje. Jest przyziemną, zwyczajną i bardzo przeciętną postacią, ale właśnie poprzez brak „formy” burzy pozorny dworski ład i porządek. To modelowa persona non grata. „Jej biologiczna dekompozycja rodzi niebezpieczne skojarzenia, nasuwa każdemu na myśl własne lub cudze braki i defekty”.
Z trzech napisanych przez Gombrowicza dramatów (pomijając niedokończoną „Historię”) „Iwona…” jest najstarsza i według mnie, niestety, najsłabsza. Akcja dramatu, poszczególne sceny i perypetie sklecone są dość nijako, nieudolnie i jakby przypadkowo. Myślę, że nadrzędnym atutem tego tekstu jest gombrowiczowska ironia i słowo oraz trafne pokazanie relacji międzyludzkich — jak na siebie wpływamy, jak się na sobie wzorujemy, jak na siebie oddziałujemy — czyli to, co Gombrowicz lubił najbardziej. Najbliżej „Iwonie…” do farsy i groteski, chociaż czuć w niej także szekspirowskiego ducha, bo ten nóż w ręku Filipa przed pokojem Iwony, ten kosz trzymany przez Cyryla. I te tajemnice, i spiski prowadzące do tragicznego finału, wywołanego wręcz na zamówienie.
Dla mnie „Iwona…” nie jest mistrzostwem gatunku, ale jej siła tkwi w przekazie. I, jak w przypadku każdego z dramatów Gombrowicza, warto obejrzeć spektakl, bo dopiero wtedy tekst nabiera znaczenia.

WYZWANIE CZYTELNICZE III 2024
Przeczytam książkę literackiego patrona z lat 2020 - 2024

„Nie możesz sam jeden stać, kiedy wszyscy klęczymy”.
To ostatnie zdanie dramatu zrobiło na mnie wrażenie. No i Filip klęka, i wraca do dworskiej formy.
A Iwona? Prawie nie mówi nic, prawie nie robi nic, „jest w niej jakaś niedomoga organiczna”, a mimo to nokautuje dworskich pozerów i udawaczy. Krępuje, dekoncentruje, wyprowadza z równowagi i komplikuje uformowane, do tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

„Ludzie ludziom zgotowali ten los” - napisała Nałkowska i dała życie słynnej maksymie. Maksymie, która może stanowić także motto książki Dalii Grinkevičiūtė.
A książka ta, to świadectwo i pomnik wystawiony wszystkim litewskim zesłańcom, przetransportowanym w czasie II wojny światowej nad Morze Łaptiewów, morze poza kołem podbiegunowym. Tam, poprzez nieludzkie traktowanie skazanym na nieludzkie upokorzenia, cierpienia i śmierć.
Ten pamiętnikarski, a zarazem zbeletryzowany zapis, czyni z tej opowieści wiarygodny, chociaż niewyobrażalnie wstrząsający dowód na zło, które działo się pod „patronatem” człowieka. Litewska kilkunastolatka, której poukładany i pełen wartości świat nagle runął, opisuje walkę, nawet nie o godność, ale o prymitywny byt. Drastyczne są to opisy i przykłady, na to, do czego zdolny staje się człowiek w obliczu śmierci. Równie przerażająca jest część druga, w której Dalia opisuje swoje życie po powrocie na Litwę. Jako wieloletnia zesłańczyni, mimo że uzyskała dyplom lekarki, mogła pracować jedynie na prowincji, gdzie była traktowana marginalnie i bez szacunku, stale pod czujnym nadzorem władz.
Dla mnie jednak najbardziej dojmującym i trudnym do zapomnienia wydarzeniem w tej historii, będzie śmierć matki Dalii, już w Kownie, a przede wszystkim jej pochówek.

„Ludzie ludziom zgotowali ten los” - napisała Nałkowska i dała życie słynnej maksymie. Maksymie, która może stanowić także motto książki Dalii Grinkevičiūtė.
A książka ta, to świadectwo i pomnik wystawiony wszystkim litewskim zesłańcom, przetransportowanym w czasie II wojny światowej nad Morze Łaptiewów, morze poza kołem podbiegunowym. Tam, poprzez nieludzkie traktowanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

To moje drugie wspomnienia Stefanii Grodzieńskiej, ale tak jak i pierwsze, czytane były jednym tchem i z niejednym zachwytem. Pierwsze, dotąd niezapomniane i jednak najulubieńsze, „Urodził go „Niebieski Ptak” opowiadały o przedwojniu, dramacie wojny i dedykowane były Fryderykowi Jarosemu. Te zaś, dotyczą całego okresu życia tej pełnej wdzięku, czaru i taktu Tancerki, Pisarki, Aktorki. Śmiało, a nawet bardzo śmiało, można je nazwać wspomnieniami dygresyjnymi, bo à propos goni w nich kolejny à propos i kolejny, a pani Stefania z właściwą sobie lekkością przemieszcza się przez lata swojego życia, naprzód i wstecz – „Skoczywszy od lat pięćdziesiątych do obecnych, zahaczywszy o trzydzieste i znów wróciwszy do teraźniejszości, możemy spokojnie cofnąć się do okresu sprzed aproposa”.
Stefania Grodzieńska jest dla mnie absolutnym autorytetem i chociaż daleko mi do jej rozległych talentów, łączą mnie z nią jej dwa antytalenty - matematyczny i kulinarny. Zawsze coś ;)
Najbardziej zgadzam się z najzłotszą myślą Autorki, czyli tą, że świat pełen jest bratnich dusz, a kwintesencja takiej bratniej duszy, poniżej:
„Bratnia dusza nie ma wieku. Bratnie dusze rozpoznaje się natychmiast, jakby nosiły identyfikatory. Bratniej duszy nie przeszkadzają inne bratnie dusze jej bratniej duszy. Bratnia dusza nie żąda wyłączności. Można się nie widywać i nie kontaktować przez tygodnie, miesiące, lata. Bratnioduszowość między bratnimi duszami pozostaje wbrew jakimkolwiek niesprzyjającym okolicznościom”.

Poniżej wybór moich ulubionych fragmentów, dokonany z większego wyboru, a wcześniej z jeszcze większego, itd. Tych fragmentów poniżej nie potrafię już przetrzebić. Kto zechce, niech czyta :)

„Mam w szufladzie kalkulator, na którym obliczam, ile powinnam zapłacić pani sprzątaczce: pracowała tyle a tyle godzin, tyle a tyle za godzinę. Należy przemnożyć: tyle a tyle razy tyle a tyle. Tabliczkę mnożenia umiem tylko przez dwa i przez dziesięć. Kiedy pani sprzątaczka podaje mi dane, chowam się z kalkulatorem w łazience. Wychodzę z łazienki, uiszczam i pytam, czy się zgadza. Raz tylko coś źle nacisnęłam. Płacę jej, a ona usiłuje mi oddać jakąś niedużą sumę. „Pani kupi swoim dzieciom cukierki” – powiedziałam szybko, żeby mnie nie zdążyła zmusić do jakichś obliczeń”.

„Jestem emerytką, ale do wielu marzeń, mogących wreszcie spełnić się na emeryturze, straciłam serce. Ileż to ja sobie obiecywałam na starość! Będę odświeżać dawną znajomość języków obcych, obszydełkuję dzieci i wnuki przyjaciół, (…) nauczę się porządnie gotować, nauczę się tabliczki mnożenia, przeczytam Ulissesa, kupię psa”.

„Są dwa sposoby na znajdowanie zagubionych w domu przedmiotów. Jeden: zgubić coś następnego i zacząć szukać. Wtedy zawsze poprzednie się znajdzie. Drugi sposób to remont mieszkania. Wszystkie zguby wyłażą”.

„Wiem, że te staroświeckie cholery i diabły spychają mnie do kategorii pisarzy niemodnych i śmiesznych, jak eleganckie rękawiczki w upalny dzień. Myślisz (młody czytelniku), że nie znam tych modnych czy nawet obowiązujących – ty powiedziałbyś „topowych” albo „trendy” – słów, które nigdy nie przeszłyby mi przez gardło? Jak mogę nie znać, jeżeli jeżdżę publicznymi środkami, chodzę po ulicy, czytuję współczesną literaturę, mam córkę i wnuka oraz przyjaciół córki i wnuka?”

„Poznasz mnie po ciemnozielonej lasce. W tamtych czasach laska nie była ani dobrą dupą, ani podporą kulawego, tylko symbolem elegancji”.

„Miałam z okna piękny widok – gdybym była epikiem o zabarwieniu lirycznym, to wyliczyłabym turnie, granie, wierzchołki i żleby, ale nie jestem, więc tylko powiem, że to okno wychodziło na Tatry”.

„(…) jechaliśmy z Misiem do Skolimowa, bo tam można było porozmawiać na jedyne interesujące mnie tematy: o tym, kto umarł, kto zachorował, co komu dolega i z kim ona sypiała przed wojną”.

„Jak ci się wydaje, że tylko siąść i płakać – rusz głową”.

To moje drugie wspomnienia Stefanii Grodzieńskiej, ale tak jak i pierwsze, czytane były jednym tchem i z niejednym zachwytem. Pierwsze, dotąd niezapomniane i jednak najulubieńsze, „Urodził go „Niebieski Ptak” opowiadały o przedwojniu, dramacie wojny i dedykowane były Fryderykowi Jarosemu. Te zaś, dotyczą całego okresu życia tej pełnej wdzięku, czaru i taktu Tancerki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

„Bal w operze” sam wpadł mi dzisiaj w ręce, a że to „krócizna”, to naprawdę zajął mi tylko jedną pustą chwilę. Czytałam go już nie raz i nie dwa, a i tak największe wrażenie zrobił na mnie bardzo dawno temu, gdy oglądałam inscenizację na jego podstawie, w Teatrze Muzycznym w Gdyni, w wykonaniu Teatru Muzycznego z Wrocławia. Wtedy też, najbardziej przemówiła do mnie apokaliptyczna wymowa „Balu…” i chyba wówczas dotarł do mnie jego przerażający sens.
Mistrzowska wirtuozeria słowa Tuwima za każdym razem mnie onieśmiela. Nieodmiennie zaś wzbudza obrzydzenie, zarazem przyciągając do siebie jak magnes, gargantuiczna część czwarta:

„Przy bufecie – żłopanina,
parskanina, mlaskanina,
Burbon z młodym Rastakowskim
Serpentynę flaków wcina,
Na talerzu Donny Diany
Ryczy wół zamordowany…”.

Warto przeczytać. Ku przestrodze i ku opamiętaniu.
I jeszcze poniżej inne próbki maestrii słowa i znaczenia.

„Na żelaznym balkonie
Łbem na dół wisi zając,
Łąkę przewróconą
Jeszcze oglądając”.
*****************
„Adiutanci poczynań i działań, i dziejów,
Atakują Verdun, atakują Pociejów,
Płyną na Celebes transatlantykiem
I płyną rynsztokiem ulicy Dzikiej.
Bułka – grosz,
Wojna – miliard:
Cyk!
Buch!
Zgierz:
Asyria.
„Silni jednością,
Silni wolą,
Czuj
Duch”:
IDE
OLO”.

„Bal w operze” sam wpadł mi dzisiaj w ręce, a że to „krócizna”, to naprawdę zajął mi tylko jedną pustą chwilę. Czytałam go już nie raz i nie dwa, a i tak największe wrażenie zrobił na mnie bardzo dawno temu, gdy oglądałam inscenizację na jego podstawie, w Teatrze Muzycznym w Gdyni, w wykonaniu Teatru Muzycznego z Wrocławia. Wtedy też, najbardziej przemówiła do mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Opierałam się przed napisaniem opinii do tej książki, bo chciałam te wszystkie uzyskane wrażenia mieć na wyciągnięcie myśli i mrugnięcie powiek. Bo gdy uformować te wrażenia w opinię, to jak zatrzasnąć za nimi drzwi. Z drugiej strony warto podzielić się zachwytem i szerzyć sławę wyjątkowej literatury.
Tak naprawdę „Lato w Baden” to historia zamknięta w kilku rozbudowanych, długich zdaniach. Śledzimy dwie podróże, które dzieli okres stu lat, a łączy postać Anny Grigoriewny Dostojewskiej. Autor i zarazem narrator, jadąc śladami swojego ulubionego klasyka, czyta wspomnienia jego żony i przywołuje historię ich podróży, między innymi, do Baden.
Dla mnie jest to opowieść przede wszystkim o uzależnieniach: Leonida Cypkina od literatury, Dostojewskiego od hazardu, a Anny Grigoriewny od męża.
Poza tym powieść przesycona jest dostojewszczyzną, bohaterami i miejscami z jego powieści, którzy wspaniale wplatają się w wydarzenia. A fascynacja pisarza obrazami „Madonny Sykstyńskiej” Rafaela i „Chrystusa w grobie” Holbeina (młodszego) i ze mną zostanie na długo.
Urzekł i zachwycił mnie niezwykle delikatny i zarazem zmysłowy opis zbliżenia Dostojewskich przedstawiony w postaci metafory wypływania na głębię. Szkoda, że ich wspólne nocne pływanie nie zawsze było zsynchronizowane. Ale nawet mimo to, nie da się o nim zapomnieć, jest piękne.
Sama lektura naprawdę jest wyjątkowa, ale o najwyższej ocenie zdecydowała „namiętna pisarska wytrwałość” Leonida Cypkina, jego samozaparcie i miłość do twórczości literackiej zawarta w pytaniu – „Ile trzeba mieć wiary w literaturę, by pisać bez nadziei na publikację?”

Opierałam się przed napisaniem opinii do tej książki, bo chciałam te wszystkie uzyskane wrażenia mieć na wyciągnięcie myśli i mrugnięcie powiek. Bo gdy uformować te wrażenia w opinię, to jak zatrzasnąć za nimi drzwi. Z drugiej strony warto podzielić się zachwytem i szerzyć sławę wyjątkowej literatury.
Tak naprawdę „Lato w Baden” to historia zamknięta w kilku rozbudowanych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Groteska, absurd, purnonsens i przede wszystkim „wiecznyj kajf”. Nie dla każdego i ten kajf, i to disco z Gogolem. A szkoda.
Przed czytaniem/słuchaniem tej niewielkiej książeczki warto zgłębić, znajdujący się na końcu, słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych. Naprawdę jest przydatny. Znajomość proponuję rozpocząć od słówka – "kajf" (frajda, haj, odlot - jednym słowem - euforia wywołana środkami odurzającymi), dlatego, że percepcję „Gogolowego disco” determinuje właśnie kajf. W tym wypadku czysto literacki, ale jednak! I żeby to zrozumieć, trzeba książkę Matsina przeczytać. Tego nie da się zrelacjonować! Mimo iż sama jestem inicjatorką wielu spektakularnych wydarzeń w życiu codziennym i potrafię zrobić „coś” z niczego, i absolutnie nie mam na myśli zupy czy obiadu ;) to autor „Gogolowego disco” prześcignął moje skromne umiejętności z naddatkiem.
Niewątpliwie duszą tego utworu są bohaterowie, czyli zgodnie z założoną konwencją powieści, dziwacy, odszczepieńcy i wykolegowani przez życie marzyciele. Polubiłam ich od pierwszego spotkania i bardzo się z nimi zżyłam. No i mistrz, i prorok - Gogol! Postać nie z tej ziemi! Zdecydowanie bardziej spod ziemi, w dodatku, z wypełnionymi piachem kieszeniami. Gogola nie pokona nikt, „nawet informatyk nie dosięgał Gogolowi do pięt, chociaż chodził dziwacznie ubrany i mówił niezrozumiałym językiem” :D
Proces oswajania przeze mnie tej książki trwa nadal, bo ciągle mam wrażenie, że poznałam tylko jej wierzchnią warstwę. Wielu sytuacji nie zrozumiałam, wydają się hermetycznie estońskie, takie nie „nasze”, wiele z nich wymaga zgłębienia kabały i głębszej wiedzy religijnej i mistycznej, dlatego wyposażyłam się właśnie w wersję papierową „Gogolowego disco”, bo na pewno będę chciała wrócić do tego duszoszczypatielnego klimatu i języka, by ogarnąć go też wzrokiem.
Powtórzę się też za tym co napisałam kiedyś o „Mistrzu i Małgorzacie”, bo nie mam wątpliwości, że to stwierdzenie jest i tutaj bardzo na miejscu - z połączenia realizmu, groteski i fantastyki wyłania się „nienormalna normalność”.

Do moich ulubionych wątków i motywów należą:
- w.c. książki, czyli „podziemie czytelnicze”, w którym literatura została sprowadzona do toalet,
- cztery ewangelie spisane na podstawie wypowiedzi „proroka” Gogola, ale powstałe w duchu „swoistej prawdy” każdego z trzech ewangelistów i jednej ewangelistki (sic!),
- wspaniały język, melancholijny, ale pełen ironii, gry słów, z fonetycznymi angielskimi wstawkami Wasi Kaługina (zagorzałego fana Beatlesów) w stylu: „Gaad bles ju!”, „ol-ju-niid-is-law”. I cudne – „Naszynal Dżeografiki, przedziwne czasopismo z niewiarygodnymi fotografiami”, i melodyjnie brzmiące słówko „stiliaga”, i sentymentalna „Murka”, niosąca ze sobą zapowiedź nieuchronnego, a także genialny neologizm – "sydent" (nie mylić z dysydentem!).

Groteska, absurd, purnonsens i przede wszystkim „wiecznyj kajf”. Nie dla każdego i ten kajf, i to disco z Gogolem. A szkoda.
Przed czytaniem/słuchaniem tej niewielkiej książeczki warto zgłębić, znajdujący się na końcu, słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych. Naprawdę jest przydatny. Znajomość proponuję rozpocząć od słówka – "kajf" (frajda, haj, odlot - jednym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Czułam potrzebę sięgnięcia po cokolwiek Konwickiego. Przede wszystkim dla Konwickiej jakości. Jego nastrojowości, klimatu i języka. I dostałam co chciałam.

„A za oknem skrzył się śnieg, objęty sinawym pasem lasu”.
„Błyszczący księżyc, nanizywał się na rzadkie przeświecające się obłoki”.
„Czerwone plamy słońca przelewały się po żółtym igliwiu na mchu. Z rojstów krzyknął tęsknie żuraw jak więziony człowiek".

Temat okazał się przygnębiający, ale za to bardzo prawdziwy, obnażający mit „wojenki cudnej pani”. Piosenka ta, jak bolesny i przewrotny refren zgrzytała od czasu do czasu między wydarzeniami.
A życie partyzantów, jakże inne, niż co poniektórzy chcieliby je widzieć i wynosić na ołtarze.
„Urządzanie defilad, mszy polowych i różnych innych uroczystości wojskowych okazało się fałszywym wykładnikiem siły. W chwili próby powtórzył się wrzesień 1939 roku. Wojna u nas była ciągiem spontanicznych egzaltowanych zrywów i bolesnych rozczarowań”.

Ocena bardzo subiektywna, bo dodałam ekstra gwiazdkę za nazwisko, a jeszcze kolejną za spełnienie moich potrzeb. :)

Czułam potrzebę sięgnięcia po cokolwiek Konwickiego. Przede wszystkim dla Konwickiej jakości. Jego nastrojowości, klimatu i języka. I dostałam co chciałam.

„A za oknem skrzył się śnieg, objęty sinawym pasem lasu”.
„Błyszczący księżyc, nanizywał się na rzadkie przeświecające się obłoki”.
„Czerwone plamy słońca przelewały się po żółtym igliwiu na mchu. Z rojstów krzyknął...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Po lekturze Urbankowego "Waldorffa", a nawet już w jej trakcie, nabrałam ochoty, by poznać twórczość Stefana Kisielewskiego, którego, przyznaję ze wstydem, pomijałam dotąd w moich literackich wyborach. A że to ochota nieprzemożna, a i mistrz Urbanek sportretował w jednej biografii trzy pokolenia utalentowanych Kisielewskich, wiem, od czego to poznawanie rozpocznę.

Wracając zaś do bohatera dopiero co przeczytanej biografii, stwierdzam, że bardzo niewiele do tej pory wiedziałam o Jerzym Waldorffie. No właśnie, Waldorffie, a może Walldorfie lub Jerzym Preyssie? Mariusz Urbanek to wyjaśni. Opowie też o tym, dlaczego mieszkańcy Kartuz niekoniecznie lubili tego społecznika i dlaczego za nim wołali: „Bierzmy kije do golfa i idźmy na Waldorffa”.
Zawsze uważałam Jerzego Waldorffa za ikonę walki o polską kulturę i dziedzictwo narodowe. Dzięki niemu i jego społecznych akcjach udało się osiągnąć bardzo wiele. Urbanek obok dziejów życia, akcji społecznikowskich, kariery publicystycznej i literackiej pokazał również jego osobowość i charakter. Te podobały mi się jednak mniej. Dość chimeryczny, zbyt pewny siebie i swoich sprawczych mocy, chociaż, może właśnie te cechy pomogły mu te wszystkie cele zrealizować? Język zaś pan Jerzy miał niewyparzony i siekł adwersarzy, tak w mowie, jak i w piśmie, ciętymi i wiele mówiącymi ripostami i porównaniami. Mnie na określenie jego sposobu osiągania wyznaczonych celów przychodzi na myśl tylko jedno powiedzenie, które po strawestowaniu brzmi: krowa, która dużo ryczy, dużo mleka daje.
Nie będę zdradzać wszystkich tajemnic i bardziej lub mniej chlubnych osiągnięć tego publicysty i pisarza, krytyka muzycznego i wielkiego działacza społecznego, ponieważ książka opowiada o tym fenomenalnie. Wiem, że ja na pewno sięgnę po utwory napisane przez Jerzego Waldorffa.
Według mnie najpiękniej o swoim długoletnim przyjacielu napisał Stefan Kisielewski. I tak naprawdę te jego słowa wystarczyłyby za opinię tej książki.
„Można się na niego wściekać za czepianie się i bufonadę, kontrowersyjność i polemiczne szarże, ale nie można nie docenić, jak kunsztownie spaja epoki, opowiada młodym o przeszłości, ślepym o kolorach, a głuchym o muzyce. Anachronicznie staroświecki, a jednocześnie nowoczesny jak radio i telewizja. Żyjący w wymyślonym i stworzonym przez siebie azylu”.

Mister Oizo, dziękuję za ciekawą wymianę myśli podczas współczytania i tę niebywałą korektorską czujność, ostatecznie bardzo się udzielającą. ;)

Po lekturze Urbankowego "Waldorffa", a nawet już w jej trakcie, nabrałam ochoty, by poznać twórczość Stefana Kisielewskiego, którego, przyznaję ze wstydem, pomijałam dotąd w moich literackich wyborach. A że to ochota nieprzemożna, a i mistrz Urbanek sportretował w jednej biografii trzy pokolenia utalentowanych Kisielewskich, wiem, od czego to poznawanie rozpocznę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Na początku ma się wrażenie, że jest to typowa historyczna publikacja nasycona mnogością faktów, nazwisk i dat. Jednak im bliżej tematu właściwego, zmienia się też sposób jego prezentacji, który coraz bardziej przypomina reportaż i drobiazgową relację wydarzeń.
W zgodzie z metodą – od ogółu do szczegółu, najpierw widzimy panoramę historyczną, społeczną i polityczną Ukrainy. Wtedy, podczas czytania, wskazana jest uważność, by móc zrozumieć i przyswoić wszystkie przedstawione fakty, motywy i zależności. Autorka sporo uwagi poświęciła nieustannym dążeniom wybicia się Ukrainy na niepodległość. Ten odwieczny brak pokory Ukraińców i gotowość buntu jest solą w oku ZSRR. To ciągłe ścieranie się dwóch sił: władza sowiecka i jej mechanizmy wraz z histeryczną propagandą i podejrzliwością kontra chęć życia na własnych zasadach, upór i nieufność mieszkańców Ukrainy do całkowitego zaprzedania się duchowi i ideałom komunizmu.
Niezwykle trudne w odbiorze są przytaczane przykłady nieludzkich i trudnych do usprawiedliwienia działań aktywistów rekwizycyjnych, tworzenie czarnych i czerwonych list dla pojedynczych mieszkańców, a nawet całych wsi, akty kanibalizmu, zakaz opuszczania miejsca zamieszkania. I wszystko to w ramach „historycznej konieczności” i „rewolucyjnego obowiązku”.
Dzięki lekturze „Czerwonego głodu” mamy obraz i kontekst, imponującą kwerendę, obszerny przegląd literatury na temat wielkiego głodu, od pierwszych, jeszcze prywatnie spisanych świadectw i wspomnień, po późniejsze, dobrze udokumentowane publikacje naukowe, a także genezę i koleje losu pojęcia – ludobójstwo.
Moim zdaniem bardzo wartościowa pozycja.

Na początku ma się wrażenie, że jest to typowa historyczna publikacja nasycona mnogością faktów, nazwisk i dat. Jednak im bliżej tematu właściwego, zmienia się też sposób jego prezentacji, który coraz bardziej przypomina reportaż i drobiazgową relację wydarzeń.
W zgodzie z metodą – od ogółu do szczegółu, najpierw widzimy panoramę historyczną, społeczną i polityczną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Jeżeli ktoś nie słyszał o głodowej zagładzie na Ukrainie w latach 1932 – 1933 i nie zna jej przyczyn, warto przed czytaniem „Wieku czerwonych mrówek” sięgnąć po opracowanie, które przedstawi przynajmniej zarys tego wstrząsającego fragmentu historii. Wtedy też obraz skali Hołodomoru będzie bardziej zrozumiały.
Lektura Tani Pjankowej bez uprzedzenia wrzuca czytelnika na głęboką wodę. Od pierwszych stron wchodzi on do wsi Macochy, w sam środek klęski głodowej, by za sprawą trójki bohaterów, a zarazem narratorów tej historii, poznać głód, jego rozmaite rodzaje i oblicza, łącznie z tym spersonifikowanym.
To książka przede wszystkim o niezawinionej ludzkiej tragedii, bezsilności i niemożności wyrwania się z beznadziejnego kręgu losu, perfidnie zaplanowanego przez sowiecką władzę.
Wysłuchałam książki w wersji audio, w bardzo dobrej interpretacji trojga lektorów, którzy do tego stopnia nadali życia i indywidualizmu swoim bohaterom, że przytłumili główną wadę tego utworu, jaką jest brak zastosowania odmiany językowej charakterystycznej dla przedstawicieli niejednorodnych środowisk społecznych. Prominenci i kułacy mówią tym samym, bardzo ładnym, literackim językiem. A przecież nie tak powinno być.
Zachęcam do zapoznania się z posłowiem, w którym Marek Zadura „opowiada” o swojej pracy nad przekładem.

Aguirre, dzięki za stylistyczne oświecenie. :)

WYZWANIE CZYTELNICZE II 2024
Przeczytam książkę nominowaną w Plebiscycie Książka Roku 2024

Jeżeli ktoś nie słyszał o głodowej zagładzie na Ukrainie w latach 1932 – 1933 i nie zna jej przyczyn, warto przed czytaniem „Wieku czerwonych mrówek” sięgnąć po opracowanie, które przedstawi przynajmniej zarys tego wstrząsającego fragmentu historii. Wtedy też obraz skali Hołodomoru będzie bardziej zrozumiały.
Lektura Tani Pjankowej bez uprzedzenia wrzuca czytelnika na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Sięgnęłam po tę książkę trochę z rozpędu, ponieważ wpisała się w temat powojennych przesiedleń, o których jakiś czas temu czytałam. No i nazwisko autora też mnie przekonało. Nie jest to ani reportaż, ani scenariusz, ani tym bardziej powieść historyczna czy filmowa. Opowiedzianą historię autor nazywa „opowieścią wysłuchaną”. Jest wspomnieniem przesiedlonych na Ziemie Zachodnie repatriantów spod Trembowli i jej okolic. Mularczyk dotarł do nich końcem lat 40’ XX wieku i właśnie tam, na tych pełnych nowych osadników ziemiach, odnalazł bohatera tej książki – Jaśka/Kohuta/Chwana, pierwowzór filmowego Kazimierza Pawlaka.
I tak, Jaśko, zwany Kohutem, potem Chwanem, wespół z Mularczykiem opowiada swoje losy sprzed przesiedlenia, a także losy mieszkańców podolskiej wioski, występującej w książce pod wymyśloną nazwą, Krużewniki. Te wszystkie wydarzenia są naprawdę ciekawe, barwne i zabawne. Bronią się również bohaterowie – wiejskie oryginały, reprezentanci współmieszkających na tych terenach trzech nacji: polskiej, ukraińskiej i żydowskiej.
Jednak sposób w jaki została przedstawiona fabuła zupełnie do mnie nie przemówił. Już ta dziwna forma, w której autor na przemian ze swoim bohaterem opowiada minione dzieje. Dla mnie było to męczące i musiałam się przyzwyczaić do tego, który z nich w danym momencie mówi. Wypowiedzi Jaśka były zazwyczaj poprzedzone, do znużenia powtarzanym, wstępem: „i taka się wówczas odbyła między nimi rozmowa”. No, a to całe kresowe i gwarowe słownictwo wydaje się być do szczętu przemielone przez wszystkie żarna świata, bo po chwili ma się wrażenie, że czyta się ciągle to samo i to samo. I niestety, powtórzenia, wracanie do tych samych wydarzeń, przywoływanie tego co już było, sprawia, że książka jest niemożebnie przegadana i rozwleczona.

Mam bardzo podobne wrażenia do użytkowniczki @czerwiec, dlatego cieszę się, że nie tylko ja tu marudzę. ;)

Na koniec zamieszczam garść mądrości, bo akurat one mi się podobały. Pojawiały się zazwyczaj na początku rozdziałów, po sakramentalnej „inwokacji”: „Ano posłuchaj ty o tym…”
„Życie każdego człowieka jest opowieścią, ale nie każdy swoim życiem pisze tragikomedię, bo to, co dzisiaj jest śmieszne dla widza, kiedyś dla jej bohatera było dramatycznym wyzwaniem losu”.
„A życie samo w sobie nie jest ani złe, ani dobre. Ono jest nieuniknione i pokrętne jak rzeka. Proste jest tylko samo poczęcie, reszta to bezlitosna kołomyja”.
„Są słowa martwe, słowa – kamienie i są słowa – ptaki, które ulatują wysoko”.
„O sobie powiem ja tobie, że ten dobrze żył i życia nie zmarnował, kto na końcu żywota inny jest, jak był na początku”.
„Bo jakby każdy dostał to, co on sobie upatrzył, toby nie czuł, co on stracił”.
„Widać na tym polega sprawiedliwość boża, żeb’ wszyscy mieli więcej tego, czego nie chcą, bo przez to różne hańdry – mańdry ze sobą prowadzą i zawsze mają się z czego spowiadać, przez to człowiek zawsze jak ta rozżarzona podkowa między młotem a kowadłem, tu serce, tam dola, i przez to każdy żyje, jak umie, a czort karty rozdaje”.
„Im więcej w człowieku złości, tym mniej w nim człowieka”.
„Nie ten wygrywa, kto cudzy los chce odwrócić, tylko ten, co umie własny wybrać”.
„W życiu nie ma tylko jednej prawdy. Wychodzi, że jest ich co najmniej dwie, bo zawsze jest ta moja i ta twoja”.
„Każdy ma świat na swoją miarę i w każdym człowieku dwóch ludzi żyje: jeden, co wybiera to, co najłatwiejsze, i ten drugi, co się z tym nie zgadza, przez co życie nie jest dobre, ani złe, tylko bezlitośnie nieuniknione”.
„Żyć to jest, jak wejść jednymi drzwiami, a wyjść drugimi, a między tymi drzwiami twoje życie w los zamienia się”.
„Każdy choć raz w życiu dostaje do potrzymania palec Pana Boga, co jemu drogę wskazuje. Jak przegapisz – tak z ciebie bezlitosny durak”.
I nieśmiertelne, powtarzane, do znudzenia: (za późno wpadłam na pomysł, by policzyć) „Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”.

Sięgnęłam po tę książkę trochę z rozpędu, ponieważ wpisała się w temat powojennych przesiedleń, o których jakiś czas temu czytałam. No i nazwisko autora też mnie przekonało. Nie jest to ani reportaż, ani scenariusz, ani tym bardziej powieść historyczna czy filmowa. Opowiedzianą historię autor nazywa „opowieścią wysłuchaną”. Jest wspomnieniem przesiedlonych na Ziemie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Antoni Libera przekształcając staropolski język „Odprawy…” na język współczesny, stworzył nareszcie jasny, czytelny i zrozumiały tekst. Czytając tę wersję tragedii Kochanowskiego byłam niepocieszona, że ona tak szybko się kończy. Z chęcią czytałabym dalej. Libera to sztukmistrz słowa, według mnie, porównywalny ze Stanisławem Barańczakiem. Barańczak niedościgle przekłada Szekspira, ponieważ nadając jego dramatom współczesnego brzmienia językowego, tworzy dzieła komunikatywne i pełne niebywałej siły wyrazu. Libera podobnie postępuje z „Odprawą…” i za to mu chwała.
Jestem w stanie wybaczyć mu nawet to, że pozbawił „Odprawę…” „białoskrzydłej morskiej pławaczki”. ;)

Dwie próbki tekstu do porównania.
Pierwsza:
„Drogo to widzę, u Ciebie
Dać młodość i baczenie za raz – jedno płacić
Drugim trzeba: to dobre, a tego żal stracić.
------------------------------------------------------
„Za szał młodości trzeba słono płacić.
By zyskać mądrość, trzeba młodość stracić”

Druga:
O białoskrzydła morska pławaczko
Wychowanico Idy wysokiej:
Łodzi bukowa, któraś gładkiej
Twarzy pasterza Pryjamczyka
Mokremi słonych wód ścieżkami
Do przezroczystych eurotowych
Brodow nosiła”.
-------------------------------------------------------
„O pełnomorski, piękny okręcie
O białych żaglach, wybudowany
W cieniu masywu wysokiej Idy,
Wysokiej góry w pobliżu Troi!
O łodzi z buku, która po szlakach
Słonej równiny niosłaś ku Grecji –
Gdzie wielka rzeka wpada do morza –
Urodziwego potomka Priama,
Tego pasterza o gładkiej twarzy!”

Antoni Libera przekształcając staropolski język „Odprawy…” na język współczesny, stworzył nareszcie jasny, czytelny i zrozumiały tekst. Czytając tę wersję tragedii Kochanowskiego byłam niepocieszona, że ona tak szybko się kończy. Z chęcią czytałabym dalej. Libera to sztukmistrz słowa, według mnie, porównywalny ze Stanisławem Barańczakiem. Barańczak niedościgle przekłada...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Mnie często nie podoba się to, co podoba się innym, jednak w przypadku tej opowieści popłynęłam pod prąd jak nigdy dotąd.
Andrzej Mularczyk napisał kiedyś: „Czytając reportaż, czytamy niejako opowieść o bohaterze, o autorze i sobie samym”. A w „reportażu” Zbigniewa Rokity czytamy głównie opowieść o samym autorze. Jego nonszalanckie bajanie, okraszone zwrotami w stylu brata łaty: „bądź tu mądry i pisz wiersze” albo „coś tu jest nie halo”, niemiłosiernie mnie drażniło. Chaos i miszmasz informacyjny nie ułatwiały odbioru treści. A na tę surrealistyczną nazwę, nadaną przez autora dołączonym do Polski po II wojnie światowej ziemiom, będę mieć alergię na zawsze, dlatego postarałam się jej w opinii nie przytaczać.
Wpływ na to, ewidentnie krytyczne odczytanie tekstu Rokity, na pewno miała moja niedawna lektura reportaży innego autorstwa, opisująca wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów. Ich autor skupił się przede wszystkim na bohaterach swojej opowieści, zadbał o uczucia czytelnika i dzięki temu o sobie nie musiał „mówić” nic, bo i tak powiedział więcej niż Zbigniew Rokita.
Książka trafia na listę rozczarowań bieżącego roku.
Czemu nie posłuchałam intuicji, która przed czytaniem szeptała: nie.

Upodobania i oczekiwania literackie są bardzo indywidualne, dlatego każdy oceni tę książkę po swojemu. Poniżej niewielka próbka tekstu dla niezdecydowanych.

„Uświadomiłem sobie, że Odrzania jest znacznie piękniejsza dziś niż była kiedykolwiek wcześniej. Być może jest najpiękniejszym miejscem na świecie. Byłem na kazachskim stepie, perskiej pustyni, włóczyłem się po zaułkach Jerozolimy, irackich bazarach. Kucałem z ukraińskimi żołnierzami w okopach Donbasu. Płynąłem między górami Arktyki. Raz spotkałem Boga w Etiopii. Piłem wódkę w Moskwie i rum na Kubie. W Kairze byłem na rewolucji, a w Londynie na zmywaku. Widziałem te wszystkie Paryże i Stambuły, i dlatego wiem, że wszystko tamto jest większe i wspanialsze, piękniejsze pięknem oczywistym, pięknem pornograficznym, którego nie trzeba szukać, a które narzuca się samo. Tymczasem moja odrzańska kraina, moje Brzegi, Gorzowy, Słubice, to piękno wysmakowane, erotyczne, na którego dostrzeżenie musiałem sobie zasłużyć latami wpatrywania się w nie. Odrzania zbudowana jest według stylu znanego światowym marszandom jako historyzujący rozpizdziel. Architektura fusion wśród zabudów świata. (…) Ja wyznaję Odrzanię”. *

*przepisane ze słuchu, dlatego interpunkcja może szaleć ;)

Mnie często nie podoba się to, co podoba się innym, jednak w przypadku tej opowieści popłynęłam pod prąd jak nigdy dotąd.
Andrzej Mularczyk napisał kiedyś: „Czytając reportaż, czytamy niejako opowieść o bohaterze, o autorze i sobie samym”. A w „reportażu” Zbigniewa Rokity czytamy głównie opowieść o samym autorze. Jego nonszalanckie bajanie, okraszone zwrotami w stylu brata...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Problematyka 23. utworów w tym niewielkim zbiorku krąży wokół obrachunku z przeszłością Niemiec. Jakie wartości pozostały po wojnie dla ówczesnego człowieka? Jak w tym powojennym świecie żyć? Wiersze Bachmann to przede wszystkim ocena sytuacji w jakiej znalazła się ludzkość po światowym kataklizmie jakim była wojna.
Dla mnie, była to bardzo wymagająca, trudna i nie do końca zrozumiała poezja. Pewnie dlatego, że odległa i mocno zanurzona w powojennej rzeczywistości Austrii i Niemiec. Mimo próby oswojenia kontekstu historycznego, nie miałam tej ulotnej, intymnej przyjemności przeżywania tego, co Bachmann chciała przekazać swojemu lirycznemu odbiorcy. Niekiedy, żeby czuć, trzeba jednak rozumieć.

Najbardziej współgrały ze mną te fragmenty:

Z wiersza „Paryż”
„Co będzie, gdy my, odurzeni
tęsknotą za domem aż po wymykające się włosy,
pozostaniemy tutaj i będziemy się pytać: co będzie,
kiedy przetrwamy piękno?

Z wiersza „Po tylu latach”
„Miłości jest dany triumf, śmierć ma także swój,
I czas, i przyszłości czas.
Nasz jest tylko znój.

Tylko gwiazdy zaćmione wokoło. Odblask, milczenie.
Ale pieśń przerośnie nas
ponad pył istnienia.

Problematyka 23. utworów w tym niewielkim zbiorku krąży wokół obrachunku z przeszłością Niemiec. Jakie wartości pozostały po wojnie dla ówczesnego człowieka? Jak w tym powojennym świecie żyć? Wiersze Bachmann to przede wszystkim ocena sytuacji w jakiej znalazła się ludzkość po światowym kataklizmie jakim była wojna.
Dla mnie, była to bardzo wymagająca, trudna i nie do...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ni psy, ni wydry, czyli wcześni my Stefania Grodzieńska, Jerzy Jurandot
Ocena 6,7
Ni psy, ni wyd... Stefania Grodzieńsk...

Na półkach: , , , , ,

Grodzieńska i Jurandot, czyli tytułowe ni psy, ni wydry i ich wczesne teksty.

Zbiorek otwierają przedwojenne, klimatyczne i niedzisiejsze, ale urocze piosenki i ballady Jurandota, między innymi ta „O pani Wiśniewskiej”.

W kolejnym rozdziale Stefania G. przedstawia zabawne scenki i sytuacje – z życia wzięte. Świetny był obyczajowy obrazek z tużpowojennej Łodzi, gdy trudno było w tym mieście gdziekolwiek trafić, ponieważ każda napotkana osoba nie potrafiła wskazać właściwej drogi, ponieważ była z… Warszawy.

Dalej przeczytamy pisane na gorąco teksty Jurandota z września 1939 i jego wiersz - „Żołnierzu – Panienko” będący upamiętnieniem młodszej siostry autora - Zosi, która zginęła w powstaniu. Z tych utworów najbardziej wzrusza mnie „Piosenka o wieżyczce z zegarem”. Potem jest jeszcze kilka jego powojennych, zabawnych, satyrycznych tekstów i dialogów.

Tomik zamykają, według Grodzieńskiej, jej najlepsze satyryczne opowiadania i historyjki, z najbliższym mojemu sercu tekstem pt. „Z pamiętnika grafomanki”. 🤭

Mister Oizo, dziękuję za wytyczenie właściwego kierunku i udostępnienie tekstu. 😊

Grodzieńska i Jurandot, czyli tytułowe ni psy, ni wydry i ich wczesne teksty.

Zbiorek otwierają przedwojenne, klimatyczne i niedzisiejsze, ale urocze piosenki i ballady Jurandota, między innymi ta „O pani Wiśniewskiej”.

W kolejnym rozdziale Stefania G. przedstawia zabawne scenki i sytuacje – z życia wzięte. Świetny był obyczajowy obrazek z tużpowojennej Łodzi, gdy trudno...

więcej Pokaż mimo to