-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-05-09
2022-02-22
2024-04-25
Jak zwykle w przypadku powieści Lema wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. Najpierw, na podstawie drobiazgowych opisów, zwizualizowałam edeńską przestrzeń i jej specyficzny koloryt, który, miałam takie nieodparte wrażenie, sam Lem stworzył po wzięciu halucynogennych środków. Surrealistyczne przestrzenie, dziwne fabryki i te masowe groby. Od razu narzuciła mi się jedna z hipotez Wojciecha Orlińskiego, z jego biografii o Lemie, że te kości, groby, egzekucje, to próba poradzenia sobie z wojenną traumą, czyli z lwowskim okresem życia pisarza i jego obserwacjami pogromów oraz lwowskiego getta.
Na pewno ten tekst to antyutopia, w której świat dążąc do doskonałości, zatraca się w niszczeniu tego, co mniej doskonałe. Na domiar tego całego złego jeszcze ta gorzko-ironiczna nazwa, Eden.
Występujących w powieści sześciu bohaterów identyfikujemy poprzez ich zawód i funkcję, którą sprawują. Świetnie nakreślił Lem ich sylwetki, z których każda jest różna i często ma inne pomysły na wyjście z opresji, w które co rusz wpadają.
Przez ten początkowy rozbieg, rozwlekle i drobiazgowo opisywany krajobraz Edenu, można rozpoznać, że książka w swej pierwotnej postaci była pisana i drukowana w odcinkach. I to jest mój jedyny zarzut pod jej adresem. Ta przydługo ciągnąca się zapowiedź wydarzeń właściwych.
Jak zwykle w przypadku powieści Lema wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. Najpierw, na podstawie drobiazgowych opisów, zwizualizowałam edeńską przestrzeń i jej specyficzny koloryt, który, miałam takie nieodparte wrażenie, sam Lem stworzył po wzięciu halucynogennych środków. Surrealistyczne przestrzenie, dziwne fabryki i te masowe groby. Od razu narzuciła mi się jedna z...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-18
Bardzo skandynawska literatura. Takie było moje pierwsze wrażenie. Chodzi mi o ten szwedzki, prosty i konkretny realizm w budowaniu surowego świata przedstawionego.
Pierwszoplanowymi bohaterkami tej powieści są kobiety. Zaprawione w trudach życia i zdane na siebie, próbują samotnie stawić czoła problemom, bo mężczyźni raczej stoją z boku i tylko przeszkadzają. Tym kobietom, rzecz jasna.
Niestety, z żadną z bohaterek nie umiałam się utożsamić i postawić w jej sytuacji, żadna nie stała mi się na tyle bliska, by móc wraz z nią współodczuwać. A przecież ich życiowe doświadczenia wołały o współczucie i były mocno skomplikowane, a w przypadku Andżeliki dojmująco dramatyczne. Z tych wszystkich kobiecych spadkobierczyń Augusty, najbliższa była mi, mocno drugoplanowa, Siri.
Mimo iż w konstrukcji tej książki nie zauważyłam wad, cechuje ją naprawdę dobry styl i język, to mnie, zupełnie nie przypadła do gustu. Może poprzez spiętrzenie przygnębiających wydarzeń i przedstawienie czegoś na kształt fatum ciążącego nad żeńskimi sukcesorkami Augusty? Może poprzez bardzo pesymistyczny wydźwięk tej opowieści? Może przez brak chociażby, przebłysku radości w życiu którejkolwiek z bohaterek? I chyba właśnie ten brak poczucia szczęścia, nawet tego duchowego czy wewnętrznego, doskwierał mi najbardziej.
Co więcej, zderzenie infantylnej radości lektorki podczas interpretacji, z trudnym i przygnębiającym tematem, na początku straszliwie mnie irytowało. Potem się przyzwyczaiłam.
Nie wiem dlaczego, ale seniorka rodu, Augusta, swoim dość szorstkim obejściem przypominała mi Selmę Lagerlöf i do końca książki, nie umiałam się uwolnić od wizerunku Augusty z twarzą i sposobem bycia Selmy.
Bardzo skandynawska literatura. Takie było moje pierwsze wrażenie. Chodzi mi o ten szwedzki, prosty i konkretny realizm w budowaniu surowego świata przedstawionego.
Pierwszoplanowymi bohaterkami tej powieści są kobiety. Zaprawione w trudach życia i zdane na siebie, próbują samotnie stawić czoła problemom, bo mężczyźni raczej stoją z boku i tylko przeszkadzają. Tym...
2024-04-27
Sięgnęłam po tę książkę skuszona nazwiskiem Petry Dvořákovej, bo jej „Wrony” zrobiły na mnie wrażenie.
Tym razem, nie dość, że temat okazał się kontrowersyjny, to i jego ujęcie jest niejednoznaczne. Ta prowokacyjna lektura burzy wewnętrzny spokój czytelnika (mój zburzyła) i utrudnia dokonanie jednoznacznej oceny, która, niby, nie powinna budzić wątpliwości. Szczególnie rodziców.
Łatwo jest oceniać, szufladkować i odwoływać do stereotypów. Łatwo z góry przesądzać.
Kto jest bez grzechu niech pierwszy rzuci kamień.
Sięgnęłam po tę książkę skuszona nazwiskiem Petry Dvořákovej, bo jej „Wrony” zrobiły na mnie wrażenie.
Tym razem, nie dość, że temat okazał się kontrowersyjny, to i jego ujęcie jest niejednoznaczne. Ta prowokacyjna lektura burzy wewnętrzny spokój czytelnika (mój zburzyła) i utrudnia dokonanie jednoznacznej oceny, która, niby, nie powinna budzić wątpliwości. Szczególnie...
2021-11-17
Po wysłuchaniu tego reportażu ciężko mi zebrać wszystkie refleksje w spójną całość. W mojej głowie trwa gonitwa myśli. Niestety gonitwa do ślepych zaułków, rodem z brazylijskich faweli.
I trudno jest mi znaleźć jakikolwiek pomysł na to jak pomóc tym ludziom uwierzyć, że nie żyją naprawdę, że mają tylko takie wrażenie. Jak ich przekonać, że można żyć inaczej, po swojemu, bez oglądania się na kogokolwiek, a przede wszystkie mieć wybór.
Tylko jak pomóc zapewnić im takie życie?
Niestety nie widzę wyjścia z tego zaułka. 😔
Początek reportażu dość przeładowany nazwami poszczególnych faweli, rządzących nimi na przestrzeni lat frakcji i nazwiskami kolejnych przywódców, ale dzięki temu uzyskujemy chronologię i ogólne pojęcie o prawach i zasadach rządzących w fawelach.
Trzeba przez niego przebrnąć, by dotrzeć do sedna, poznać specyfikę i funkcjonowanie tego żyjącego poza nawiasem dobrobytu społeczeństwa.
Według mnie, to wiarygodny i obiektywny tekst. Nie wyczułam w nim stronniczości, czy opowiadania się po jakiejkolwiek stronie. Bez niepotrzebnej ckliwości, bez szukania taniej sensacji. Rzeczowo, sumiennie, z dbałością o detale. I to bardzo w tym tekście autora mi się podobało. Jakość.
Polecam.
Po wysłuchaniu tego reportażu ciężko mi zebrać wszystkie refleksje w spójną całość. W mojej głowie trwa gonitwa myśli. Niestety gonitwa do ślepych zaułków, rodem z brazylijskich faweli.
I trudno jest mi znaleźć jakikolwiek pomysł na to jak pomóc tym ludziom uwierzyć, że nie żyją naprawdę, że mają tylko takie wrażenie. Jak ich przekonać, że można żyć inaczej, po swojemu,...
2024-03-05
Groteska, absurd, purnonsens i przede wszystkim „wiecznyj kajf”. Nie dla każdego i ten kajf, i to disco z Gogolem. A szkoda.
Przed czytaniem/słuchaniem tej niewielkiej książeczki warto zgłębić, znajdujący się na końcu, słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych. Naprawdę jest przydatny. Znajomość proponuję rozpocząć od słówka – "kajf" (frajda, haj, odlot - jednym słowem - euforia wywołana środkami odurzającymi), dlatego, że percepcję „Gogolowego disco” determinuje właśnie kajf. W tym wypadku czysto literacki, ale jednak! I żeby to zrozumieć, trzeba książkę Matsina przeczytać. Tego nie da się zrelacjonować! Mimo iż sama jestem inicjatorką wielu spektakularnych wydarzeń w życiu codziennym i potrafię zrobić „coś” z niczego, i absolutnie nie mam na myśli zupy czy obiadu ;) to autor „Gogolowego disco” prześcignął moje skromne umiejętności z naddatkiem.
Niewątpliwie duszą tego utworu są bohaterowie, czyli zgodnie z założoną konwencją powieści, dziwacy, odszczepieńcy i wykolegowani przez życie marzyciele. Polubiłam ich od pierwszego spotkania i bardzo się z nimi zżyłam. No i mistrz, i prorok - Gogol! Postać nie z tej ziemi! Zdecydowanie bardziej spod ziemi, w dodatku, z wypełnionymi piachem kieszeniami. Gogola nie pokona nikt, „nawet informatyk nie dosięgał Gogolowi do pięt, chociaż chodził dziwacznie ubrany i mówił niezrozumiałym językiem” :D
Proces oswajania przeze mnie tej książki trwa nadal, bo ciągle mam wrażenie, że poznałam tylko jej wierzchnią warstwę. Wielu sytuacji nie zrozumiałam, wydają się hermetycznie estońskie, takie nie „nasze”, wiele z nich wymaga zgłębienia kabały i głębszej wiedzy religijnej i mistycznej, dlatego wyposażyłam się właśnie w wersję papierową „Gogolowego disco”, bo na pewno będę chciała wrócić do tego duszoszczypatielnego klimatu i języka, by ogarnąć go też wzrokiem.
Powtórzę się też za tym co napisałam kiedyś o „Mistrzu i Małgorzacie”, bo nie mam wątpliwości, że to stwierdzenie jest i tutaj bardzo na miejscu - z połączenia realizmu, groteski i fantastyki wyłania się „nienormalna normalność”.
Do moich ulubionych wątków i motywów należą:
- w.c. książki, czyli „podziemie czytelnicze”, w którym literatura została sprowadzona do toalet,
- cztery ewangelie spisane na podstawie wypowiedzi „proroka” Gogola, ale powstałe w duchu „swoistej prawdy” każdego z trzech ewangelistów i jednej ewangelistki (sic!),
- wspaniały język, melancholijny, ale pełen ironii, gry słów, z fonetycznymi angielskimi wstawkami Wasi Kaługina (zagorzałego fana Beatlesów) w stylu: „Gaad bles ju!”, „ol-ju-niid-is-law”. I cudne – „Naszynal Dżeografiki, przedziwne czasopismo z niewiarygodnymi fotografiami”, i melodyjnie brzmiące słówko „stiliaga”, i sentymentalna „Murka”, niosąca ze sobą zapowiedź nieuchronnego, a także genialny neologizm – "sydent" (nie mylić z dysydentem!).
Groteska, absurd, purnonsens i przede wszystkim „wiecznyj kajf”. Nie dla każdego i ten kajf, i to disco z Gogolem. A szkoda.
Przed czytaniem/słuchaniem tej niewielkiej książeczki warto zgłębić, znajdujący się na końcu, słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych. Naprawdę jest przydatny. Znajomość proponuję rozpocząć od słówka – "kajf" (frajda, haj, odlot - jednym...
2024-03-15
Czułam potrzebę sięgnięcia po cokolwiek Konwickiego. Przede wszystkim dla Konwickiej jakości. Jego nastrojowości, klimatu i języka. I dostałam co chciałam.
„A za oknem skrzył się śnieg, objęty sinawym pasem lasu”.
„Błyszczący księżyc, nanizywał się na rzadkie przeświecające się obłoki”.
„Czerwone plamy słońca przelewały się po żółtym igliwiu na mchu. Z rojstów krzyknął tęsknie żuraw jak więziony człowiek".
Temat okazał się przygnębiający, ale za to bardzo prawdziwy, obnażający mit „wojenki cudnej pani”. Piosenka ta, jak bolesny i przewrotny refren zgrzytała od czasu do czasu między wydarzeniami.
A życie partyzantów, jakże inne, niż co poniektórzy chcieliby je widzieć i wynosić na ołtarze.
„Urządzanie defilad, mszy polowych i różnych innych uroczystości wojskowych okazało się fałszywym wykładnikiem siły. W chwili próby powtórzył się wrzesień 1939 roku. Wojna u nas była ciągiem spontanicznych egzaltowanych zrywów i bolesnych rozczarowań”.
Ocena bardzo subiektywna, bo dodałam ekstra gwiazdkę za nazwisko, a jeszcze kolejną za spełnienie moich potrzeb. :)
Czułam potrzebę sięgnięcia po cokolwiek Konwickiego. Przede wszystkim dla Konwickiej jakości. Jego nastrojowości, klimatu i języka. I dostałam co chciałam.
„A za oknem skrzył się śnieg, objęty sinawym pasem lasu”.
„Błyszczący księżyc, nanizywał się na rzadkie przeświecające się obłoki”.
„Czerwone plamy słońca przelewały się po żółtym igliwiu na mchu. Z rojstów krzyknął...
2024-02-23
Jeżeli ktoś nie słyszał o głodowej zagładzie na Ukrainie w latach 1932 – 1933 i nie zna jej przyczyn, warto przed czytaniem „Wieku czerwonych mrówek” sięgnąć po opracowanie, które przedstawi przynajmniej zarys tego wstrząsającego fragmentu historii. Wtedy też obraz skali Hołodomoru będzie bardziej zrozumiały.
Lektura Tani Pjankowej bez uprzedzenia wrzuca czytelnika na głęboką wodę. Od pierwszych stron wchodzi on do wsi Macochy, w sam środek klęski głodowej, by za sprawą trójki bohaterów, a zarazem narratorów tej historii, poznać głód, jego rozmaite rodzaje i oblicza, łącznie z tym spersonifikowanym.
To książka przede wszystkim o niezawinionej ludzkiej tragedii, bezsilności i niemożności wyrwania się z beznadziejnego kręgu losu, perfidnie zaplanowanego przez sowiecką władzę.
Wysłuchałam książki w wersji audio, w bardzo dobrej interpretacji trojga lektorów, którzy do tego stopnia nadali życia i indywidualizmu swoim bohaterom, że przytłumili główną wadę tego utworu, jaką jest brak zastosowania odmiany językowej charakterystycznej dla przedstawicieli niejednorodnych środowisk społecznych. Prominenci i kułacy mówią tym samym, bardzo ładnym, literackim językiem. A przecież nie tak powinno być.
Zachęcam do zapoznania się z posłowiem, w którym Marek Zadura „opowiada” o swojej pracy nad przekładem.
Aguirre, dzięki za stylistyczne oświecenie. :)
WYZWANIE CZYTELNICZE II 2024
Przeczytam książkę nominowaną w Plebiscycie Książka Roku 2024
Jeżeli ktoś nie słyszał o głodowej zagładzie na Ukrainie w latach 1932 – 1933 i nie zna jej przyczyn, warto przed czytaniem „Wieku czerwonych mrówek” sięgnąć po opracowanie, które przedstawi przynajmniej zarys tego wstrząsającego fragmentu historii. Wtedy też obraz skali Hołodomoru będzie bardziej zrozumiały.
Lektura Tani Pjankowej bez uprzedzenia wrzuca czytelnika na...
2024-02-29
Na początku ma się wrażenie, że jest to typowa historyczna publikacja nasycona mnogością faktów, nazwisk i dat. Jednak im bliżej tematu właściwego, zmienia się też sposób jego prezentacji, który coraz bardziej przypomina reportaż i drobiazgową relację wydarzeń.
W zgodzie z metodą – od ogółu do szczegółu, najpierw widzimy panoramę historyczną, społeczną i polityczną Ukrainy. Wtedy, podczas czytania, wskazana jest uważność, by móc zrozumieć i przyswoić wszystkie przedstawione fakty, motywy i zależności. Autorka sporo uwagi poświęciła nieustannym dążeniom wybicia się Ukrainy na niepodległość. Ten odwieczny brak pokory Ukraińców i gotowość buntu jest solą w oku ZSRR. To ciągłe ścieranie się dwóch sił: władza sowiecka i jej mechanizmy wraz z histeryczną propagandą i podejrzliwością kontra chęć życia na własnych zasadach, upór i nieufność mieszkańców Ukrainy do całkowitego zaprzedania się duchowi i ideałom komunizmu.
Niezwykle trudne w odbiorze są przytaczane przykłady nieludzkich i trudnych do usprawiedliwienia działań aktywistów rekwizycyjnych, tworzenie czarnych i czerwonych list dla pojedynczych mieszkańców, a nawet całych wsi, akty kanibalizmu, zakaz opuszczania miejsca zamieszkania. I wszystko to w ramach „historycznej konieczności” i „rewolucyjnego obowiązku”.
Dzięki lekturze „Czerwonego głodu” mamy obraz i kontekst, imponującą kwerendę, obszerny przegląd literatury na temat wielkiego głodu, od pierwszych, jeszcze prywatnie spisanych świadectw i wspomnień, po późniejsze, dobrze udokumentowane publikacje naukowe, a także genezę i koleje losu pojęcia – ludobójstwo.
Moim zdaniem bardzo wartościowa pozycja.
Na początku ma się wrażenie, że jest to typowa historyczna publikacja nasycona mnogością faktów, nazwisk i dat. Jednak im bliżej tematu właściwego, zmienia się też sposób jego prezentacji, który coraz bardziej przypomina reportaż i drobiazgową relację wydarzeń.
W zgodzie z metodą – od ogółu do szczegółu, najpierw widzimy panoramę historyczną, społeczną i polityczną...
2024-02-16
Mnie często nie podoba się to, co podoba się innym, jednak w przypadku tej opowieści popłynęłam pod prąd jak nigdy dotąd.
Andrzej Mularczyk napisał kiedyś: „Czytając reportaż, czytamy niejako opowieść o bohaterze, o autorze i sobie samym”. A w „reportażu” Zbigniewa Rokity czytamy głównie opowieść o samym autorze. Jego nonszalanckie bajanie, okraszone zwrotami w stylu brata łaty: „bądź tu mądry i pisz wiersze” albo „coś tu jest nie halo”, niemiłosiernie mnie drażniło. Chaos i miszmasz informacyjny nie ułatwiały odbioru treści. A na tę surrealistyczną nazwę, nadaną przez autora dołączonym do Polski po II wojnie światowej ziemiom, będę mieć alergię na zawsze, dlatego postarałam się jej w opinii nie przytaczać.
Wpływ na to, ewidentnie krytyczne odczytanie tekstu Rokity, na pewno miała moja niedawna lektura reportaży innego autorstwa, opisująca wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów. Ich autor skupił się przede wszystkim na bohaterach swojej opowieści, zadbał o uczucia czytelnika i dzięki temu o sobie nie musiał „mówić” nic, bo i tak powiedział więcej niż Zbigniew Rokita.
Książka trafia na listę rozczarowań bieżącego roku.
Czemu nie posłuchałam intuicji, która przed czytaniem szeptała: nie.
Upodobania i oczekiwania literackie są bardzo indywidualne, dlatego każdy oceni tę książkę po swojemu. Poniżej niewielka próbka tekstu dla niezdecydowanych.
„Uświadomiłem sobie, że Odrzania jest znacznie piękniejsza dziś niż była kiedykolwiek wcześniej. Być może jest najpiękniejszym miejscem na świecie. Byłem na kazachskim stepie, perskiej pustyni, włóczyłem się po zaułkach Jerozolimy, irackich bazarach. Kucałem z ukraińskimi żołnierzami w okopach Donbasu. Płynąłem między górami Arktyki. Raz spotkałem Boga w Etiopii. Piłem wódkę w Moskwie i rum na Kubie. W Kairze byłem na rewolucji, a w Londynie na zmywaku. Widziałem te wszystkie Paryże i Stambuły, i dlatego wiem, że wszystko tamto jest większe i wspanialsze, piękniejsze pięknem oczywistym, pięknem pornograficznym, którego nie trzeba szukać, a które narzuca się samo. Tymczasem moja odrzańska kraina, moje Brzegi, Gorzowy, Słubice, to piękno wysmakowane, erotyczne, na którego dostrzeżenie musiałem sobie zasłużyć latami wpatrywania się w nie. Odrzania zbudowana jest według stylu znanego światowym marszandom jako historyzujący rozpizdziel. Architektura fusion wśród zabudów świata. (…) Ja wyznaję Odrzanię”. *
*przepisane ze słuchu, dlatego interpunkcja może szaleć ;)
Mnie często nie podoba się to, co podoba się innym, jednak w przypadku tej opowieści popłynęłam pod prąd jak nigdy dotąd.
Andrzej Mularczyk napisał kiedyś: „Czytając reportaż, czytamy niejako opowieść o bohaterze, o autorze i sobie samym”. A w „reportażu” Zbigniewa Rokity czytamy głównie opowieść o samym autorze. Jego nonszalanckie bajanie, okraszone zwrotami w stylu brata...
2024-02-06
Nie od dziś Stefan Wiechecki rozbraja mnie humorem zawartym w obyczajowych scenkach rodem spod Kercelaka i z warszawskich ulic, głównie Targówka i Szmulowizny, a także, a może przede wszystkim, bawi swoim językiem, dzięki któremu te obrazki nabierają właściwego tylko sobie życia. A gdy jeszcze te historie przedstawia i relacjonuje Jan Kobuszewski, to wszystkie smutki – precz!
Nie zrozumie tego nigdy ten, kto Wiecha nie czytał, nie słyszał i o zgrozo, nie zna. Dlatego poniżej próbka.
Życzę śmiesznego 😊
Fragmenty z „Dmuchnij pan w balonik”
„W celu powiększenia bezpieczeństwa samochodowego w Warszawie podczas karnawału będą lada dzień zaprowadzone tak zwane próbne baloniki. Cóż to mianowicie są za baloniki? Jak donosi prasa, cała maszyneria, wynalazku dwóch młodych krakowskich doktorów, składa się z rurki szklanej wypełnionej dwiema warstwami mielonego szkła i zakończonej balonikiem koloru żółtopomarańczowego o pojemności około litra.
Otóż więc, jak w te rurkie dmucha małe dziecko albo nawet dorosły mężczyzna, któren od paru dni kieliszka wódki nie widział, balonik zachowuje się przyzwoicie i nie zmienia koloru. Ale o wiele przystawiemy go do ust warszawskiemu szoferowi i każemy mu chuchać, balonik natychmiastowo zaczyna nam wykazywać, ile było kolejek.
Przy średniej ilości tylko pół balonika z pomarańczowego zamienia się na zielonkawy, jeżeli natomiast nadużycie było znaczniejsze, balon przybiera kolor szczypiorku. Powyżej litra pęka z hukiem. Wynalazek ten jest niezmiernie doniosły i może nareszcie, jak się to mówi, położy kres. Bo do tej pory badanie szoferaków na te okoliczność było faktycznie mocno utrudnione. Jeżeli się rozchodzi o starożytny sposób za pomocą zwyczajnego chuchu, to nie był on nigdy na sto procent pewny. Mieliśmy co prawda w naszej milicji wybitnych specjalistów, którzy po jednem chuchnięciu mogli postawić następującą diagnozje:
„Dwie setki czystej, korniszonek, znowuż dwie setki, jajeczko, duże jasne z wianuszkiem. Wynik ogólny—podgazowany”.
(…)
Drugiem znowuż sposobem był egzamin z wymowy. Brało się takiego podejrzanego o ankoholizm kierowcę i kazało mu się prędko powiedzieć te słowa: „Drabina z powyłamywanymi szczeblami”. „Drabinę” nawet najwięcej zabalsamowany kizior wymówił bez błędu, ale na „szczeblach” już letko tylko podkropiony facet leżał bezapelacyjnie. Wychodziło mu albo „pomywowyłanymi”, albo „połamywałami” albo jeszcze gorzej. No i rzecz jasna, że zamykali go z miejsca. Jednakowoż trafiali się przytomniaki, że nie tylko drabinę, ale wiersze niejakiego Przybosia pod największym gazem deklamowali bez najmniejszego feleru.
Totyż musiem się cieszyć, że dzięki tem młodem doktorom będziemy mogli chodzić po Warszawie bez narażenia życia pod samochodem, nawet osobiście znajdując się coś niecoś pod muchą.
(…)
Takie sprawdzanie szoferów przez milicje w sobotni wieczór karnawałowy będzie wyglądało jak masowa impreza uliczna „Expressu Wieczornego” pod tytułem „Dmuchnij pan w balonik” z łaskawem udziałem fonkcjonariuszy wydziału ruchu kołowego”.
Nie od dziś Stefan Wiechecki rozbraja mnie humorem zawartym w obyczajowych scenkach rodem spod Kercelaka i z warszawskich ulic, głównie Targówka i Szmulowizny, a także, a może przede wszystkim, bawi swoim językiem, dzięki któremu te obrazki nabierają właściwego tylko sobie życia. A gdy jeszcze te historie przedstawia i relacjonuje Jan Kobuszewski, to wszystkie smutki –...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-28
„Lód” to proza społeczno – obyczajowa. Nie ma w niej spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji, ale jest nieujarzmiona przyroda i są zwyczajni, ale ciekawie sportretowani bohaterowie. I o nich jest książka. O życiu garstki ludzi na Örlandii w archipelagu Wysp Alandzkich i o tym jak sobie radzą, co ich trapi, co cieszy.
Tutaj rytm życia determinuje natura. Wiosną trzeba się spieszyć, latem krótko nim cieszyć, a jesienią zbierać siły, by przetrwać zimę. Jeżeli jednak jest się na wyspie ze świadomością tego wszystkiego, to życie jest piękne.
„Z jakiegoś powodu pomyślał o pastorskiej idylli. Z wolna pasące się krowy, gdzie okiem sięgnąć żadnej aktywności, na niebie chmury jak baranki, nad wszystkim świeci łaskawe słońce. Życie jak na ziemi przed potopem”.
Ja od pierwszych chwil poczułam sympatię do tej opowieści, a potem coraz bardziej przywiązywałam się do miejsca i bohaterów, dlatego rozstanie z wyspą i z tą historią było dla mnie trudne.
Od początku intrygował mnie spokojny, ale żyjący we własnym świecie Anton od poczty, jego „duchy” i prorocze zdolności. Jeżeli zaś chodzi o pastorostwo, to zdecydowanie bliżej mi było do pastora niż pastorowej.
Lektorka stanęła na wysokości zadania. Wspaniale opowiedziała tę historię, a to, jak odtworzyła postać doktor Gyllen, to prawdziwa interpretacyjna doskonałość.
„Lód” to proza społeczno – obyczajowa. Nie ma w niej spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji, ale jest nieujarzmiona przyroda i są zwyczajni, ale ciekawie sportretowani bohaterowie. I o nich jest książka. O życiu garstki ludzi na Örlandii w archipelagu Wysp Alandzkich i o tym jak sobie radzą, co ich trapi, co cieszy.
Tutaj rytm życia determinuje natura. Wiosną trzeba się...
2024-01-09
Po przeczytanych niedawno przygodowych powieściach Londona oraz po powoływaniu się Wajraka na czytane przez niego w dzieciństwie powieści Curwooda i mnie ogarnęła nostalgia za tymi beztroskimi latami. Za Szarą Wilczycą, za Kazanem, za Barim i ich przygodami.
A że pewnym zrządzeniem losu miałam trochę więcej wolnych chwil postanowiłam powrócić do przeszłości.
Pies Miki i niedźwiadek Niua. O nich jest ta historia. I chociaż tyle lat upłynęło od jej powstania, to nadal jest to świetna powieść przygodowa dla dzieci. Tych nieco starszych dzieci, bo jednak sporo we „Włóczęgach północy” opisów brutalnych walk na śmierć i życie, sporo też okrucieństwa fundowanego zwierzętom przez człowieka.
Uważam, że zbyt małego czytelnika opisy te mogą przerazić.
Mimo iż Curwood dynamicznie i emocjonująco opisuje losy przyjaźni psiaka i niedźwiadka, ich włóczęgi i walki o przetrwanie, to nie towarzyszyły mi te same co przed laty wypieki na twarzy i wstrzymywanie oddechu oraz gorączkowe przewracanie kartek.
Czasu się bowiem nie cofnie.
Po przeczytanych niedawno przygodowych powieściach Londona oraz po powoływaniu się Wajraka na czytane przez niego w dzieciństwie powieści Curwooda i mnie ogarnęła nostalgia za tymi beztroskimi latami. Za Szarą Wilczycą, za Kazanem, za Barim i ich przygodami.
A że pewnym zrządzeniem losu miałam trochę więcej wolnych chwil postanowiłam powrócić do przeszłości.
Pies Miki i...
2024-01-15
#WyzwanieLC2024 styczeń
Przeczytam książkę, której akcja dzieje się zimą
„Są ręce i jest drzewo”.
A potem jest siekierezada.
A proza ta jest surowa i nieociosana.
Postaci zwyczajne, dni mijają bezbarwnie.
Nic się nie dzieje.
Współczesny odbiorca, właśnie takie może odnieść wrażenie. Przeciętności. Nudy. Przeżytku. Oceni książkę jako zapis nikomu dzisiaj niepotrzebnych głupstw.
Żeby chociaż język był wyszukany i wyjątkowo literacki, ale też nie.
A może to prawda? Może tak właśnie z „Siekierezadą” jest? Zestarzała się?
Myślę, że, jak to w przypadku literatury bywa, znaczenie ma indywidualna suma wrażeń pojedynczego czytelnika.
Ta zwyczajność dnia powszedniego w lekturze, w zderzeniu z dzisiejszym pędem, gonitwą i przebodźcowaniem może znokautować wszystkich tych, którzy od czytanej powieści wymagają mocnych wrażeń.
Mnie „Siekierezada” urzekła spokojem. Rozumiałam potrzebę poszukiwania przez głównego bohatera swojego miejsca w świecie. To jego przeglądanie się w nowych sytuacjach, mierzenie z samym z sobą. Janek Pradera miał nareszcie czas na przemyślenie wielu spraw, bez pośpiechu, bez presji, bez wielkomiejskiego dygotu.
Szeroko omawiana i rozważana przez podróżnych pociągu i samego Janka, tragiczna śmierć Zbigniewa Cybulskiego, od której rozpoczyna się książka, robi wrażenie, szczególnie w kontekście życiorysu samego Stachury.
Świetne są miniaturki obyczajowe: wizyta u fryzjera, spotkanie w gospodzie, czy przyjazd objazdowej biblioteki. No i pojawiający się na koniec zagadkowy Michał Kątny.
Poza tą jednostajną prozą życia jest też poezja. Ta walka Janka z mgłą i dymem. Te zapewnienia dawane w myślach i w listach Gałązce Jabłoni, że: „zawsze i teraz absolutnie służy tobie Emanuel Delawarski”.
I jeszcze tytuł. Dopiero okładka audiobooka uświadomiła mi, że znany mi dotąd tytuł ma ciąg dalszy, który brzmi: „Siekierezada albo zima leśnych ludzi”.
Na koniec moje ulubione zdanie:
„I niech sobie będą wszyscy mądrzy ze swoimi rozumami, a ja z moją miłością niech sobie będę głupi”.
PS
I mimo iż w treści wyraźnie stoi, że wydarzenia dzieją się na Ziemiach Zachodnich, że Odra, że Głogów, to przez adaptację filmową często podaje się Bieszczady jako miejsce akcji „Siekierezady”. A w książce jest przecież mowa (nie wprost oczywiście) o przesiedleniach rusińskich mniejszości narodowych z przygranicznych południowo - wschodnich terenów Polski, na te ziemie odzyskane. Na nich to właśnie, trzymające się solidarnie wspólnoty zajmowały wsie i osady.
#WyzwanieLC2024 styczeń
Przeczytam książkę, której akcja dzieje się zimą
„Są ręce i jest drzewo”.
A potem jest siekierezada.
A proza ta jest surowa i nieociosana.
Postaci zwyczajne, dni mijają bezbarwnie.
Nic się nie dzieje.
Współczesny odbiorca, właśnie takie może odnieść wrażenie. Przeciętności. Nudy. Przeżytku. Oceni książkę jako zapis nikomu dzisiaj...
2024-01-10
Co za dużo to niezdrowo.
Niby znam to powiedzenie, ale nie umiałam się powstrzymać przed sięgnięciem po jeszcze jedną książkę Curwooda.
Niestety przeholowałam.
1. Zamiast zadowolić się „Włóczęgami północy” i zostawić umiarkowaną już nostalgię w spokoju, totalnie się jej wyzbyłam. Przynajmniej do dzieł Curwooda.
2. Zamiast czerpać radość z przeżywania przygód Kazana i Szarej Wilczycy, rozmyślałam o schemacie, według którego te książki powstają. O powtarzalności cech i zachowań, którymi obdarzone są i zwierzęta, i ludzie, a także o pewnej matrycy zdarzeń i losów bohaterów.
Dlatego „Bari, syn Szarej Wilczycy” w chwili obecnej na powtórkę nie ma szans.
Ale ocena zostaje ta sprzed lat.
Przeczytane w 1990 i 2023
Co za dużo to niezdrowo.
Niby znam to powiedzenie, ale nie umiałam się powstrzymać przed sięgnięciem po jeszcze jedną książkę Curwooda.
Niestety przeholowałam.
1. Zamiast zadowolić się „Włóczęgami północy” i zostawić umiarkowaną już nostalgię w spokoju, totalnie się jej wyzbyłam. Przynajmniej do dzieł Curwooda.
2. Zamiast czerpać radość z przeżywania przygód Kazana i...
2024-01-08
Jak dobrze jest rozpocząć rok bardzo dobrą książką. Daje to nadzieję, że kolejne będą równie dobre.
W „Na północ” wszystko zaczyna się od fok na estońskim Bałtyku, a kończy w polskiej stacji badawczej na Spitsbergenie. Kończy pozornie, bo autor zapowiada jeszcze dwa tomy arktycznych „przygód”.
Nie jest to jednak książka ani przygodowa, ani naukowa. Są to dość refleksyjne i nostalgiczne wspomnienia trapera okraszone informacjami o miejscach w których przebywał, o żyjących bądź wymarłych tam gatunkach zwierząt arktycznych i o ludziach spotkanych na arktycznej drodze. A że akcja rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, jest i sporo smaczków związanych z tamtą epoką.
Mnie, arktycznemu laikowi ze szkolną wiedzą o biegunie północnym i jego otoczeniu, lektura ta bardzo przypadła i do gustu, i do serca.
Dodatki dla zainteresowanych.
Kto czytał, może sobie przypomni, kto będzie czytał, może zwróci uwagę.
To, co we mnie zostało po tej lekturze:
*Smutna i tragiczna historia zagłady alki olbrzymiej.
*Puffiny - „takie papugi, co przebrały się za pingwiny”
*„Noc jest wtedy jak się śpi. A jak się nie śpi to jest dzień”.
*Wajrak i niedźwiedź - „mrożąca krew w żyłach” opowieść.
*Deszcz nurzyków.
*Wzruszająca i łapiąca za serce historia przychatkowej rodziny nurzyków.
Pierwsze słowa o Arktyce, które przykuły moją uwagę, zostały ze mną do końca lektury i wydaje mi się, że będą ze mną jeszcze długo po, to stwierdzenie że Arktyka wydaje się bardzo krucha.
Jak dobrze jest rozpocząć rok bardzo dobrą książką. Daje to nadzieję, że kolejne będą równie dobre.
W „Na północ” wszystko zaczyna się od fok na estońskim Bałtyku, a kończy w polskiej stacji badawczej na Spitsbergenie. Kończy pozornie, bo autor zapowiada jeszcze dwa tomy arktycznych „przygód”.
Nie jest to jednak książka ani przygodowa, ani naukowa. Są to dość ...
2023-12-31
Jacka Londona znałam z biografii Irvinga Stone’a, a także jako autora doskonałego „Martina Edena”.
I „Zew krwi”, i „Białego kła”, mimo że miałam ich zawsze na uwadze, przegapiłam w czasie bardziej sprzyjającym takim lekturom i przeczytałam dopiero niedawno. Wydawało mi się, że wyrosłam z literatury przygodowej i że będę traktować ją trochę z przymrużeniem oka.
Historia przyjaźni człowieka i psa – ograny od tylu lat temat.
„Biały Kieł” udowodnił jednak, że jest świetnie skomponowaną powieścią, napisaną wspaniałym, oszczędnym, ale ekspresywnym i plastycznym językiem. Mistrzowski styl, który London wypracował przez wszystkie lata morderczych prób pisarskich, daje przyjemność obcowania z wyborną twórczością. To budowanie napięcia, granie na emocjach czytelnika.
I chociaż domyślamy się jak ta historia się potoczy, los głównego bohatera przejmuje nas i wzrusza. Po przeczytaniu miałam przekonanie, że to dzieło kompletne, w którym niczego nie brakuje i wszystko ma tam swoje uzasadnienie i miejsce.
Na długo ze mną zostanie określenie - „rzetelne cięgi”, które regulowały kwestie wychowawcze i stanowiły podstawę wymiaru sprawiedliwości „bogów”.
Jacka Londona znałam z biografii Irvinga Stone’a, a także jako autora doskonałego „Martina Edena”.
I „Zew krwi”, i „Białego kła”, mimo że miałam ich zawsze na uwadze, przegapiłam w czasie bardziej sprzyjającym takim lekturom i przeczytałam dopiero niedawno. Wydawało mi się, że wyrosłam z literatury przygodowej i że będę traktować ją trochę z przymrużeniem oka.
Historia...
2023-12-23
Pies. Człowiek. Natura.
Mimo, że od powstania tej opowieści minęło 120 lat, natura człowieka pozostaje niezmienna. Gorzej z psią.
I chociaż niektóre „ludzkie” zachowania były przez mnie trudne do zaakceptowania, to uważam że London świetnie oddał koloryt tamtych czasów. Sam będąc poszukiwaczem złota w rzece Klondike wiedział doskonale, że w tamtych terenach nie obejdzie się bez psiej pomocy. W powieści na czoło wysuwa się Buck. Pojętny i sprytny psiak, który od razu zyskuje sympatię czytelnika.
Bardzo podobał mi się opis budzenia się pierwotnych instynktów u Bucka. Te jego psie sny o prapoczątkach. Mnie one naprawdę zachwyciły.
Pies. Człowiek. Natura.
Mimo, że od powstania tej opowieści minęło 120 lat, natura człowieka pozostaje niezmienna. Gorzej z psią.
I chociaż niektóre „ludzkie” zachowania były przez mnie trudne do zaakceptowania, to uważam że London świetnie oddał koloryt tamtych czasów. Sam będąc poszukiwaczem złota w rzece Klondike wiedział doskonale, że w tamtych terenach nie obejdzie...
2023-12-20
Wittlin, mimo iż w latach dwudziestych XX wieku napisał swoją wersję dziejów Gilgamesza, zrobił to w bardzo młodopolskim duchu. Bazował nie na oryginalnym „tekście” z tabliczek, ale na jednej z niemieckich adaptacji literackich eposu.
Jest to trudny i wymagający sporej koncentracji utwór.
Wariacji na temat Gilgamesza w wykonaniu Józefa Wittlina wysłuchałam.
Zdecydowanie jednak w zrozumieniu treści i wyłonieniu z niej językowego „powabu” pomógł mi tekst uprzedniej lektury „Eposu o Gilgameszu” tłumaczonego bezpośrednio z języka akadyjskiego przez Krystynę Łyczkowską.
Moja metoda na zgłębienie przygód tego skądinąd historycznego bohatera, jego przyjaźni z Enkidu i opisu drogi w poszukiwaniu nieśmiertelności polegała na tym, że najpierw czytałam treść jednej tabliczki w tłumaczeniu Łyczkowskiej, a potem słuchałam tego fragmentu w przekształceniu Wittlina.
I to spowodowało może nie zachwyt, ale docenienie tego, że ten utwór może się podobać.
Mnie, może ze względu na mało sprzyjający okres na prace badawcze, trochę ta lektura umęczyła, ale dała też sporo satysfakcji.
Wittlin, mimo iż w latach dwudziestych XX wieku napisał swoją wersję dziejów Gilgamesza, zrobił to w bardzo młodopolskim duchu. Bazował nie na oryginalnym „tekście” z tabliczek, ale na jednej z niemieckich adaptacji literackich eposu.
Jest to trudny i wymagający sporej koncentracji utwór.
Wariacji na temat Gilgamesza w wykonaniu Józefa Wittlina wysłuchałam....
„Ojciec Sergiusz” to ciekawe studium przypadku. Tołstoj przedstawił w nim historię ambitnego i dążącego do perfekcji księcia, Stiepana Kasatskiego. Najpierw jest on wspaniale rokującym młodym oficerem idealizującym cara i swoją narzeczoną Marię. Jednak rozczarowany brutalną życiową prawdą wstępuje do monasteru, przyjmuje święcenia i chce oddać się życiu duchowemu. W tym przedsięwzięciu również próbuje osiągnąć doskonałość. Nie jest mu łatwo. Przychodzi nań rozczarowanie przełożonymi i ogólne zwątpienie. A żeby zwalczyć i poskromić grzeszne zapędy, ucieka się nawet do okaleczania. W ostatecznym rozrachunku pokusa wygrywa i wówczas bohater chce zniknąć, przestać istnieć, wtopić się w lud i być anonimowym bożym sługą.
Ciekawe opowiadanie prezentujące religijną filozofię samego Tołstoja. A że przeżycia głównego bohatera, jego przemyślenia, emocje i rozwój osobowości są tematem przewodnim tego utworu, czynią ten tekst ciągle aktualnym. Równie uniwersalny wymiar ma postawienie w opozycji wiary i struktury kościelnej.
Fragment, w którym ludzie tłumnie oblegają ojca Sergiusza w oczekiwaniu na błogosławieństwo i cud oraz energiczne poczynania dyżurnych „opiekunów ładu i porządku” przywiodły mi na myśl analogiczne fragmenty z „Kultu” Orbitowskiego.
„Tłum ludzi […] tłoczył się na zewnątrz, czekając ukazania się ojca Sergiusza i jego błogosławieństwa. […] Kupiec, posadziwszy ojca Sergiusza na ławeczce pod wiązem […] zaczął bardzo stanowczo rozpędzać ludzi. […] Mówił stanowczo i gniewnie: - Wynoście się stąd! Wynoście! Pobłogosławił, no to, czego jeszcze chcecie?! Marsz! A jak nie, to naprawdę dam w kark! […] Jutro będzie, jak Bóg da, a dziś, wszyscy precz!”
„Ojciec Sergiusz” to ciekawe studium przypadku. Tołstoj przedstawił w nim historię ambitnego i dążącego do perfekcji księcia, Stiepana Kasatskiego. Najpierw jest on wspaniale rokującym młodym oficerem idealizującym cara i swoją narzeczoną Marię. Jednak rozczarowany brutalną życiową prawdą wstępuje do monasteru, przyjmuje święcenia i chce oddać się życiu duchowemu. W tym...
więcej Pokaż mimo to