-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać8
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-03-20
2024-01-08
Po czytanych jakiś czas temu przedwojennych i wojennych wspomnieniach Stefanii Grodzieńskiej wiedziałam, że sięgnięcie po jej kolejną książkę będzie kwestią czasu.
I, stało się. Jestem po lekturze kolejnej książki tej nieszablonowej, błyskotliwej, pełnej taktu, czaru i swoistej kokieterii Artystki.
Główną bohaterką opowieści jest co prawda Autorka, ale niekoniecznie wszystkie wątki i sytuacje przedstawione w tej historii, musiały się wydarzyć. Nawet Karol, w rzeczywistości, nosił inne imię.
Tym razem czytelnik towarzyszy Grodzieńskiej w jej podróży sentymentalnej do jednego z prowincjonalnych polskich miast i czeka z wypiekami na twarzy na jej nie do końca przemyślane i zaplanowane spotkanie z miłością sprzed lat. Miłość ma na imię Karol, mieszka na co dzień za granicą i po szesnastu latach od ostatniego widzenia się ze Stefanią przyjeżdża do Polski i przemieszkuje właśnie w tym mieście.
Są lata sześćdziesiąte XX wieku.
I dalej prawie tak, jak u Joanny Chmielewskiej (tak jak pisze @Queequeg). Kłody pod nogi, piętrzące się przeszkody i przeciwności losu. Dzieje się, ale nie to, co powinno.
A tego pana Kazia, to najchętniej trzymałabym pod kluczem. I to solidnym.
Cóż, trzeba samemu przeczytać, by zrozumieć o czym ja piszę.
PS
Mimo że i te wspomnienia Grodzieńska świetnie skomponowała, to jak dotychczas pierwszą lokatę u mnie ma jej „Urodził go „Niebieski Ptak”, bo „Szarpio Afrikanske” jest tylko jedno.
Kto czytał ten wie. ;)
Po czytanych jakiś czas temu przedwojennych i wojennych wspomnieniach Stefanii Grodzieńskiej wiedziałam, że sięgnięcie po jej kolejną książkę będzie kwestią czasu.
I, stało się. Jestem po lekturze kolejnej książki tej nieszablonowej, błyskotliwej, pełnej taktu, czaru i swoistej kokieterii Artystki.
Główną bohaterką opowieści jest co prawda Autorka, ale niekoniecznie...
2024-03-06
To moje drugie wspomnienia Stefanii Grodzieńskiej, ale tak jak i pierwsze, czytane były jednym tchem i z niejednym zachwytem. Pierwsze, dotąd niezapomniane i jednak najulubieńsze, „Urodził go „Niebieski Ptak” opowiadały o przedwojniu, dramacie wojny i dedykowane były Fryderykowi Jarosemu. Te zaś, dotyczą całego okresu życia tej pełnej wdzięku, czaru i taktu Tancerki, Pisarki, Aktorki. Śmiało, a nawet bardzo śmiało, można je nazwać wspomnieniami dygresyjnymi, bo à propos goni w nich kolejny à propos i kolejny, a pani Stefania z właściwą sobie lekkością przemieszcza się przez lata swojego życia, naprzód i wstecz – „Skoczywszy od lat pięćdziesiątych do obecnych, zahaczywszy o trzydzieste i znów wróciwszy do teraźniejszości, możemy spokojnie cofnąć się do okresu sprzed aproposa”.
Stefania Grodzieńska jest dla mnie absolutnym autorytetem i chociaż daleko mi do jej rozległych talentów, łączą mnie z nią jej dwa antytalenty - matematyczny i kulinarny. Zawsze coś ;)
Najbardziej zgadzam się z najzłotszą myślą Autorki, czyli tą, że świat pełen jest bratnich dusz, a kwintesencja takiej bratniej duszy, poniżej:
„Bratnia dusza nie ma wieku. Bratnie dusze rozpoznaje się natychmiast, jakby nosiły identyfikatory. Bratniej duszy nie przeszkadzają inne bratnie dusze jej bratniej duszy. Bratnia dusza nie żąda wyłączności. Można się nie widywać i nie kontaktować przez tygodnie, miesiące, lata. Bratnioduszowość między bratnimi duszami pozostaje wbrew jakimkolwiek niesprzyjającym okolicznościom”.
Poniżej wybór moich ulubionych fragmentów, dokonany z większego wyboru, a wcześniej z jeszcze większego, itd. Tych fragmentów poniżej nie potrafię już przetrzebić. Kto zechce, niech czyta :)
„Mam w szufladzie kalkulator, na którym obliczam, ile powinnam zapłacić pani sprzątaczce: pracowała tyle a tyle godzin, tyle a tyle za godzinę. Należy przemnożyć: tyle a tyle razy tyle a tyle. Tabliczkę mnożenia umiem tylko przez dwa i przez dziesięć. Kiedy pani sprzątaczka podaje mi dane, chowam się z kalkulatorem w łazience. Wychodzę z łazienki, uiszczam i pytam, czy się zgadza. Raz tylko coś źle nacisnęłam. Płacę jej, a ona usiłuje mi oddać jakąś niedużą sumę. „Pani kupi swoim dzieciom cukierki” – powiedziałam szybko, żeby mnie nie zdążyła zmusić do jakichś obliczeń”.
„Jestem emerytką, ale do wielu marzeń, mogących wreszcie spełnić się na emeryturze, straciłam serce. Ileż to ja sobie obiecywałam na starość! Będę odświeżać dawną znajomość języków obcych, obszydełkuję dzieci i wnuki przyjaciół, (…) nauczę się porządnie gotować, nauczę się tabliczki mnożenia, przeczytam Ulissesa, kupię psa”.
„Są dwa sposoby na znajdowanie zagubionych w domu przedmiotów. Jeden: zgubić coś następnego i zacząć szukać. Wtedy zawsze poprzednie się znajdzie. Drugi sposób to remont mieszkania. Wszystkie zguby wyłażą”.
„Wiem, że te staroświeckie cholery i diabły spychają mnie do kategorii pisarzy niemodnych i śmiesznych, jak eleganckie rękawiczki w upalny dzień. Myślisz (młody czytelniku), że nie znam tych modnych czy nawet obowiązujących – ty powiedziałbyś „topowych” albo „trendy” – słów, które nigdy nie przeszłyby mi przez gardło? Jak mogę nie znać, jeżeli jeżdżę publicznymi środkami, chodzę po ulicy, czytuję współczesną literaturę, mam córkę i wnuka oraz przyjaciół córki i wnuka?”
„Poznasz mnie po ciemnozielonej lasce. W tamtych czasach laska nie była ani dobrą dupą, ani podporą kulawego, tylko symbolem elegancji”.
„Miałam z okna piękny widok – gdybym była epikiem o zabarwieniu lirycznym, to wyliczyłabym turnie, granie, wierzchołki i żleby, ale nie jestem, więc tylko powiem, że to okno wychodziło na Tatry”.
„(…) jechaliśmy z Misiem do Skolimowa, bo tam można było porozmawiać na jedyne interesujące mnie tematy: o tym, kto umarł, kto zachorował, co komu dolega i z kim ona sypiała przed wojną”.
„Jak ci się wydaje, że tylko siąść i płakać – rusz głową”.
To moje drugie wspomnienia Stefanii Grodzieńskiej, ale tak jak i pierwsze, czytane były jednym tchem i z niejednym zachwytem. Pierwsze, dotąd niezapomniane i jednak najulubieńsze, „Urodził go „Niebieski Ptak” opowiadały o przedwojniu, dramacie wojny i dedykowane były Fryderykowi Jarosemu. Te zaś, dotyczą całego okresu życia tej pełnej wdzięku, czaru i taktu Tancerki,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-30
Opierałam się przed napisaniem opinii do tej książki, bo chciałam te wszystkie uzyskane wrażenia mieć na wyciągnięcie myśli i mrugnięcie powiek. Bo gdy uformować te wrażenia w opinię, to jak zatrzasnąć za nimi drzwi. Z drugiej strony warto podzielić się zachwytem i szerzyć sławę wyjątkowej literatury.
Tak naprawdę „Lato w Baden” to historia zamknięta w kilku rozbudowanych, długich zdaniach. Śledzimy dwie podróże, które dzieli okres stu lat, a łączy postać Anny Grigoriewny Dostojewskiej. Autor i zarazem narrator, jadąc śladami swojego ulubionego klasyka, czyta wspomnienia jego żony i przywołuje historię ich podróży, między innymi, do Baden.
Dla mnie jest to opowieść przede wszystkim o uzależnieniach: Leonida Cypkina od literatury, Dostojewskiego od hazardu, a Anny Grigoriewny od męża.
Poza tym powieść przesycona jest dostojewszczyzną, bohaterami i miejscami z jego powieści, którzy wspaniale wplatają się w wydarzenia. A fascynacja pisarza obrazami „Madonny Sykstyńskiej” Rafaela i „Chrystusa w grobie” Holbeina (młodszego) i ze mną zostanie na długo.
Urzekł i zachwycił mnie niezwykle delikatny i zarazem zmysłowy opis zbliżenia Dostojewskich przedstawiony w postaci metafory wypływania na głębię. Szkoda, że ich wspólne nocne pływanie nie zawsze było zsynchronizowane. Ale nawet mimo to, nie da się o nim zapomnieć, jest piękne.
Sama lektura naprawdę jest wyjątkowa, ale o najwyższej ocenie zdecydowała „namiętna pisarska wytrwałość” Leonida Cypkina, jego samozaparcie i miłość do twórczości literackiej zawarta w pytaniu – „Ile trzeba mieć wiary w literaturę, by pisać bez nadziei na publikację?”
Opierałam się przed napisaniem opinii do tej książki, bo chciałam te wszystkie uzyskane wrażenia mieć na wyciągnięcie myśli i mrugnięcie powiek. Bo gdy uformować te wrażenia w opinię, to jak zatrzasnąć za nimi drzwi. Z drugiej strony warto podzielić się zachwytem i szerzyć sławę wyjątkowej literatury.
Tak naprawdę „Lato w Baden” to historia zamknięta w kilku rozbudowanych,...
2024-03-05
Groteska, absurd, purnonsens i przede wszystkim „wiecznyj kajf”. Nie dla każdego i ten kajf, i to disco z Gogolem. A szkoda.
Przed czytaniem/słuchaniem tej niewielkiej książeczki warto zgłębić, znajdujący się na końcu, słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych. Naprawdę jest przydatny. Znajomość proponuję rozpocząć od słówka – "kajf" (frajda, haj, odlot - jednym słowem - euforia wywołana środkami odurzającymi), dlatego, że percepcję „Gogolowego disco” determinuje właśnie kajf. W tym wypadku czysto literacki, ale jednak! I żeby to zrozumieć, trzeba książkę Matsina przeczytać. Tego nie da się zrelacjonować! Mimo iż sama jestem inicjatorką wielu spektakularnych wydarzeń w życiu codziennym i potrafię zrobić „coś” z niczego, i absolutnie nie mam na myśli zupy czy obiadu ;) to autor „Gogolowego disco” prześcignął moje skromne umiejętności z naddatkiem.
Niewątpliwie duszą tego utworu są bohaterowie, czyli zgodnie z założoną konwencją powieści, dziwacy, odszczepieńcy i wykolegowani przez życie marzyciele. Polubiłam ich od pierwszego spotkania i bardzo się z nimi zżyłam. No i mistrz, i prorok - Gogol! Postać nie z tej ziemi! Zdecydowanie bardziej spod ziemi, w dodatku, z wypełnionymi piachem kieszeniami. Gogola nie pokona nikt, „nawet informatyk nie dosięgał Gogolowi do pięt, chociaż chodził dziwacznie ubrany i mówił niezrozumiałym językiem” :D
Proces oswajania przeze mnie tej książki trwa nadal, bo ciągle mam wrażenie, że poznałam tylko jej wierzchnią warstwę. Wielu sytuacji nie zrozumiałam, wydają się hermetycznie estońskie, takie nie „nasze”, wiele z nich wymaga zgłębienia kabały i głębszej wiedzy religijnej i mistycznej, dlatego wyposażyłam się właśnie w wersję papierową „Gogolowego disco”, bo na pewno będę chciała wrócić do tego duszoszczypatielnego klimatu i języka, by ogarnąć go też wzrokiem.
Powtórzę się też za tym co napisałam kiedyś o „Mistrzu i Małgorzacie”, bo nie mam wątpliwości, że to stwierdzenie jest i tutaj bardzo na miejscu - z połączenia realizmu, groteski i fantastyki wyłania się „nienormalna normalność”.
Do moich ulubionych wątków i motywów należą:
- w.c. książki, czyli „podziemie czytelnicze”, w którym literatura została sprowadzona do toalet,
- cztery ewangelie spisane na podstawie wypowiedzi „proroka” Gogola, ale powstałe w duchu „swoistej prawdy” każdego z trzech ewangelistów i jednej ewangelistki (sic!),
- wspaniały język, melancholijny, ale pełen ironii, gry słów, z fonetycznymi angielskimi wstawkami Wasi Kaługina (zagorzałego fana Beatlesów) w stylu: „Gaad bles ju!”, „ol-ju-niid-is-law”. I cudne – „Naszynal Dżeografiki, przedziwne czasopismo z niewiarygodnymi fotografiami”, i melodyjnie brzmiące słówko „stiliaga”, i sentymentalna „Murka”, niosąca ze sobą zapowiedź nieuchronnego, a także genialny neologizm – "sydent" (nie mylić z dysydentem!).
Groteska, absurd, purnonsens i przede wszystkim „wiecznyj kajf”. Nie dla każdego i ten kajf, i to disco z Gogolem. A szkoda.
Przed czytaniem/słuchaniem tej niewielkiej książeczki warto zgłębić, znajdujący się na końcu, słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych. Naprawdę jest przydatny. Znajomość proponuję rozpocząć od słówka – "kajf" (frajda, haj, odlot - jednym...
2024-03-15
Po lekturze Urbankowego "Waldorffa", a nawet już w jej trakcie, nabrałam ochoty, by poznać twórczość Stefana Kisielewskiego, którego, przyznaję ze wstydem, pomijałam dotąd w moich literackich wyborach. A że to ochota nieprzemożna, a i mistrz Urbanek sportretował w jednej biografii trzy pokolenia utalentowanych Kisielewskich, wiem, od czego to poznawanie rozpocznę.
Wracając zaś do bohatera dopiero co przeczytanej biografii, stwierdzam, że bardzo niewiele do tej pory wiedziałam o Jerzym Waldorffie. No właśnie, Waldorffie, a może Walldorfie lub Jerzym Preyssie? Mariusz Urbanek to wyjaśni. Opowie też o tym, dlaczego mieszkańcy Kartuz niekoniecznie lubili tego społecznika i dlaczego za nim wołali: „Bierzmy kije do golfa i idźmy na Waldorffa”.
Zawsze uważałam Jerzego Waldorffa za ikonę walki o polską kulturę i dziedzictwo narodowe. Dzięki niemu i jego społecznych akcjach udało się osiągnąć bardzo wiele. Urbanek obok dziejów życia, akcji społecznikowskich, kariery publicystycznej i literackiej pokazał również jego osobowość i charakter. Te podobały mi się jednak mniej. Dość chimeryczny, zbyt pewny siebie i swoich sprawczych mocy, chociaż, może właśnie te cechy pomogły mu te wszystkie cele zrealizować? Język zaś pan Jerzy miał niewyparzony i siekł adwersarzy, tak w mowie, jak i w piśmie, ciętymi i wiele mówiącymi ripostami i porównaniami. Mnie na określenie jego sposobu osiągania wyznaczonych celów przychodzi na myśl tylko jedno powiedzenie, które po strawestowaniu brzmi: krowa, która dużo ryczy, dużo mleka daje.
Nie będę zdradzać wszystkich tajemnic i bardziej lub mniej chlubnych osiągnięć tego publicysty i pisarza, krytyka muzycznego i wielkiego działacza społecznego, ponieważ książka opowiada o tym fenomenalnie. Wiem, że ja na pewno sięgnę po utwory napisane przez Jerzego Waldorffa.
Według mnie najpiękniej o swoim długoletnim przyjacielu napisał Stefan Kisielewski. I tak naprawdę te jego słowa wystarczyłyby za opinię tej książki.
„Można się na niego wściekać za czepianie się i bufonadę, kontrowersyjność i polemiczne szarże, ale nie można nie docenić, jak kunsztownie spaja epoki, opowiada młodym o przeszłości, ślepym o kolorach, a głuchym o muzyce. Anachronicznie staroświecki, a jednocześnie nowoczesny jak radio i telewizja. Żyjący w wymyślonym i stworzonym przez siebie azylu”.
Mister Oizo, dziękuję za ciekawą wymianę myśli podczas współczytania i tę niebywałą korektorską czujność, ostatecznie bardzo się udzielającą. ;)
Po lekturze Urbankowego "Waldorffa", a nawet już w jej trakcie, nabrałam ochoty, by poznać twórczość Stefana Kisielewskiego, którego, przyznaję ze wstydem, pomijałam dotąd w moich literackich wyborach. A że to ochota nieprzemożna, a i mistrz Urbanek sportretował w jednej biografii trzy pokolenia utalentowanych Kisielewskich, wiem, od czego to poznawanie rozpocznę....
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-29
Bardzo dynamiczna i aktualna tragedia polityczna.
Już w pierwszym akcie poznajemy zarzewie konfliktu i dwie, zajadle i nieustępliwie sprzeczające się strony. Duma, pycha i arogancja, kontra przekora, warcholstwo i złośliwość. Antagoniści są tak zapiekli w swoich racjach, że nic nie jest w stanie przekonać ich do zmiany zdania i postępowania.
I już na początku trudno czytelnikowi utrzymać nerwy na wodzy, bo silne emocje związane z obserwowaniem buty z jednej i krętactw z drugiej strony przyprawiają o chęć zatrzaśnięcia książki albo potrząśnięcia bohaterami.
W tym dramacie, w jednym z nielicznych Szekspira, prawie nie znajdziemy słownego droczenia się i żartobliwych językowych potyczek. Tutaj, bohaterowie od początku idą na noże.
Moją uwagę zwróciła matka Kajusa Marcjusza (Koriolana) – bardzo silna osobowość, ambitna i dumna, a przy tym prawdziwa rzymska patriotka. To pod jej wpływem i w zderzeniu z jej argumentacją jej syn zrezygnował z niehonorowej zemsty.
Skala emocji, które Szekspir wzbudza we mnie podczas czytania zawsze determinuje ocenę końcową dramatu.
Refleksje poboczne.
Manipulowanie plebsem przez trybunów bardzo przypomina manipulacje tłumem w „Ciemności w południe” Koestlera.
Zbratanie się Koriolana i Aufidiusza (zatwardziałych przeciwników na polu walki) wygląda niemal jak początki przyjaźni Gilgamesza i Enkidu.
Bardzo dynamiczna i aktualna tragedia polityczna.
Już w pierwszym akcie poznajemy zarzewie konfliktu i dwie, zajadle i nieustępliwie sprzeczające się strony. Duma, pycha i arogancja, kontra przekora, warcholstwo i złośliwość. Antagoniści są tak zapiekli w swoich racjach, że nic nie jest w stanie przekonać ich do zmiany zdania i postępowania.
I już na początku trudno...
2024-02-06
Nie od dziś Stefan Wiechecki rozbraja mnie humorem zawartym w obyczajowych scenkach rodem spod Kercelaka i z warszawskich ulic, głównie Targówka i Szmulowizny, a także, a może przede wszystkim, bawi swoim językiem, dzięki któremu te obrazki nabierają właściwego tylko sobie życia. A gdy jeszcze te historie przedstawia i relacjonuje Jan Kobuszewski, to wszystkie smutki – precz!
Nie zrozumie tego nigdy ten, kto Wiecha nie czytał, nie słyszał i o zgrozo, nie zna. Dlatego poniżej próbka.
Życzę śmiesznego 😊
Fragmenty z „Dmuchnij pan w balonik”
„W celu powiększenia bezpieczeństwa samochodowego w Warszawie podczas karnawału będą lada dzień zaprowadzone tak zwane próbne baloniki. Cóż to mianowicie są za baloniki? Jak donosi prasa, cała maszyneria, wynalazku dwóch młodych krakowskich doktorów, składa się z rurki szklanej wypełnionej dwiema warstwami mielonego szkła i zakończonej balonikiem koloru żółtopomarańczowego o pojemności około litra.
Otóż więc, jak w te rurkie dmucha małe dziecko albo nawet dorosły mężczyzna, któren od paru dni kieliszka wódki nie widział, balonik zachowuje się przyzwoicie i nie zmienia koloru. Ale o wiele przystawiemy go do ust warszawskiemu szoferowi i każemy mu chuchać, balonik natychmiastowo zaczyna nam wykazywać, ile było kolejek.
Przy średniej ilości tylko pół balonika z pomarańczowego zamienia się na zielonkawy, jeżeli natomiast nadużycie było znaczniejsze, balon przybiera kolor szczypiorku. Powyżej litra pęka z hukiem. Wynalazek ten jest niezmiernie doniosły i może nareszcie, jak się to mówi, położy kres. Bo do tej pory badanie szoferaków na te okoliczność było faktycznie mocno utrudnione. Jeżeli się rozchodzi o starożytny sposób za pomocą zwyczajnego chuchu, to nie był on nigdy na sto procent pewny. Mieliśmy co prawda w naszej milicji wybitnych specjalistów, którzy po jednem chuchnięciu mogli postawić następującą diagnozje:
„Dwie setki czystej, korniszonek, znowuż dwie setki, jajeczko, duże jasne z wianuszkiem. Wynik ogólny—podgazowany”.
(…)
Drugiem znowuż sposobem był egzamin z wymowy. Brało się takiego podejrzanego o ankoholizm kierowcę i kazało mu się prędko powiedzieć te słowa: „Drabina z powyłamywanymi szczeblami”. „Drabinę” nawet najwięcej zabalsamowany kizior wymówił bez błędu, ale na „szczeblach” już letko tylko podkropiony facet leżał bezapelacyjnie. Wychodziło mu albo „pomywowyłanymi”, albo „połamywałami” albo jeszcze gorzej. No i rzecz jasna, że zamykali go z miejsca. Jednakowoż trafiali się przytomniaki, że nie tylko drabinę, ale wiersze niejakiego Przybosia pod największym gazem deklamowali bez najmniejszego feleru.
Totyż musiem się cieszyć, że dzięki tem młodem doktorom będziemy mogli chodzić po Warszawie bez narażenia życia pod samochodem, nawet osobiście znajdując się coś niecoś pod muchą.
(…)
Takie sprawdzanie szoferów przez milicje w sobotni wieczór karnawałowy będzie wyglądało jak masowa impreza uliczna „Expressu Wieczornego” pod tytułem „Dmuchnij pan w balonik” z łaskawem udziałem fonkcjonariuszy wydziału ruchu kołowego”.
Nie od dziś Stefan Wiechecki rozbraja mnie humorem zawartym w obyczajowych scenkach rodem spod Kercelaka i z warszawskich ulic, głównie Targówka i Szmulowizny, a także, a może przede wszystkim, bawi swoim językiem, dzięki któremu te obrazki nabierają właściwego tylko sobie życia. A gdy jeszcze te historie przedstawia i relacjonuje Jan Kobuszewski, to wszystkie smutki –...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-27
"Eugeniusz Oniegin" w moich prywatnych rankingach plasuje się w pierwszej dziesiątce ulubionych lektur, ale zawsze, gdy czytam go ponownie od razu trafia na szczyt tej listy. Czytanie go sprawia mi szaloną przyjemność. Przyjemność obcowania z dziełem doskonałym.
Uwielbiam to, jak Puszkin lekko, swawolnie, żartobliwie i ironicznie wiedzie nas wespół z bohaterem przez jego udręczone spleenem życie. Te obyczajowe obrazki, myśli i zachowanie Eugeniusza, który beznadziejnie marnotrawiąc najlepsze swoje lata dostaje w końcu za swoje, wzbudzają we mnie spore emocje. Najpierw mam satysfakcję, bo w końcu mu się należało, ale ostatecznie… żal mi go. A Tatiany żal mi jeszcze bardziej, bo tylko pozornie wydaje się, że to ona jest wygrana w pogoni za szczęściem.
Do tej pory czytałam Oniegina zawsze w przekładzie Ważyka, który uważam za całkiem niezły. Tym razem poeta połączył siły z Tuwimem, który przetłumaczył trzy pierwsze rozdziały poematu. Przekład Tuwima jest zdecydowanie bardziej świeży, żywiołowy i dźwięczny. Jest w nim więcej jedno i dwusylabowych słów, i właśnie dzięki nim tekst jest dynamiczny. Są jednak zwroty i frazy, które według mnie lepiej brzmią u Ważyka.
Krótki fragment do porównania.
Adam Ważyk
„Bolączka – czas już jej przyczynę
Odciąć od zwykłych bajd i andron –
We mgle londyńskiej zwana splinem
A po rosyjsku prościej: chandrą,
Opanowała go po trochu;
Nie popróbował, Bogu dzięki,
Pozbyć się życia z własnej ręki,
Ale do świata całkiem ochłódł
Jak Czajld Harold i bez pamięci
Snuł się po domach – mroczny gość:
Nic go nie bawi, nic nie nęci,
Nawet bostona ma już dość,
Nie biorą go światowe plotki,
Zachęty znak ni uśmiech słodki”.
Julian Tuwim
Tak popadł w stan, którego przyczyn
Powinien wreszcie dociec świat,
Stan, który spleenem zwą Anglicy;
A prościej: w ruską chandrę wpadł;
Choć nie próbował, Bogu dzięki,
Śmierć sobie zadać z własnej ręki
(Bo niechęć miał do takich prób),
Lecz jak Childe Harold i jak grób
Był chłodny, smutny i posępny;
Na salonowych plotek gwar,
Na wist, na czułych spojrzeń żar,
Na wszystko wokół obojętny,
Milczący, niewzruszony widz,
Nie widział, zda się, nic a nic”.
"Eugeniusz Oniegin" w moich prywatnych rankingach plasuje się w pierwszej dziesiątce ulubionych lektur, ale zawsze, gdy czytam go ponownie od razu trafia na szczyt tej listy. Czytanie go sprawia mi szaloną przyjemność. Przyjemność obcowania z dziełem doskonałym.
Uwielbiam to, jak Puszkin lekko, swawolnie, żartobliwie i ironicznie wiedzie nas wespół z bohaterem przez jego...
2024-01-26
Przez ostatnie pół roku czytałam i zachwycałam się słowami Jonasza Kofty, a przede wszystkim „wrażliwością nad ich barwą ” - jak Ryszard Marek Groński określał podejście Kofty do słowa właśnie.
W tym zbiorze, z tych najbardziej znanych i rozpoznawalnych, znalazły się:
Futbol, futbol, futbol, Jej portret, Kwiat jednej nocy, Łezka do łezki, Mury Jerycha, Pamiętajcie o ogrodach, Popołudnie, Radość o poranku, Samba przed rozstaniem, Song o ciszy, Śpiewać każdy może, Wakacje z blondynką, Z tobą chcę oglądać świat.
Szlagiery szlagierami, jednak w tym zbiorze 235. utworów poety/tekściarza, co rusz trafia się na wspaniałą poezję. I liryczną, i obyczajową, i ironiczną, i sarkastyczną, i refleksyjną.
Bardzo ludzką. Bliską życiu.
Są tam też słabsze utwory, jak to w przypadku takich zbiorów bywa, jednak nieszablonowość kompozycji, trafność metafor i gra słów robi bardzo dobre wrażenie końcowe.
A tu jeden z (naprawdę wielu) moich ulubionych:
„Guide”
Do twoich oczu przykładam uliczkę
Co w bok uciekła tunelem kasztanów
Jesteś przyjezdna, ja jestem tubylcem
Pamięcią w płyty chodnika wpisanym
Oto i zakręt
Tutaj lato zwalnia
Labirynt wiatrów tężeje na udach
Błogosławiona zapachów kopalnia
Błogosławiona nuda
Do twoich kroków przykładam ziarenka
Osypujące czas zwietrzałych tynków
Żegnaj na zawsze
Stąd prosto dojdzie pani do rynku
Nie potrafię się powstrzymać. 🫣
Drugi:
„Słoneczniki”
Kocha malarstwo jakiś bogacz
Przez chwilę cały świat był zdziwiony
Kupił „Słoneczniki” Van Gogha
Za funtów 22 miliony
Van Gogh niestety nic z tego nie ma
Żył krótko, w biedzie, rudzielec głupi
I myśl ta nie na temat
Bo co finanse mają do sztuki
Geniusze rzadko są bogaci
Jak umrą, kiedyś ich kupicie
Bo na tym świecie zawsze się płaci
Jedni pieniędzmi, drudzy życiem
Przez ostatnie pół roku czytałam i zachwycałam się słowami Jonasza Kofty, a przede wszystkim „wrażliwością nad ich barwą ” - jak Ryszard Marek Groński określał podejście Kofty do słowa właśnie.
W tym zbiorze, z tych najbardziej znanych i rozpoznawalnych, znalazły się:
Futbol, futbol, futbol, Jej portret, Kwiat jednej nocy, Łezka do łezki, Mury Jerycha, Pamiętajcie o...
2024-01-28
„Lód” to proza społeczno – obyczajowa. Nie ma w niej spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji, ale jest nieujarzmiona przyroda i są zwyczajni, ale ciekawie sportretowani bohaterowie. I o nich jest książka. O życiu garstki ludzi na Örlandii w archipelagu Wysp Alandzkich i o tym jak sobie radzą, co ich trapi, co cieszy.
Tutaj rytm życia determinuje natura. Wiosną trzeba się spieszyć, latem krótko nim cieszyć, a jesienią zbierać siły, by przetrwać zimę. Jeżeli jednak jest się na wyspie ze świadomością tego wszystkiego, to życie jest piękne.
„Z jakiegoś powodu pomyślał o pastorskiej idylli. Z wolna pasące się krowy, gdzie okiem sięgnąć żadnej aktywności, na niebie chmury jak baranki, nad wszystkim świeci łaskawe słońce. Życie jak na ziemi przed potopem”.
Ja od pierwszych chwil poczułam sympatię do tej opowieści, a potem coraz bardziej przywiązywałam się do miejsca i bohaterów, dlatego rozstanie z wyspą i z tą historią było dla mnie trudne.
Od początku intrygował mnie spokojny, ale żyjący we własnym świecie Anton od poczty, jego „duchy” i prorocze zdolności. Jeżeli zaś chodzi o pastorostwo, to zdecydowanie bliżej mi było do pastora niż pastorowej.
Lektorka stanęła na wysokości zadania. Wspaniale opowiedziała tę historię, a to, jak odtworzyła postać doktor Gyllen, to prawdziwa interpretacyjna doskonałość.
„Lód” to proza społeczno – obyczajowa. Nie ma w niej spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji, ale jest nieujarzmiona przyroda i są zwyczajni, ale ciekawie sportretowani bohaterowie. I o nich jest książka. O życiu garstki ludzi na Örlandii w archipelagu Wysp Alandzkich i o tym jak sobie radzą, co ich trapi, co cieszy.
Tutaj rytm życia determinuje natura. Wiosną trzeba się...
2024-01-08
Jak dobrze jest rozpocząć rok bardzo dobrą książką. Daje to nadzieję, że kolejne będą równie dobre.
W „Na północ” wszystko zaczyna się od fok na estońskim Bałtyku, a kończy w polskiej stacji badawczej na Spitsbergenie. Kończy pozornie, bo autor zapowiada jeszcze dwa tomy arktycznych „przygód”.
Nie jest to jednak książka ani przygodowa, ani naukowa. Są to dość refleksyjne i nostalgiczne wspomnienia trapera okraszone informacjami o miejscach w których przebywał, o żyjących bądź wymarłych tam gatunkach zwierząt arktycznych i o ludziach spotkanych na arktycznej drodze. A że akcja rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, jest i sporo smaczków związanych z tamtą epoką.
Mnie, arktycznemu laikowi ze szkolną wiedzą o biegunie północnym i jego otoczeniu, lektura ta bardzo przypadła i do gustu, i do serca.
Dodatki dla zainteresowanych.
Kto czytał, może sobie przypomni, kto będzie czytał, może zwróci uwagę.
To, co we mnie zostało po tej lekturze:
*Smutna i tragiczna historia zagłady alki olbrzymiej.
*Puffiny - „takie papugi, co przebrały się za pingwiny”
*„Noc jest wtedy jak się śpi. A jak się nie śpi to jest dzień”.
*Wajrak i niedźwiedź - „mrożąca krew w żyłach” opowieść.
*Deszcz nurzyków.
*Wzruszająca i łapiąca za serce historia przychatkowej rodziny nurzyków.
Pierwsze słowa o Arktyce, które przykuły moją uwagę, zostały ze mną do końca lektury i wydaje mi się, że będą ze mną jeszcze długo po, to stwierdzenie że Arktyka wydaje się bardzo krucha.
Jak dobrze jest rozpocząć rok bardzo dobrą książką. Daje to nadzieję, że kolejne będą równie dobre.
W „Na północ” wszystko zaczyna się od fok na estońskim Bałtyku, a kończy w polskiej stacji badawczej na Spitsbergenie. Kończy pozornie, bo autor zapowiada jeszcze dwa tomy arktycznych „przygód”.
Nie jest to jednak książka ani przygodowa, ani naukowa. Są to dość ...
2023-12-21
Ta książka to swojego rodzaju testament, który jest i spowiedzią, i dziejami dwóch rodów, i opowieścią o polsko – żydowsko – ukraińskim pograniczu kulturowym na przestrzeni dziejów. Dziejów, które lubią się powtarzać.
Pierwsze wzmianki o protoplastach rodu - Jurce Kobie i jego ojcu, setniku Bazylim sięgają powstań Chmielnickiego i są jak baśń o zbójcach z zamierzchłych czasów. Zbójcach bezwzględnych i okrutnych. Motyw zbójców nieustannie przewija się w tej opowieści, z tym, że są oni coraz bardziej współcześni, prawdziwi, znani z kart historii i na pewno nie kojarzą się z bajką.
Ta książka stoi językiem, stylem i znaczeniem.
Język jest przebogaty w swojej prostocie, zwyczajny a jednocześnie wyszukany. Kalman Segal czaruje doborem słów, wiąże ich znaczenia, tworzy nowe tropy i uroczo żartuje między wierszami.
A sama historia szalenie ciekawa i zajmująca, z nagłymi zwrotami kolei losów bohaterów. Niestety im bliżej końca tym mniej baśniowa. Coraz bardziej realna i dojmująco smutna.
Przyjazd bohatera – narratora do miasteczka, zamieszkanie w pensjonacie i zanurzenie się w starych dziejach, przypomina mi trochę Mike’a Murphy’ego z mini powieści Józefa Hena „Pingpongista”.
A na koniec, by poczuć ten styl i ten język przytaczam jeden z moich ulubionych fragmentów.
„Była bardzo wzburzona, kiedy pewnego razu lekkomyślnie wyznałem, że chciałbym napisać romans.
- Mój głupi chłopcze. To nie są już czasy Goethego i Schillera. Nikt już dzisiaj nie kocha prawdziwego piękna.
Ujęła mnie za rękę i zaprowadziła do sklepu, gdzie gruba żydówka chowała w elastyczne arkusze zadrukowanego papieru żywe karpie rozpaczliwie bijące łbami o ladę.
- Oto do czego dzisiaj służą książki – powiedziała wzburzona – zapamiętaj.
Stałem niemy, jak niemy uczestnik tej sceny, bezsilny karp owinięty w stronice wydarte z Lessinga”.
Ta książka to swojego rodzaju testament, który jest i spowiedzią, i dziejami dwóch rodów, i opowieścią o polsko – żydowsko – ukraińskim pograniczu kulturowym na przestrzeni dziejów. Dziejów, które lubią się powtarzać.
Pierwsze wzmianki o protoplastach rodu - Jurce Kobie i jego ojcu, setniku Bazylim sięgają powstań Chmielnickiego i są jak baśń o zbójcach z zamierzchłych...
2012-09-11
Miron B. jest mi bliski. I nawet nie literacko, bo z jego twórczości znam tylko „Pamiętnik…” i „Karuzelę z madonnami”, a tę ostatnią tylko dzięki temu, że śpiewała ją Ewa Demarczyk.
„Tajny dziennik” przeczytałam dziesięć lat temu i mimo tego upływu czasu tkwi we mnie ta Białoszewszczyzna. Samo życie twórcy, który potrafił patrzeć na świat bez różowych okularów i według mnie trafnie komentować rzeczywistość, pozwoliło spojrzeć na wiele spraw z zupełnie innej perspektywy. I to jego, Mirona patrzenie na świat i bycie w tym świecie uświadomiło mi i ciągle uświadamia jak wiele we mnie samej jest myślenia po Białoszewskiemu.
Ten dziennik jest dla mnie jedną z ważniejszych książek, a Miron tym samym jedną z ważniejszych postaci świata literatury.
Dzięki tym wspomnieniom poznałam też rodzinę Sobolewskich, w wersji udomowionej, z małą wtedy Justynką i jeszcze bez Celi.
Miron B. jest mi bliski. I nawet nie literacko, bo z jego twórczości znam tylko „Pamiętnik…” i „Karuzelę z madonnami”, a tę ostatnią tylko dzięki temu, że śpiewała ją Ewa Demarczyk.
„Tajny dziennik” przeczytałam dziesięć lat temu i mimo tego upływu czasu tkwi we mnie ta Białoszewszczyzna. Samo życie twórcy, który potrafił patrzeć na świat bez różowych okularów i według...
2022-02-14
„Zrobię dla Ciebie wszystko”
Ta żarliwa deklaracja w kontekście tej powieści przeraża.
Mimo trudnego i przygnębiającego tematu, który porusza, bo nie tylko uzależnienie matki od alkoholu, ale i uzależnienie dziecka, od trawionej chorobą alkoholową matki, nie chciałam, żeby ta opowieść się kończyła.
Już pierwszy rozdział, który jest epilogiem tej historii, sprawił, że wiedziałam, że to będzie świetnie napisana książka.
Szczerość opisów, głębia doznań, wiarygodność i język, którym napisany jest „Shuggie…” zniewalają. Użycie specyficznego języka, która próbuje oddać szkocki górniczy slang to świetny pomysł tłumacza na uwiarygodnienie tej historii. Kontekst ekonomiczny i społeczny, ukazanie proletariackiego Glasgow dopełniają całości szarej wizji życia Shuggiego.
I mimo iż nie jestem fanką bestsellerów i z rezerwą podchodzę do nowości, cieszę się, że nie czekałam z „Shuggiem…” za długo.
Gdy piszę tę opinię osiem miesięcy po przeczytaniu „Shuggiego…” nadal pamiętam i mam przed oczami patologię górniczego osiedla i jego upadłą gwiazdę - Agnes.
I nadal żołądek się ściska.
A Janusz Zadura po raz kolejny zaprezentował swój talent interpretatorski, dzięki któremu nie można oderwać się od słuchania.
Polecam.
WYZWANIE CZYTELNICZE 2022
Przeczytam książkę z Plebiscytu Książka Roku 2021
„Zrobię dla Ciebie wszystko”
Ta żarliwa deklaracja w kontekście tej powieści przeraża.
Mimo trudnego i przygnębiającego tematu, który porusza, bo nie tylko uzależnienie matki od alkoholu, ale i uzależnienie dziecka, od trawionej chorobą alkoholową matki, nie chciałam, żeby ta opowieść się kończyła.
Już pierwszy rozdział, który jest epilogiem tej historii, sprawił, że...
2023-09-24
Czytanie Konwickiego to przyjemność.
Dla mnie.
Lubię stawiane przez niego pytania i dylematy, niedomówienia, niedomyślenia.
Lubię styl Konwickiego. Trochę zgryźliwy i ironiczny, a zarazem iluzyjny i poetycki.
A z mojej strony są zastanowienia - co by to było gdyby? Jakby to było?
W tym zbiorze jest siedem świetnych opowieści: „Zimowy zmierzch”, „Ostatni dzień lata”, „Matura”, „Skok z nieba”, „Zaduszki”, „Salto”, „Jak daleko stąd, jak blisko”.
Są to gotowe scenopisy. Surowe, ociosane z naddatków. Czysty materiał filmowy. Wspaniale było je najpierw przeczytać, a potem obejrzeć (poza „Skokiem z nieba”).
Literatura i kino najwyższej próby. Trzeba wziąć poprawkę, że bardzo, ale to bardzo niedzisiejsze to kino.
Mocno wytrawne.
Dla smakoszy.
Czytanie Konwickiego to przyjemność.
Dla mnie.
Lubię stawiane przez niego pytania i dylematy, niedomówienia, niedomyślenia.
Lubię styl Konwickiego. Trochę zgryźliwy i ironiczny, a zarazem iluzyjny i poetycki.
A z mojej strony są zastanowienia - co by to było gdyby? Jakby to było?
W tym zbiorze jest siedem świetnych opowieści: „Zimowy zmierzch”, „Ostatni dzień lata”,...
2023-08-24
I stało się.
Przyszedł tak długo odwlekany czas na napisanie tej opinii.
Są książki, które czytając nie chcę by się kończyły. Podobnie rzecz dzieje się z opiniami. Czasami nie chcę by zostały napisane, bo jak zostaną, to paradoksalnie przestaną istnieć. Napisane, zostaną zamknięte w formie, będą mieć początek, koniec i kropkę, ale znikną jako wolny i nieograniczony byt myśli.
O takim stanie rzeczy stokroć lepiej ode mnie napisał Romain Gary w „Korzeniach nieba”:
„Zauważył już, że pewne rzeczy, mimo że odczuwał je głęboko, ujęte w słowa, zmieniały sens do tego stopnia, że nie tylko nie mógł podzielić się nimi z kimś innym, ale sam - wymawiając je, już ich nie poznawał”
Krzysztof Potaczała dołącza do kręgu bliskich mi mistrzów pióra duszy: Konwickiego, Mularczyka i Filipowicza. Jest takim młodszym modelem moich ulubionych twórców. Chodzi mi głównie o pisarską wrażliwość, o tę nutkę melancholii, dostrzegania rzeczy, na które mało kto dzisiaj zwraca uwagę; o to dbanie, by czytelnik współodczuwał i przeżywał niemal tak samo jak autor. By przejmował się losem, by czuł.
I mimo, że brak jeszcze autorowi wyrafinowanej estetyki i elegancji stylu starszych kolegów po piórze, to łączy go z nimi pewien rodzaj melancholii, zadumy i pokory.
Jeżeli zaś chodzi o konkrety, to jest to reportaż o tym, czego nie ma, a było. O przedwojennych miasteczkach i wsiach, które rzeka San łączyła i spajała, a po wojnie, po ustaleniu granicy podzieliła i unicestwiła. „Było życie, nie ma życia”. Jest to sentymentalna (ale nie tani to sentymentalizm) wyprawa do dawnego kiedyś i do bliskiego wczoraj.
Poznawanie tych miejsc, ich historii, tajemnic, ciekawostek, a także jakże obecnie szarej codzienności, było niecodzienną bieszczadzką wędrówką.
Mnie absolutnie zachwyciło wszystko o konwikcie w Chyrowie, w którym kształciły się między innymi przyszłe, polskie elity międzywojnia, a o którym czytałam przy okazji poznawania sylwetek między innymi Brzechwy i Wierzyńskiego. Wówczas odbierałam ten Chyrów jako prawie nic nieznaczący fakt – prywatne gimnazjum dla bogaczy, a okazuje się, że historia tego miejsca jest niesamowita i chwyta za serce.
Cóż, sama zamierzam jeszcze poznawać twórczość Krzysztofa Potaczały i bardzo liczę, że mnie nie zawiedzie.
I stało się.
Przyszedł tak długo odwlekany czas na napisanie tej opinii.
Są książki, które czytając nie chcę by się kończyły. Podobnie rzecz dzieje się z opiniami. Czasami nie chcę by zostały napisane, bo jak zostaną, to paradoksalnie przestaną istnieć. Napisane, zostaną zamknięte w formie, będą mieć początek, koniec i kropkę, ale znikną jako wolny i nieograniczony byt...
2023-09-20
Przez wiele lat ten tytuł krążył wokół mnie, pewnie dlatego, że według mnie jest jednym z piękniejszych i oryginalniejszych.
Okazuje się, że nie tylko tytuł intryguje. Świat Piotra jednocześnie jest i go nie ma, objawia się, ale zaraz chowa jak we śnie. Niby się w nim dzieje, ale jakby nie dzieje. Co w nim jest świadome, a co podświadome? Tego pewnie nie wie sam główny bohater.
Dzięki takiej kreacji życia jako sennego marzenia można oswoić trudne życiowe wybory, decyzje, intencje. Gdy się o nich myśli na jawie to one się stają, lepiej nie myśleć, lepiej zbierać jabłka, spać na strzesze, kąpać się nocą w stawie, iść na zabawę, patrzeć dziewczynom w oczy i widzieć w nich to, co może kiedyś będzie.
Czy to zło, to było zło, czy jednak nie?
Czy Piotr to król, czy kat?
Czy w końcu to wszystko było? Czy nie było?
Surrealistyczna baśń o młodym wiejskim wrażliwym chłopaku, który w zderzeniu ze śmiercią i okrucieństwem wojny, żyjąc na pograniczu jawy i snu zastanawia się, jak to z nim i z jego życiem tak naprawdę jest.
WYZWANIE CZYTELNICZE IX 2023
Przeczytam książkę o wsi z motywami chłopskimi
Przez wiele lat ten tytuł krążył wokół mnie, pewnie dlatego, że według mnie jest jednym z piękniejszych i oryginalniejszych.
Okazuje się, że nie tylko tytuł intryguje. Świat Piotra jednocześnie jest i go nie ma, objawia się, ale zaraz chowa jak we śnie. Niby się w nim dzieje, ale jakby nie dzieje. Co w nim jest świadome, a co podświadome? Tego pewnie nie wie sam główny...
2023-09-12
Przyznam, że nazwisko Doctorow, do niedawna niewiele mi mówiło. Kilka razy natknęłam się na nie i zawsze w pozytywnym entourage’u, ale nic poza tym.
Po przeczytaniu „Ragtime’u” wiem, że chcę więcej takiej literatury.
Na początku tej opowieści poznajemy historię pewnej amerykańskiej, zwyczajnej, dość zamożnej rodziny, której fikcyjne losy zazębiają się z rzeczywistymi wydarzeniami i postaciami historycznymi – reprezentującymi dynamicznie rozwijającą się gospodarkę Stanów Zjednoczonych początków XX wieku.
Mamy więc Nowy Jork i jego skandale, rozrywkę, finanse, przemysł, politykę, a nawet wyprawę polarną.
Wraz z rozwojem akcji pojawiają się kolejne fikcyjne postaci, poprzez które poznajemy drugą stronę medalu – walkę o prawa obywatelskie, dyskryminację rasową i emigrancką biedę.
I jak na amerykańską powieść przystało jest i american dream.
Styl, język, konstrukcja - reprezentują najwyższą jakość wyrażoną lekkością formy mimo ciężaru problematyki, którą porusza.
Świetna, poruszająca i nie pozwalająca o sobie zapomnieć proza.
Przyznam, że nazwisko Doctorow, do niedawna niewiele mi mówiło. Kilka razy natknęłam się na nie i zawsze w pozytywnym entourage’u, ale nic poza tym.
Po przeczytaniu „Ragtime’u” wiem, że chcę więcej takiej literatury.
Na początku tej opowieści poznajemy historię pewnej amerykańskiej, zwyczajnej, dość zamożnej rodziny, której fikcyjne losy zazębiają się z rzeczywistymi...
2023-09-14
Z połączenia realizmu, groteski i fantastyki wyłania się „nienormalna normalność” i to w niej trzeba szukać trwałych wartości i odniesień sensu ludzkiego życia, by przetrwać.
Niemożliwe, może stać się możliwe.
Jaka będzie tego cena?
I czy ostatecznie zatriumfuje prawda, dobro i braterstwo?
Najważniejsze jednak, by mieć odwagę być sobą.
I moja ulubiona postać - Małgorzata, która „miała słabość do ludzi będących mistrzami w swym fachu”.
Dzieło absolutnie ponadczasowe, uniwersalne i genialne w prowokowaniu różnych odczytań, bo to nie tylko to, że „romantyczny bunt przeciwko konwencjom staje się protestem przeciw zniewoleniu przez totalitarną rzeczywistość”.
Gdyby dla odmiany ktoś chciał tego arcydzieła Bułhakowa posłuchać, gorąco namawiam do wysłuchania wspaniałej superprodukcji Audioteki, w której możemy usłyszeć głosy między innymi: Magdaleny Różczki, Andrzeja Chyry, Jerzego Radziwiłłowicza, Krzysztofa Tyńca, Krzysztofa Wakulińskiego, Mariusza Bonaszewskiego i wielu innych wspaniałych polskich autorów.
Przeczytane w 2000 i 2023
Z połączenia realizmu, groteski i fantastyki wyłania się „nienormalna normalność” i to w niej trzeba szukać trwałych wartości i odniesień sensu ludzkiego życia, by przetrwać.
Niemożliwe, może stać się możliwe.
Jaka będzie tego cena?
I czy ostatecznie zatriumfuje prawda, dobro i braterstwo?
Najważniejsze jednak, by mieć odwagę być sobą.
I moja ulubiona postać -...
„Tekst sztuki nowoczesnej coraz mniej nadaje się do czytania. Coraz bardziej staje się partyturą, która żyć zaczyna dopiero na scenie, w grze, w spektaklu”. W pełni zgadzam się z Gombrowiczem. Jego dramaty oglądałam i mam wrażenie, że gdybym je tylko przeczytała, uznałabym je za dziwne i nieczytelne. „Operetka”, tak jak „Ślub”, jest niesłychanie scenicznym tekstem.
Z trzech znanych mi dramatów Gombrowicza, „Operetkę” lubię najbardziej. Uwielbiam w niej „krzesełka lorda Blotton”! Są one dla mnie ulubioną sekwencją tej sztuki, a zarazem kwintesencją ignorancji, wynoszących się ponad zwyczajnego człowieka, wszelkiej maści notabli i elit. Te dość deprymujące „krzesełka” udały się Gombrowiczowi.
Dzieje dwudziestego wieku Gombrowicz prezentuje na wybiegu, robi z nich rewię mód, a szaleństwo stroju ma pokazać, jak wszelkie ideologie deformują ludzką podmiotowość i indywidualizm. Czyli znowu… forma. „Istotna dla zrozumienia sensu dzieła jest opozycja strój–nagość. Modne ubranie to zniewolenie, człowiek jest w nim uwięziony jak „w stroju najdziwaczniejszym, najokropniejszym”. To także obraz dziejów, teraźniejszości, przyszłości. […] Operetkową maskaradę ociekającą krwią można znaleźć w wielu przejawach współczesnego świata, jaki więc jest, jaki będzie ludzki strój? Człowiek śni, marzy o nagości, to jego nadzieja”.
Książę
„W czasach dzisiejszych, w czasach, jak dzisiejsze, socjalistyczno-demokhatycznych i ateistycznie-socjalistycznych, sthój stał się najsilniejszym bastionem klasy wyższej. […] Sthój i maniehy, oto bastion masz na wysokościach! Hosanna!”
Księżna
„Nagość, phoszę państwa, jest demagogiczna, jest wphost socjalistyczna, bo i cóż by było, gdyby gmin odkhył, że nasza dupa taka sama?!”
Fior
„Przeklinam ludzki strój, przeklinam maskę
Co nam się w ciało wżera, okrwawiona
Przeklinam mody, przeklinam kreacje
Krój pantalonów przeklinam i bluzek
Zanadto w nas się wgryzł!”
WYZWANIE CZYTELNICZE III 2024
Przeczytam książkę literackiego patrona z lat 2020 - 2024
„Tekst sztuki nowoczesnej coraz mniej nadaje się do czytania. Coraz bardziej staje się partyturą, która żyć zaczyna dopiero na scenie, w grze, w spektaklu”. W pełni zgadzam się z Gombrowiczem. Jego dramaty oglądałam i mam wrażenie, że gdybym je tylko przeczytała, uznałabym je za dziwne i nieczytelne. „Operetka”, tak jak „Ślub”, jest niesłychanie scenicznym tekstem.
więcej Pokaż mimo toZ...