-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać4
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
2020-12-16
2020-09-02
2020-08-28
Nie dotarłam jeszcze do "Pamiętników" Beniowskiego, ale w międzyczasie znalazłam ich dobre, archaiczne opracowanie, które samo w sobie stanowi całkiem wartościową lekturę.
Zachęcam do zapoznania się z dziełem Bukowieckiej. Ona sama nazywa swoją książkę streszczeniem. Ostatnie polskie wydanie pamiętników liczy 620 stron, a opiniowana lektura 447. Główna cześć książki to dosłowne cytaty. Autorka przez całe strony oddaje głos Beniowskiemu i najważniejsze wydarzenia opisuje jego własnymi słowami. Sygnalizuje kwestie, które pomija np. dane geograficzne, sporo tłumaczy, trochę moralizuje w starodawnym, uroczym stylu. Bukowiecka wydała swoje streszczenie w 1910 r. stąd archaiczny język. Książka przesycona jest patriotyzmem w starodawnym wydaniu.
Ogólnie całość wyszła bardzo smaczna. Czyta się szybko, przyjemnie, książka trzyma w napięciu.
Minus - Beniowski trochę za bardzo pokolorowany i przesłodzony - aż nieco mdli od tego cukru.
Z pewnością wiem też po tej lekturze, że "Pamiętniki" przeczytać po prostu trzeba, ponieważ już ze streszczenia wyłania się niesamowity człowiek, przewyższający swoją epokę inteligencją i szlachetnością. Ktoś kto w czasach kolonialnych miał podejście do ludów wyspiarskich pełne szacunku i miłości. Prawdziwy romantyczny bohater. Rozumiem czemu zachwycał Słowackiego, Konopnicką i szereg innych autorów.
Nie dotarłam jeszcze do "Pamiętników" Beniowskiego, ale w międzyczasie znalazłam ich dobre, archaiczne opracowanie, które samo w sobie stanowi całkiem wartościową lekturę.
Zachęcam do zapoznania się z dziełem Bukowieckiej. Ona sama nazywa swoją książkę streszczeniem. Ostatnie polskie wydanie pamiętników liczy 620 stron, a opiniowana lektura 447. Główna cześć książki to...
2019-07-03
Wielkie zdziwienie. Wreszcie trafiłam na niepoprawną politycznie książkę o Afryce. Korespondent gazety„The Daily Telegraph” odważył się jasno powiedzieć, że rodowici mieszkańcy Kongo nie są w stanie stworzyć państwowości, w której jest gospodarka a obywatele nie muszą co kilka dni uciekać z garstką rzeczy do lasu przed uzbrojonymi bandami.
"Urodziłem się tutaj w Kongu. Kiedy w dzieciństwie rodzice zabrali mnie do Grecji, wszystko było tam bardziej prymitywne. Możesz w to w ogóle uwierzyć?"
Teraz gospodarka rozkradziona, firmy produkcyjne przestały działać, nic nie jest wytwarzane, a ni produkowane. Nawet kopalnie przynoszące kiedyś duże dochody zdziczały. Jakieś osoby wydobywają coś na własną rękę a potem przemycają urobek po kryjomu, bo stawki łapówek są takie, że na granicy gdyby je zapłacić to trzeba by oddać wszystko co się ma. Nic nie działa, szpitale pozamykane, porty, ulice i miasta, kilkadziesiąt lat temu porzucone, przegrywają z dżunglą, która powoli zawłaszcza całą infrastrukturę. Kiedyś były szkoły, szpitale, elektryczność, praca i dyskryminacja/wyzysk przez białych. Teraz biali uciekli, a wraz z nimi wszystko co napisane powyżej. Została placówka ONZ, w której każdy marzy, żeby misja się skończyła. Ludzie nie mają nic, a i swoje nędzne lepianki porzucają i uciekają do lasu kiedy bojówki przychodzą niszczyć, gwałcić i zabijać. Oto jak zarządza sobą "wyzwolona Afryka".
Przyznam, że jaki jest koń każdy widzi, ale nigdy jeszcze nikt tak jasno nie napisał, bo przecież nie wolno. Trzeba pisać, że winę za wszystko co złe ponoszą tylko i wyłącznie biali. Nawet jak uciekli albo ich wybito kilkadziesiąt lat temu to i tak są jedynymi winnymi. Inna retoryka jest niedopuszczalna.
Jedyny minus książki to zbyt mało tekstu o Leopoldzie II. Gość był jednym z największych zbrodniarzy w dziejach świata, a przez wybuch wojny i splot okoliczności temat ten został niemal całkowicie przemilczany. Kiedy się pisze książkę o Kongu, to aż się prosi o opis tej okropnej osoby i jego rządów. Tymczasem o Leopoldzie wspomniano 13 razy po linijce tekstu. Moim zdaniem to zakrawa na lekką nierzetelność. To tak jakby pisać o Niemcach faszystowskich książkę na 400 stron i 13 razy wspomnieć o Hitlerze i to tak przy okazji.
Poza tym minusem książkę oceniam bardzo pozytywnie. Ciekawa, napisana z pasją, przedstawia niezwykle ciekawą choć przerażającą rzeczywistość. Podróż autora to niewątpliwie duży wyczyn. Nie zgadzam się z opiniami, jakoby książka była nudna. Mnie każda strona trzymała w napięciu.
Wielkie zdziwienie. Wreszcie trafiłam na niepoprawną politycznie książkę o Afryce. Korespondent gazety„The Daily Telegraph” odważył się jasno powiedzieć, że rodowici mieszkańcy Kongo nie są w stanie stworzyć państwowości, w której jest gospodarka a obywatele nie muszą co kilka dni uciekać z garstką rzeczy do lasu przed uzbrojonymi bandami.
"Urodziłem się tutaj w Kongu....
2019-03-25
Pierwsza książka, którą wybrałam sugerując się okładką. Ciekawa byłam, co jest w środku czegoś, co reklamują prezydenci, aktorzy, biskupi i świat cały. Co to za człowiek, który od ręki załatwiał sobie audiencję u papieża, bywał w domu polskich prezydentów, włoskich i południowoamerykańskich polityków, przyjaźnił się z gwiazdami show biznesu, był znajomym Jelcyna, poznał Putina i sama nie wiem kogo jeszcze. Nazwiska firmujące publikację wskazywałyby na arcydzieło, ale czy ono nim w istocie jest? Otóż wydaje mi się, że jakkolwiek autor jest osobą arcyciekawą i towarzyską, a przy tym umiejącą odnaleźć się w świecie, to jednak sama książka nie doprowadziła mnie do obłędnego zachwytu. Owszem różnorodność i ilość opisanych przygód jest imponująca, podobnie jak wartość osiągnięć. Nie byle komu udaje się odkryć źródło Amazonki! Wiele wyczynów autora zasługuje na podziw. I bez znaczenia jest dla mnie cała ta polska zawiść i zazdrość, która próbuje pewne osiągnięcia Pałkiewicza umniejszyć. Jednak porównując "Pasję życia" do "Okrążmy świat raz jeszcze", czy do pisarstwa Anny Czerwińskiej okazuje się, że J. Pałkiewicz ma do opisania bajecznie różnorodne przygody, jednak brakuje mu trochę zdolności literackich. W ww. książkach autorzy nie tylko opisali zdarzenie (byłem, przeszedłem, wytrzymałem, osiągnąłem), ale stworzyli pasjonującą fabułę podróży, która wzruszała i trzymała w napięciu, a ponadto przyciągała ciekawymi przygodami. Tu mamy ubogie opisy wypraw, oddane w ogromnym skrócie. "Pasja życia" składa się z kilkudziesięciu, niezwykle krótkich, złożonych z suchych faktów, osiągnięć, które w żaden sposób się nie zazębiają.
Reasumując wydaje mi się, że J. Pałkiewicz jest podróżnikiem, którego warto poznać i polecić do czytania. Uważam jednak, że zachwyty na okładce wynikają nie tyle z tego, że mamy do czynienia z największym podróżnikiem i literatem, ale z tego, że gość był bardzo towarzyski i znał mnóstwo znanych osób, które chętnie go zareklamowały. Tak czy owak polecam ale mniej niż np. "Okrążmy świat raz jeszcze".
Pierwsza książka, którą wybrałam sugerując się okładką. Ciekawa byłam, co jest w środku czegoś, co reklamują prezydenci, aktorzy, biskupi i świat cały. Co to za człowiek, który od ręki załatwiał sobie audiencję u papieża, bywał w domu polskich prezydentów, włoskich i południowoamerykańskich polityków, przyjaźnił się z gwiazdami show biznesu, był znajomym Jelcyna, poznał...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-08
Po raz pierwszy w życiu prawie żałuję, że nie mam w domu TV, ponieważ mogłabym wcześniej poznać i czytać Wiesława Olszewskiego, udzielającego się w różnych programach. Co za gość! Nie dość, że obłędnie zabawny, umiejący fantastycznie nabijać się z siebie samego, to jeszcze profesor akademicki, specjalizujący się w dziejach krajów Dalekiego Wschodu i obszaru Pacyfiku i kolonializmie XIX-XX w. Jego książka okazała się wybuchową mieszanką genialnego poczucia humoru, zdrowego dystansu do siebie i rzetelnej wiedzy z zakresu historii i sytuacji obecnej w Afryce, ozdobioną wieloma barwnymi, pięknymi zdjęciami . Fantastyczna rzecz, którą bardzo polecam. Poniżej niektóre cytaty:
"Kilka dni w dżungli wzbudza we mnie zupełnie niefilozoficzne refleksje. Bo jak tu się myć w odmętach dzikości zielonej? Jak umyć się i nie zachorować? Jak zęby wyszorować i nie dowieźć do Polski jakiejś gadziny w żołądku na ten przykład? A jak ogolić się i nie zaciąć okrutnie? A toaleta osobista w warunkach permanentnej peregrynacji? Swego czasu przywiozłem z innej podróży jakiegoś pasożyta i na wspomnianym poznańskim Oddziale Chorób Tropikalnych dzielnie ratowano me zdrowie. Prawdopodobnie jakiś szczur wyzionął ducha i zainfekował wodę, którą niewinnie lico obmyłem. Jeśli chodzi o higienę, to jest jeszcze jedno wyjście: można nie myć się wcale. Ale to rewolucyjne podejście niestety czasem prowadzi do rozwoju grzybów różnej maści, możliwe zatem, że powróci się na ojczyzny łono w stanie nieco gnilnym. Można też nie myć się i liczyć na szczęście. Tak też ryzykuje wielu znanych mi globtroterów, w tym ja osobiście. Choć powiem, że nieco modyfikuję ten akt i domywam się czasem, stosując odpowiednie wspomagacze higieniczne. Jednak niemycie się w Afryce ma też dodatkowe plusy. Człowiek z czasem przestaje się pocić. Powiem więcej, przestaje zionąć wonią piekielną nieprzyjazną estetom. I jeszcze jedna kwestia, bardzo istotna: komary omijają brudasów i gonią za czyścioszkami, co to dezodorantem pachy chłodzą i perfumami spsikują szyję. Brudasem być — oto moja maksyma w Afryce."
"Alkoholizm wśród Pigmejów niestety jest plagą. W ogóle w Republice Środkowoafrykańskiej, tak jak w całej Afryce, pije się na potęgę. Bimber pędzi się ze wszystkiego, choć pewnie najczęściej z sorgo. Ale przed lokalną wytwórczością monopolową lojalnie uprzedzam. Trunek bowiem krzepi się wywarem z konopi indyjskich, powszechnie uprawianych tu w tak zwanych celach domowych. Słyszałem kiedyś, że dolewa się również ekstraktu ze starych baterii i kwasu akumulatorowego. Sprzedawana ongiś Indianom na Dzikim Zachodzie mityczna „woda ognista" z dużą ilością dziegciu przy afrykańskiej wariacji alkoholowych ingrediencji może wydać się zaiste niewinnym damskim koniaczkiem."
Polecam, polecam i raz jeszcze polecam. Sama będę czytać wszystko, co autor napisze, ponieważ ta literatura daje mi tyle radości i szczęścia, że szkoda sobie tego odmawiać.
Po raz pierwszy w życiu prawie żałuję, że nie mam w domu TV, ponieważ mogłabym wcześniej poznać i czytać Wiesława Olszewskiego, udzielającego się w różnych programach. Co za gość! Nie dość, że obłędnie zabawny, umiejący fantastycznie nabijać się z siebie samego, to jeszcze profesor akademicki, specjalizujący się w dziejach krajów Dalekiego Wschodu i obszaru Pacyfiku i...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-23
ŚWIETNA KSIĄŻKA PODRÓŻNICZA W WERSJI RETRO, A W PAKIECIE MOŻLIWOŚĆ POZNANIA ARCYCIEKAWEGO AUTORA - ZAPALONEGO PODRÓŻNIKA OKRESU MIĘDZYWOJENNEGO I ADIUTANTA J. PIŁSUDSKIEGO
Jak ja uwielbiam książki podróżnicze z dwudziestolecia międzywojennego! Nie dość, że wędruje się z nimi po tropikach, to jeszcze przemierza się świat, którego już nie ma, a który wtedy był tak bardzo ciekawy.
Tu w pakiecie dostajemy nieziemskiego autora i arcyciekawego człowieka. Legionista, w okresie międzywojennym pracował w Gabinecie Ministra Spraw Wojskowych, był adiutantem Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego, przez cztery ostatnie lata życia Marszałka towarzyszył mu niemal stale. W okresie od czerwca do listopada 1935 r. przebywał, jako oficjalny przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Brazylii, Argentynie i Paragwaju badając możliwości osadnictwa na terenach wskazanych przez polskie placówki konsularne. W maju 1936 r. Premier RP gen. dyw. Felicjan Sławoj Składkowski powierzył mu organizację Biura Zadań Specjalnych Prezesa Rady Ministrów i powołał na stanowisko jego dyrektora. Po wybuchu II wojny światowej na emigracji, z której wrócił w 1962 r. Po II wojnie światowej władze PRL wycofały z bibliotek wszystkie książki Jego autorstwa.
O autorze od dawna już słyszałam, teraz dopiero wpadła mi w ręce jego książka. Uważam, że nie przeczytać to grzech. Trzeba poznać dla samej zasady. Tym bardziej, że czytało mi się bardzo przyjemnie, szybko. To czym sie odróżnia ta książka od innych polskich książek okresu międzywojennego to brak problemów finansowych. Wówczas, gdy inni nasi podróżnicy porywali się motyką na księżyc i okrążali świat bez grosza w kieszeni, to tutaj mamy gościa, dla którego wszystko jest tanie. Sama ta wyprawa po kamienie jest jakaś nie do końca chyba opowiedziana. W książce nie ma akcentu na trudy podróży, stary żołnierz chyba nie umie narzekać na warunki, mamy za to sporo migawek z życia różnych osób i dobrą lekcję historii (np. kwestie nabywania własności ziemi, czy niewolnictwa w Brazylii).
Polecam koniecznie, choć jeżeli ktoś nie gustuje w książkach podróżniczych, to może mu się nieco dłużyć. Dla miłośników takiej literatury absolutne must have.
ŚWIETNA KSIĄŻKA PODRÓŻNICZA W WERSJI RETRO, A W PAKIECIE MOŻLIWOŚĆ POZNANIA ARCYCIEKAWEGO AUTORA - ZAPALONEGO PODRÓŻNIKA OKRESU MIĘDZYWOJENNEGO I ADIUTANTA J. PIŁSUDSKIEGO
Jak ja uwielbiam książki podróżnicze z dwudziestolecia międzywojennego! Nie dość, że wędruje się z nimi po tropikach, to jeszcze przemierza się świat, którego już nie ma, a który wtedy był tak bardzo...
2018-09-04
Ach, co to była za przygoda... Co to było za życie... Płakałam jak bóbr.I to mimo mojego książkowego zblazowania i znieczulicy. Okropnie się wzruszyłam. Po zakończeniu lektury całą noc oglądałam filmy o Wandzie Błeńskiej. Na szczęście trochę dokumentów krąży w sieci, więc można ją zobaczyć, posłuchać, odebrać.
Człowiek wzrusza się chyba najbardziej jak znajdzie w kimś kawałek siebie... Uwielbiam ludzi, dla których praca jest pasją. I to taką szaleńczą, obłędną.
No i ta osobowość, radość życia, zdolność do poświeceń i prostota. Te jej słowa, takie ujmujące, nienadmuchane pychą. Np. opisując spotkanie z papieżem, w czasie którego przytulił ją i pocałował w czubek włosów powiedziała, że pomyślała "nie umyłam włosów".
Potem ta starość. W samotności i wielkim uznaniu.
Ciężko mi wszystko wyrazić.
To czego trochę nie czuję w tej osobowości to poprawność, ugodowość, umiarkowanie w słowach. Przyznam, że ja jestem pod tym względem inna. Nie umiem i nie chcę być poprawna. Mówię co myślę i lubię radykałów. Wanda Błeńska była natomiast odwrotnością takiego charakteru, co mnie w pewnych momentach męczyło. Ale to bez różnicy.
Pozostał we mnie pewien niedosyt, ponieważ mam wrażenie, że książka zdradza z 10% tego co zachwyca. Reszta zostanie tajemnicą. Szkoda.
Wadą jest też generalnie to, że wszystkiego jest za mało. Chciałoby się książki na 1000 stron, z opisami przyrody, informacjami o studiach, wojnie, AK, pracy, podróżach. W tym życiu jest tyle do opowiadania.
Moja wysoka ocena wynika z poruszenia tym życiem, nie z tej konkretnej książki, choć muszę przyznać, że dwie młode autorki wykonały w mojej ocenie całkiem dobrą robotę. Troszkę zabrakło mi mięsa i szczegółów ale jak się ogląda wywiady z Wandą Błeńską z czasu wywiadu, to widać, że mówienie sprawiało jej już trochę kłopotów, traciła nieco wątek, a o pewnych rzeczach nie chciała mówić, zresztą z natury nie była wścibska i czasem wiele nie wiedziała z własnego wyboru. Dlatego trudno dziewczynom robić z tego zarzut.
Ach, co to była za przygoda... Co to było za życie... Płakałam jak bóbr.I to mimo mojego książkowego zblazowania i znieczulicy. Okropnie się wzruszyłam. Po zakończeniu lektury całą noc oglądałam filmy o Wandzie Błeńskiej. Na szczęście trochę dokumentów krąży w sieci, więc można ją zobaczyć, posłuchać, odebrać.
Człowiek wzrusza się chyba najbardziej jak znajdzie w kimś...
2018-05-06
Podróże kształcą podróżników, ale i czytelników:
"Pytam jednego nowicjusza, czy kambodżańscy mnisi, tak jak wietnamscy czy tajwańscy, są wegetarianami.
- Ścisłymi wegetarianami nie jesteśmy. Ale nie jadamy 10 rodzajów mięsa. Między innymi mięsa tygrysa, słonia oraz psa"
I tym samym właśnie się dowiedziałam, że jestem wegetarianinem po kambodżańsku!
Albo to:
Nad Gangesem "tłoczy się tłum hinduskich pielgrzymów, przygotowujących się do oczyszczającej kąpieli. To oczyszczenie muszą chyba rozumieć czysto symbolicznie, bo całe wybrzeże jest jednocześnie wielką, publiczną, cuchnącą toaletą, a w świętej wodzie nie tylko mieszają się ścieki i prochy skremowanych, lecz także kilka rodzajów wrzucanych tu w całości ciał, których się nie pali, między innymi ciała dzieci, ciężarnych, świętych mężów czy trędowatych".
Podróże Polaków uczą też o Polsce:
"Nie ma takiego kraju - oświadcza definitywnie urzędniczka, nie mogąc znaleźć Polski w swym spisie. Przekonujemy ją, że z pewnością jest".
Zdecydowanie polecam. Książka ciekawa, pasjonująca, nie przegadana, zabawna. Autorka budzi sympatię, przynajmniej moją. Podobały mi się nawiązania do problemów w związku, jakie pojawiały się między parą podróżników przez te kilka lat wspólnej, nieprzerwanej podróży. One podkreśliły wiarygodność całego przekazu.
Jeżeli miałabym podle zabawić się w porównania, to przyznam, że zdecydowanie większe wrażenie zrobiła na mnie książka "Okrążmy świat raz jeszcze" z powodu większej wnikliwości, lepszego poczucia humoru oraz niesamowitego uroku czasów kolonialnych, które tam można było odczuć. Nie znaczy to jednak wcale, że w "Prowadził nas los" mi coś przeszkadzało, ponieważ całość jest na prawdę wyśmienita. Świetnie się bawiłam czytając i bardzo żałuję, że już skończyłam. Na pewno przeczytam wszystko Kingi Choszcz.
Podróże kształcą podróżników, ale i czytelników:
"Pytam jednego nowicjusza, czy kambodżańscy mnisi, tak jak wietnamscy czy tajwańscy, są wegetarianami.
- Ścisłymi wegetarianami nie jesteśmy. Ale nie jadamy 10 rodzajów mięsa. Między innymi mięsa tygrysa, słonia oraz psa"
I tym samym właśnie się dowiedziałam, że jestem wegetarianinem po kambodżańsku!
Albo to:
Nad Gangesem...
2016-04-03
Wybitna książka. Jedna z lepszych jakie czytałam w życiu, a z podróżniczych numer jeden. Jeżeli ktoś lubi dobre książki podróżnicze, to koniecznie niech ją przeczyta.
"Rowerem i pieszo" stanowi zapis podjętej w latach trzydziestych XX w przez Kazimierza Nowaka rowerowej podróży w obie strony przez Afrykę. Podróży bez pieniędzy, bez zabezpieczeń: nie stać go było na chininę, nie mówiąc już o innych rzeczach.
Marzeniem autora było to, aby po powrocie napisać książkę z tej podróży. 5 czerwca 1934 r. z okolic Rzeki Słoniowej wysłał żonie list: "O Maryś! - jak ja bardzo pragnę już raz napisać książkę - taką grubą ciekawą - a jeden z pierwszych egzemplarzy właśnie ręcznie dedykować "ukochanej mojej Marysieńce". Ale to jeszcze marzenie tylko - czasu zbiegnie sporo, zanim krytyka weźmie mię w swoje szpony.".
Marzenie się nie ziściło. Bo choć podróżnik cudem ukończył pomyślnie podróż, to wkrótce po powrocie do kraju zmarł z wycieńczenia i afrykańskich chorób.
Stała się jednak rzecz, której się nie spodziewał umierając. Wiele lat po jego śmierci ktoś inny zebrał wszystkie jego listy z podróży, listy do gazet publikujących na bieżąco zapisy jego wyprawy, zdjęcia, prywatne zapiski i ułożył je w tak spójną i zwartą całość, że gdybym nie wiedziała, to nie pomyślałabym nawet, że "Rowerem i pieszo..." jest zlepkiem, a nie całością napisaną od początku do końca przez Kazimierza Nowaka jako książka.
Atutem jest to, że książka zawiera masę fotografii K. Nowaka, który w czasie wyprawy zrobił wiele zdjęć. Zdjęcia te stanowią wspaniałe dopełnienie i pozwalają zobaczyć wszystko wielokrotnie mocniej. Czasem bywało, że czegoś nie mogłam sobie do końca wyobrazić, a na kolejnej stronie było to sfotografowane.
Ta książka to nie tylko podróż, ale też autentyczny survival w niespotykanych rozmiarach. Nie miał na chininę, nie miał na hotel w chorobie, nie miał na najdrobniejsze rzeczy, czasem był głodny.
Fragment o wodzie: "Pijąc nie myśli się tutaj o malarii czy innych chorobach, o robakach, które zawiera życiodajny, a zarazem morderczy płyn. Pije się wodę ustami wprost z bagna, podczas gdy dusza dziękczyni Stwórcy, że takie bagienko wody rzucił na bezkres żarnej puszczy, że okrył je cieniem drzew, że splątał pnączami, które nie dopuszczają płomieni słońca. Woda dzięki temu jest chłodna jak noc i ma moc, by ugasić palące pragnienie, zmyć czoło spocone wysiłkiem przedzierania się przez gąszcz, wraca siły, których tu tak wiele potrzeba".
Na początku w krajach arabskich autor był silniejszy, w sercu Afryki słabszy, czasem leżał chory kilka dni, a nikt się nie wzruszył jak np wzruszyła się owa banda Arabów na pustyni, która chciała go okraść, ale jak zobaczyła, że jest ubogi, to zamiast okraść obdarowała wodą i jedzeniem. W sercu Afryki była większa bezlitosność, współczucie tylko od misjonarzy i białych ludzi, zaledwie kilka plemion z serca Afryki miłych i wesołych jak np. dziecięcy Pigmeje.
W sercu Afryki pojawiają się słowa, że mu ciężko. Ale narzekań nie jest dużo - na 386 stron zaledwie kilka akapitów.
W tym wszystkim autor do końca widzi czar Afryki, o jakiej całym sercem marzył od dziecka, co widać np tu: " i znowu jedna z tych czarownych tułaczy nocy afrykańskich, których już pół tysiąca z górą prześniłem rozkosznie. Noce afrykańskie nieustannie upajają mnie swym czarem. Działają na mnie niczym haszysz zażywany przez Tuaregów na Saharze".
Z książki wynika też dużo cennych i celnych obserwacji, które i dziś pozwalają nam zrozumieć Afrykę np. opis mieszanek etnicznych i genezy wzajemnej nienawiści poszczególnych plemion w Ruandzie. W świetle tego, co pisał na początku XX wieku można zrozumieć potworne wojny w tym państwie, w czasie których kilkadziesiąt lat po powstaniu książki każdy mordował każdego, dzieci dzieci, dorośli dorosłych, a trupy płynęły rzekami.
Autor wzbudził we mnie bezgraniczną sympatię - jako człowiek. Gdybym przeczytała jako mu współczesna w prasie jego artykuł, to na pewno przesłałabym mu datek, nawet gdybym nie była zamożna.
Uwielbiam go za mądrość, pasję, za jakieś dobro prawdziwe z głębi serca. Jest taka wzruszająca scena jak przychodzi i prosi Murzynów z wioski o coś i odchodzi głodny, bo nie umie udać białego pana, zresztą nie chce ograbiać nędzarzy, chyba że daliby mu sami...
Jest też wiele fragmentów, w czasie których czytelnik śmieje się do łez.
Np ten: "W ogóle trudno sobie wyobrazić ile Murzyn potrafi zjeść. Zatrzymany kiedyś ulewnym deszczem w lichej wiosce, wśród szczepu Logo, stałem się świadkiem uczty trzech starców, której rezultatem było zjedzenie całego wołu, i to w ciągu zaledwie trzech dni! Jedli, piekli, gotowali i jedli, a ich tatuowane brzuchy rozdęły się potwornie, jednak nie pękły" (s. 113)
Po fragmencie o przyrządzaniu i jedzeniu szarańczy mamy zdanie: "Ponoć to nadzwyczajny przysmak. Murzyni tak się nim zajadają, że nierzadko zdarzają się przypadki śmierci z przejedzenia"(s. 112)
Książka uczy, bawi, czaruje pasją i mądrością autora. Jest wspaniała...
A jakaż by mogła być książka jego autorstwa; skonstruowana przez niego? Zapiski z "Rowerem i pieszo" było czynione prędko, brak było warunków, brak materiałów, brak czasu na zebranie myśli. Idealna książka odeszła wraz ze zgaśnięciem myśli Nowaka... Dlatego zostawiam 1 gwiazdkę bez wypełnienia - wszystkie 10 z pewnością miałaby książka skonstruowana od początku do końca przez Nowaka.
Wybitna książka. Jedna z lepszych jakie czytałam w życiu, a z podróżniczych numer jeden. Jeżeli ktoś lubi dobre książki podróżnicze, to koniecznie niech ją przeczyta.
"Rowerem i pieszo" stanowi zapis podjętej w latach trzydziestych XX w przez Kazimierza Nowaka rowerowej podróży w obie strony przez Afrykę. Podróży bez pieniędzy, bez zabezpieczeń: nie stać go było na chininę,...
2018-01-27
Książka - pamiętnik. Stanowi zapis życia szkolnego łobuza, potem przestępcy i narkomana, który po latach wyszedł na ludzi, zaczął prowadzić świetnie prosperującą firmę, zarabiał grube pieniądze, został w USA pastorem, a na końcu odkrył swoje powołanie, polegające na pomocy dzieciom w Sudanie Południowym. Pomoc ta dość nietypowa, bo kraj nietypowy. W miejscu, stanowiącym poligon działań wojennych, gdzie nie zapuszcza się żaden biały człowiek - jedzie się uwalniać dzieci z karabinem i uśmierca tych, którzy mają w stosunku do nich inne plany. Książka pasjonująca tak jak życie jej autora. Co ważne utwór jest prawdziwy, przedstawia okoliczności bez owijania w bawełnę i bez nużącej politycznej poprawności.
Mój dobry odbiór książki być może związany jest z tym, że uwielbiam treści o Sudanie, a tu dostałam dawkę nowej wiedzy i nowego okrucieństwa. Wielokrotnie czytałam o losie uprowadzanych dzieci w Sudanie, zmuszanych do zabijania, wykorzystywanych seksualnie i niszczonych psychicznie oraz fizycznie, ale za każdym razem tak samo mnie to porusza. Zresztą jak ma nie zrobić na człowieku wrażenia np. opis historii małego dziecka, które zastraszone karabinem zmuszone zostaje do zabicia swojej matki, po wcześniejszym wycięciu jej ust żyletką. Czasem myślę, że okrucieństwo jest wpisane w ten piękny, afrykański kontynent...
Co ciekawe w książce przewija się kilka interesujących wątków politycznych. Autor znał osobiście polityków regionu, więc mógł ich opisać, odwołując się również do własnych spostrzeżeń.
Od strony formalnej szału nie ma, ale w autobiografiach warsztat pisarski schodzi na dalszy plan. Niewątpliwie zaletą jest natomiast szybkie tępo i łatwość w czytaniu.
Wadą jest zbyt mało miejsca na opis sudańskich warunków, które moim zdaniem są niezwykle ciekawe i mogły zostać obszerniej przedstawione. Kara w postaci odcięcia 2 gwiazdek wymierzona została za zbyt mało treści sudańskich, a zbyt dużo amerykańskich. Troszkę też drażnił mnie typowy dla protestanckich misjonarzy przesadny mistycyzm. Te drobiazgi nie zmieniają jednak faktu, że książka jest moim zdaniem pasjonująca i warta przeczytania. Ponadto uważam, że nietuzinkowe życie autora warte jest poznania bez względu na światopogląd czytelnika.
Książka - pamiętnik. Stanowi zapis życia szkolnego łobuza, potem przestępcy i narkomana, który po latach wyszedł na ludzi, zaczął prowadzić świetnie prosperującą firmę, zarabiał grube pieniądze, został w USA pastorem, a na końcu odkrył swoje powołanie, polegające na pomocy dzieciom w Sudanie Południowym. Pomoc ta dość nietypowa, bo kraj nietypowy. W miejscu, stanowiącym...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-11
Z perspektywy gościa, który od zawsze odczuwał nutkę ekscytacji tematami więziennymi powiem, że książka jest dobra. Największą jej zaletą jest to, że rzetelnie i dogłębnie oddaje klimat zakładu karnego i zasad w nim rządzących. Wydaje mi się, że nic co przeczytałam i obejrzałam nie było tak kompleksowe i nie dawało tak całościowego poznania.
Autor - brazylijski lekarz więzienny przez lata pracujący na zaufanie osadzonych i funkcjonariuszy - niewątpliwie zdobył ogromną wiedzę i pisał o czymś na czym się znał. Ten wielki zasób wiedzy i zrozumienia wzbogacił książkę o jakąś prawdę, o istotę. Nie jest to gniot w stylu - ledwie liznąłem temat i już rwę się do pisania. Tu autor istotnie miał podstawy do napisania ciekawego dokumentu i przekazał czytelnikowi ogromną wiedzę.
Zabrakło mi jednak jakiegoś dreszczyku emocji, przyciągania do książki. Czytałam ją prawie miesiąc, nie dawała się pochłonąć na raz. Osobiście bez porównania ciężej było mi odstawić w trakcie lektury "12 x śmierć. Opowieść z Krainy Uśmiechu", czy "Mury Hebronu". "Ostatni krąg" jest lekturą bardziej rzetelną, szczegółową i prawdziwą niż te obie ww. książki więzienne razem wzięte, jednak zabrakło mi w pisarstwie brazylijskiego lekarza jakiegoś haczyka, który złowiłby czytelnika. "12 x śmierć" trzyma w napięciu, ponieważ jest zatrzymanie, proces, potem starania o uwolnienie, człowiek jest ciekawy jak się to wszystko skończy, ponadto autor tam żali się ze swoich problemów w więzieniu, czytelnik utożsamia się z pisarzem. "Mury" z kolei rażą obrzydliwością jak prądem w stężeniu jak w piorunie przez co przynajmniej nie są nudne (bo jak człowieka porazi piorun, to może skarżyć się na różne dolegliwości, ale nie na nudę). Tu natomiast - w "Ostatni kręgu" - mamy kilkadziesiąt całkowicie niezwiązanych ze sobą rozdziałów z różnymi historiami. Zabrakło jakiejś iskry, porażenia czytelnika owym prądem lub chociaż większej identyfikacji. Może gdyby książka była pisana w formie pamiętnika, opisane by były próby dotarcia do środowiska, zdobycia zaufania, utworzone by było jakieś napięcie albo chociaż moglibyśmy się utożsamiać z problemami lekarza. Ale nie, niczego tutaj takiego nie ma. Są suche fakty. Ciekawe ale takie nudnawe, zwłaszcza dla kogoś kto jaką taką wiedzę o świecie przestępczym ma.
Z perspektywy gościa, który od zawsze odczuwał nutkę ekscytacji tematami więziennymi powiem, że książka jest dobra. Największą jej zaletą jest to, że rzetelnie i dogłębnie oddaje klimat zakładu karnego i zasad w nim rządzących. Wydaje mi się, że nic co przeczytałam i obejrzałam nie było tak kompleksowe i nie dawało tak całościowego poznania.
Autor - brazylijski lekarz...
2017-02-07
Po pierwsze za krótka.
Po drugie zabrakło mi takiego porażającego autentyzmu, takiej prawdy o sobie jak w Dzienniczku Faustyny. Jestem przekonana, że gdyby Józefina nie była analfabetką i sama napisała swoje wspomnienia, to mielibyśmy arcydzieło. Tak się jednak stało, że pisać nie umiała, a w swojej skromności nie lubiła o sobie mówić za dużo. W konsekwencji opis jej życia to czytanka na godzinę, a reszta to jej myśli, starannie przefiltrowane przez zakonną cenzurę i przetworzone na zakonne zasady.
Szkoda. Gdyby ona sama napisała o sobie albo jakiś porządny biograf dostał za życia w swoje szpony Józefinę, to mogłaby powstać obłędna książka, albowiem historia życia świętej jest z pewnością pasjonująca. Czego tam nie ma w tym życiorysie? I realia w Sudanie, i porwanie przez handlarzy niewolników, i bycie niewolnikiem w wielu domach, i przyjazd do Włoch, i wstąpienie do włoskiego klasztoru, i odnajdywanie się w realiach Europy Zachodniej. Każdy etap życia Józefiny jest niezwykle ciekawy i te skrawki wiedzy z książki to pokazują. Szkoda jednak, że są to zaledwie skrawki...
*) W porównaniu z filmem wydaje mi się, że książka jest gorsza.
Po pierwsze za krótka.
Po drugie zabrakło mi takiego porażającego autentyzmu, takiej prawdy o sobie jak w Dzienniczku Faustyny. Jestem przekonana, że gdyby Józefina nie była analfabetką i sama napisała swoje wspomnienia, to mielibyśmy arcydzieło. Tak się jednak stało, że pisać nie umiała, a w swojej skromności nie lubiła o sobie mówić za dużo. W konsekwencji opis jej życia...
2017-01-08
Ogromne zaskoczenie na plus. Świetna książka.
Po pierwsze rewelacyjny cel podróży: dżungla wenezuelska, jedno z najbardziej niebezpiecznych i niedostępnych miejsc na świecie. Po drugie świetnie napisana. Moim zdaniem lepiej niż książki Cejrowskiego. Nie ma tu tego chaosu, obrażania ludzi, bezczelności. Wszystko się klei. Nie ma też lania wody. Tylko konkrety. W dodatku nigdy jeszcze nie widziałam tak rewelacyjnie sfotografowanej wyprawy w książce podróżniczej. Połowa stron to przepiękne fotografie. Podoba mi się też sam autor. Kupuję go w całości, niczym mnie nie drażni.
Uważam, że to jedna z najlepszych polskich książek podróżniczych ostatnich kilku lat.
Ogromne zaskoczenie na plus. Świetna książka.
Po pierwsze rewelacyjny cel podróży: dżungla wenezuelska, jedno z najbardziej niebezpiecznych i niedostępnych miejsc na świecie. Po drugie świetnie napisana. Moim zdaniem lepiej niż książki Cejrowskiego. Nie ma tu tego chaosu, obrażania ludzi, bezczelności. Wszystko się klei. Nie ma też lania wody. Tylko konkrety. W dodatku...
2016-11-11
Nigdy wcześniej żadna książka podróżnicza tak mną nie wstrząsnęła. Czytałam w napięciu do ostatniego zdania przez połowę nocy. Pozostałą część do rana tłukłam się z myślami i nie mogłam zasnąć.
Mimo, że wiele razy czytałam o głodzie, sztuce przetrwania, obozach zagłady i mimo pewnego oswojenia z tego typu literaturą, to uczestniczenie w tej jednak śmierci wyjątkowo mną wstrząsnęło.
Nie będę streszczać treści. Powiem tylko, że z pewnością polecam osobom, lubiącym literaturę podróżniczą. Dla mnie "Zielone piekło" stało się z marszu jedną z najważniejszych pozycji z tego gatunku.
Cały czas myślę jak Raymond umarł; jak to było?
Jedno jest pewne - autor żebrzący o pieniądze za życia, dopiero po śmierci stał się sławny. Jego zaginięcie było wielkim prasowym wydarzeniem. Dopiero ono spowodowało szalone zainteresowanie czytelników, spekulacje. Obie "książki" Raymonda wydano dopiero po jego śmierci. Gdyby ten strumień gotówki, zrodzony na bazie zainteresowania zaginięciem, popłynął wcześniej może autor by nie przepadł? Brak gotówki dosłownie na wszystko, bezskuteczna żebranina i pragnienie odbycia podróży mimo tego porażają z tej książki...
Podróż wszyscy mu odradzali, przestrzegali, że idzie na pewną śmierć. Nie słuchanie innych było nie logiczne. Pytanie: czy taki brak logiki podlega ocenie? Niektórym się udaje (Nowak). Innym nie jak Christopher McCandless. W ogóle te dwie postaci są podobne.
Kogo wzruszył film Into the wild o Ch. McCandless niech koniecznie przeczyta "Zielone piekło".
Raymond zginął wpędzając rodziców niemal w obłęd. W 1952 r. ojciec Raymonda Maufrais wyruszył na poszukiwanie swego jedynego dziecka. Zrezygnował z pracy, pieniądze czerpał z zysków ze sprzedaży obu pamiętników podróżniczych Raymonda, wydał też własną książkę o próbach odnalezienia syna. Podczas 12 długich wypraw przemierzył całą Gujanę i Amazonię, pokazywał zdjęcia Raymonda w każdej wiosce i przystani, zostawiał dla niego wiadomości w butelkach, na ścianach jaskiń, na pniach drzew. Trzej koledzy z oddziału spadochroniarzy w 1956 r. również wyprawili się do puszczy w Gujanie, aby znaleźć dawnego towarzysza, lecz nie natrafili na żaden jego ślad. Edgar Maufrais zrezygnował z poszukiwań dopiero w 1964 r., gdy żandarmi znaleźli go w gujańskiej wiosce, chorego, wyczerpanego, głodnego. Zrozpaczony starzec powiedział: Jestem tylko starym człowiekiem, który stracił syna. W 1951 r. w Tulonie powstało Stowarzyszenie Przyjaciół Podróżnika Raymonda Maufrais (L’Association des Amis de l’Explorateur Raymond Maufrais), którego celem było pomaganie Edgarowi Maufrais, ojcu zaginionego eksploratora, w sfinansowaniu wypraw poszukiwawczych. Działalność wznowiło w 1990 r. – poprzez stronę www.maufrais.info stara się, by świat nie zapomniał o francuskim podróżniku. Znajduje się na niej m.in. biografia Raymonda Maufrais i lista publikacji (od 1949 r.) – zarówno jego autorstwa, jak i jemu poświęconych.
http://www.national-geographic.pl/wywiady/raymond-maufrais
Nigdy wcześniej żadna książka podróżnicza tak mną nie wstrząsnęła. Czytałam w napięciu do ostatniego zdania przez połowę nocy. Pozostałą część do rana tłukłam się z myślami i nie mogłam zasnąć.
Mimo, że wiele razy czytałam o głodzie, sztuce przetrwania, obozach zagłady i mimo pewnego oswojenia z tego typu literaturą, to uczestniczenie w tej jednak śmierci wyjątkowo mną...
2016-10-15
Zapis trzyletniej, pieszej podróży małżonków Poussin przez Afrykę. Szli sami, to znaczy bez wsparcia, kamerzystów, ekipy w samochodach (przynajmniej w tym I tomie). Narażeni na spotkania z lwami, słoniami, skorpionami, wężami, borykający się z głodem, pragnieniem, zmęczeniem, upałem, komarami, muchami tse tse, posilający się tym, co jedli tubylcy - stanowią idealny temat książki podróżniczej. Z narracji wynika radość życia, radość podróżowania, radość bycia razem.
Tym co odróżnia "AFRYKĘ TREK" od innych pozycji jest nastawienie nie tyle na pobicie rekordu ile na spotkanie z innym człowiekiem. Podróż jest niespieszna. Gdy małżonkowie spotykają ciekawą rodzinę, misję, miejsce - zatrzymują się kilka dni, zaprzyjaźniają się, żyją życiem ludzi poznanych i przytaczają ich punkt widzenia, ich poglądy. Dzięki temu książka nie tyle daje obraz Afryki z perspektywy poglądów autorów, ile obraz Afryki, jaki wyłania się z dialogów z tubylcami. Tak - z dialogów. Bo to taka dziwna literatura podróżnicza, gdzie jest masa dialogów, ocen i stanowisk spotykanych ludzi. Można powiedzieć, że książka ta oddaje głos tubylcom.
Wielkim plusem "AFRYKI TREK" jest to, że autor jest mi bliski światopoglądowo. Nie jest może katolikiem, ale w czasie podróży dochodzi do wniosku, że nie ma lepszych ludzi na świecie niż katolickie zakonnice na misjach. Jak pisał w każdej napotkanej misji sióstr katolickich spotkali ogromną życzliwość, bezinteresowną miłość drugiego człowieka, wyrażającą się w ciężkiej pracy ale też wielkiej radości życia.
Minusem jest według mnie to, że książka momentami za mało jest o podróżowaniu przez Afrykę, a za dużo w niej miejsca zajmują poglądy spotkanych ludzi. Cały początek (RPA) był przez to dla mnie nudny, choć rozumiem zamysł autora i nie neguję go; po prostu ja wolałabym trochę inne proporcje. Druga połowa I tomu jednak jest świetna i w pełni rekompensuje mi dłużyzny z RPA.
"AFRYKA TREK" została świetnie wydana, co dla książek podróżniczych ma według mnie duże znaczenie. W treść wkomponowane zostały mapki trasy (całej i jej fragmentów), przez co każdy etap podróży można znakomicie łatwo umiejscowić. Do tego opis wyprawy został wzbogacony wieloma kolorowymi fotografiami, dzięki czemu łatwiej można sobie wyobrazić piękno trasy.
Książkę bardzo polecam i dla zachęcenia odsyłam do filmów o niej:
https://www.youtube.com/watch?v=JVSSIxleL80
https://www.youtube.com/watch?v=JVSSIxleL80
Ja zamierzam teraz oglądać po kolei dostępne filmy o wyprawie, żeby móc pożyć jeszcze trochę tą podróżą. Trochę szkoda było zakończyć czytanie, zwłaszcza, że pobiłam tu rekord i czytałam książkę ponad 2 miesiące (przez ten czas można się zżyć).
Drugi tom zostawię sobie na później. Szkoda tak od razu przeczytać wszystko. Sądzę jednak, że może być jeszcze lepszy niż pierwszy, skoro druga połowa jest znacznie przyjemniejsza od pierwszej.
Zapis trzyletniej, pieszej podróży małżonków Poussin przez Afrykę. Szli sami, to znaczy bez wsparcia, kamerzystów, ekipy w samochodach (przynajmniej w tym I tomie). Narażeni na spotkania z lwami, słoniami, skorpionami, wężami, borykający się z głodem, pragnieniem, zmęczeniem, upałem, komarami, muchami tse tse, posilający się tym, co jedli tubylcy - stanowią idealny temat...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-05-01
Czym dla wierzącego jest Biblia, a dla zainteresowanego obozami zagłady "Archipelag GUŁAG", tym dla pragnących poznać Afrykę jest "Heban" Kapuścińskiego. Absolutna podstawa, synteza tego co ważne, kompendium wiedzy. Ale nie że kompendium jako skrót suchych faktów - raczej jest to kompendium tego, co jest naprawdę istotne: ludzkiej mentalności, ludzkiego bytu, źródeł konfliktów między ludźmi. Przeczytałam wiele książek o Afryce - jedną z nich nawet pokochałam całym sercem dużo bardziej niż "Hebana" - ale dopiero po przeczytaniu "Hebana" zaczęłam chyba rozumieć Afrykę całościowo, syntetycznie.
Głównym atutem książki jest jej wybitny autor. Ryszard Kapuściński, legenda polskiego i światowego reportażu, określany jako „człowiek obdarzony absolutnym wyczuciem informacji, klimatu i wydarzeń”. Posiadał niesamowitą zdolność obserwacji i spostrzegania tego, co dla innych jest niewidoczne. Posiadał genialny instynkt reportera.
Do tego autor całkowicie poświęcający się poznaniu, który przedkładał je nad swoimi wygodami. Wolał chorować na malarię i gruźlicę w Afryce i tam ledwie dyszeć bez porządnej opieki medycznej niż wrócić do kraju i stracić możliwość poznawania tego kontynentu. Wolał mieszkać w ruinach, w smrodzie, brudzie i być codziennie okradanym niż w dobrym afrykańskim hotelu po to, że tylko mieszkając w biedzie mógł zobaczyć prawdziwą Afrykę.
Reporter światowej sławy, podziwiany przez kolegów po fachu, tłumaczony na wiele języków i wydawany w wielu krajach.
O jego uznaniu w świecie świadczy cytat z Wikipedii w wątku o jego śmierci "Jego śmierci poświęcone zostało dużo miejsca zarówno w polskich jak i światowych mediach. Na pierwszych stronach swych wydań pisały o Kapuścińskim największe gazety, jak New York Times, Le Monde czy El Pais. Na ręce ambasadora RP w Hiszpanii kondolencje z powodu śmierci pisarza złożyła hiszpańska para królewska oraz książę Asturii. To cios dla polskiej literatury, dla polskiej kultury – tak o śmierci Ryszarda Kapuścińskiego mówił w rozmowie z dziennikarzami w tureckim Adampolu prezydent Lech Kaczyński."
Książka wybitna, doskonale systematyzująca, rewelacyjna.
Mimo, że w związku z moimi licznymi przeprowadzkami i tym, że książki z zasady zostają tam skąd wyjeżdżam kilka lat temu przestałam kupować książki, to Hebana jako wyjątek od zasady jutro kupię, ponieważ czytając inne pozycje o Afryce będę wielokrotnie wracać do poszczególnych rozdziałów, opisujących dane państwo, żeby porównać. Książki za kilka lat chciałabym nauczyć się na pamięć.
A czemu taka niska ocena i tylko 8 gwiazdek? Wynika to tylko z mojej subiektywnej skali, jaką sobie przyjęłam i tego, że tak na prawdę zaczyna się ona od 8.
"Heban" nie ma wad. Natomiast z drobnostek muszę pojęczeć, że bardzo brakowało mi w wydaniu mapy Afryki, co bardzo mi doskwierało, ponieważ czytając w nocy musiałam wstawać, wyłazić z łóżka, włączać komputer albo brać telefon i szukać map w internecie, potem wyłączać komputer, co było uciążliwe. Powie ktoś: "Mogłaś sobie raz wydrukować mapę i byłoby po sprawie". Tyle, że tu trzeba by kilka map, gdzie widać konkretne rzeki, miasta i przemierzany szlak. Coś takiego zrobił wydawca "Rowerem i pieszo", gdzie na początku zamieścił dużą mapę Afryki i potem na początku każdego rozdziału małą mapkę, szczegółowszą. Świetny pomysł, tu brak tego mi bardzo doskwierał.
Żałuję też, że Heban nie jest dłuższy i że jest tak mało o autorze, a tak dużo o Afryce poza nim. Nie wykreśliłabym oczywiście ani pół zdania o Afryce, ale fragmenty o perypetiach Kapuścińskiego, jego chorobach, zmaganiach czytało się jak najciekawszy kryminał, a było ich bardzo mało... Rozumiem jednak sens tego zabiegu: ta książka to Książka o Afryce, a nie o autorze i rozumiem, że autor nie chciał pisać o sobie na tle Afryki. Nie jest to zatem wada.
Czym dla wierzącego jest Biblia, a dla zainteresowanego obozami zagłady "Archipelag GUŁAG", tym dla pragnących poznać Afrykę jest "Heban" Kapuścińskiego. Absolutna podstawa, synteza tego co ważne, kompendium wiedzy. Ale nie że kompendium jako skrót suchych faktów - raczej jest to kompendium tego, co jest naprawdę istotne: ludzkiej mentalności, ludzkiego bytu, źródeł...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-16
Czy jest ktoś, kto ocenił źle "Okrążmy świat raz jeszcze"? Chyba nie. Przynajmniej na tym portalu. I nic w tym dziwnego, bo tej książki ocenić źle po prostu się nie da!
Genialne połączenie dzikiej radości świata, fascynujących przygód i przedniego poczucia humoru powoduje, że literatura ta wciąga bardziej niż najlepsza książka przygodowa i że jest to najlepsza z najlepszych rzecz podróżnicza.
Na tle innych wypocin podróżniczych "Okrążmy świat" tym się wyróżnia, że młode nasze zuchy wyruszają bez pieniędzy, więc co za tym idzie zmuszone są w czasie podróży dookoła świata podejmować zatrudnienie. Dzięki temu czytelnik ma okazję poznawać fascynujący, bezpowrotnie już miniony, tropikalny świat kolonialny - głębiej niż tylko z perspektywy podróżnika. I tak np. w części dotyczącej Indochin podróżnicy nasi najpierw, słaniając się już z głodu, szukają pracy, potem przechodzą rozmowy kwalifikacyjne w przebogatych pałacach panów kolonialnych, a potem pracują z tubylcami w dżungli.
Poza niewątpliwymi wartościami odkrywczymi mamy tu mnóstwo przezabawnych sytuacji i dialogów z tubylcami oraz wyciskających łzy śmiechu sprzeczek pomiędzy przyjaciółmi. Nie ma jednej strony, która nie bawi albo nie wzrusza, albo nie zadziwia!
Zaletą jest to, że autor - po cenzurze kolegi - wyrzucił z książki to wszystko, co było mniej zabawne, nużące i co jedynie stanowiło zwykły zapis drogi. Dzięki temu nie mamy tutaj fragmentów nudnych i pobieżnych. Całość trzyma równy, fascynujący poziom, ponieważ książka nie jest drobiazgowym zapisem wszystkiego, ale składa się jedynie z najciekawszych i najbardziej fascynujących wątków podróży.
Książkę gorąco polecam, albowiem prawdę mówiąc nie wyobrażam sobie, żeby można było być z niej niezadowolonym.
Ja czytanie zaczęłam od tomu II, więc na szczęście przede mną jeszcze tom I (w bibliotece zgubili tom I, a zatem dotarcie do niego chwilę mi zajmie). Jak dobrze, że jeszcze mam zatem nadzieję na dalszą część tych wspaniałych przygód (choć nie sądzę, żeby coś przebiło Indochiny, które sam autor uważa za najpiękniejszą i najbardziej wzruszającą część podróży).
Czy jest ktoś, kto ocenił źle "Okrążmy świat raz jeszcze"? Chyba nie. Przynajmniej na tym portalu. I nic w tym dziwnego, bo tej książki ocenić źle po prostu się nie da!
Genialne połączenie dzikiej radości świata, fascynujących przygód i przedniego poczucia humoru powoduje, że literatura ta wciąga bardziej niż najlepsza książka przygodowa i że jest to najlepsza z...
2016-04-15
Jaka straszna szkoda, że autor nie napisał kolejnej, czwartej książki z zakresu literaty faktu, ale napisał "Adannę", jako swoją pierwszą powieść - historię fikcyjną, luźno opartą na faktach. Te ziarna prawdy, które znajdujemy w książce są poruszające, przerażające i jak z innego świata. One wpychają w fotel i nie pozwalają się oderwać. Gdyby autor zamiast fikcyjnej powieści spisał tylko faktyczne części historii, to z pewnością książkę oceniłabym bardzo wysoko.
Tak się jednak nie stało, ponieważ autor wymyślił sobie spłodzić pierwszą w swoim życiu powieść. Jak sam napisał pisanie pierwszej powieści szło mu piekielnie ciężko, wiele razy rzucał pomysł i stwierdzał że nie podoła, potem zmieniał wiele razy historię i zakończenie, a w końcu przy pomocy innych, którzy poprzerabiali książkę tak jak uważali za słuszne - wydał powieść. Niestety czytelnik odczuwa czytając książkę i tę mękę pisania i fatalną konstrukcję i brak warsztatu. To wszystko jednak jeszcze jakoś by się dało przeżyć, ponieważ autor ma sporą wiedzę o Afryce i fragmenty, w których tę wiedzę przemyca są uzależniające jak narkotyk.
To co jednak przeważyło o mojej niechęci, to to, że autor nie pisze książki faktu, czy nawet powieści, ale przede wszystkim na siłę ewangelizuje czytelnika i czyni to w taki sposób, że cała ta ewangelizacja robi się zabawna. Mimo, że jestem osobą wierzącą, to po prostu drażniło mnie, że co chwilę dziewczynka miała jakieś wizje czy objawienia. A gdy te wizje zaczął mieć i sam narrator, to stało się to tak nierealne, że po prostu zabawne. Nie na tym polega wiara, że pisze się bajkę o objawieniach, których w rzeczywistości nie było i które nie pasują do sytuacji.
Nie podoba mi się też w książce poprawność polityczna oraz amerykańska moda na to, żeby wszystkie ludy ziemi widzieć jak kalkę Amerykanów. Ludzie są różni. Nie rozumiem tworzenia w książce postaci plemiennych Afrykanów z mentalnością Amerykanina z wyższym wykształceniem i zachodnimi standardami. Ludzie wychowani w pewnych standardach, są tacy jak ich ukształtowany realia. W gruncie rzeczy mogą być bardziej wartościowi od nas, ale brak im pewnych schematów zachodnioeuropejskich. Trudno wymagać od niepiśmiennych ludzi dialogów, jakie włożono w usta matki Adanny, czy pisania wierszy po angielsku. Są książki, które opowiadają o b wartościowych Afrykańczykach ale one są realne, widzi się ich serce i ono przebija pewien brak wykształcenia, nie trzeba przenosić na nich zachodnich wzorców kulturowych.
Jaka straszna szkoda, że autor nie napisał kolejnej, czwartej książki z zakresu literaty faktu, ale napisał "Adannę", jako swoją pierwszą powieść - historię fikcyjną, luźno opartą na faktach. Te ziarna prawdy, które znajdujemy w książce są poruszające, przerażające i jak z innego świata. One wpychają w fotel i nie pozwalają się oderwać. Gdyby autor zamiast fikcyjnej...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-20
Jestem z natury bardzo sceptyczna, jeżeli chodzi o objawiania. Wierzę, że się zdarzają, ale zawsze uważałam, że brak mi wiedzy i kompetencji do ich oceniania. Dlatego zawsze sięgam do oficjalnego stanowiska Kościoła.
I tak było też tym razem. Skoro kościół badał tę kwestię przez 20 lat, dysponując lekarzami, teologami, naocznie badając zjawiska i wydał kilkanaście lat temu, po wielu latach w komisjach badawczych, konsultacji ze Stolicą Apostolską i Konferencją Episkopatu Rwandy, 29 czerwca 2001 r., oficjalny Dekret w tej sprawie, to całkowicie nie pojmuję jak autorka śmie to podważać, przeinaczać treść dekretu (licząc na to, że ludzie nie sięgną do niego) i tworzyć własną wizję tego co się działo.
Owszem mogła sobie ona snuć rozważania i negować stanowisko Kościoła Katolickiego, ale powinna to wprost napisać. Tymczasem ona ewidentnie wszystko przeinacza. Uważa, że Kibeho przewyższa Lourdes i Fatimę tym, że w Afryce było dziesiątki widzących, a Kościół na razie uznał 3, ale bada jeszcze pozostałe i w przyszłości te inne osoby też zostaną potwierdzone jako autentyczne. Bzdura.
Fragmenty Dekretu brzmią tak:
"Tylko trzy pierwsze widzące zasługują na to, aby ich objawienia uznać za autentyczne. Są to Alphonsine MUMUREKE, Nathalie MUKAMAZIMPAKA i Marie Claire MUKANGANGO. [...] Poza tym, to Alphonsine, Nathalie i Marie Claire zadowalająco odpowiadają kryteriom ustalonym przez Kościół w dziedzinie objawień prywatnych. Natomiast ewolucja późniejszych domniemanych widzących, zwłaszcza od chwili zakończenia ich objawień, pozwala obserwować mniej lub bardziej niepokojące konkretne sytuacje osobiste, co ugruntowuje już istniejące zastrzeżenia, co do nich i odwodzi autorytet Kościoła od tego, aby zaproponować ich wiernym jako punkt odniesienia. [...]
Deklaracja z 29 czerwca 2001 r. jest ostateczna; nie ma mowy o tym, aby wprowadzać nowe procedury, mając nadzieję na ewentualne uznanie kolejnych widzących."
Tym samym kłamstwem jest lansowana w książce teza, że wszystkie opisane w niej osoby miały objawienia uznane przez Kościół, albo Kościół jest w stanie sprawdzania ich. Wszystkie badania są ukończone i całe rozdziały, poświęcone rzekomym wizjonerom, dotyczą ludzi którzy już kilkanaście lat temu zostali uznani przez Kościół za fałszywki.
Wszelkie widzenia, objawienia itp. zazwyczaj wyzwalają falę histerii, wynaturzeń, które mogą powodować, że ludzie mniejszej wiary stracą ją, czując się oszukani, kiedy jakieś słowa się nie sprawdzą albo nakierują ludzi na jakiś zły kierunek. Dlatego ważne jest, aby być bardzo precyzyjnym.
Jeżeli ktoś pisze, że on wie lepiej, że jego kolega, pracownik biblioteki był świętym i co więcej kłamie co do tej osoby, że ma ona szansę na potwierdzenie widzeń przez KK, kiedy decyzja ostateczna już zapadła, to uważam, że jest to nie tylko nieuczciwe ale i niekatolickie, podważające autorytet Kościoła. I tego świadomość winny mieć osoby czytające tę książkę. Osobiście uważam, że już w PŚ przestrzegano przed fałszywymi prorokami. Katolik powinien badać źródła, a nie czytać na oślep.
Uważam, że wielką wadą książki jest też to, że autorka tym trzem autentycznym świadkom poświęciła kilkanaście / może 20 stron, zaś cała reszta to opis ludzi, których Kościół uznał za fałszywki oraz opis siebie.
No właśnie opis siebie... Megalomania z książki wypływa wprost niesamowita. Pierwszy raz czytam książkę o objawieniach, w którym autorka zasłania sobą całą treść. Na początku autorka pisze przez kilkadziesiąt stron jak bardzo chciała jechać do Kibeho jako dziecko. Według mnie to jest całkowicie bez znaczenia. Natomiast opis jak widząca zatrzymała się i wróciła do autorki na polecenia Maryi, wówczas gdy nie zatrzymała się na zakonnicy, która przyjeżdżała co rok - to coś oburzającego. Nawet jeżeli tak było, to kardynalną cnotą w katolicyzmie jest pokora. Opis natomiast jak tuż przed narodzinami dziecka kobieta wsiada do autobusu, który trzęsie się przez kilka godzin drogi jak łajba na sztormie i powierza zagrożoną ciążę Maryi to już ewidentna głupota i narażanie dobra dziecka.
Jednym słowem wielka szkoda, że tą książką tak strasznie pokaleczono te piękne zdarzenia. Z innych źródeł można bowiem przeczytać powiązanie wizji z zapowiedzią rzezi w Ruandzie i wskazówkami jak w czasie tej rzezi się zachować. Jest to wzruszające, że Maryja wybrała ten biedny kraj tuż przed straszną masakrą, która się tam dokonała. Najciekawsze jest to, że - jak można poczytać w kościelnych źródłach - jedną z głównych przesłanek uznania objawień była bardzo prorocza wizja piekła, jakie się miało rozpętać w Ruandzie(miliony pomasakrowanych ciał, rzeki krwi). Wzruszające jest też to, że ci, którzy wzięli sobie do serca wskazówki Maryi jak przetrwać, jak podają misjonarze z tego okresu, wielokrotnie byli cudownie ocaleni z rzezi. Problem jednak był taki, że z tysięcy ludzi, którzy chodzili do sanktuarium wielu odbierało to po swojemu (to znaczy mnie skrzywdzili wiec mam prawo ich zabić). Dlatego z masakry ocalała tak mała liczba.
Osobiście czekam na rzetelną i pozbawioną megalomanii książkę na temat ww. objawień, ponieważ temat jest w istocie zajmujący i szkoda, że tu tak okropnie wypaczony.
Jestem z natury bardzo sceptyczna, jeżeli chodzi o objawiania. Wierzę, że się zdarzają, ale zawsze uważałam, że brak mi wiedzy i kompetencji do ich oceniania. Dlatego zawsze sięgam do oficjalnego stanowiska Kościoła.
I tak było też tym razem. Skoro kościół badał tę kwestię przez 20 lat, dysponując lekarzami, teologami, naocznie badając zjawiska i wydał kilkanaście lat...
Chyba się przeproszę z A. F. Ossendowskim, z którym się pogniewałam po „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. Tymczasem okazało się, że „Wśród czarnych”, książka znacznie słabiej oceniona przez czytelników niż „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”, mi podobała się nieporównywalnie bardziej. Fakt, że uwielbiam czytać o podróżach po Afryce sprzed 100 lat, więc temat ewidentnie jest mój. Kilka rozdziałów moim zdaniem jest rewelacyjnych np. ten o Sudanie francuskim (nie mylić z Sudanem). Sudan Francuski (Mali) ze wspomnień Ossendowskiego to wspaniałe miasta z równymi ulicami, rozwijające się rolnictwo z nowoczesnymi technikami uprawy roślin (stosowanie pługów, nawozów), szkoły dla zdolnych tubylców, w których uczyli się zawodu lekarza, weterynarza, różnych rzemiosł itp., opis domostw wieśniaków, obok których stały zasobne spichlerze z zapasami żywności itp. Wiem, że większość mnie za to zdanie zabije, ale wydaje mi się, że lepiej by im było, gdyby zostali kolonią. Zwłaszcza, że w okresie którego dotyczy relacja z podróży Francuzi traktowali swoją kolonię dość dobrze, a mieszkańców ze względnym szacunkiem. Mam w tym zakresie podobne przemyślenia jak w „Rzece krwi”…
Rewelacyjny moim zdaniem jest też rozdział o prognozach w zakresie odejścia od kolonializmu (zgadza się czas, miejsce i wiele szczegółów). Generalnie spostrzeżenia autora oceniam jako zjadliwe i często słuszne. Nie spełniła się tylko chyba prognoza wyeliminowania głodu ale gdyby nie odejście od kolonializmu możliwe, że słupki by poszły w pożądanym kierunku.
Świetnie czyta się też sam opis podróży. Plusem jest brak fantazjowania i kolorowania, który tak mnie raził w „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”.
Książka mimo, że jest zbiorem odrębnych relacji z podróży po Afryce stanowi spójną, zwartą całość. Czyta się łatwo.
Na minus opisy polowań. Ale tak chyba było, że ludzie w przeszłości byli okrutnymi barbarzyńcami, lubiącymi wszystko mordować. Pamiętam czytane dawno temu opisy, związane z pojawieniem się pierwszego człowieka na Antarktydzie. Jak zobaczył mnóstwo ciekawych ludzi pingwinków, to mordował je aż śnieg zalał się krwią, a Antarktyda zamieniła się w cmentarzysko. Nawet jak człowiek nie potrzebował tyle mięsa, skór i nie wiem czego jeszcze, to zabijał dla zabijania, a martwe zwierzęta marnowały się, zupełnie niewykorzystane. Podobną refleksję miałam podczas zwiedzania pałacu w Łańcucie. Tam też zobaczymy pawilony z afrykańskimi trofeami myśliwskimi. Po jaką cholerę jechać pół świata, żeby wybijać w Afryce zwierzęta, a potem ich martwe szczątki wieszać w budynkach? Dobrze, że te czasy minęły, bo ta obsesja zabijania i mordowania na polowaniach wszystkiego, co się rusza była po prostu obrzydliwa.
Osobiście polecam zwłaszcza tym, którzy lubią opisy podróży w stylu retro z tym, że radzę stosować moją technikę czytania, polegającą na omijaniu stron o polowaniach, które oceniam jako obrzydliwe (jedno tylko mi się podobało – opis jak za polującymi szła cała afrykańska wieś: mężczyźni, kobiety, dzieci z maczetami, nożami itp. a po upolowaniu zwierza myśliwi zostawiali sobie głowę i nogę resztę oddając tubylcom, którzy od razu przystępowali do konsumpcji. Przynajmniej najedli się mięsa, więc był jakiś pożytek).
Moim zdaniem książka na 7,5 *, za polowania odejmuję 1* więc wychodzi 6,5*.
Chyba się przeproszę z A. F. Ossendowskim, z którym się pogniewałam po „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. Tymczasem okazało się, że „Wśród czarnych”, książka znacznie słabiej oceniona przez czytelników niż „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”, mi podobała się nieporównywalnie bardziej. Fakt, że uwielbiam czytać o podróżach po Afryce sprzed 100 lat, więc temat ewidentnie...
więcej Pokaż mimo to