-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać3
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać4
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński25
Biblioteczka
2021-01-24
2017-02-16
Wszyscy niemal piszą o wspaniałym dziennikarstwie najwyższych lotów autorki. Oceniając publikację tylko pod względem prawnym mam całkowicie odmienne zdanie. Przede wszystkim należy zauważyć, że dziennikarz – zgodnie z ustawą o prawie prasowym zobowiązany jest do podwyższonej, tzw. szczególnej staranności i tzw. rzetelności dziennikarskiej, a gdy jej nie zachowuje naraża się na proces cywilny oraz postępowanie karne. Zwykły człowiek może to, co w przypadku dziennikarza jest czynem bezprawnym. Bezprawne działanie dziennikarza to samo tylko pisanie tendencyjne, przedstawienie tylko z jednej strony i w sposób oczywiście negatywny - a zatem dokładnie jak w ocenianej książce.
W postanowieniu Sądu Najwyższego z dnia 17 października 2002 r., IV KKN 634/99, OSN 2003, nr 3-4, poz. 33 stwierdzono, że o bezprawności działania dziennikarza skazanego za przestępstwo zniesławienia przesądziło ustalenie, że dziennikarz, zaniechał rozmów z wszystkimi osobami, które mają wiedzę o podjętym temacie i postawionych zarzutach. Ponadto braku szczególnej staranności dowodzi zdaniem SN odstąpienie od weryfikacji danych, brak krytycyzmu w stosunku do materiałów, brak sumienności, brak staranności przy wykorzystaniu materiału prasowego, a także brak obiektywizmu, tendencyjność, niedokładność, stwarzanie określonego klimatu psychicznego, stronniczość, brak przedstawienia stanowiska strony przeciwnej, niepełne przedstawienie okoliczności sprawy.
Jak ktoś chce znaleźć publikację, w której ujęto wszystkie ww. wady, to polecam "Zakonnice odchodzą po cichu". Wprost książkowy przykład braku rzetelności. Podkreślić przy tym należy, że jak się analizuje orzeczenia sądów, to widać, iż do naruszenia prawa przez dziennikarza wystarczy, że nie przedstawi stanowiska dwóch stron. I tak jest na całym świecie, ponieważ media mają dużą siłę rażenia i należy prawnie chronić dobre imię ofiar. Można stawiać zarzuty, ale trzeba dać drugiej stronie miejsce w publikacji na wyrażenie swojego punktu widzenia. zdania. Mało tego w prawie prasowym jest nawet przepis, który reguluje ile miejsca powinno mieć stanowisko odmienne. Jak ktoś nas szkaluje na piśmie, to można żądać, aby przedstawiono nasze stanowisko na taką samą liczbę liter, czyli prawo do równowagi.
Tu z dominikanek robi się stowarzyszenie zdruzgotanych wścieklizn. A drugiej strony medalu brak. Oskarża się matkę generalną dominikanek s. Beniaminę o agresję słowną i przepędzenie dziennikarki, wówczas, gdy - jak opublikowały dominikanki na swojej stronie internetowej - autorka nigdy z zaatakowaną na łamach "Zakonnic" siostrą się nie spotkała, ponieważ w dniu niezapowiedzianej wizyty M Abramowicz -matka generalna Beniamina była na misjach na innym kontynencie. Zatem w książce poniża się siostrę wskazaną z imienia i funkcji i naraża ją na utratę dobrego imienia - całkowicie bezpodstawnie. Autorka - jak piszą siostry dominikanki na swojej stronie - nawet nie spróbowała wygooglać zdjęcia matki generalnej, mimo że Internet jest ich pełen; nawet tego trudu sobie nie zadała...
Autorka pisze, że zakonnice odmawiały jej wywiadów i nie była zdolna ich uzyskać. Odpowiadam: autorce książki "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie" kilka sióstr udzieliło wywiadów. Czyli jednak można być rzetelnym, nawet gdy temat jest niewygodny dla zakonu.
Ta książka nie ma nic wspólnego z dobrym dziennikarstwem, to paszkwil, z założenia mający pokazać zakonnice jako niewolnice, nad którymi się pastwią przełożone i doprowadzają je do psychicznych chorób, a klasztory to miejsca, które powinny być zakazane. Pytanie tylko; skoro tak jest, to czemu tysiące sióstr w Polsce nie ucieka ze zgromadzeń? W każdej chwili każda siostra może przecież odejść i jak wynika z książki nie jest to w żaden sposób utrudniane; przeciwnie, wystąpienie się siostrom ułatwia.
Zaznaczyć muszę, że autorka to dziennikarka związana z Gazetą Wyborczą. Raz zawodowo miałam do czynienia z dziennikarzem GW (mało znanym) przy okazji autoryzacji tekstu i byłam zachwycona jego przeszkoleniem z prawa prasowego. Okazało się, że redakcja świetnie szkoli pod tym względem WSZYSTKICH pracowników. Zatem to nie niewiedza. To celowe działanie mające upokorzyć siostry, o których wiadomo, że nie pozwą autorki do sądu, ani nie złożą skargi z oskarżenia prywatnego, albowiem nigdy żaden zakon nie będzie wszczynał spraw sądowych w myśl zasady "nadstaw drugi policzek". Jak wiele razy się przekonałam, nakłonienie sióstr do sprawy sadowej jest niewykonalne.
To tyle pod względem prawnym. Jako człowiekowi po przeczytaniu książki po prostu chciało mi się płakać. Chciało mi się płakać, ponieważ znam siostry i klasztory jak mało kto i jest mi po prostu przykro, że tak się je szkaluje.
Tak, znam zakony jak mało kto. Nigdy do żadnego nie wstąpiłam ani nie wstąpię, ponieważ uwielbiam moją pracę i moje życie, uwielbiam podróże, zróżnicowanie i ciągłe zmiany, uwielbiam też samo-stanowić o sobie no i ostatnio mam męża ;), ale od wielu lat jestem zaprzyjaźniona z różnymi zgromadzeniami. Zaczęło się od tego, że przez jakiś czas po rozpoczęciu studiów poza rodzinnym miastem mieszkałam przy siostrach, żeby mieć spokój do nauki. Od razu je pokochałam a one mnie. Skończyło się, że rodzice szybko kupili mieszkanie, bo przerazili się, że tak dobrze się tam odnajduję. Zdarzało mi się płakać z tęsknoty za klasztornymi murami... po latach, zanim poznałam męża, świadomie kupiłam sobie mieszkanie tuż obok 3 klasztorów. U sióstr jadłam wtedy codziennie obiad (najlepsza kuchnia na świecie; mimo że obiady były tanie składnikowo, w środy, piątki i soboty był post, a w piątki sama zupa). Przez kilka lat - będąc sama, zanim poznałam męża i miałam obowiązki żony jak ten np., żeby wstać rano i dopilnować, żeby zjadł pożywne śniadanie itp. - z siostrami staram się zaczynać dzień na modlitwach (jutrznia, medytacja, Msza Św.). W tym czasie przez kilka lat z siostrami też lubiłam czasem spędzić cały wolny dzień od początku do końca, bo nigdzie na świecie nie ma takiego spokoju, takiej równowagi i takiej miłości jak tam. Pomagając w prostych pracach fizycznych, czy modląc się wchodziłam w inny świat. Zyskiwałam równowagę, uspokajałam się, zdobywałam dystans, poznawałam siebie i dokonywałam lepszych wyborów.
W jednym klasztorze w górach, zlokalizowanym w najpiękniejszym chyba miejscu w Polsce - przez lata kiedy byłam sama - zwyczajowo zaszywałam się na niektóre święta i były to najpiękniejsze, najgłębiej przeżyte święta mojego życia, po których miałam siły kolosa. W całkowitej ciszy, w siostrzanej miłości, nigdzie jak tam nie ma warunków do indywidualnego wejścia na duchowe góry. Cóż życie moje przez lata było trochę jak to z „Rycerza nieistniejącego”… Polecam, jeśli ktoś nie czytał.
Znam też wiele świętych, szczęśliwych, przepięknych duchowo i nieskończenie radosnych sióstr. Znam oczywiście też kilka mniej zachwycających i takich które są udręczeniem dla siebie i innych, bo w każdym środowisku są białe, siwe i czarne owce :). Statystycznie jest to jednak mniejszość, ponieważ na 5 domów, w których zdarzało mi się regularnie nocować nie podobała mi się atmosfera tylko w jednym, gdzie teraz skład sióstr jest już całkiem inny niż był dawniej. Jednak i tam było mi duchowo cudownie i duchowo w tym miejscu wzrosłam.
Z perspektywy lat mojego współistnienia z siostrami powiedzieć mogę, że nie ma wznioślejszych miejsc na świecie. W każdym klasztorze namacalnie czuję inną rzeczywistość, zanurzam się w tajemnicy i nieziemskim szczęściu. Tak jestem skonstruowana, że środowiska zakonne są dla mnie winda do nieba, życie religijne jest tam prostsze.
Mogłabym pisać o klasztorach i moich najukochańszych siostrach godzinami, ale że nikt by tego nie doczytał, to powiem tak. ŻYCIE ZAKONNE JEST WCIĄGAJĄCE JAK RUCHOME BŁOTA, UZALEŻNIAJĄCE JAK NARKOTYK I WSPANIALE POZWALA ZBLIŻYĆ SIĘ DO BOGA TEMU, KTO GO SZUKA, ALE działa tak tylko na tego, KTO MA POWOŁANIE. DLA TEGO, KTO POWOŁANIA NIE MA JEST POTWORNYM KOSZMAREM. PO PROSTU ALBO SIĘ WCHODZI DO ZAKONU I CZUJE SIĘ, ŻE SIĘ PRZEPADŁO (COŚ JAK ZAKOCHANIE od pierwszego wejrzenia), albo tego się nie czuje i to znak, że swojego miejsca w życiu szukać trzeba gdzieś indziej. Oczywiście to, czy komuś jest w klasztorze dobrze nie znaczy, ze jest lepszym katolikiem, ponieważ można być bardzo świętym, ale powołanym do innego życia i nie mieć w sercu klasztornego pragnienia. po prostu niektórzy ludzie są tak skonstruowani, że to dla nich świetne środowisko, a inni tego nie czują, nawet jeśli są bardzo wartościowi.
Książka opisuje klasztory z perspektywy dziewczyn, które nie miały powołania. Czytając nie rozumiałam jak w ogóle do klasztoru pchać się może dziewczyna, która nie lubi się modlić i nudzi się na modlitwie, która nie może wytrzymać jutrzni i krótkiej rannej medytacji (jedna godzina!). Ja człowiek świecki, lecący na jutrznię czasem po całej nocy w podróży, albo po całej nocy pisania pism i ledwo żywa, ponieważ ciągnie mnie jak magnes nie mogę tego pojąć. Przecież wiadomo, że tam się idzie po to, żeby się modlić, więc jeżeli ktoś modlitw nie lubi, to czego tam szuka?
Nie idzie się do klasztoru robić karierę, rządzić. Do klasztoru idzie się tylko po to, że Bóg jest największą miłością i tą miłość chce się postawić w centrum życia. Jak się nawet trafi placówka z przełożoną, której się nie lubi, to nie powinno mieć to większego znaczenia, bo zakonnica cały czas zanurzona jest w Bogu, on jest jej przyjacielem i zapewnia jej pociechy duchowe. Nie pojmuję też dziewczyny, która płacze, że nie jest dla wszystkich w zakonie najważniejsza. To nie dom dziecka. Zakon to miejsce dla ludzi, którzy mają taki związek z Bogiem, że marzą o czasie spędzanym z nim, a nie z koleżankami. Zakon to pustynia duchowa, która temu, kto chce daje idealne warunki do życia z Bogiem. Tyle, że nie każdy ma takie pragnienie i taką wiarę. Można być bardzo wierzącym, a tego nie czuć. Są też czasem ludzie, jak ta siostra (żona budowlańca), które są bardzo religijne ale mają naturę, która w klasztorze czuje się źle. Takie osoby też powinny być szybko usuwane, bo swoim niezadowoleniem mogą zepsuć życie wspólnotowe. W klasztorze powinny być tylko osoby, które czują się tam dobrze i są szczęśliwe. Trzeba być tak skonstruowanym, że od początku czuje się, że środowisko klasztorne jest dla człowieka dobre i służy wzrostowi, że tam się będzie szczęśliwym.
Przyznam, że wszystkie dziewczyny, opisane w książce natychmiast wyrzuciłabym z klasztoru. Zrobiłabym dla ich dobra, żeby przerwać mordęgę bycia w klasztorze wbrew innemu powołaniu. Sama stykając się z zakonami widzę, że pojawiają się w nich czasem kandydatki, które chcą uciec przed światem i takie które nie lubią ludzi, nie znoszą klasztorów. Takie osoby rozwaliłyby wspólnotę. Zakon jest jak rodzina. Trzeba lubić ludzi. Jak przychodzi nieszczęśnik, który popada w klasztorze w depresję i widać, że to życie nie dla niego, to wiadomo, że taki człowiek udręczy w klasztorze i siebie i drugich i trzeba go wydalić.
autorka uważa, że rzeczą sióstr jest leczyć kandydatki psychiatrycznie jeśli mają depresję w klasztorze. Nie zgadzam się. Moim zdaniem w depresje w klasztorze popaść może tylko osoba bez powołania. Taki ktoś nawet po latach terapii nie będzie szczęśliwy w zakonie. generalnie niezadowolenie to znak, że coś w życiu trzeba zmienić, że to nie ta droga. Jak się idzie do pracy, której się nienawidzi, to trzeba ją starać się zmienić i zacząć robić coś co się lubi, a nie leczyć się psychiatrycznie i zwalczać nienawiść do nielubianego zatrudnienia.
Wstępując do klasztoru trzeba mieć taką więź z Bogiem, żeby nic i nikt więcej nie było ważne i mieć taką naturę, że życie klasztorne wciąga. Jeżeli nie pociąga, to znaczy że to nie dla tego człowieka i powinien zostać w świecie i znaleźć takie miejsce w życiu, w którym będzie dobrze.
Smutno mi też, że siostry przedstawiane są jako przygłupy intelektualne z wykształceniem niepełnym podstawowym. Sama znam siostry po doktoratach, jedną lekarkę, wiele dyplomowanych pielęgniarek, nauczycielkę, kilka sióstr, które całe życie są dyrektorkami przedszkoli, szkół. Znam siostrę - świetnego psychologa. Znałam też jedna, zmarłą niedawno siostrę, która pracowała w instytucie psychologii. Znałam też świetne księgowe. Większość posłana była na studia i zrobiła naukową karierę w ramach klasztorów więc niech mi nie piszą bzdur, że zakony nie kształcą sióstr. To zakony w te moje znajome inwestowały. Ostatnio poznałam cudowną dziewczynę, której zakon sponsorował dwuletni kurs języka angielskiego w Anglii, a wcześniej wykształcił ją na wyższych studiach. Kwestia tylko taka, że te wszystkie dziewczyny miały powołanie, przełożone widziały, że dziewczyny kochają życie zakonne i będą szczęśliwe w zakonach. Zupełnie coś innego jak widzi się ponuraka, który jest smutny, przygnębiony, nie pasujący do zakonu i każdy widzi, że pewnie odejdzie. Pracodawca też nie inwestuje w pracowników, co do których widzi, że długo nie popracują... albo którzy pracują jak za karę i i tak nie ma z nich pożytku.
Oczywiście są też przypadki niechlubne. Znam np. jedną siostrę, która co prawna została dobrze wykształcona przez zakon na studiach wyższych, ale po kilku latach w zawodzie na rok przeznaczono ją do sprzątania domu. Fakt, że był to tylko rok, ponieważ dziewczyna trafiła do przełożonej, która uważała, że siostra się tam marnuje i szybko pomogła jej wrócić do zawodu. Jest to jednak nie wykorzystanie kadr i uprawnianie zawiści pod płaszczykiem uczenia pokory. Denerwuje mnie też czasem wybór sióstr dyrektorek różnych ośrodków, gdzie czasem stare, niewykształcone siostry podejmujące decyzję boją się zbyt szybko awansować młodych, ambitnych sióstr i czynią szefowymi domów stare, mierne, bierne ale posłuszne zakonnice, których ta władza nie zepsuje. Przed wojną te relacje były inne i to przyczyniało się do tego, że dużo sióstr lekarzy, prawników, osób znających wiele języków stępowało do zakonu i tworzyło pewną intelektualna elitę zakonną, która była spełniona i nie musiała uczyć nikogo pokory, a tak na prawdę pozwalać sobie na emocjonalne, grzeszne wyżycie się. Nie znam też kulisów sprawy ale denerwuje mnie np. sprawa siostry Janiny, która została udręczona przez nową przełożoną, która była złośliwa i zabroniła kariery muzycznej. Uważam, że takie przypadki powinny być od razu wychwytywane i karane w zakonach. Utrzymywanie niewyżytych przełożonych, które dołują podwładne to przyzwalanie na grzech zazdrości i braku miłości i bardzo zły pijar dla zgromadzeń. Co jednak chcę podkreślić: nie jest tak, że to norma. To jest jakaś część. Tak jak ja miałam kilka prac zawodowych i wśród nich szczęśliwie trafiałam na świetnych przełożonych, to raz trafiłam w świecie świeckim na babę, którą chciałam udusić.
Reasumując zamiast czytać bzdury proponuję samemu poznać ten świat, który dla tych, którym jest to dane, jest rajem na ziemi. Wiem, że wielu czytelników cały swój obraz zakonów ma z tej książki i filmów o zakonnicach – sadystach, znęcających się nad dziećmi. (A propos dzieci, to znam jeden klasztor, gdzie kilka rodzin z dziećmi jest zapraszane na obiady, żeby pomóc rodzicom wielodzietnym i sama widzę jak dzieci uwielbiają to miejsce. Są tam młode siostry przedszkolanki, które noszą je i pozwalają latać po klauzurze. Przy wyjściu jest płacz, że jeszcze nie]. Mój obraz człowieka codziennie stykającego się z siostrami, czasami ciągiem wiele dni non stop jest całkowicie inny (choć zdarzają się siostry czarne owce jak i wszędzie).
PS Na koniec kilka słów o życiu zakonnym. Po pierwsze to wierutne kłamstwo, że w zakonach nie ma książek. Tam są najlepsze biblioteki. Sama non stop pożyczam zakonne książki, w tym wiele nowości. Nie znam zakonu bez wspaniałej biblioteki. Bo i w każdym zakonie wyznaje się zasadę, że każda siostra winna ileś czasu przeznaczać na czytanie książek. Siostry też wspólnie lub indywidualnie oglądają filmy, chodzą na spacery, czasem jeżdżą do lasu itd. Każda ze znanych mi sióstr ma telefon komórkowy - wiem bo sama często do nich dzwonię.
Nie jest też prawdą, że w zakonach zakazane są przyjaźnie. Znam kilka sióstr, które po rozdzieleniu odwiedzają się w ciągu roku, co jakiś czas w innych miastach, albo godzinami nadają przez telefon. Jak ostatnio byłam w moim górskim klasztorze i jedna z sióstr miała imieniny, to prawie cały dzień wisiała na telefonie, bo dzwoniły do niej klasztorne koleżanki złożyć jej życzenia. W klasztorach czynnych często są dni skupień sióstr z różnych domów, aby siostry zaprzyjaźnione mogły się spotkać i ożywić przyjaźń. Kontrola przyjaźni, o ile takowa jest, to może przy przyjęciu, żeby wykluczyć np. takie występujące w książce lesbijki, ale to według mnie jest w pełni uzasadnione. Spotkałam się też raz z tym, że były dwie siostry, które się uwzięły na inną. Ludzie są ludźmi i czasem można kogoś nie lubić, albo pchnąć relacje w złym torze. Dlatego są przełożeni, żeby te złe relacje neutralizować.
Chciałam też wspomnieć, że o ile siostry szeregowe zdarzają się lepsze i gorsze, to nie zetknęłam się ze złymi mistrzyniami i złymi przełożonymi. To tez wynika z Dzienniczka Faustyny, która czasem narzeka na siostry ale pisze, że przełożone zawsze były OK. Moje doświadczenia są takie same. Szczególnie wyjątkowe są natomiast tzw. mistrzynie życia duchowego w domach z nowicjatami. Nie spotkałam mistrzyni, której bym nie uwielbiała.
Przesadzona jest też w książce jakaś z kosmosu wzięta ilość godzin na modlitwę. Książka odnosi się do klasztorów czynnych, gdzie zwyczajowo ze wspólnych modlitw siostry mają rano jutrznię, medytację i Mszę Św (łącznie 1 godz 30 min.), wieczorem nieszpory (30 min.). Łącznie 2 godziny. Oprócz tego w myślach odmawia się godzinę południową/przed/po - około 5 min, kompletę około 10 min z rachunkiem sumienia, i w niektórych zgromadzeniach godzinę czytań (u Opatrznościanek godzina czytań jest wspólna, co jest dość rzadkie u czynnych sióstr, a szkoda bo to moja ulubiona godzina...).
Reasumując: wszystkie siostry czynne opierają się na 3 modlitwach: Msza św, pół godziny medytacji i wybrane godziny z brewiarza. Poza medytacją Msza św i brewiarz są obowiązkowymi, codziennymi modlitwami KAŻDEGO księdza i zakonnika, i to nie tylko w zakonach ale też każdego proboszcza, wikarego. Nie rozumiem zatem o co autorce chodzi, pisząc że siostry mają zupełnie inne od księży modlitwy. Msza św i brewiarz jest ten sam dla wszystkich (nieco inne są tylko brewiarze benedyktńskie ale też wspólne dla zakonów męskich i żeńskich).
Czasem, ale to rzadko (ja znam tylko 2 takie zgromadzenia czynne), po południu jest 30 min różańca wspólnego lub adoracji, albo i to i to, ale to jak wspomniałam rzadkość, najczęściej dla domów formujących młode siostry. Nawet zresztą, gdy różaniec wspólny jest praktykowany, to nie codziennie tylko 2-3 razy w tygodniu (wyjątek Opatrznościanki). Obecnie dba się, aby nie przytłoczyć sióstr ilością godzin wspólnych i dać czas na indywidualną rozmowę z Bogiem i samodzielne planowanie modlitwy. Sama kiedyś słyszałam jak jeden ksiądz chciał nakłonić przełożoną z Warszawy, żeby w domu odmawiało się jakiś różaniec za zmarłych, a ona się nie zgodziła, żeby nie wprowadzać za dużo wspólnych modlitw. W wielu domach w soboty i niedziele nie ma wcale wspólnych modlitw, albo jest tylko wspólnie, uroczyście śpiewana jedna godzina z liturgii godzin. W niedziele siostry mają czas np. na spacer, na dłuższą lekturę, bardzo się dba, żeby nie było żadnej pracy, więc nawet obiad gotuje się wcześniej i tylko dokańcza.
W wielu domach siostry same wybierają kościół, gdzie chcą w danym dniu iść na Mszę św. Nie ma obowiązku chodzenia w grupach. Oczywiście jak dom jest gdzieś na wsi, a kościół poza zgromadzeniem 10 km, to wyboru nie ma. Oczywistym jest też, że jak Msza św jest w domu zakonnym, to siostry wszystkie na niej są, bo to by było chore jakby przychodził kapłan odprawić Mszę, a nie byłoby żadnej siostry.
Więcej modlitw jest w klasztorach kontemplacyjnych. W kontemplacyjnych trzonem też jest Msza św, medytacja i liturgia godzin, tyle że liturgia godzin jest zawsze przepięknie oprawiona i śpiewana przy świecach itd. Osobiście jestem zdania, że jak ktoś zasmakował liturgii godzin w klasztorze kontemplacyjnym, to godziny w zakonie czynnym wydają się takie ubogie i pozbawione magii... W kontemplacyjnych siostry raz w miesiącu mają nocne czuwanie, kiedy np. całą dobę zmieniają się wg planu w adoracji i uwielbieniu. Co mi się podoba, to brak w zakonach kontemplacyjnych tzw. pacierzy po liturgii godzin. Tu tylko czysty brewiarz (który jest de facto śpiewaną poezją) i jakaś pieśń po łacinie na zakończenie. Generalnie przyznam, że osobiście preferuję modlitwy klasztorów kontemplacyjnych, a szczytem planu dnia jest moim zdaniem rozkład benedyktynek, ale to moje indywidualne gusta.
Tak, modlitwy benedyktynek to po prostu duchowy czad.
Przy okazji zachęcam do obejrzenia filmu o sławnej gwieździe Hollywood, która została przełożoną benedyktynek w USA. Powstał o niej nie dawno świetny film dokumentalny i książka.
http://film.onet.pl/artykuly-i-wywiady/z-hollywood-do-zakonu/tle1m
http://niedziela.pl/artykul/4808/Rzucila-kariere-w-Hollywood-dla-klasztoru
Coś chyba musi być dla niektórych magicznego w klasztorze, skoro zostawiają karierę i dostatnie życie i są w klasztorze SZCZĘŚLIWI przez kilkadziesiąt lat. Zresztą benedyktynki organizują wiele dni skupienia, rekolekcji, uczą świeckich odmawiać liturgię godzin, sprzedają soki, winka, ciastka. Jest to chyba jedyny otwarty dla ludzi klasztor kontemplacyjny. Jeśli ktoś chce zobaczyć z bliska, to zapraszam na ich stronę internetową.
I na koniec: w Polsce też są - wbrew temu co pisze autorka zakony, gdzie siostry zakonne chodzą bez habitów. Są to np. wszystkie zakony założone przez Honorata w czasie zaborów. Siostry tam żyją w zakonie, ale nie mają wcale habitów. Pracują w zawodach (jedną znałam starszą już teraz lekarkę, jedną farmaceutkę, jedną psycholog, jedna nauczycielkę, dwie pielęgniarki, jedną księgową). Charyzmatem jest ukrycie. W środowiskach pracy nie przyznają się do tego, że są siostrami. Same do siebie nie mówią siostro. To opcja dla dziewczyn już wykształconych, aktywnych zawodowo. Są takie domy skrytek, gdzie żyją np. 3-4 młode siostry w małej piętrówce i każda pracuje w świecie na pełnym etacie w swoich zawodach. Mają tylko w jednym z pokoików kapliczkę z tabernakulum. Mszy w takich małych domach nie ma. każda siostra sama wybiera kościół i godzinę Mszy św. Praca jednak wyklucza tu takie pięknie oprawione, obłędne w śpiewie i poetycznej otoczce modlitwy, jakie mają benedyktynki. No ale po to jest taka różnorodność zgromadzeń, żeby można było wybierać, co komu bardziej pasuje. Autorka mogłaby się bardziej przyłożyć i zdobyć choćby wiedzę encyklopedyczną, bo nawet nie wie, ze są w Polsce zakony bez habitów...
Wszyscy niemal piszą o wspaniałym dziennikarstwie najwyższych lotów autorki. Oceniając publikację tylko pod względem prawnym mam całkowicie odmienne zdanie. Przede wszystkim należy zauważyć, że dziennikarz – zgodnie z ustawą o prawie prasowym zobowiązany jest do podwyższonej, tzw. szczególnej staranności i tzw. rzetelności dziennikarskiej, a gdy jej nie zachowuje naraża się...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-19
2020-04-08
Gdybym była robotem zaprogramowanym tak, żeby ocenić tę książkę według ważnych dla mnie kryteriów, to ocena by była niższa, a teraz zaczęłabym wywlekać na światło dzienne różne wady. Tyle, że nie jestem robotem. Jeżeli mimo wad coś mi się podoba i sprawia przyjemność, to niecelową jest krytyka.
Na pewno mogę jasno powiedzieć, że warto było czytać, wzruszyć się i oderwać na chwilę od świata. Natomiast szkoda, że ta przygoda była tak krótka, niektóre kwestie nie poruszone, inne liźnięte.
Na plus opis młodości oraz recenzje obrazów i oceny malarstwa. Zaletą było też przytoczenie wielu cytatów z wypowiedzi znanych ludzi, którzy znali Alberta osobiście. Podobało mi się również odmalowanie inteligencji w Europie, z którą stykał się Albert zanim stwierdził, że będzie bezdomny. Całe to otoczenie Alberta rozsiane po Europie oraz mieszkające w Polsce z perspektywy czasu jawi się jako niezwykle apetyczny kąsek czytelniczy.
Na minus powiem tylko tyle, że mało tu duchowości - jak by nie było to książka o świętym. Przede wszystkim jednak za mało o nędzarzach i podopiecznych, brudzie, obrzydliwościach. Cały temat tej nędzy, odczłowieczenia, upodlenia towarzyszy, z którymi zamieszkał brat Albert został nawet nie liźnięty. A to tutaj bardzo ważne na kogo zamienił swoich uczonych kolegów. Z książki nie wynika jaki koszmar był na początku: bród, smród, choroby, alkohol, morderstwa, brak jakichkolwiek ludzkich zachowań. W to wszedł i w tym się unurzał, zostając jednak czystym. Z takimi ludźmi zamieszkał. I wcale nie było tak, że od razu bezdomni powiedzieli, że w takim razie się zmieniają, bo były i bunty i chamstwo. Nie mówiąc o niewygodach. Kiedyś o tym czytałam w równie małej książeczce. Cóż wszyscy się uparli, żeby pisać o Albercie w okropnie krótkich książeczkach.
Tak czy inaczej polecam. Przyjemna lektura ale troszkę szkoda, że autor nie zmierzył się bardziej i nie wszedł głębiej w życie Alberta.
Gdybym była robotem zaprogramowanym tak, żeby ocenić tę książkę według ważnych dla mnie kryteriów, to ocena by była niższa, a teraz zaczęłabym wywlekać na światło dzienne różne wady. Tyle, że nie jestem robotem. Jeżeli mimo wad coś mi się podoba i sprawia przyjemność, to niecelową jest krytyka.
Na pewno mogę jasno powiedzieć, że warto było czytać, wzruszyć się i oderwać...
2019-03-06
Co prawda na psychologii znam się jak Eskimos na sztuce przetrwania w dżungli amazońskiej, a zatem kompletnie nie mam w tym zakresie wiedzy, jednak rozważania C.G.Junga na temat wieku średniego mocno przypadły mi do gustu. Szczególnie zatrzymał moje myśli rozdział Integracja ANIMY i ANIMUSA, w którym stwierdza się, że reakcją na problemy przeciwieństw jest wyrzucanie za burtę wszystkich dotąd uznawanych wartości. "Jak tylko człowiek spostrzeże pomyłkę w swoich uznawanych przekonaniach, nieprawdę w prawdzie, nienawiść w dotychczasowej miłości, pozostawia wtedy swoje ideały i próbuje żyć dalej w sposób zupełnie sprzeczny ze swoim dotychczasowym ja. Zmiana pracy zawodowej, rozwody, zmiana postaw religijnych, apostazje wszelkiego rodzaju są symptomami przejścia w przeciwne sposoby zachowania".
Człowiek cały czas dojrzewa, a w poznaniu swoim zawsze może być ograniczony w związku z czym - jak się przekonałam - nie da się uczepić jak pijany płotu jakiejś jednej prawdy (np. że mąż jest ideałem, Kościół jest święty całkowicie i nie ma w nim ludzi bardzo złych itd.). Życie cały czas człowieka wychowuje i pięknie jest znaleźć się na takim etapie rozwoju, kiedy wyrasta się z naiwności i pozwala się sobie samemu poznawać rzeczywistość taką jaka jest, ze wszystkimi odcieniami zła i nieprawości, nie odchodząc jednak od rzeczy pięknych i wartościowych.
Sam pomysł na książkę jest moim zdaniem bardzo dobry. Autor korzysta z rozważań i przemyśleń niemieckiego mistyka Jana Taulera (XIV wiek) oraz z doświadczeń C.G. Junga, dwudziestowiecznego psychologa i psychoterapeuty. Połączenie bardzo ciekawe.
Mimo jednak wielkiej mojej miłości do autora uważam, że tu poszedł na łatwiznę i machnął tę książkę w takim obłędnym pośpiechu, iż popsuł świetną koncepcję. Cóż tak to czasem bywa z autorami kilkuset dzieł, którym zdarza się przekształcić manufakturę w masową fabrykę. Nie zmienia to jednak faktu, że autora niezwykle szanuję i jest mi on bardzo bliski myślowo.
Polecam, zwłaszcza, że czyta się w 2-3 godziny.
Co prawda na psychologii znam się jak Eskimos na sztuce przetrwania w dżungli amazońskiej, a zatem kompletnie nie mam w tym zakresie wiedzy, jednak rozważania C.G.Junga na temat wieku średniego mocno przypadły mi do gustu. Szczególnie zatrzymał moje myśli rozdział Integracja ANIMY i ANIMUSA, w którym stwierdza się, że reakcją na problemy przeciwieństw jest wyrzucanie za...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-01
Wierny towarzysz św. Grzegorza z Nazjanzu, człowiek bystry o otwartym umyśle, który odmówił przyjęcia biskupstwa Thmuis, które chciał mu ofiarować arcybiskup Teofil z Aleksandrii. Nieprzemijającą wartość w nauczaniu Ewagriusza ma jego nauka o ośmiu rodzajach pokus, która stanowiła dla Kościoła podwaliny do twierdzenia o 7 grzechach głównych. Człowiek wielkiej duchowości, odrzucający sławę, stawiający na pierwszym miejscu kształtowanie swojej duchowości.
Książka obszerna i moim zdaniem bardzo dobrze opracowana. Czyta się jak typowy wykład z filozofii. Mnóstwo odnoszeń, źródeł historycznych. Autor podszedł do tematu stricte naukowo.
Ewagriusz jak i autor opracowania w połączeniu z sobą dają ciekawą, łatwo czytającą się mi lekturę.
Z samego Ewagriusza, najbardziej zostało mi w głowie opanowanie i rozsądek. Mimo, że Ewagriusz pochodził z całkowicie odmiennej epoki, to pewne jego uwagi są wciąż aktualne. Oczyszczanie umysłu w drodze panowania nad ciałem zawiera wiele uwag praktycznych i jakiejś mądrości życiowej. Jako przykład podam, że np. pisząc o opanowaniu w jedzeniu podkreślał umiar. Zauważył już w IV w., że żadna przesada nie jest dobra dla duchowości. Przestrzegał przed czymś, co dziś byśmy nazwali anoreksją; przed tym, żeby jedzenie nie stało się obsesją, a ambicje nie odwróciły się z powściągliwości i panowania nad sobą w niewolę przesadnych ambicji i nieuporządkowania w drugą stronę. Zwrócił uwagę, że jeżeli w ramach pracy nad sobą zakłada się wyrzeczenia, to celem i tak jest taka doskonałość, która prowadzi do dobra, a nie uczynienie z siebie robota idealnie przestrzegającego reguł. I tak jeżeli mnich ma postanowienie zachować w danym okresie post, a odwiedzi go gość, to należy podporządkować postanowienie umartwiania się - gościnności. Według mnie cenna pozycja.
W czasach, gdy panowanie nad sobą nie stanowi wartości warto sięgnąć po praktyczne wskazówki człowieka, który swoje słowa o wyrzeczeniach dogłębnie przeżył.
Wierny towarzysz św. Grzegorza z Nazjanzu, człowiek bystry o otwartym umyśle, który odmówił przyjęcia biskupstwa Thmuis, które chciał mu ofiarować arcybiskup Teofil z Aleksandrii. Nieprzemijającą wartość w nauczaniu Ewagriusza ma jego nauka o ośmiu rodzajach pokus, która stanowiła dla Kościoła podwaliny do twierdzenia o 7 grzechach głównych. Człowiek wielkiej duchowości,...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-24
Jakiż wielki był mój zawód, gdy książka okazała się ... przewodnikiem po Jerozolimie i okolicach. Po cóż mi przewodnik po miejscach, w których żył Mesjasz, których nie chcę odwiedzać i które mnie nie za bardzo interesują? - Myślałam. Kiedy zaczynałam czytać książkę rok temu nie wiedziałam jednak, że kończyć ją będę ... właśnie w Izraelu i autonomii palestyńskiej. Tak to życie pisze ciekawe scenariusze...
Jeżeli ktoś przyszykowuje się do podróży śladami Jezusa, to polecam gorąco poczytać sobie ocenianą niniejszym książkę i obejrzeć filmy Cejrowskiego o tych miejscach (ten ostatni czasem mnie doprowadza do szewskiej pasji, ale jego reportaże o Jerozolimie i okolicach uważam, za mistrzostwo świata- zupełnie inaczej zwiedza się to miasto po ich przyswojeniu. zresztą zauważyłam, ze wszyscy Polacy na wycieczce łącznie z przewodnikiem znali filmy Cejrowskiego na pamięć).
Zatem wartość "Jezusa" odkrywam tylko w kontekście zwiedzania Jerozolimy i okolic. W kontekście religijnym uważam, że książka albo bardzo słaba, albo ja mam strasznie słaby gust. Zwał jak zwał ale nie porwała mnie wcale, wręcz przeciwnie śmiertelnie wynudziła. Swoją drogą chyba nie powinnam czytać religijnych bestsellerów, bo im więcej książka religijna ma zwolenników, tym mi się mniej podoba.
Jakiż wielki był mój zawód, gdy książka okazała się ... przewodnikiem po Jerozolimie i okolicach. Po cóż mi przewodnik po miejscach, w których żył Mesjasz, których nie chcę odwiedzać i które mnie nie za bardzo interesują? - Myślałam. Kiedy zaczynałam czytać książkę rok temu nie wiedziałam jednak, że kończyć ją będę ... właśnie w Izraelu i autonomii palestyńskiej. Tak to...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-04
Bardzo dobra książka, utrzymana w duchowości benedyktyńskiej, która coraz bardziej mnie pociąga. Rozważania są z jednej strony mocno zakotwiczone w starej nauce ojców kościoła i mniszej tradycji, a z drugiej we współczesnej psychologii. Znajdziemy tu też całkiem ciekawy wykład z zakresu postu w Piśmie Św.
Wszystko bardzo wyważone i racjonalne. Jeżeli ktoś szukałby treści, która porwie serce, zakipi emocjonalnością i będzie miała posmak mistyki, to w tej książce na pewno nic z tych rzeczy nie znajdzie. Jak przystało bowiem na publikację benedyktyńską króluje tu umiar, prostota i mądrość. No i takie poukładanie.
Odnoszę czasem wrażenie, że reguła benedyktyńska ma coś z dobrze napisanego, zwięzłego kodeksu. Może dlatego, że św. Benedykt studiował prawo. Ale to też chyba jego natura: konkretna, poukładana i nieznosząca przesady. A należy pamiętać, że Kiedy Benedykt pisał swoją regułę inne zakony prześcigały się w umartwieniach. Tylko on proponował umiar i rozum. Dlatego duch benedyktyński nie zdezaktualizował się.
Jeżeli ktoś chciałby sięgnąć po krótką, bardzo łatwą w odbiorze książeczkę benedyktyńską, to proszę śmiało czytać. Tematyka postu, nawet jeżeli ktoś go nie praktykuje, nie powinna zrazić nawet laika - właśnie w związku z przedstawieniem jej w duchu benedyktyńskim.
Bardzo dobra książka, utrzymana w duchowości benedyktyńskiej, która coraz bardziej mnie pociąga. Rozważania są z jednej strony mocno zakotwiczone w starej nauce ojców kościoła i mniszej tradycji, a z drugiej we współczesnej psychologii. Znajdziemy tu też całkiem ciekawy wykład z zakresu postu w Piśmie Św.
Wszystko bardzo wyważone i racjonalne. Jeżeli ktoś szukałby treści,...
2003
Książka stanowi niezwykle sugestywny i szczegółowy zapis życia Mesjasza i jego Matki (tudzież innych osób znanych z kart Ewangelii) od momentu pojawienia się na świecie Maryi. Poszczególne opisywane w niej zdarzenia stanowią zapis doświadczeń mistycznych autorki.
Ogromna szczegółowość pozwala uporządkować sobie w głowie całą ewangeliczną opowieść. Oprócz zdarzeń i ich wytłumaczenia mamy opis przyrody w każdej ze scen, opis pogody, opis zapachów. Słowem każdą scenę można nie tylko szczegółowo zobaczyć oczyma wyobraźni ale też poczuć zapach otoczenia, w jakim się rozgrywa, odczuć warunki atmosferyczne, które akurat panują.
Tak na prawdę, to po przeczytaniu tej książki (myślę o pierwszej książce z serii) dopiero naprawdę pokochałam i zrozumiałam Boże Narodzenie, święto Trzech Króli i szereg innych zdarzeń z początków życia Jezusa.
Dla osób wierzących (Katolików) ważna książka, która porusza i ogromnie ożywia wiarę na długie miesiące, pomaga stać się lepszym człowiekiem - ale radzę kupić sobie najpierw część I, potem stopniowo kolejne, a nie wszystkie od razu, żeby się nie okazało, że do końca ciężko dojść. Książka do czytania na lata, wracania do niej - dlatego lepiej ja kupić a nie pożyczać. Najlepiej sięgnąć do niej przed Bożym Narodzeniem.
Książka stanowi niezwykle sugestywny i szczegółowy zapis życia Mesjasza i jego Matki (tudzież innych osób znanych z kart Ewangelii) od momentu pojawienia się na świecie Maryi. Poszczególne opisywane w niej zdarzenia stanowią zapis doświadczeń mistycznych autorki.
Ogromna szczegółowość pozwala uporządkować sobie w głowie całą ewangeliczną opowieść. Oprócz zdarzeń i ich...
2017-12-10
Bardzo długo szukałam dobrej książki o psalmach znajdując jedynie śmiertelnie nudne wywody, które rzucałam w kąt po kilkudziesięciu stronach. Zaczęło mi nawet być żal autorów tych utworów, którzy będąc księżmi, a zatem mając obowiązek kilka razy dziennie odmawiać brewiarz złożony z psalmów, mieli do nich tak koszmarnie beznamiętny stosunek.
I nagle wpadła mi w ręce perełka "Chleb na pustyni". Cudo napisane przez mnicha, który psalmy nie tylko kochał, ale też karmił nimi swoją kontemplacyjną naturę i subtelny mistycyzm. Nie jest to pisanina bez sensu - ot tak żeby coś wydać. Każde słowo jest dogłębnie przeżyte; w każdym zdaniu tonie się jak w studni.
Ogólnie przyznam, że nie pamiętam kiedy czytałam tak wyrobionego duchowo kapłana, w dodatku o duchowości takiej dokładnie jak najbardziej cenię.
Książka nie stanowi medytacji nad konkretnymi psalmami, ale odnosi się do psalmów w ogólności jako części składowych liturgii godzin, płynącej co dzień z całego świata ze wszystkich dusz zakonnych i kapłańskich.
Jest adresowana do mnichów, którzy śpiewają psalmy na chórze. Nie polecam osobom świeckim. Natomiast prześliczne odnoszenia do wspólnego odprawiania liturgii godzin czynią z tej książki konieczną lekturę każdego zakonnika z zakonów z wspólnie śpiewaną liturgią. Książka wiele wyjaśnia i ubogaca, pobudza rozkochanie w modlitwie chórowej.
Na mnie osobiście największe wrażenie wywarły odniesienia do psalmów opisujących wyjście Izraelitów z Egiptu. Przyznam, że do dziś były to dla mnie najmniej ciekawe fragmenty brewiarza, które mnie nużyły, a od teraz chyba stały się jednymi z najcenniejszych. Rozważania na ich temat zaskoczyły mnie i rozwinęły.
Autor był wspaniałym, cudownym mistrzem życia duchowego w stopniu wprost niewiarygodnym. Na pewno przeczytam wszystko co napisał.
Bardzo długo szukałam dobrej książki o psalmach znajdując jedynie śmiertelnie nudne wywody, które rzucałam w kąt po kilkudziesięciu stronach. Zaczęło mi nawet być żal autorów tych utworów, którzy będąc księżmi, a zatem mając obowiązek kilka razy dziennie odmawiać brewiarz złożony z psalmów, mieli do nich tak koszmarnie beznamiętny stosunek.
I nagle wpadła mi w ręce...
2016-08-11
Przez większą część mojego życia wyznawałam przekonanie, że nie ma na świecie literatury dorównującej literaturze rosyjskiej. Obecnie literatura wschodnia stała się dla mnie niezjadliwa (za bardzo przegadana, przesadnie patetyczna i przed wszystkim niestrawnie depresyjna). Zdecydowanie preferuję Włochów.Ale jako że nic nie potwierdza zasady tak trafnie jak wyjątek, to jedną z najlepszych KSIĄŻek Z ZAKRESU LITERATURY PIĘKNEJ, JAKĄ PRZECZYTAŁAM W MOIM ŻYCIU SĄ "BRACIA KARAMAZOW" Dostojewskiego.
Po Dostojewskiego sięgnęłam po raz pierwszy w pierwszej klasie liceum i teraz wiem, że to było za wcześnie. Zraziłam się.
Teraz wiem, że ta książka może być w pełni odebrana dopiero z bagażem zachwytów teologicznych i z wieloletnią praktyką prawniczą. Bez tego Dostojewskiego odbierałabym może w 10 %. Dlatego "Braci" polecam pw. duchownym, prawnikom lub kryminalistom :)
Z takim nastawieniem z przeszłości, że Dostojewski jest ciężki i czeka mnie męka porównywalna z F. Kafką, tylko że dziewięciokrotnie dłuższy, zabrałam się do czytania "Braci Karamazow"...
... I przeżyłam największe czytelnicze zdziwienie..., ponieważ okazało się, że ten autor, którego przez 20 lat odbierałam jako niedostępnego dla mnie i ciężkiego okazał się geniuszem, piszącym dokładnie i precyzyjnie w mój gust i to na tematy żywotnie mnie zajmujące.
Od pierwszych stron przecierałam oczy ze zdziwienia jak podróżnicy, stawiający pierwsze kroki na nieodkrytych lądach i wychodziłam ze zdziwienia, że ktoś mógł napisać coś tak dokładnie w moim stylu, coś czego się nie czyta, ale pochłania, zasysa jak smok rzekę, co się czyta po kilka razy, przecierając oczy ze zdumienia, że ktoś myślał jak ja i to o rzeczach tak bardzo mnie zajmujących. Cały odbiór tej książki i jej czytanie to magiczna, piękna przygoda i duchowa rozkosz nie do opisania.
Nie chcę pisać o treści, ponieważ ja nie znając fabuły miałam szaloną radość móc się niepokoić przebiegiem akcji i tego też życzę innym czytelnikom.
Żeby zachęcić tych, którzy "Braci" z różnych względów nie czytali podam tylko powody, dla których warto moim zdaniem sięgnąć po tę książkę:
1. Książka została uznana przez Alberta Einsteina za najwybitniejsze dzieło światowej literatury. I takim jest.
2. Wspaniała lektura dla lubiących literaturę duchową. Jak napisał na LC czytelnik Samson Miodek: "Bracia Karamazow bardziej mnie przekonują do istnienia Boga niż sama Biblia, bo czy ktoś po przeczytaniu tej powieści, wątpi jeszcze w to, że człowiek ma duszę?" W tym zdaniu wyrażone jest świetnie, jak głęboko ta książka poraża wartościami.
Nie pamiętam, aby w literaturze pięknej z jakiegoś innego autora do tego stopnia emanował świat nadprzyrodzony. Jest to coś doprawdy niesamowitego i rozdzierającego duszę.
3. Jako prawnik praktykujący na salach sądowych i uwielbiający moje zajęcie muszę przyznać, że zawsze ilekroć czytam nawet wysokich lotów literaturę z akcją w sądach czy więzieniach, to mam ochotę książkę podrzeć i wyrzucić na śmietnik. ZAWSZE muszę czytając o sądach stoczyć ze sobą walkę i przekonać się, żeby podchodzić na luzie i odbierać treść jako jeszcze jedną z bajek. Atmosfera i istota sal rozpraw mają się do rzeczywistości sądowej zazwyczaj jak piernik do wiatraka. Nawet najlepsi autorzy i to nawet pisarze prawnicy tworzą sobie fikcję, której nie ma; obraz procesu znany z książek i filmów funkcjonuje tylko na kartach książek i na ekranach TV. Jest to bajka.
"Bracia Karamazow" natomiast to pierwsza i zdecydowanie JEDYNA książka, która oddaje według mnie w pełni i naturę przestępcy i zachowanie podsądnego i cały przewód sądowy.
Wielokrotnie czytając o procesach sądowych na kartach literatury - wbrew historii prawa - zastanawiałam się w przypadku genialnych pisarzy, czy może ten proces karny stał się teraz całkowicie inny w odbiorze niż był kilkaset lat temu? Nieprawda. Teraz wiem na 10000000 %, że on był dokładnie taki jak teraz (w sensie wydźwięku, a nie niuansów- poszczególne elementy są oczywiście różne w różnych procedurach i okresach, ale chodzi mi tu o istotę, o odbiór ogólny, o zachowania ludzi). Zresztą tu wszystko się zgadza, najmniejsze szczegóły jak dziennikarstwo sądowe czy kariery prawników.
W "Braciach Karamazow" nic mnie nie razi z prawniczego punktu widzenia, wszystko jest takie realne i prawdziwe, chwytające najmniejsze atomy rzeczywistości.
Nie na darmo Dostojewski czytał kroniki sądowe, artykuły prasowe, nie na darmo sam był sądzony i skazany.
Mowy sądowe (choć w procesie nie mają wcale takiego znaczenia jak tutaj)są genialnym zarysowaniem interpretacji psychologicznej i zdradzają geniusz psychologiczny autora. Jeżeli tak Dostojewski przemawiał 6.6.1880 r w czasie odsłonięcia pomnika Puszkina, to nie dziwię się, że - jak podają źródła - słuchacze mdleli z wrażenia.
4. Postać Dymitra jest wprost genialna!!! Uchwycenie tego typu osobowości jest bezcenne (jest tak prawdziwe, że sama zetknęłam się z z jednym takim nawet niedawno...). Zarysowanie tej postaci udowadnia mi, że nic nie jest tak pasjonujące jak prawda i rzeczywistość. Przecież Dymitr istniał w rzeczywistości - Dostojewski poznał go w czasie odbywania kary. Był to zdymisjonowany oficer carski, podporucznik Iliński.
5. Zarysowanie postaci jest na takim poziomie, że nawet ich nie ocenię (no może Alosza jest zbyt cukierkowy, ale nosi on imię zmarłego w toku pisania ukochanego synka Dostojewskiego, więc rozumiem co odcisnęło piętno na tej konstrukcji).
Książka bez zakończenia. Miało być, ale autor zmarł. Jednak z mojego punktu widzenia, brak kontynuacji jest zaletą. To co mamy tutaj to sama prawda, w dalszych losach zaczęłaby się fikcja.
Dużo jeszcze by pisać, ale i tak geniuszy tego opisać nie zdołam.
Przez większą część mojego życia wyznawałam przekonanie, że nie ma na świecie literatury dorównującej literaturze rosyjskiej. Obecnie literatura wschodnia stała się dla mnie niezjadliwa (za bardzo przegadana, przesadnie patetyczna i przed wszystkim niestrawnie depresyjna). Zdecydowanie preferuję Włochów.Ale jako że nic nie potwierdza zasady tak trafnie jak wyjątek, to jedną...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-13
Mimo, że jestem tradycjonalistą katolickim, to po przeczytaniu „Siedmiopiętrowej góry” nie mogę pojąć skąd u radykalnych katolików bierze się mania straszenia T. Mertonem? Skąd artykuły w katolickiej prasie w stylu "Czy można czytać Thomasa Mertona bez szkody dla duszy? Nie można!"? Otóż nie zgadzam się, bo uważam, że można. Jego „Chleb na pustyni” zdradza zrozumienie psalmów, jakiego nie znalazłam jeszcze u żadnego zakonnika, jego „Siedmiopiętrowa góra” zawiera piękny opis powołania.
Jako katolik przyznam z rozbrajającą szczerością, że wielu moich współwyznawców działa na mnie jak płachta na byka - np. ci wypisujący głupoty na temat Mertona. Może to stąd, że jak człowiek jest nudny, niezadowolony z życia i wiecznie narzekający, to mu przykro, że ktoś może przeżywać katolicyzm barwnie, ciekawie, pasjonująco. T. Merton nie był ani nudny, ani szary. Uwielbiał podróże, ludzi, naukę, literaturę, miał przyjaciół, publikował w The New York Times, był wykładowcą i po tym wszystkim trafił do klasztoru, ale tam też żył pełnią życia. No to oczywiście dla niektórych źle, bo zakonnik to powinien oczy w słup, bez wyrazu, bezpłciowy, z miną cierpiętnika, który nic tylko czeka na śmierć, jaka go wybawi z tego łez padołu. A jak nie, to pewnie opętany. Bo skoro mi jest źle, to każdy, kto jest szczęśliwy i wyrazisty musi być zły.
Do tego w swojej szczerości Merton pisał wprost, że w zakonie zakochał się w kobiecie, z którą zresztą szybko zerwał kontakt i pozostał w klasztorze. O Boże, o Boże, co za straszna rzecz: zakochał się w kobiecie, a powinien być jak zwłoki ludzkie, które nic nie czują.
Czy ci wszyscy ludzie, którzy piszą te koszmarne artykuły na jego temat zastanowili się kiedyś, że wszyscy święci to normalni ludzie i że każdy po iluś latach z zasady ma pokusy nieczyste? Można o tym nie mówić i grać anioła, udawać kogoś kim się nie jest, a można zdobyć się na szczerość. Ewagriusz z Pontu – mnich, który stworzył podwaliny pod naukę o 7 grzechach głównych, jeden z najwybitniejszych autorów życia monastycznego, został pustelnikiem po latach hulaszczego życia i miewał takie pokusy nieczyste, że potrafił spędzić całą noc stojąc w beczce z lodowatą wodą; św. Paweł pisze w liście do Rzymian, jakim jest niewolnikiem swojego ciała i jakich pokus doznaje. A czy św. Augustyn, który miał wiele kobiet i nieślubne dziecko przed nawróceniem się nie miał pokus cielesnych? Myślę, że miał i to wielkie. Najwięksi święci wcale nie mieli oczu w słup, ale mieli wielkie pokusy. Mieli też ciekawe życie, bo jak się człowiek odda cały Bogu, zwalcza wady i takie jest jego powołanie, to Bóg daje bardzo dużo szczęścia. To On jest jego dawcą więc co Mu szkodzi rozdawać je garściami dla swoich umiłowanych? Nie o to chodzi w zakonie, że się przywdziewa habit i zyskuje naturę anioła, ale o to żeby zachwycić się Bogiem i mieć odwagę zacząć z nim wielką przygodę i dla Niego umieć podjąć bardzo czasem ciężką walkę, ale też i przyjąć nagrodę.
W dodatku nic mnie tak nie drażni jak rozliczanie ludzi za ich grzechy, a w tym niektórzy katolicy są mistrzami świata. Tyle, że autor jednego z tekstów o Mertonie, który uważa, że poszedł do piekła o czym świadczy gwałtowna śmiercią (co za bzdura!!) zapomina, że pierwsza zasada w Piśmie Św., to ta żeby nikogo nigdy nie oceniać, bo jak powiedział Pan Jezus za zabójstwo może być mniejsza kara niż za to niemiłosierne sądzenie, a zwłaszcza ocenianie, że ktoś na pewno zasługuje na piekło.
Dla mnie T. Merton to człowiek o wspaniałym wyczuciu bożych rzeczy, z wielką pasją względem Boga, odwagą w życiu duchowym. To autor, który zakosztował swoistego mistycyzmu jako efektu życia kontemplacyjnego. Zakonnik z wielkim ukochaniem życia monastycznego, wspaniale i poetycznie piszący o klasztorze. Nie mogę znieść komentarzy w stylu takim, że był złym zakonnikiem, bo zrobił karierę w zakonie, sprzedając miliony książek. Przecież w Ewangelii napisane jest, że po oddaniu Bogu wszystkiego dostaje się stokroć więcej. Oddał marne artykuły w The New York Times za życia świeckiego, zastając autorem książek sprzedanych w milionach egzemplarzy w zakonie. Zostawił garstkę przyjaciół w życiu, w zakonie zaprzyjaźnił się z największymi tego świata jak z naszym Miłoszem. Wszystko tu się zgadza. Znam wielu ludzi, których klasztor nie zamknął na życie, ale w przedziwny sposób otworzył i dał więcej niż można by wymarzyć. Zresztą z tego co wiem, to nasz papież bardzo go lubił czytać. Może dlatego, że sam miał ciekawe życie. Zgorzknienie i niezadowolenie to według mnie pierwszy z objawów marnego życia duchowego, bycie szczęśliwym zaś to pierwsza oznaka, że duchowo wszystko jest OK.
Czemu obcięłam 3 gwiazdki?
Treściowo wszystko akceptuję, nic mnie nie razi, zresztą wiele słów Mertona rozumiem, odczułam wiele jego myśli i uczuć. To niesamowite czytać o słowa człowieka, który w wielu punktach odczuwał stany i wydarzenia, które są mi bliskie. Jednak pierwsza połowa do chrztu trochę jak dla mnie zbyt nudnawa. Za mało konkretów, za dużo poezji. Druga połowa dużo lepsza i mi bliższa. Opis powołania pociągający, ale bardziej poetycki niż wnikliwy. Ponadto „Chleb na pustyni” T. Mertona odebrałam dużo lepiej od "Siedmiopiętrowej góry" z uwagi na tematykę, która dużo bardziej mnie pociąga.
Po ciekawej rozmowie z Moniką - moją znajomą z LC uświadomiłam sobie, że 2 gwiazdki obcięłam za klasztorną cenzurę. Podobno książka w pierwotnej wersji nie była taka bezpłciowa: autor pisał ciekawie o swoim życiu przed nawróceniem i chrztem (np. o swoich związkach z kobietami, czy ciekawej imprezie w czasie której bawił się w ukrzyżowanie). Wszystkie te treści zostały jednak usunięte. Szkoda, bo odebrano książce prawdę. Z drugiej jednak strony rozumiem cenzorów zakonnych: skoro teraz utwór jest krytykowany, to co by było gdyby przeciwnicy Mertona wyczytali o takich smaczkach?
Mimo, że jestem tradycjonalistą katolickim, to po przeczytaniu „Siedmiopiętrowej góry” nie mogę pojąć skąd u radykalnych katolików bierze się mania straszenia T. Mertonem? Skąd artykuły w katolickiej prasie w stylu "Czy można czytać Thomasa Mertona bez szkody dla duszy? Nie można!"? Otóż nie zgadzam się, bo uważam, że można. Jego „Chleb na pustyni” zdradza zrozumienie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-18
Gdyby książka nie była oparta na faktach i przeczytałabym ją jako fikcję, to oceniłabym ją negatywnie głównie z tego powodu, że jest całkowicie nierealna i przekombinowana. Tyle, że to życie na prawdę było i żyło tak zaskakująco. Nie mam też wątpliwości co do prawdziwości zdarzeń - po prostu wierzę, że było jak napisano.
Z drugiej strony, mimo tych wszystkich nieprawdopodobieństw nie czytałam tego życiorysu z zapartym tchem; za dużo relacji z bitew, z pola walki. Praktycznie połowa książki to relacje z frontu.
Ano właśnie z frontu, bo tytuł wprowadza w błąd. Autor na wojnę trafił w trakcie seminarium i przed ślubami zakonnymi (czyli był takim niedoszłym franciszkaninem), a z ss bardzo szybko go wyrzucili, tak że ss-manem to on był tylko w sumie na samym początku (kurs + troszkę). Całą wojnę przeżył jako żołnierz walczący na frontach w Polsce, Rosji, we Włoszech itd. A w sumie nie do końca walczący, ponieważ był sanitariuszem.
Wielki minus za stosunek do zakonnic. Tamte modliły się za niego, martwiły, a dziad traktował je jako coś gorszego od siebie, co uwidacznia zdanie na temat jednej siostry w Afryce "Nie będzie jakaś tam zakonnica rozkazywać księdzu". Czyli nieważne kto to jest, zakonnica zawsze jest lata świetlne niżej od księdza. A ja się z tym nie zgadzam, bo konia z rzędem księdzu, który tak się umie poświęcać, tyle oddać i tak żyć wiarą jak przeciętna siostra zakonna. Za to drażniące mnie podejście 2 gwiazdki w dół i lewy sierpowy w czachę.
Gdyby książka nie była oparta na faktach i przeczytałabym ją jako fikcję, to oceniłabym ją negatywnie głównie z tego powodu, że jest całkowicie nierealna i przekombinowana. Tyle, że to życie na prawdę było i żyło tak zaskakująco. Nie mam też wątpliwości co do prawdziwości zdarzeń - po prostu wierzę, że było jak napisano.
Z drugiej strony, mimo tych wszystkich...
2017-02-18
Książka bardzo dobra, jednak zupełnie inna niż się spodziewałam. "Wspomnienia z Kazachstanu" zostały spisane na prośbę Jana Pawła II przez księdza, absolwenta prawa na UJ i teologii na UJ, którego życie, począwszy od II wojny światowej, polegało na duszpasterstwie w ZSRR i przebywaniu w więzieniach w ZSRR. Wychodził z więzienia, napataczał się w ZSRR na dziesiątki polskich, niemieckich, ukraińskich katolików, którzy przez lata nie mieli okazji korzystać z sakramentów z powodu braku kapłana, więc ich chrzcił, spowiadał, dawał śluby (czasem po 30 par na raz), grzebał. Po tym władze dowiadywały się, że prowadzi tego typu działalność, więc go znów zamykały. I znów proces i znów więzienie. I tak latami w koło Macieju. 2 lata działalności, 7 lat wiezienia itd. "Ciężko, nawet bardzo ciężko jest siedzieć 7 lat, zwłaszcza gdy się już przedtem odsiedziało 10 lat. Ale muszę przyznać, że za tamte dwa i pół opłaci się znowu siedzieć i 7 lat".
Myślałam, że książka to będzie pamiętnik. Ale nie. Jest to króciutka broszurka, która w pierwszej części stanowi zwięzłą analizę narodów polskiego, rosyjskiego, ukraińskiego, litewskiego, niemieckiego i jeszcze kilku. Analiza jest wprost genialna! Opis narodu ukraińskiego to majstersztyk. Zgadzam się z każdym słowem. Jest to jednak opis bez negatywnych zabarwień i pełen szacunku do wszystkich.
Druga cześć to opis działalności duszpasterskiej. O sobie autor praktycznie nie pisze. Więcej już o swoich kolegach.
W całości nie ma cienia narzekania, martyrologii, użalania się ile wycierpiał. "Któregoś czerwcowego dnia przejeżdżałem z jednej wioski do drugiej. Droga była daleka, ok. 30 km. Jechałem kiepską furką zaprzężoną w parkę niepozornych koników. [...]Był przepiękny dzień czerwcowy w pełnym blasku popołudniowego słońca. Ani chmurki na niebie. Na prawo od nas rozległa, urodzajna równina, na lewo majestatyczne pasmo gór o szczytach pokrytych śniegiem. I wówczas poczułem się bardzo szczęśliwy i wdzięczny Opatrzności za to, że mnie tam przyprowadziła do tych biednych, opuszczonych, a przecież tak bardzo wierzących i miłujących Chrystusa".
Książka dobra. Gdyby autor napisał cokolwiek o tym jak było w więzieniu, jak żył na wolności; gdyby opisał swoją historię życia, to byłaby dużo wyższa ocena.
*) Moja ocena dotyczy książki, która zawiera wyłącznie wspomnienia autora, spisane na życzenie Jana Pawła II w czasie, kiedy W. Bukowiński był na urlopie w Polsce. Ma ona więc 78 stron i jest bardzo stara, wydana przez jakieś wydawnictwo na emigracji. To zaś wydanie z 2016 roku zostało poszerzone o listy i dodatki, których nie oceniam, ponieważ ich nie czytałam.
Książka bardzo dobra, jednak zupełnie inna niż się spodziewałam. "Wspomnienia z Kazachstanu" zostały spisane na prośbę Jana Pawła II przez księdza, absolwenta prawa na UJ i teologii na UJ, którego życie, począwszy od II wojny światowej, polegało na duszpasterstwie w ZSRR i przebywaniu w więzieniach w ZSRR. Wychodził z więzienia, napataczał się w ZSRR na dziesiątki polskich,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-07
Po pierwsze za krótka.
Po drugie zabrakło mi takiego porażającego autentyzmu, takiej prawdy o sobie jak w Dzienniczku Faustyny. Jestem przekonana, że gdyby Józefina nie była analfabetką i sama napisała swoje wspomnienia, to mielibyśmy arcydzieło. Tak się jednak stało, że pisać nie umiała, a w swojej skromności nie lubiła o sobie mówić za dużo. W konsekwencji opis jej życia to czytanka na godzinę, a reszta to jej myśli, starannie przefiltrowane przez zakonną cenzurę i przetworzone na zakonne zasady.
Szkoda. Gdyby ona sama napisała o sobie albo jakiś porządny biograf dostał za życia w swoje szpony Józefinę, to mogłaby powstać obłędna książka, albowiem historia życia świętej jest z pewnością pasjonująca. Czego tam nie ma w tym życiorysie? I realia w Sudanie, i porwanie przez handlarzy niewolników, i bycie niewolnikiem w wielu domach, i przyjazd do Włoch, i wstąpienie do włoskiego klasztoru, i odnajdywanie się w realiach Europy Zachodniej. Każdy etap życia Józefiny jest niezwykle ciekawy i te skrawki wiedzy z książki to pokazują. Szkoda jednak, że są to zaledwie skrawki...
*) W porównaniu z filmem wydaje mi się, że książka jest gorsza.
Po pierwsze za krótka.
Po drugie zabrakło mi takiego porażającego autentyzmu, takiej prawdy o sobie jak w Dzienniczku Faustyny. Jestem przekonana, że gdyby Józefina nie była analfabetką i sama napisała swoje wspomnienia, to mielibyśmy arcydzieło. Tak się jednak stało, że pisać nie umiała, a w swojej skromności nie lubiła o sobie mówić za dużo. W konsekwencji opis jej życia...
2017-01-20
Książka napisana jest przez pastora, opisującego autentyczną historię życia i spektakularnego nawrócenia młodziutkiego emigranta z Portoryko, który tuż po przyjeździe do Nowego Yorku staje się członkiem gangu.
Nicky Cruz autentycznie wyszedł z uzależnienia od narkotyków, rzucił życie gangstera i został pastorem, z wielkimi osiągnięciami na polu pomocy dzieciom ulicy, narkomanom itp. W mojej ocenie historia zasługuje na to, aby ją znać.
Natomiast sama narracja nieco mnie irytowała. Książka napisana została przez pastora Jamie Buckingham i znajduję w niej trochę przesadne kolorowanie oraz nastawienie na sensację. To chyba zresztą taka cecha charakterystyczna pisarstwa pastorów amerykańskich, że prawdę trzeba koloryzować nieskończona ilością niekończących się cudów. Cud jest jakby w centrum tej duchowości. W książce podróżniczej Afryka Trek, w której para niewierzących Francuzów przechodzi pieszo kontynent afrykański - na bazie wielu spotkań z misjonarzami - podróżnicy mieli taka refleksję, że o ile siostry katolickie misjonarki uważali za anioły, to misjonarze protestanccy zrazili ich owym nastawieniem na cuda. Bardzo mnie to zdziwiło. A potem przeczytałam "Adanna. Historia, która zmieniła świat" i zrozumiałam.
Cuda się zdarzają, jestem o tym przekonana i gdyby człowiek chciał się otworzyć na nie, to Bóg często ich używa, aby przyciągnąć do siebie na początku wiary. Sama spotkałam nawróconych narkomanów, którzy po wizycie w kościele przestali czuć głód heroiny, co biologicznie jest niemożliwe. Wiem, że to jest realne. Ale nie cuda są w centrum duchowości. To są tylko takie fajerwerki, które służą jako narzędzia do wzrostu duchowego ale Bóg używa ich według własnej a nie człowieczej woli. Jak ładnie pisał I. Loyola i jak świetnie pokazywał św. Benedykt po czasie inspiracji, czy pociechy duchowej przychodzi czas strapienia czy ciemności, kiedy już nie na bazie cudu ale po omacku idzie się dalej i głębiej, poznaje swoją słabość i buduje zaufanie doskonałe do Boga. Znajdziemy ten schemat u każdego świętego i wypracowane są schematy postępowania w strapieniu, które prowadzi do doskonałości. A tutaj gdy kończy się działanie łaski Nicky podejmuje działania, zmienia życie, popada w depresję. Zamiast z tej niedojrzałości przejść wyżej, kurczowo żebrze się o cud, a nie widzi, że właśnie ten stan jest największym darem, czasem większym niż wcześniejszy cud.
Drażniło mnie kolorowanie rzeczywistości. W książce pisze się o Nicky jako o szefie największego gangu NY. Robi się niego Ojca Chrzestnego 2. Tymczasem to było dziecko zaplatane w gang młodzieżowy. Oni nawet nie używali na dobrą sprawę broni palnej tylko nawalali się prętami. Potem pisze się o spektakularnych wyzdrowieniach narkomanów, po czym Nicky nie widzi sensu w ośrodku dla narkomanów i z dnia na dzień rzuca ośrodek i wyjeżdża. Czyli ta praca nie była usłana samymi sukcesami. Ale porażki są zmarginalizowane do maksimum.
Podobnie nie podoba mi się nastawienie do rodziny. W Nowym Testamencie Jezus mówił, że najlepiej aby najświętsi byli sami. I to jest moim zdaniem słuszne. Człowiek do tego nie powołany tego nie pojmie, ale celibat nie jest dla powołanego trudny do zachowania. Celibat natomiast pozwala oddać się duszpasterstwu bez wyrzutów, że zaniedbana żona i dzieci płaczą po nocach z powodu braku ojca. Zawsze uważałam, że jak się ma rodzinę, to dzieci i małżonek są na pierwszym miejscu. Facet / pastor zostawiający żonę z malutkim dzieckiem samą w domu pełnym narkomanów i uznający, że on musi siedzieć bez przerwy przy narkomanie w głodzie, czyni to kosztem żony płaczącej po ciemku w samotne noce, która pozbawiona jest wsparcia męża, które jej się po prostu należy. Po to facet się rozmnożył, żeby zadbać o swoją rodzinę. Mi po prostu tej biednej dziewczyny jest szkoda.
Nie neguję nigdy innych wyznań. Zawsze uważałam, za katechizmem Kościoła Katolickiego, że Bóg działać może w różnych religiach i w każdej religii można dość do zbawienia ale jak uczy katechizm KK najprostsza droga to droga KK. I widząc udręki cudownego zresztą chłopaka Nickiego na początku jego wiary i tego jak się z tym miotał i nikt mu nie wskazał wyjścia, które od ręki dostałby np. od pierwszego lepszego jezuity ciesze się, że żyję w kraju, w którym jest dostęp do religii katolickiej. Moje życie duchowe jest w tym wyznaniu po prostu bajecznie proste. Dzięki temu nie wiem co to zniechęcenie, depresja itd. Wszystko jest łatwiejsze. Nie chcę aby to zabrzmiało jako pomniejszanie Nickiego, ponieważ uważam, że to świetny chłopak i historię jego życia warto znać. Szkoda też, że sam nie napisał książki o sobie.
Książka napisana jest przez pastora, opisującego autentyczną historię życia i spektakularnego nawrócenia młodziutkiego emigranta z Portoryko, który tuż po przyjeździe do Nowego Yorku staje się członkiem gangu.
Nicky Cruz autentycznie wyszedł z uzależnienia od narkotyków, rzucił życie gangstera i został pastorem, z wielkimi osiągnięciami na polu pomocy dzieciom ulicy,...
2005
Książka jest dowodem na to, że prostota i szczerość są bajecznie pociągające.
W książce nie ma ani ciekawych zdarzeń, ani nic nadzwyczajnego, nie ma żadnych fajerwerków, a mimo to poruszyła i wzruszyła do głębi setki ludzi.
Ludzie boja się być małymi i prostymi, bo mylą to z naiwnością, która jest zwykłą głupotą. A proste, szczere podejście do świata nie ma kompletnie nic wspólnego z głupotą.
podobnie ludzie czasem próbują czarować iluzjami na swój temat, grać pozorami, udają, boją się odkryć prawdę o sobie, nawet przed sobą samym. Świat skąpany truciźnie kłamstwa, ułudy potrzebuje ludzi jak mała Tereska, która będąc mistrzynią prawdy i prostoty pokazuje w swoich słowach jak piękne są osoby, których myśli są proste i czyste i które kochają prawdę, a nienawidzą pozorów nawet kłamstwa.
Książka jest dowodem na to, że prostota i szczerość są bajecznie pociągające.
W książce nie ma ani ciekawych zdarzeń, ani nic nadzwyczajnego, nie ma żadnych fajerwerków, a mimo to poruszyła i wzruszyła do głębi setki ludzi.
Ludzie boja się być małymi i prostymi, bo mylą to z naiwnością, która jest zwykłą głupotą. A proste, szczere podejście do świata nie ma kompletnie nic...
2016-11-06
Po rozpakowaniu przesyłki z książką długie miesiące patrzyłam na nią jak pies na jeża i nie mogłam się za nią zabrać. Po pobieżnym przekartkowaniu wydawała mi się za bardzo akademicka. I akademicka jest, ponieważ raz że stanowi w seminariach niemal podręcznik, dwa że napisana jest w sposób typowo naukowy (to znaczy zagadnienie + wiele źródeł). Po wgryzieniu się jednak w pierwsze 50 stron zdałam sobie sprawę jak nieracjonalny i bezpodstawny był mój opór wobec tej publikacji. Z każdą kartką byłam coraz bardziej zachwycona i całkowicie pochłonięta lekturą.
Tak. Zdecydowanie zgadzam się z tym, że każdy, ale to absolutnie każdy kandydat do kapłaństwa powinien przeczytać "Celibat". Winny to również zrobić osoby kandydujące do jakichkolwiek zakonów oraz zakonnicy / księża, którzy jakimś cudem jeszcze tego nie uczynili.
W książce jest zarysowany chyba każdy problem, z jakim spotyka się / spotka się człowiek wybierający drogę celibatu. Mamy genialnie ujętą istotę celibatu, dobrze zarysowane rozeznanie czy jest się w stanie podołać wymaganiom celibatu (innymi słowy czy dana osoba jest zdolna w przyszłości w nim wytrwać), mamy tu też opisane wszelkie problemy, związane z czystością, sposoby ich rozwiązywania itd. Do tego książka zawiera przebogaty przekrój ważnych myśli z literatury fachowej, zaleceń soborowych i setek dokumentów Kościoła na dany temat. Można zobaczyć też ewolucję podejścia do danych problemów dawniej i obecnie. Książka nie wyczerpuje oczywiście tematu, ale do wszystkiego choćby wzmiankowo się odnosi. Świetne są rozdziały o relacjach z płcią przeciwną. Pewne wskazania są proste ale niezwykle trafne - jak to zwykle zresztą u tego autora - mistrza łatwych rozwiązań w trudnych sytuacjach.
Mimo jednak wielkiej wartości tejże książki uważam, że jest to pozycja tylko dla osób już żyjących w celibacie lub rozeznających tę drogę (ewentualnie osób bardzo tematem zainteresowanych, ale to raczej na zasadzie wyjątku). Człowiek cywilny, nie borykający się z problemem, nic nie wyniesie, a jedynie się znudzi. Ta książka to jakby bardzo szczegółowy poradnik po zasadach życia na statku kosmicznym. Jeżeli ktoś leciał w kosmos albo się szykuje do lotu, to z ciekawością przeczyta sposoby rozwiązania konkretnych problemów, z którymi się boryka/będzie borykał. Jednak naziemny miłośnik gwiazd zanudzi się na śmierć technicznymi opisami jak trwać na promie, ponieważ nie znajdzie tu ani przykładów ani pikantnych szczegółów, a jedynie praktyczne podpowiedzi i wytłumaczenia zagadnień zupełnie obcych. Jest to pozycja dla praktyków.
Po rozpakowaniu przesyłki z książką długie miesiące patrzyłam na nią jak pies na jeża i nie mogłam się za nią zabrać. Po pobieżnym przekartkowaniu wydawała mi się za bardzo akademicka. I akademicka jest, ponieważ raz że stanowi w seminariach niemal podręcznik, dwa że napisana jest w sposób typowo naukowy (to znaczy zagadnienie + wiele źródeł). Po wgryzieniu się jednak w...
więcej mniej Pokaż mimo to2000-06
Wśród ponad tysiąca książek, które przeczytałam od lat pacholęcych są arcydzieła literackie, psychologiczne i religijne oraz jest Dzienniczek - książka nie do porównania z żadną inną, jedyna która według mnie zasługuje na 10 *.
Książka która zmienia. Łazi człowiek po świecie i nagle łup, jakby go piorun strzelił. I potem historia życia dzieli się na dwie: przed i po przeczytaniu. Gdybym tego nie przeżyła, to nie wierzyłabym, że jedna książka może mieć takie rażenie, tak wszystko poprzewracać, a co więcej życie uczynić cudowną przygodą, która trwa i trwa tyle już lat.
A najzabawniejsze jest to, że dla wielu niezwykle mądrych ludzi, którzy są daleko bardziej ode mnie oczytani i elokwentni ta książka to zwykły bełkot analfabetki.
Wysławiam Cię Ojcze, że te rzeczy zakryłeś przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. A jeszcze bardziej Cię wysławiam za to, że uczyniłeś mnie takim wielkim prostaczkiem, który dał się całym sercem uwieść tą książką!
Po ludzku rzecz biorąc 20 zł na tę książkę wydane 16 lat temu to mój interes życia! 20 zł za prawie już 20 cudownych, szczęśliwych lat; to się opłaca.
Wśród ponad tysiąca książek, które przeczytałam od lat pacholęcych są arcydzieła literackie, psychologiczne i religijne oraz jest Dzienniczek - książka nie do porównania z żadną inną, jedyna która według mnie zasługuje na 10 *.
Książka która zmienia. Łazi człowiek po świecie i nagle łup, jakby go piorun strzelił. I potem historia życia dzieli się na dwie: przed i po...
Z PUNKTU WIDZENIA PRAKTYKUJĄCEGO KATOLIKA – MOIM ZDANIEM WARTO
1. CZEGO SIĘ SPODZIEWAĆ?
Dla tych, którzy zastanawiają się, czy sięgnąć po tę książkę powiem, że to nie jest rzecz o pedofilii w kościele, ani opis nadużyć seksualnych w tej instytucji. To jest potężne, prawie 1000 stronicowe, studium o homoseksualizmie w kościele, napisane przez ateistę i czynnego homoseksualistę. Dużą część książki stanowią rozważania teoretyczne o homoseksualizmie oraz analizy podejścia Kościoła i jego hierarchów do tego zagadnienia. O pedofilii prawie nic nie ma, natomiast niezwykle ciekawe śledztwa w zakresie czynnego homoseksualizmu wśród duchownych są jakimś dodatkiem, ale na pewno nie stanowią 100 % treści. Dlatego osoby, które szukają tylko ww. smaczków muszą wiedzieć, że będą przerzucać kartki tej potężnej cegły i ciekawe kwestie znajdą na co którejś stronie.
2. NA MARGINESIE – GRZECHY KOŚCIOŁA MOIM ZDANIEM
Przechodząc do tematu: od zawsze było tak, że w Kościele na najwyższych stanowiskach były osoby, które teoretycznie stanowiły ważne osobistości Kościoła, a w rzeczywistości były z synagogi szatana, jak to ładnie ujmuje Pismo Święte. Judasz, jeden z pierwszych księży kradł i cudzołożył, a świecki morderca, umierający z Jezusem na krzyżu został za życia kanonizowany przez samego Boga. To norma, zawsze tak było i będzie, że bycie hierarchą kościelnym nie wyklucza wylądowania w piekle, podobnie jak bycie prostytutką za życia nie wyklucza nieba. Wszyscy święci mistycy pisali o wielu duchownych w płomieniach piekielnych. Wielu księży niestety nie ma nic wspólnego z Kościołem mistycznym, a stanowią Go osoby, o których nikt w ten sposób by nie pomyślał. Takie życie: prawdziwa szlachetność często jest tam, gdzie jej nikt nie szuka, a to co na pozór święte jest w rzeczywistości samą zgnilizną i jak mówił Jezus o współczesnych mu wysokich rangą duchowych - grobami pobielanymi, pełnymi obrzydlistwa.
Wiele lat temu zdziwiłam się, gdy zetknęłam się z pewnym bardzo wysoko postawionym hierarchą kościelnym, który nie pozwolił swoim bratankom wstąpić do seminarium duchownego, twierdząc że te szlachetne osoby w stanie duchownym mogą stracić nie tylko wiarę ale i wszelkie zalety i szlachetność. Zastanawiało mnie też, że uważał on biskupów za najbardziej zdemoralizowaną część duchowieństwa. Myślałam wtedy, że może ma jakiś problem sam z sobą, dopiero po latach zaczęły mi się te rzeczy odsłaniać. Teraz, kiedy sama zobaczyłam pewne rzeczy, współczuję świętym księżom, którzy niewątpliwie w Polsce są, że muszą w swoim powołaniu taplać się w całym tym kościelnym bagnie, często bardziej zepsutym niż świat ludzi świeckich. Nie wszyscy mają niestety głębokich, żyjących Słowem Bożym przełożonych jak np. mój ulubieniec Ryś, a użeranie się z zepsutymi biskupami musi być katorgą (przychodzi na myśl biedaczek Popiełuszko, który najbardziej przeżywał jak jest traktowany przez „swoich szefów” a nie przez komunistów).
Skala grzechu w Kościele instytucjonalnym jest ogromna. Niestety wielu księży i biskupów dawno straciło wiarę, jeśli ją miało w ogóle, a poza wiarą również jakąkolwiek przyzwoitość i uczciwość. Ze względu zaś na pewne schematy, które rozwijały się przez wiele lat i duże wady w doborze i formacji duchownych pewne grzechy kościoła jako instytucji stały się wręcz systemowe i nie wiadomo jak je teraz zlikwidować: chyba tylko przez odwołanie wszystkich hierarchów i powołanie ich od nowa, ale na to nikt nie będzie miał odwagi. Nie boję się jednak o Kościół mistyczny, ten przetrwa wszystko, nie mam wątpliwości.
Z PUNKTU WIDZENIA PRAKTYKUJACEGO KATOLIKA:
Mimo, że jestem katolikiem praktykującym, to nie mam problemu z czytaniem książek piętnujących kościół jako instytucję, ponieważ sama wiele widziałam. Wiele razy pisałam o moich bliskich stosunkach z zakonnicami. Kiedyś jeden z moich ukochanych zakonów żeńskich miał wielki problem z księdzem, który mieszkał na ich posesji. Ksiądz był całkowicie niewierzący i bardzo grzeszny. W dodatku nienawidził sióstr, uważał je za głupie służące, a traktował tak, że w cywilnym życiu za takie zachowanie groziłoby mu kilka spraw sądowych. (Na marginesie czasem w publikacjach np. księdza prof. Oko o grzechach kościoła pojawia się wątek, że homoseksualni księża mają jakąś wściekłą nienawiść do sióstr zakonnych i coś w tym niestety jest…). Co zrobił biskup, gdy siostry poszły na skargę, bo już nie wytrzymywały udręczenia? Rozważał poważne kroki co do zakonu. Księdza nigdy nie ukarał. Po latach, po przejściu na emeryturę biskupa, jego następca dokonał zmiany proboszcza na normalnego, ale tamtego zwyrodnialca przeniósł „w nagrodę” na najlepszą parafię w mieście. W kościele instytucjonalnym nie ma ani sprawiedliwości ani normalności, nie ma uczciwości, są za to jakieś chore układy i relacje między księżmi. Życie duchowieństwa to nie jest życie anielskie, jak wielu katolików zwykło twierdzić, a zamykanie oczu i zaklinanie rzeczywistości, że jest inna niż jest to głupota. Egzystencja ta dotknięta jest wieloma patologiami, które dla normalnego człowieka są całkowicie niedopuszczalne (kradzieże, oszczerstwa, kłamstwa, agresja oraz nie radzenie sobie ze swoją seksualnością). Oczywiście znam świętych księży i jeszcze więcej naprawdę szlachetnych i świętych sióstr zakonnych, jak i wielu wspaniałych świeckich katolików i taki Kościół kocham całym sercem, ale na bazie tej miłości nie zamykam oczu, żeby nie widzieć patologii.
Patrząc z tej perspektywy to, co wynika z „Sodomy” ani nie dziwi ani nie martwi. W książce jest dużo prawdy, choć przedstawionej z zupełnie innej niż moja perspektywy i opisanej całkowicie bez zrozumienia czym jest Kościół, przez osobę, która nie czuje wiary. Jednak trudno od ateisty wymagać myślenia katolickiego – zatem to nie minus.
3. OCENA KSIĄŻKI
A) DUŻY PLUS ZA WIELKI WYSIŁEK NA ETAPIE GROMADZENIA DANYCH I ŚLEDZTWA DZIENNIKARSKIE
Przechodząc do oceny książki - za duży plus uważam wielki wysiłek autora, który na etapie gromadzenia danych przeprowadził porządną pracę dziennikarsko-wywiadowczą, poznał dziesiątki ludzi w wielu państwach, odbył wiele podróży, spotkań i zebrał porządny materiał. Rzadko kiedy dziennikarz wkłada aż tyle energii i zaangażowania w rozpoznawanie tematu. Za to ogromne docenienie z mojej strony. Tak się powinno drążyć temat!
B) KSIĄŻKA TO WIZJA AUTORA ATEISTY I HOMOSEKSUALISTY – ZA POGLĄDY NIE OCENIAM
Kwestia tego, że autor jest ateistą i czynnym homoseksualistą jest mi obojętna, ponieważ za poglądy autorów nie oceniam książek. Autor zresztą stawia sprawę jasno, to nie podręcznik dla katolików ale spojrzenie ze strony ateisty. Zresztą sam ksiądz Oko docenił wielokrotnie śledztwa z „Sodomy”. Myślę, że katolik może docenić tę książkę, choć musi wiedzieć, że spojrzenie będzie inne niż jego.
C) FORMA - MINUS ZA POTWORNY CHAOS I ZA TO, ŻE ROZDZIAŁY SĄ SZALENIE NIERÓWNE (NIEKTÓRE REWELACYJNE, A INNE NIE DO PRZECZYTANIA). SZKODA, ŻE JAKIŚ UPORZĄDKOWANY LITERAT NIE PRZEREDAGOWAŁ TEJ KSIĄŻKI, NIE WYCIĄŁ FRAGMENTÓW O NICZYM I NIE USUNĄŁ POTWORNEGO CHAOSU I SZALONEGO PRZESKAKIWANIA Z TEMATU NA TEMAT
duży minus za chaos i to, że rozdziały są szalenie nierówne. Na przykład: pierwszy rozdział moim zdaniem jest rewelacyjny, super ciekawy, a drugi to już katastrofa. Sama nie wiem o czym on jest (opis spotkań, z których nic nie wynika, wnioski na zasadzie ksiądz idzie z tęczową parasolką to pewnie gej, skakanie z tematu na temat co trzeci akapit itp). Sądzę, że problemem tej książki jest to, iż autor wkładając ogromny wysiłek w zbieranie danych nie umiał zrezygnować z pracochłonnych tropów, które okazały się puste. Moim zdaniem powinien tę okropnie długą książkę skrócić o połowę i zająć się tylko tropami, które doprowadziły go do ciekawych odkryć (a takich śledztw było kilka i stanowiły niezwykle ciekawe fragmenty „Sodomy”). On jednak pisał o wszystkim i czasem mamy wiele stron opisów spotkań, z których kompletnie nic nie wynika, nieciekawe rozmowy o niczym, wywody o strojach duchownych czy wyposażeniu ich gabinetów.
Infantylne są też niektóre wnioski i domysły. Dziennikarz, który wykonał TAKĄ tytaniczną pracę śledczą powinien wstydzić się pewnych dziecinnych wniosków i uogólnień, ponieważ one umniejszają jego dzieło.
Na minus też oceniam potworny chaos. W związku z ogromnym zainteresowaniem książką na świecie myślałam, że mam do czynienia ze światowej sławy dziennikarzem, który umie sprawnie posługiwać się piórem i pisać w sposób uporządkowany i klarowny. Niestety skala chaosu w niektórych rozdziałach jest kosmiczna. Czasem co akapit inny temat, a przy tym wiele wątków jest zupełnie o niczym. Wraz z liczbą stron trochę się przyzwyczaiłam do tego pisarstwa, ale na początku przeszkadzało mi to do tego stopnia, że kilka razy miałam ochotę przestać czytać, ponieważ to było potworne udręczenie. Dobrze jednak, że nie przerwałam lektury, ponieważ niektóre rozdziały np. rozdział pierwszy, część o Janie Pawle II, niektóre fragmenty o kościele na kontynentach amerykańskich, rozdział o męskich prostytutkach we Włoszech, czy niektóre fragmenty o Benedykcie moim zdaniem były niesamowicie zajmujące i stanowiły dla mnie bardzo ciekawe treści.
OCENA
Przechodząc do punktacji – mam problem jak ocenić książkę tak kosmicznie nierówną, gdy były fragmenty, które przez chaos i brak treści omijałam, ponieważ całkowicie nie byłam w stanie przez nie przebrnąć, a były takie, które czytałam po dwa razy (np. rozdział pierwszy, wątek o Dziwiszu, o męskich włoskich prostytutkach, karierach duchownych z kontynentów amerykańskich itp.)?
Trudno mi ocenić, ponieważ etap zbierania materiałów zasługuje na duże docenienie, ale połowa książki jest o niczym i to opisana tak okropnie chaotycznie, że nie do przebrnięcia. Z 8 * (maximum w tej kategorii) odcinam dwie * za chaos i słabe rozdziały o niczym i do wyniku dodać jedną * za porządną pracę źródłową, czyli wychodzi 7 *. Nie żałuję lektury, choć momentami było ciężko.
Z PUNKTU WIDZENIA PRAKTYKUJĄCEGO KATOLIKA – MOIM ZDANIEM WARTO
więcej Pokaż mimo to1. CZEGO SIĘ SPODZIEWAĆ?
Dla tych, którzy zastanawiają się, czy sięgnąć po tę książkę powiem, że to nie jest rzecz o pedofilii w kościele, ani opis nadużyć seksualnych w tej instytucji. To jest potężne, prawie 1000 stronicowe, studium o homoseksualizmie w kościele, napisane przez ateistę i czynnego...