-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać4
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
2002
2020-12-16
Skoro to książka o powstaniu warszawskim, to na wstępie muszę podzielić się moim kontrowersyjnym poglądem i zaakcentować, że zgadzam się z gen. Andersem, który uważał wywołanie powstania nie tylko za głupotę, ale za „wyraźną zbrodnię” i „największe nieszczęście dla Polski”, za które winni powinni stanąć przed sądem. Pomijając brak szans na zwycięstwo, brak uzgodnień z aliantami i sowietami, do szału mnie doprowadza myśl, że ktoś za granicą podjął idiotyczną zupełnie decyzję, która pogrążyła setki tysięcy ludzi w piekle. Nie negując ogromnego bohaterstwa walczących Polaków i w jakiś sposób rozumiejąc ich entuzjazm, że po latach okupacji mogą walczyć w Niemcami – uważam powstanie za zbrodnię, a osoby odpowiedzialne za podjęcie decyzji o powstaniu skazałabym na 25 lat łagrów.
Wiem, że jestem z narodu, który uwielbia lecieć z butelkami na czołgi, i że to nie był pierwszy ani ostatni raz, ale ja tej głupoty nie popieram. Pomijając osoby pomordowane i zmarłych w wyniku obrażeń czy chorób, skazanie ludności cywilnej na mieszkanie tygodniami w piwnicach w brudzie, głodzie, bez wody, wśród chorób zakaźnych, udręczenie starców, chorych, kobiet ciąży, to same zniszczenia materialne miasta były zbrodnią. Takiej ruiny i katastrofy nie przeżyła żadna inna stolica europejska w XX wieku. Do tego dziesiątki kobiet gwałconych przez Ukraińców, współpracujących z Niemcami no i fakt, że w czasie powstania straciliśmy sam kwiat stołecznej młodzieży, niedoszłej elity narodu, która w jakimś samobójczym akcie poszła na zagładę. I nie wińmy tu tylko Rosjan, że czekali aż stolica się wykrwawi. Stalin był jaki był i mądrzy przywódcy powinni zdawać sobie z tego sprawę, zamiast oczekiwać, że najwyższym priorytetem Armii Czerwonej jest pomoc polskiej stolicy w odniesieniu zwycięstwa. Głupota jest zbrodnią i nie zamierzam zmieniać jej charakteru i jej upiększać pięknymi ideami.
Przechodząc do książki – po pierwsze denerwuje mnie tytuł. To absolutnie nie jest o zakonnicach walczących w powstaniu warszawskim, ponieważ siostry nie były żołnierkami z bronią w ręku i ani jednej takiej historii tutaj nie znajdziemy. To jest książka o pełnej poświęcenia pracy sióstr zakonnych w czasie powstania warszawskiego na rzecz pomocy ludności cywilnej i żołnierzy, walczących na wszystkich frontach, którzy byli ranni, chorzy, albo znaleźli się w innej opłakanej sytuacji. To jest rzecz o pełnym poświecenia pomaganiu ludziom w strasznych czasach powstania. Fakt, że czasem siostry czyniły to we współpracy z polskimi władzami powstania, a część zakonnic miała z nimi ciągły kontakt. Inna sprawa, że często to co siostry czyniły było niebezpieczne i stanowiło czyny heroiczne, ale po jaką cholerę dawać książce tytuł wprowadzający w błąd? Żeby się lepiej sprzedało? Jakoś by mi wstyd było napisać książkę o czymś innym i nadać jej tytuł z księżyca, żeby tylko się sprzedało, w dodatku umieszczając na okładce dziewczynę w żołnierskim mundurze i w zakonnym welonie na głowie, co jest jakąś kosmiczną już fikcją.
Moja ocena treści?
Z jednej strony mi subiektywnie czytało się dobrze, ponieważ interesuje mnie II wojna światowa oczyma cywili i klasztory. Taki temat – dla samej treści - bym czytała z przyjemnością, nawet jakby był dużo gorzej opracowany niż tutaj. I jakby się ukazał II tom, to też bym przeczytała, bo temat ewidentnie mój.
Jasno jednak muszę napisać, że nie jest to żaden reportaż zasługujący na pochwałę. Autorka zrobiła rundę po warszawskich klasztorach, pożyczyła od sióstr, gromadzone przez nie pieczołowicie wspomnienia i opracowania, przeczytała, przepisała, posklejała to wszystko na poziomie średniej pracy magisterskiej. Bez polotu, bez pomysłu, odtwórczo. Fakt, że materiałów było mnóstwo, ponieważ autorka bez żadnej selekcji uznała, że napisze o wszystkich, a że klasztorów masa, a każde zgromadzenie miało kilka pisemnych wspomnień i czasem jakieś magisterskie prace sióstr zakonnych, czy inne opracowania, więc pisanie musiało być długie i żmudne, ale to takie – jak wspomniałam – przepisywanie książek przez autora pracy magisterskiej na 3+, może 4. Żadnego pomysłu, żadnego dziennikarskiego zacięcia. Jakbym miała porównać te wysiłki twórcze, to prędzej do średniowiecznego kopiowania ksiąg niż do rzetelnego dziennikarstwa.
Do tego marny warsztat, a końcówka pisana chyba za prędko, ponieważ zawiera masę omyłek pisarskich. Przyznam szczerze, że jako człowiek, który w swoim czasie dużo czasu spędzał z zakonnicami nasłuchałam się wielu opowieści zakonnych staruszek i były one ciekawsze niż te tutaj (np. Sług Jezusa z Warszawy).
No i ta jednostronność. Ja akurat jestem katolikiem, który od zawsze lgnął do zakonnic, jednak skoro autorka napisała o sobie na okładce, że jest dziennikarką, skoro ukończyła dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim i pracuje w różnych redakcjach pisząc teksty, to swoją osobą wywołuje temat rzetelności dziennikarskiej. Tu jej nie ma. Jest to laurka na cześć bohaterskich sióstr, przeplatana nieustannymi zachwytami i demagogią. Mi to osobiście, z uwagi na mój światopogląd, nie przeszkadza, ale skoro zawsze książki antyklerykalne oceniam m.in. pod względem ich rzetelności, to tu nie mogę tak ewidentnie jednostronną pracą się zachwycać.
Reasumując - jeżeli ktoś, jak ja, uwielbia temat II wojny światowej, widzianej oczyma ludności cywilnej i kocha klasztory, a oprócz tego jest katolikiem i trawi pieśni zachwytu na cześć wspaniałości w zakonach, to polecam. Jeżeli nie, to odradzam, ponieważ poza ciekawym tematem nie ma tu żadnego dobrego dziennikarstwa ani żadnego pomysłu. Mamy coś na wzór przydługiej pracy magisterskiej, której autor przepisał dziesiątki wspomnień zakonnic i powkładał pomiędzy nie swoje zachwyty na temat wspaniałości sióstr. Dziennikarze katoliccy moim zdaniem tracą pisząc takie jednostronne zachwyty na temat wspaniałości klasztorów, ponieważ tym samym ograniczają znacznie krąg odbiorców. A temat tak zajmujący, że warto, aby był poznany szerzej.
Ocenę genialnych reportaży zaczynam od 8*. Odejmuję 1,5 gwiazdki za brak zamysłu ciekawego i odtwórczość (przepisanie wspomnień) i 0,5 za niebotyczną jednostronność. Wychodzi 6 * - zatem dobra praca magisterska na ocenę dobrą (no może na 3+, ale za ilość materiałów źródłowych i ciekawy temat sądzę, że można podwyższyć ocenę do 4).
Skoro to książka o powstaniu warszawskim, to na wstępie muszę podzielić się moim kontrowersyjnym poglądem i zaakcentować, że zgadzam się z gen. Andersem, który uważał wywołanie powstania nie tylko za głupotę, ale za „wyraźną zbrodnię” i „największe nieszczęście dla Polski”, za które winni powinni stanąć przed sądem. Pomijając brak szans na zwycięstwo, brak uzgodnień z...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-16
2020-11-27
Nie oceniam, w myśl zasady "darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy". Książkę dostałam od autorki, której w sumie nie znałam. Zetknęłam się z nią raz w czasach, kiedy byłam zafascynowana tańcem. Autorka - Aleksandra Kajdańska zachwyciła mnie wówczas swoją wiedzą o tańcu chińskim. Zresztą jest to bardzo ciekawa osoba: urodzona w Pekinie teatrolog, kostiumolog, tancerka; absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie oraz Pekińskiej Akademii Tańca. Osobiście nie znam nikogo z większą wiedzą o tańcu chińskim, czy generalnie historycznym.
Książkę - jak wspomniałam - otrzymałam pocztą od autorki, która nie dość, że mi ją podarowała, to jeszcze opłaciła koszt przesyłki i dołączyła śliczną pocztówkę świąteczną - było to na Boże Narodzenie z 10 lat temu.
Utwór leżał na półce i teraz dopiero po niego sięgnęłam.
Rozdział o tańcu rewelacyjny ale niestety bardzo krótki.
Tematyka dla mnie nowa, w wielu miejscach zaskakująca, przez co ciekawa. Osobiście sporo się dowiedziałam.
Nie oceniam, w myśl zasady "darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy". Książkę dostałam od autorki, której w sumie nie znałam. Zetknęłam się z nią raz w czasach, kiedy byłam zafascynowana tańcem. Autorka - Aleksandra Kajdańska zachwyciła mnie wówczas swoją wiedzą o tańcu chińskim. Zresztą jest to bardzo ciekawa osoba: urodzona w Pekinie teatrolog, kostiumolog, tancerka;...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-13
Sięgając po tę książkę obawiałam się, że znowu trafię na okaz nierzetelności dziennikarskiej na skalę "Zakonnice odchodzą po cichu" Marty Abramowicz, jednak muszę podkreślić, że Kopińska to całkowicie inna klasa dziennikarstwa. W "Czy Bóg wybaczy ..." temat został przedstawiony z wielu stron i opisany świetnym językiem. Pióro autorki jest lekkie, sprawne. Do tego widać, że w książkę włożono dużo pracy i wysiłku. Duży plus za rozmowy z siostrami zakonnymi, przedstawienie dwóch stron i wielopłaszczyznowe odmalowanie postaci s. Franciszki, która mam wrażenie sama została bardzo skrzywdzona przez zgromadzenie i tego potwora s. Bernadettę. Moim zdaniem to bardzo dobry reportaż.
Ujemnie oceniam jedynie brak wiedzy na temat jak funkcjonują analogiczne ośrodki świeckie (o tym na końcu). Jednym słowem: reportaż wielostronnie opisuje ośrodek s. Bernadetty, ale widać z niego, że autorka zupełnie nie ma pojęcia jak sytuacja wygląda w innych, analogicznych placówkach i wprowadza tu trochę czytelnika w błąd.
Mimo, że jestem gorliwym katolikiem, do tego od lat zaprzyjaźnionym z wieloma siostrami zakonnymi, to nie mam wątpliwości, że sposób zarządzenia ośrodkiem przez s. Bernadettę zasługiwał na karę, którą poniosła.
Abstrahując od książki można zastanawiać się, co było przyczyną tego, co się zadziało? Sądzę, że powody były dwa: 1) po pierwsze brak kontroli ludzi świeckich, 2) po drugie specyficzne relacje w zakonach, które w sytuacji różnych konfiguracji osób i stanowisk pozwalają na takie efekty.
Ad 1) Jeżeli chodzi o brak kontroli, to nauczyciele, kuratoria, lekarze itp. zasługują tu na mocne lanie. Dawno temu, tuż po aplikacji, kiedy uważałam, że moim powołaniem życiowym są sprawy rodzinne przez niemal 2 lata miałam sporo do czynienia z tego typu sprawami, a ponadto - jako że byłam wtedy sama i zauroczona moja pracą - po godzinach, całe weekendy spędzałam w ośrodkach z trudnymi dziećmi jak te z książki. I powiem tak: czasem nauczycieli miałam ochotę zabić za to, że niczego nie widzieli. Nawet krótki kontakt z dzieckiem pokazuje jak na dłoni, że coś jest nie tak. Nie miałam wykształcenia psychologicznego ani doświadczenia, ale jakoś takie rzeczy się czuje. Dziecko zamyka się, popełnia próby samobójcze. 99 % nauczycieli nic nigdy nie widzi. Czasem naprawdę miałam ochotę tych ludzi zabić. W domach dziecka, pogotowiach opiekuńczych itp. wychowawcy częściej byli z powołania, ale wśród nauczycieli w szkołach to była tragedia. Nikt nie widział, że dziecko chce się zabić, nikt nie widział, że zaczyna śmierdzieć z brudu, nikt nie widział, że jest skrajnie zaniedbane, czy że ma siniaki.
To też widać w ocenianej książce: wszyscy nauczyciele patrzyli jak krowa w gnat, a JEDNA tylko pani nauczycielka zauważyła, że dziecko z ośrodka s. Bernadetty jest brudne, pobite i molestowane i zaalarmowała służby. W ośrodku było wiele dzieci przez wiele dziesiątek lat i TYLKO JEDNA NAUCZYCIELKA COŚ ZOBACZYŁA, A PRZECIEŻ SZKOŁA TO ICH MIEJSCE POBYTU PIĘĆ DNI W TYGODNIU PRZEZ PÓŁ DNIA! Gdyby nauczyciele patrzyli i widzieli i nie mieli wszystkiego w głębokim poważaniu, to służby byłyby powiadomione wiele, wiele lat temu. Na pewno więc pewną winę ponoszą nauczyciele.
Analogicznie jak oceniać kuratora, który Ośrodkowi wystawiał laurkę i dopiero kiedy zaczęło być głośno, to nagle zaczął się super angażować i dostrzegać wszystko? Siniaki i smród od dziecka widać i czuć wcześniej. A potem ta nagła gorliwość w atakach, czy to nie nerwowe chronienie samego siebie?
Ad 2) Po drugie organizacja zakonów. Jak wiele razy podkreślałam znałam wiele kompetentnych i rewelacyjnych sióstr w swoich fachach jednak pewnym rakiem zgromadzeń są czasem mało wyrobione intelektualnie, nie wykształcone i zgorzkniałe siostry przełożone, które swoją zazdrość, małość usprawiedliwiają rzekomym ćwiczeniem podwładnych w cnocie pokory i posłuszeństwa. Dlatego czasem na stanowiska w zakonach (np. dyrektorów w ośrodkach opiekuńczych) powoływane są osoby bez kwalifikacji. Oczywiście nie jest to norma, ale czasem się zdarza.
Ja jak zajmowałam się zawodowo sprawami rodzinnymi i nieletnich, to nie miałam wcale do czynienia z ośrodkami zakonnymi, lecz tylko ze świeckimi, ale lata później poznałam dwa ośrodki dla dziewcząt pogubionych, prowadzone przez zakonnice. Obydwa były moim zdaniem dobrze prowadzone, ale chciałabym zwrócić uwagę na jeden z nich. Otóż ośrodek ten był moim zdaniem dość dobrze prowadzony, ponieważ miał dobrych świeckich wychowawców, psychologa i kilka naprawdę świetnych, młodych sióstr zakonnych z pomysłami i zapałem. Jednak przełożoną w nim zrobili starą siostrę zakonną bez rozumu, pasji, wiedzy. Na szybko zaocznie kończyła jakieś studia pedagogiczne na jakieś prywatnej, katolickiej uczelni, żeby zostać przełożoną. To było bez sensu. Skoro zgromadzenie zakonne miało kilka młodych dziewczyn z wykształceniem pedagogicznym i gdzieś tam w Polsce z tego co wiedziałam miało psychologa. Po co zatem dawać stanowisko dyrektora osobie, która nic na temat ośrodków wychowawczych nie wiedziała i nie chciała wiedzieć. To właśnie głupota zakonna – bo była pokorna, posłuszna i jakieś stare zakonnice bez wykształcenia i rozeznania na szczytach władzy stwierdziły, że jej ta władza nie zepsuje. W pewnym momencie siostra dyrektorka tego znanego przeze mnie ośrodka była najgorszą z personelu. Podobnie było z siostrą Bernadettą. Do niczego się nie nadawała, ale zgromadzenia to nie interesowało. Nie sądzę, żeby u Boromeuszek nie było jakiejś młodej, wykształconej dziewczyny, która lepiej pokierowałaby tym miejscem.
Wydaje mi się, że kiedyś było w tym względzie lepiej. Przed wojną do zakonu wstępowało dużo arystokratek, dziewczyn znających języki obce, po kilku kierunkach studiów. Z uwagi na podział klasowy w ówczesnym społeczeństwie zostawały przełożonymi (wtedy w zakonach siostry dzieliły się na różne chóry w zależności od wykształcenia i tak też miały przydzielane funkcje. Dziś tego nie ma i dyrektorem ośrodka może być tępa i ograniczona intelektualnie siostra po technikum odzieżowym, która na łapu capu kończy zaocznie jakieś zaoczne studia na uczelni prywatnej, kościelnej, a siostra z wyższym wykształceniem pedagogicznym albo psychologicznym sprząta w kościele, bo ją przełożona przez to ćwiczy w pokorze i posłuszeństwie. W korporacji za takie wykorzystanie kadr ktoś by od razu był zwolniony.). A że kiedyś było lepiej? Sama znałam jedną hrabiankę, która dopiero co zmarła w wieku około 100 lat, matkę generalną jednego ze zgromadzeń zakonnych. Ta kobieta miała taki otwarty umysł, taką klasę i mądrość, że to zachwycało. Taka osoba nikogo nie ćwiczyła w posłuszeństwie, ale pozwalała siostrom się kształcić. Za jej czasów wstąpiła do zakonu np. lekarka, która potem całe życie pracowała w zawodzie, jedna psycholog, która pracowała w instytucie psychologii jako zakonnica. Owa matka generalna nie przeszkadzała w karierze i promowała tych, którzy byli ambitni i dobrzy w swojej pracy. Na tle dzisiejszych zakonów jest to niestety rzadkość. Wracając zatem do ocenianej książki - na pewno tu winne były władze zgromadzenia. Po pierwsze były zobowiązane do kontroli, której nikt nie przeprowadzał. Po drugie powołano do zarządzania ośrodkiem najgorszą z możliwych kandydatkę i nie było absolutnie żadnej kontroli nad kadrami.
Jest jeszcze jedna kwestia, którą chciałabym poruszyć na marginesie książki: pieniądze. Bernadetta mówiła, że jest tak ciężko finansowo, ma tak mało pieniędzy. To niby tłumaczyło tłoczenie dziesiątek dzieci w jednej sali w dużej rozpiętości wiekowej, brak zabawek, brak personelu świeckiego, brak jakiegokolwiek personelu kompetentnego, brak warunków higienicznych, brak dbałości o rozrywkę i rozwój dzieci.
Zastanawia czemu zgromadzenie s. Bernadetty, dostając ogromne dotacje publiczne, tak potwornie oszczędzało na dzieciach tj. na ubraniach, mydle, wodzie, że już o rozrywce nie wspomnę? Moim zdaniem działo się tak dlatego, że ośrodek zostawiał sobie część pieniędzy na dzieci, a resztę musiał oddawać władzom zakonnym. A czy matka generalna nie widziała, iż de facto okrada się dzieci i śle pieniądze do niej? Wiem, że zawsze tak jest, każdy dom o ile ma przychody, część pieniędzy oddaje. Ale co innego jak prowadzi sobie hotel i dostaje pieniądze od gości, a co innego, kiedy dostaje pieniądze ze skarbu państwa na określony cel. Z takich pieniędzy, z każdej złotówki na dziecko trzeba się wytłumaczyć. W książce ocenianej ten temat jest pominięty (jest na ten temat kilka zdań). W mojej opinii z tego gospodarowania publicznymi pieniędzmi siostry powinny być rozliczone, a pieniądze, które bezprawnie zabrały dzieciom i przekazały do domu generalnego powinny być zwrócone organom, które je wypłaciły. To nie były pieniądze dla zakonu!
Sprawa pieniędzy mnie boli, ponieważ kiedy pracowałam z dziećmi, to wiem jak ważne jest, aby miały ładne ubrania, rozrywkę, jakąś odskocznię, jakieś marzenia. Sama z własnych pieniędzy czasem zabierałam dziecko do teatru albo do kina. To były grosze, a widziałam ile to daje. To ogromnie ważne, żeby takie dziecko z meliny zobaczyło inny świat, miało marzenia. Pamiętam jak kiedyś jeden chłopiec, który dopiero co był zabrany z domu (strasznej meliny, gdzie był wykorzystywany) powiedział mi, że na lekcji muzyki słuchał Chopina i to mu się podobało. Po 4 dniach zabrałam go do teatru, zobaczył orkiestrę na żywo. Byłam z nim na spektaklu, który b lubiłam i widziałam chyba 10 razy, ale on po wyjściu miał takie spostrzeżenia, jakich ja nie miałam przez te 10 obejrzanych spektakli. Widać dużo inteligentniejszy i czuły na sztukę niż ja. To było wspaniałe uczucie i żeby to widzieć i dawać dzieciom radość naprawdę nie trzeba wiele. Nie mieści mi się w głowie, żeby oszczędzać na dzieciach i dawać matce generalnej. To mnie tak denerwuje, że mam ochotę zabić! W takim przypadku obłędna oszczędność Bernadetty, która oszczędzała nawet na wodzie i szczoteczkach do zębów była żałosna. Nie pojmuję jak można okradać dzieci, a zwłaszcza takie dzieci? To po prostu nieludzkie.
W tym miejscu muszę podnieść, że takie niedoinwestowanie ośrodków zakonnych to nie jest norma. Znam mały ośrodek wychowawczy sióstr, gdzie dziewczyny mają super warunki. Dom jest niewielki, dziewczyny w jednej grupie wiekowej. Pokoiki ślicznie wyremontowane, siostry oddały im zdecydowanie najlepsze skrzydło domu. Jest sala gimnastyczna, sala komputerowa, biblioteka, duży ogród z urządzeniami do uprawniania sportu, często - niemal co tydzień dwa - dziewczyny chodzą do kina ze świeckimi wychowawcami albo mają wycieczki na łonie natury, czy inne rozrywki itp.
Generalnie powiem tak, że z moich obserwacji wynika, że zakony dużo lepiej gospodarują środkami niż świeckie domy dziecka. Warunki materialne w zakonnych domach są moim zdaniem lepsze. Jest wiele powodów. Odpadają pensje dla większości personelu, w tym dyrektora. W świeckich ośrodkach koszt całej administracji jest koszmarny (tu dookreślenie: pensje siostrom są wypłacane ale oddają one je zgromadzeniu czyli domowi, w którym mieszkają. Zatem za pensje dyrektora i sióstr wychowawczyń, siostry pielęgniarki, siostry psycholog kupuje się jedzenie albo środki czystości dla domu, a zatem tez dla dzieci). Siostry rozsądnie też gospodarują np. zakupy artykułów spożywczych. Siostry kupują dużo rozsądniej a i gotują znacznie lepiej niż świeckie kucharki. W domu dziecka świeckim jaki lepiej znałam posiłki były takie, że bym ich nie tknęła, a u sióstr zawsze chętnie jak była okazja kupowałam sobie obiad i zawsze był pyszny. Część zakupów jest też za darmo, ponieważ od sióstr dostawcy czasem biorą mniejsze pieniądze. Siostry nie defraudują też pieniędzy: nie znam przypadku wypłacenia nagród kosztem dzieci itp. Jedyny odpływ gotówki jest do domu generalnego.
Ale nawet jeżeli pieniędzy by było za mało, to zakony mają asa w rękawie: zawsze mogą zarządzić kwestę. Przełożona zadzwoniłaby do kilku dziennikarzy katolickich, albo poprosiła proboszczów o możliwość powiedzenia kilku słów na niedzielnej Mszy Św. i w kilka miesięcy zebrałaby kilkaset tysięcy na remont domu, czy zakup dla dzieci zabawek, ubrań, środków czystości, wakacje, kino, korepetycje itp.
Znając te realia widzę, że ludzie na takie zrzutki na rzecz zakonów żeńskich reagują bardzo dobrze i hojnie. Znam siostrę przełożoną, która wyremontowała straszną ruinę, jaką wspaniałomyślnie "dał jej biskup" (siostry dostały ruderę, gdzie w czasie II wojny była stajnia, bez kuchni, ogrzewania itp. Bogaty biskup oczywiście nie miał dla nich żadnego wsparcia.). Siostra przełożona zakręciła się i zebrała ogromne pieniądze, przy okazji otworzyła klasztor na mnóstwo gości, organizowała spotkania, grille w ogrodzie dla przyjaciół zakonu, zgromadzenie rozkwitło.
Gdyby jeszcze przełożona ogłosiła, że zbiórka jest na dzieci, to pieniądze polałyby się strumieniem ogromnym. Z doświadczenia wiem, że ludzie na dzieci z domu dziecka nie szczędzą. Znam jednego przedsiębiorcę z Łodzi, który każdemu dziecku z pewnego dużego domu dziecka sam opłacał korepetycje z języków, o ile tylko dzieci chciały na nie chodzić. Sam się zgłosił i sam to zaproponował. No i nie sposób nie wspomnieć np. o Michele Wiśniewskim z Ich Troje, który na domy dziecka w Łodzi przeznaczał niebotyczne środki. Takich ludzi dobrego serca jest bardzo dużo.
Oceny książek genialnych zaczynam od 8 *. Tu odjęłam 1,5*, ponieważ choć w książce jest dużo prawdy i wielostronność, to kilka rzeczy moim zdaniem wymaga wyprostowania, ponieważ mimo że są to problemy wszystkich domów dziecka, to z reportażu wynika, że świeckie ośrodki są od nich wolne:
1. PSYCHOTROPY
Mimo wielu źródeł zebranych przez autorkę z książki zdaje się wynikać wniosek, że świeckie domy dziecka są OK (czasem zdarzają się małe nieprawidłowości i od razu są wychwytywane), a tylko tu była patologia. Otóż jak pisałam wyżej w związku z tym, że po aplikacji miałam marzenie zajmować się sprawami rodzinnymi i nieletnich, a że chciałam poznać do głębi temat i miałam pragnienie być blisko cierpiących dzieci przez 2 lata miałam stały kontakt z tzw. trudnymi dziećmi, jak tymi z ośrodków. Byłam wtedy sama, nie miałam męża, chłopaka więc czasem całe weekendy, jak było mniej pracy i pisania, spędzałam z dziećmi m.in. z takich ośrodków jak ten s. Bernadetty, tylko że ja miałam do czynienia tylko z ośrodkami świeckimi. Miałam kontakt bezpośredni z wieloma ośrodkami i mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że w żadnym domu dziecka małym ludziom nie jest dobrze. Przede wszystkim po trafieniu tam powszechne są próby samobójcze dzieci, które są zaradzane pakowaniem ogromnych ilości psychotropów w wychowanków. Rzecznik praw dziecka od lat alarmuje, że szpitale psychiatryczne dziecięce pełne są dzieci z domów dziecka, które nie mają żadnej sensownej opieki, a ładuje się w nie psychotropy. Prawie każde moje dziecko po trafieniu do domu dziecka świeckiego lądowało w szpitalu psychiatrycznym i wracało z psychotropami. To było tragiczne! Po drugie dzieci w domach dziecka mają straszną depresję. To jest absolutnie nie prawda, że świeckie domy dziecka są takie dobre, a tylko s. Bernadetta ładowała w dzieci psychotropy. Nie, nie i jeszcze raz nie.
2) MOLESTOWANIE
Po pierwsze wzajemne molestowanie seksualne przez wychowanków jest w każdym domu dziecka. Nie jest tak, jak tu napisano, że to tylko problem tego ośrodka s. Bernadetty. Oczywiście gromadzenie dzieci od 3-20 lat w wieloosobowych salach to ułatwiało, a siostry nie zatrudniały psychologa i kompletnie sobie nie radziły w problemem, ale problem jest też w ośrodkach świeckich w pokojach 2-3 osobowych.
Dlaczego tak się dzieje, że przypadki wzajemnego molestowania przez wychowanków domów dziecka się zdarzają wszędzie? Domy dziecka świeckie są małe i mają dzieci w zbliżonym wieku, mają psychologa na etacie, pomoc specjalistów, jednak nie ma tam dzieci, których rodzice umarli i ich osierocili. Ja przynajmniej chyba takiego dziecka nie spotkałam ani razu (wtedy bierze dziecko rodzina, albo jest adoptowane). W domach dziecka i ośrodkach są w 99,9 % dzieci, które mają rodziców, ale takich którzy ich nie chcą, czasem przyjdą od niechcenia, jak im się przypomni, w odwiedziny raz na kilka miesięcy, a tak żyją swoim życiem w melinach. Zanim takie dziecko trafia do domu dziecka jest najczęściej kilka lat w otoczeniu matki, która ma dziecko gdzieś, która pije albo ćpa, ma konkubenta albo konkubentów (co ciekawe wśród matek, które mają dzieci w domach dziecka nie ma raczej zjawiska samotności - one są same co najwyżej kilka dni). Izba jest w domu czasem jedna. Wszystko dzieje się na oczach dzieci: picie, sex, pobicia. Małe istoty są wykorzystywane albo po prostu od urodzenia widzą, że ich opiekunowie żyją jak zwierzęta (nie obrażając teraz zwierząt - moje psy tak się nie zachowują). W umyśle zaś dziecka jest coś takiego dziwnego, że w 99 % jak cierpi przez coś co widzi, to jednak automatycznie to powiela. Np. ktoś go molestuje, dziecko cierpi przez to, ale samo potem robi to samo innym osobom (innym dzieciom).
No i kwestia genów, pewne zachowania są dziedziczne np. rozbuchanie seksualne. Kiedyś znałam parę bardzo zamożnych, porządnych ludzi, którzy adoptowali dziecko bardzo małe, a jak dziewczyna podrosła, to jej rozbuchanie seksualne było po prostu takie, że dzieci w szkole od niej uciekały. To były geny, ponieważ tego nie widziała, nie znała matki naturalnej, a rodzice adopcyjni to byli bardzo szlachetni ludzie.
Dlatego jasno i wyraźnie muszę powiedzieć - nigdy wzajemnego molestowania przez dzieci w takich ośrodkach nie da się uniknąć. Oczywiście da się ograniczyć np. przez obserwację, przez dobrą kadrę, dobre warunki, rozmowy z dziećmi, które są zmuszane do pewnych zachowań wbrew sobie, szybką interwencję i przesuwanie np. do ośrodków tymczasowych i poprawczaków po postępowaniu w sprawie nieletnich dzieci molestujących inne dzieci itp. Ale jak mówię to można ograniczać, ale nie likwidować do zera. Nie zgadzam się też z promowaną w książce tezą, że winę za ekscesy seksualne w ośrodku ponosiły tylko i wyłącznie siostry. Owszem one były skrajnie niekompetentne, ośrodek był potwornie źle zarządzany i przez ich nieudolność problem się nawarstwiał do rozmiarów większych niż w dobrze zarządzanym domu dziecka, ale gdyby nawet ośrodek działał idealnie, to i tak raz na jakiś czas takie rzeczy by się działy. Bo tak jest. Moim zdaniem taka stronniczość i ukazanie ośrodka w oderwaniu od realiów, jakie panują powszechnie w takich placówkach to spory minus.
A pisanie, że siostry wychowały gwałcicieli, pedofili i morderców to lekka przesada. Gwałciciele i mordercy w Polsce to dzieci z melin w 95 %, a w domach dziecka nie ma dzieci spoza melin. Każdy dom dziecka, nawet najlepiej zarządzany takie osoby zatem "produkuje". Tak jest w Polsce, USA i wszędzie na świecie. Taka myśl uwłacza reportażowi i dowodzi nie orientowanie się w ogólnej sytuacji ośrodków na świecie i ich wychowanków.
Niestety mimo najlepszych chęci personelu na "ludzi" wychodzi tylko drobna garstka wychowanków domów dziecka, zwłaszcza chłopaków, którzy trafili na dobre żony. Tragedią jest też, gdy wychowanek zaczyna w dorosłym życiu iść w dobrą stronę, kończy np. jakieś studia, znajduje pracę, a potem jest jakieś tąpnięcie, depresja i człowiek ląduje w melinie uzależniony i tak umiera. To są bardzo trudne sprawy, które mnie w swoim czasie przygniatały i po dwóch latach musiałam się od nich oddalić. To jest tragedia życiowa tych ludzi, ale mówienie, że dzieci z ośrodka byłyby aniołami, a to że teraz gwałcą i zabijają to tylko efekt warunków w domu s. Bernadetty uwłacza rzetelności dziennikarskiej.
Nie podoba mi się też to, że reklamy książek, artykuły prasowe itp. zdają się sugerować, że dzieci były gwałcone przez siostry. Tego nie było i koniec. To manipulacja. Molestowanie dotyczyło zachowań, jakie nocą działy się w zamkniętych pokojach pomiędzy wychowankami.
Kolejny minus to tytuł. Wybierając tytuł w książce o zakonnicy trochę można liznąć teologii albo zapytać np. jakiegoś księdza, czy ma on sens. Nie ma pytania, czy Bóg coś komuś wybaczy. Nie ma grzechu, którego Bóg nie wybaczy, co jasno wynika z Pisma Św., choćby człowiek był seryjnym mordercą i gwałcicielem. Zresztą jedyną osobą kanonizowaną przez Jezusa, której sam Bóg zapowiedział niebo bez dnia czyśćca był zabójca. Problem tylko taki, że aby Bóg wybaczył grzesznik musi swoją winę uznać przed sobą i Bogiem, zrozumieć i do szpiku kości żałować. I to dotyczy tak samo obgadania sąsiadki, zaszkodzenia komuś złośliwie w pracy jak i zabójstwa. Nie ma grzechu, którego Bóg nie wybacza poza powyższym brakiem żalu i brakiem samokrytyki. Zresztą samo słowo "wybaczy" jest błędne. Bóg nie wybacza mordercy, gdy ten całym sercem i każdą komórką żałuje, ale radośnie wybiega mu na przeciw mówiąc czekałem na ciebie, czyli zachowuje się jak ojciec syna marnotrawnego.
W związku z tymi ostatnimi uwagami odcinam 1,5 gwiazdki z 8 gwiazdek, które w tej kategorii stanowią maksymalną ocenę według moich kryteriów i wychodzi 6,5 *.
Sięgając po tę książkę obawiałam się, że znowu trafię na okaz nierzetelności dziennikarskiej na skalę "Zakonnice odchodzą po cichu" Marty Abramowicz, jednak muszę podkreślić, że Kopińska to całkowicie inna klasa dziennikarstwa. W "Czy Bóg wybaczy ..." temat został przedstawiony z wielu stron i opisany świetnym językiem. Pióro autorki jest lekkie, sprawne. Do tego widać, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-18
Nienawidzę nienawiści
George Mallory, który w 1924 r. zginął podczas próby wejścia na Mount Everest jest dla Anglików bohaterem narodowym. I tej chwale niczego nie ujmuje fakt, że po pierwszej nieudanej wyprawie na najwyższą górę świata jeździł po USA z tournee reklamowanym plakatami według których jego wyprawa była ... uwieńczona sukcesem. Sprawę wytłumaczono tym, że jakiś przedsiębiorca trochę okłamał. I w pełni zgadzam się z Anglikami, bo czasem życie pisze scenariusze poza nami, a ci najwięksi podróżnicy dają z siebie bardzo dużo i to czy wyprawa była dokładnie taka jak się mówi czy nieco inna bywa w świetle innych osiągnięć drugorzędne (czasem więcej przeciwieństw musiał pokonać ten, który przegrał niż ten, który wygrał).
Podobnie nasz Kapuściński. Jeździł? Jeździł! A że nie dokładnie tak jak pisał, to co to mnie w sumie obchodzi, skoro jego książki są świetne? Nikt nie zaprzeczy, ze Kapuściński znał Afrykę, jeździł po niej, wgryzał się w nią i nią żył. I to z jego książek przebija. Reszta jest nie ważna. (W zakresie Kapuścińskiego jedna uwaga - uważam jego dzieła za świetne ale poza "Cesarzem", który jest sprzeczny z WSZYSTKIMI opracowaniami historycznymi a zgodny jedynie z doktryną radziecką, mimo czego przedarł się do opinii i zafałszował historię).
Są jednak ludzie, podróżnicy polscy, którzy mają zamiłowanie do prawdy. I to tak szalone, obłędne, że kiedy jeden z nich jest wpisany do księgi rekordów Guinnessa, to mimo braku funduszy zbierają się, za ostatnie pieniądze jadą do dżungli amazońskiej, odnajdują Indianina, który był przewodnikiem polskiego rekordzisty, robią śledztwo, wyciągają z Indianina zeznania obciążające, że Polak oszukał, bo 10 km był ciągnięty, a sam nie wiosłował i zaczynają proces usunięcia rekordu z księgi.
Czasem myślę, że gdyby niektórzy Polacy ten nadludzki wysiłek, jaki wkładają w szkodzenie innym przekuli w wysiłek twórczy, to bylibyśmy drugą Japonią. Ja uważam to co zrobili polscy podróżnicy z M. Gienieczko za obrzydliwe i wyryłam sobie w pamięci listę tych, którzy najbardziej darli się, pisali, szkalowali jako osoby, które będę czytelniczo unikać. Obrzydliwość!
Tak więc po rozprawieniu się z wrogami autora przechodzę do treści - książka rewelacyjna w czytaniu! Gienieczko umie zainteresować, a przede wszystkim czyni tematem, to co najbardziej kocham w książkach tego typu: mróz, ekstremalne pokonywanie siebie, wyzwania. Jest tak zimno, że człowiek czytając zgrzyta zębami. Nie ma przegadania i brak tu czegoś, czego nienawidzę w książkach o Rosji - wchodzenia w całą tą rosyjską depresję. Jak ja nie znoszę tego pławienia się opowieściach alkoholików, samotnych matek i całego tego bezsensu! A 99 % polskich książek o Syberii idzie w tą nutę. Dlatego Gienieczko to jedyny chyba autor piszący o północy w sposób, który trawię. Z powyższych względów z pewnością sięgnę jeszcze nie raz po autora w odróżnieniu od jego wrogów, którzy zamiast jechać na Syberię i napisać coś takiego zdychają z zazdrości i spłukują się na udowadnianie nieścisłości. A zazdrościć jest czego, ponieważ poza przygodami życia autor istotnie umie pozyskać wielkie środki na wyprawy i dobrze się sprzedać. Tyle, że ja ciesze się jeżeli ktoś ma takie umiejętności, więc to postrzegam tylko na plus. Książkę zdecydowanie polecam.
Nienawidzę nienawiści
George Mallory, który w 1924 r. zginął podczas próby wejścia na Mount Everest jest dla Anglików bohaterem narodowym. I tej chwale niczego nie ujmuje fakt, że po pierwszej nieudanej wyprawie na najwyższą górę świata jeździł po USA z tournee reklamowanym plakatami według których jego wyprawa była ... uwieńczona sukcesem. Sprawę wytłumaczono tym, że jakiś...
2019-04-04
PASJONUJĄCY TEMAT + DOBRY WARSZTAT AUTORÓW + RZETELNOŚĆ DZIENNIKARSKA = MOJA WIELKA PRZYJEMNOŚĆ CZYTANIA
Biografia Kukuczki stanowi moim zdaniem opis życia klinicznego przykładu uzależnienia od adrenaliny. Ludzie ginęli przy nim jak muchy, a on szedł i szedł. W końcu dostał to, do czego praktycznie rzecz biorąc ślepo dążył i co przy takim nagromadzeniu sytuacji niebezpiecznych było oczywiste i umarł gdzieś tam wśród chmur w Himalajach w bardzo zresztą dziwnych okolicznościach.
Życie Kukuczki odmalowane zostało na kartach książki bardzo ciekawie i rzetelnie. Nie jest to ani laurka ani krytyka, postać zarysowana została wieloaspektowo, kolorowo, prawdziwie. Weźmy na przykład relacje z żoną. Pokazano człowieka, którego nigdy nie było w domu, z którym nie można było nawet jeden raz wyjechać na wakacje. Ale z drugiej strony wyłania się kobieta, której to od początku pasowało i twierdzi, że była szczęśliwa. Wiedziała, że nie może stawiać sprawy na ostrzu noża, więc nie powiedziała nigdy ja albo góry, albowiem od poznania się wiedziała, że on wybrałby góry. Skoro im to pasowało to trudno, żebym ja mogła mieć do tego uwagi, no bo na jakiej niby podstawie? Z drugiej strony mamy osobę religijną, wierną, która bez jakiejkolwiek zwłoki, po wyprawach, wracała do żony, nawet kosztem gniewu współtowarzyszy podróży. Mamy też osobę, która przegrała w wyścigu zdobywania ośmiotysięczników, ponieważ chciała być przy żonie w czasie porodu. Widzimy też człowieka bezkompromisowego, wybierającego zawsze cięższe osiągnięcia, dla którego nie liczyło się to aby wejść, zaliczyć i odcinać kupony, ale żeby wejść w trudnym stylu, niezdobytą ścianą, w zimowej porze itp.
Ważne dla mnie jest to, że książka napisana jest bardzo dobrze. Trzyma w napięciu, jest ciekawa, ale ponadto stanowi też owoc rzetelnej pracy - choćby na poziomie zbierania materiałów. Autorzy dotarli do starych tekstów, pamiętników, do wielu źródeł osobowych (rodziny, przyjaciół, wrogów, rywali). Spisali się - moim zdaniem - na piątkę.
Dodatkowej wartości i smaku książce dodają fascynujące wątki PRL-owskie. Cudownie mi było czytać o powojennych wyprawach w polskie góry, realiach w ówczesnych zakładach pracy, przemycie na granicach, imprezach, dorabianiu himalaistów na pracach wysokościowych, o wyposażeniu uczestników wypraw, stosunkach w PRL-owskim świecie himalaistów itp.
Pozycja z pewnością warta przeczytania.
PASJONUJĄCY TEMAT + DOBRY WARSZTAT AUTORÓW + RZETELNOŚĆ DZIENNIKARSKA = MOJA WIELKA PRZYJEMNOŚĆ CZYTANIA
Biografia Kukuczki stanowi moim zdaniem opis życia klinicznego przykładu uzależnienia od adrenaliny. Ludzie ginęli przy nim jak muchy, a on szedł i szedł. W końcu dostał to, do czego praktycznie rzecz biorąc ślepo dążył i co przy takim nagromadzeniu sytuacji...
2019-03-08
Myślę, że Anna Czerwińska mogłaby udzielać korepetycji z pisania książek podróżniczych wielu współczesnym autorom. Od 50 strony "Nanga Parbat góra o złej sławie" po prostu nie mogłam odłożyć; wciągnęła mnie jak kryminał, podniosła ciśnienie, rozbudziła i pochłonęła. Nie ma tu przegadania, pustych stron. Każde zdanie ma sens. Świetne opisy przyrody, relacji międzyludzkich w połączeniu w prostym, jasnym językiem powodują, że nawet ktoś, kto nie ma pojęcia o górach jasno i wyraźnie widzi każdy szczegół wyprawy. Dawno nie czytałam osoby, która umie sprawnie opisywać świat.
Tę książkę można wykładać na kursach pisania, zestawiając ją np. z Dziennikami Kamińskiego (skądinąd fantastycznego podróżnika). W Dziennikach Kamińskiego (które ostatnio przerwałam w połowie) mamy kilkaset stron według tej samej matrycy: dziś wstałem o godzinie, zjadłem x, po drodze szczeliny, wiatr, odmroziłem policzek, zimno, w czasie przerwy rozmawialiśmy o literaturze. Sto, sto pięćdziesiąt jednobrzmiących takich stron można przeczytać, ale 200, 300 to dla mnie strata czasu. Anna Czerwińska z kolei ma jakiś zamysł na całość, poza opisem wyprawy, jest umiejętność budowania napięcia, a nawet ciekawe przerwania chronologii i zabawa z retrospekcjami. Na deser ładnie opisane stosunki międzyludzkie, poprawny, arcy-plastyczny język i masa innych atrakcji. Te dwa przykłady pokazują, że nie wystarczy wyjechać, dokonać osiągnięcia, a potem to opisać, trzeba mieć jakiś pomysł na książkę i warsztat, a Anna Czerwińska udowodniła, że ona tymi środkami biegle włada.
Dziś od rana czytam o autorce i wydaje mi się niesamowicie ciekawym człowiekiem. Anna Czerwińska z zawodu jest doktorem nauk farmaceutycznych, lecz od wielu lat nie pracuje w swoim zawodzie – porzuciła go dla gór, które są jej największą pasją. Wejściem na Everest w 2000 roku skompletowała Koronę Ziemi jako drugi Polak po Leszku Cichym. W momencie wejścia na Everest była najstarszą kobietą, która stanęła na tym szczycie.
Przeczytałam dziś kilka wywiadów z nią i we wszystkich urzeka. Mówi tak jak pisze: ciekawie, krótko i na temat ale bardzo mądrze. Jej wnioski są logiczne. Nade wszystko zaś widać z jej słów do dziś wielką pokorę i miłość do gór.
Książka kończy się posłowiem na temat dalszych losów członków wyprawy. Większość umarła w górach, nasza Anna Czerwińska żyje do dziś i trzyma się znakomicie. Czy to doświadczenie i rozsądek czy szczęście? Pewnie wszystko po trochu.
Książkę bardzo serdecznie polecam każdemu, nawet osobom całkowicie niezainteresowanym wspinaczką wysokogórską.
Myślę, że Anna Czerwińska mogłaby udzielać korepetycji z pisania książek podróżniczych wielu współczesnym autorom. Od 50 strony "Nanga Parbat góra o złej sławie" po prostu nie mogłam odłożyć; wciągnęła mnie jak kryminał, podniosła ciśnienie, rozbudziła i pochłonęła. Nie ma tu przegadania, pustych stron. Każde zdanie ma sens. Świetne opisy przyrody, relacji międzyludzkich w...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-10-26
Uzależniająca i przeczytana na raz. Po jej zakończeniu jak narkoman odłożyłam życie na bok, załatwiłam sobie błyskawicznie kolejny tom i czytałam dalej. Po prostu nie dało rady żyć bez poznania kontynuacji.
Na marginesie zakończenie "Przewieszenia" to draństwo. Nic się nie wyjaśniło, a tak zostało poprowadzone, że po prostu żyć się nie dało bez myślenia co będzie dalej. Niesamowite, jak autor wpłynął na moją psychikę. Przecież ta książka to tylko wymysł wyobraźni... To się nazywa sztuka zainteresowania czytelnika. Brawo R. Mróz!
Moim zdaniem seria z Forstem dużo lepsza od Chyłki. Bardziej dopracowana, wciągająca i zaskakująca. W Chyłkach, które czytałam, moim zdaniem, intryga była utkana kilka poziomów niżej. W dodatku pojawiały się elementy, które mnie wkurzały. Tu nic mnie praktycznie nie drażniło, natomiast prowadzenie akcji było moim zdaniem genialne.
Po ostatniej stronie uważałam "Przewieszenie" za najlepszy polski kryminał, jaki czytałam - przy czym ta uwaga była aktualna tylko jeden dzień to znaczy do .... zakończenia kolejnego tomu, ale o tym później.
Uzależniająca i przeczytana na raz. Po jej zakończeniu jak narkoman odłożyłam życie na bok, załatwiłam sobie błyskawicznie kolejny tom i czytałam dalej. Po prostu nie dało rady żyć bez poznania kontynuacji.
Na marginesie zakończenie "Przewieszenia" to draństwo. Nic się nie wyjaśniło, a tak zostało poprowadzone, że po prostu żyć się nie dało bez myślenia co będzie dalej....
2020-10-26
Myślałam, że jestem rozsądnym człowiekiem, ale to jak podziałała na mnie ta książka dowodzi czegoś innego. Pomijając inne rzeczy, odwołałam dziś korepetycje z języka tylko po to, żeby móc czytać. Normalnie jak narkoman. Nie byłam w stanie przestać. Dobrze, że się skończyło i mogę wrócić do normalnego życia.
Moim zdaniem to najlepszy polski kryminał, jaki czytałam. Prowadzenie akcji, intryga kryminalna i rozwiązanie zagadki rewelacyjne. Brawa dla autora, że do tego stopnia wciągnął mnie w świat swojej wyobraźni.
Daję 8 *, ponieważ 10 mają tylko 2 książki, a żeby dostać 9 * trzeba napisać książkę, która jest adresowana do mnie. Z żadną książek Mroza się nie utożsamiam. Do tego trochę męczył mnie dydaktyczny ton nauczyciela, który uczy dzieci, że uchodźcy są wspaniałymi, wykształconymi ludźmi, jacy nas ubogacą. Nie chodzi o to, czy zgadzam się z tym, czy nie ale o to, że forma tego moralizatorstwa nie za bardzo mi odpowiadała, tak, że w końcu przewijałam całe strony na ten temat bez czytania.
Myślałam, że jestem rozsądnym człowiekiem, ale to jak podziałała na mnie ta książka dowodzi czegoś innego. Pomijając inne rzeczy, odwołałam dziś korepetycje z języka tylko po to, żeby móc czytać. Normalnie jak narkoman. Nie byłam w stanie przestać. Dobrze, że się skończyło i mogę wrócić do normalnego życia.
Moim zdaniem to najlepszy polski kryminał, jaki czytałam....
2020-10-29
Moim zdaniem "Deniwelacja" jest o jeden poziom gorsza od "Przewieszenia" i 1,5 gwiazdki słabsza niż rewelacyjny "Trawers". Co prawda wciąż bardzo przyjemnie się czyta, ale za dużo tu powtórzeń i powieleń z poprzednich tomów. Za łatwo też udają się pewne rzeczy. Autor troszkę idzie na skróty i nie dopracowuje akcji tak jak w poprzednich tomach.
Na plus rozdziały z nieprzeźroczystym narratorem i retrospekcje. Z tym, że te formalne smaczki nie są jeszcze u Mroza tak dopracowane, aby uwodziły czytelnika. Wydaje mi się, że autor jest świetnym pisarzem, który umie mnie wciągać bez reszty w świat swojej wyobraźni i jest bajecznie łatwy w odbiorze, jednak, aby skonstruować rewelacyjną książkę ze smaczkami formalnymi trzeba by się bardziej postarać: zatrzymać na dłużej, bardziej przemyśleć. Jak dla mnie szczytem autora jest "Trawers". A może 3 książki Mroza w 3 dni spowodowały lekki przesyt i stąd moja niższa ocena?
Moim zdaniem "Deniwelacja" jest o jeden poziom gorsza od "Przewieszenia" i 1,5 gwiazdki słabsza niż rewelacyjny "Trawers". Co prawda wciąż bardzo przyjemnie się czyta, ale za dużo tu powtórzeń i powieleń z poprzednich tomów. Za łatwo też udają się pewne rzeczy. Autor troszkę idzie na skróty i nie dopracowuje akcji tak jak w poprzednich tomach.
Na plus rozdziały z...
2020-10-31
Bardzo przyjemna w odbiorze, napisana super przystępnym językiem i ładnie wydana gawęda o pierwszych Piastach (od początku do 1138 r.).
To pierwsza przeczytana przeze mnie książka Sławomira Kopra i na pewno nie ostatnia. Wiem jedno - autor ma talent do opowiadania historii. Nie każdy jest w stanie pisać tak interesująco!
Spotkałam się z porównaniem S. Kopra z I. Kienzler. Fakt, że i jedno i drugie pisze tak, że ich książki połyka się na raz, jednak na tym podobieństwa się kończą. Kienzler łapie czytelnika na skandale, przygody łóżkowe itp. Jej pisarstwo można porównać troszkę do prasy typu "Fakt" itp. S. Koper nie sprzedaje żadnych sensacji, unika pikanterii, jest bardzo wyważony i teoretycznie opowiada normalne, znane fakty, ale z taką niesamowitą łatwością, prostotą i klasą, że czyta się i czyta, aż nagle książka się kończy.
Wydanie "Śladami..." przypomina troszkę podręcznik: ważne rzeczy ujęty w ramki, wyciągnięte z tekstu, dużo ilustracji.
Na okładce figuruje zapis "gawędy o historii Polski" i to dobre określenie. Autor jeździ z synkiem po Polsce i na tle oglądanych miejsc i zabytków gawędzi o historii, a że często kwestionuje powszechne przekłamania, to chłopiec się burzy i dopytuje. Według mnie taka forma świetnie wyszła autorowi.
Duży plus za zdjęcia i opisy miejsc, w których rozgrywała się opowiadana historia, a również za opisy dzisiejszych atrakcji turystycznych, jakie można w tych miejscach spotkać.
Mi się podobało i na pewno sięgnę jeszcze po tego autora. Przy czym ci, którzy zastanawiają się nad przeczytaniem tej książeczki powinni wiedzieć, że siła tego dzieła nie tkwi w super odkrywczych tezach, czy przekazaniu nieznanych faktów, ale w bajecznie przyjemnym sposobie pisania, czy raczej gawędzenia o historii. Książka dobra też dla młodszych czytelników.
Bardzo przyjemna w odbiorze, napisana super przystępnym językiem i ładnie wydana gawęda o pierwszych Piastach (od początku do 1138 r.).
To pierwsza przeczytana przeze mnie książka Sławomira Kopra i na pewno nie ostatnia. Wiem jedno - autor ma talent do opowiadania historii. Nie każdy jest w stanie pisać tak interesująco!
Spotkałam się z porównaniem S. Kopra z I. Kienzler....
2020-09-21
Jakież ta książka ma okropne opinie! Sądząc po wrażeniach czytelników LC po prostu dno i 7 metrów mułu! Tyle, że mi w tym bagnie cudownie się pławić i nie mam z tego tytułu najmniejszych wyrzutów sumienia. Do tego moich upodobań całkowicie się nie wstydzę.
Wiele razy pisałam, że książka dla mnie to rozrywka, ma się szybko czytać i dawać mi przyjemność. I w publikacjach Iwony Kienzler wszystko to znajduję.
Ciężko ustosunkować się do wszystkich zarzutów i odeprzeć wszystkie kamienie, jakie lecą w stronę tej biednej książki, ponieważ by mi to zajęło miesiąc, a i tak nikt tego nie przeczyta.
Powiem tylko tyle, że innym okiem patrzę na dzieła poważanych historyków, a innym okiem na zwykłego pasjonata historii, którego głównym atutem jest popularyzacja historii. Autorka sama o sobie mówi, że ciekawostki lubiła, ale daty i suche fakty ją w szkole śmiertelnie nudziły. I takie jest pisarstwo I. Kienzler: zero nudów, minimum rozwleczonych faktów, mnóstwo ciekawostek. Jej publikacje są tak łatwe i pociągające, że znikają z półek w Biedronce szybciej niż ciepłe bułeczki- widziałam na własne oczy!!! I to cenię. Sądzę, że jej książki niosą wiele pożytku, uczą historii ludzi, którzy w innym przypadku nigdy po książkę historyczną by nie sięgnęli. I to jest to, za co cenię autorkę i dodałam ją do ulubionych. Nie przekreśla tego nieścisłość w zakresie żartu o błaźnie ściętym kiełbasą.
Oceniający wołają też o pomstę do nieba, że autorka w bibliografii podaje linki do artykułów w Internecie. Po pierwsze z opinii wydawało mi się, że były to jedyne źródła, na jakich oparto publikację. Otóż nie. Źródła z Internetu były dodatkiem. Z tym Internetem to zresztą jest tak, że jak pisałam pracę magisterską, to powoływanie linków z Internetu było traktowane jako błąd. Już wtedy jednak znałam dr. hab. z zakresu ekonomii, który dużo korzystał z artykułów anglojęzycznych. Obecnie sporządzając pisma w mojej pracy zawodowej z zasady nie przywołuję jako źródeł linków z Internetu, choć zdarza mi się wyjątkowo sięgać i po takie źródła. Nie mówię tu o jakiś durnych artykułach. Jednak czasem z różnych dziedzin wiedzy można znaleźć w Internecie coś, czego gdzieś indziej nie ma: np. starą książkę w PDF, której nie wiadomo gdzie szukać, albo jakiś artykuł anglojęzyczny, gdzie znajdują się pożądane, nie dostępne treści. Dlatego ja nie rozdzielam szat, jak zobaczę w bibliografii link do jakiegoś artykułu w Internecie. Tym bardziej, że, jak wspomniałam, jest to tylko jakiś dodatek.
Druga rzecz to krytyka za tytuły: autorka wielokrotnie wypowiadała się w tym temacie m.in. w wywiadzie dla Granice.pl. W tym zakresie oddaję głos I. Kienzler, która powiedziała, że: "„podkręcone”, tytuły są z reguły dziełem speców od marketingu w danym wydawnictwie. Książka jest obecnie towarem podlegającym takim samym regułom, jak każdy inny i aby ją dobrze sprzedać, trzeba ją odpowiednio zareklamować. A taki mocny tytuł czasami wystarczy, by dana pozycja wyróżniała się na półce w księgarni i aby potencjalny czytelnik wziął ją do ręki, przejrzał, zainteresował się i ją kupił. Przyznam się, że czasami, niestety, dostaje mi się po uszach za te tytuły. Tak było chociażby w przypadku biografii Marii Konopnickiej, zatytułowanej Rozwydrzona bezbożnica, przy czym akurat ten tytuł był moim pomysłem (nota bene zaczerpnęłam go z artykułu z… prasy katolickiej końca XIX wieku atakującego poetkę za jej nieprawomyślność), czy innej publikacji Maria Skłodowska-Curie – złodziejka mężów (tym razem inspiracją był autentyczny tytuł z francuskiej prasy). A jeżeli chodzi o owe sensacyjne fakty z życia opisywanych przeze mnie postaci, to szczerze mówiąc, wcale ich nie szukam i nie zawsze skupiam się tylko na nich, aczkolwiek uwypuklenie takiego sensacyjnego aspektu z życia opisywanych przeze mnie osób to też sposób na zaciekawienie czytelnika, przekonanie go, że dany człowiek był nie tylko postacią ze spiżu, której podobizny spoglądają na nas z pomników."
Jednym słowem mi się podoba i powzięłam mocne postanowienie przeczytania większej ilości książek I. Kienzler.
Uzasadnienie oceny: jak napisałam w profilu, ocenę genialnych książek zaczynam od 8 *. Tyle miała książka I. Kienzler o Zygmuncie Auguście. Tutaj muszę dać mniej, ponieważ przedmiotowa publikacja jako zbiór ciekawostek z życia wszystkich władców siłą rzeczy nie wciągała tak jak książka o życiu jednego, ciekawego władcy. Nie jest to zarzut: są książki takie i inne. Mi jednak mimo, że się podobało, to poprzednia książka przypadła znacznie bardziej do gustu i w porównaniu tych dwóch odcinam 2 gwiazdki.
Jakież ta książka ma okropne opinie! Sądząc po wrażeniach czytelników LC po prostu dno i 7 metrów mułu! Tyle, że mi w tym bagnie cudownie się pławić i nie mam z tego tytułu najmniejszych wyrzutów sumienia. Do tego moich upodobań całkowicie się nie wstydzę.
Wiele razy pisałam, że książka dla mnie to rozrywka, ma się szybko czytać i dawać mi przyjemność. I w publikacjach...
2020-09-17
Nigdy nie zrozumiem kto wymyślił nazywanie Chmielewskiej polską Agatą Christie. Co prawda nasza polska autorka zawsze odżegnywała się od tego określenia, mówiąc w wywiadzie dla Gazety Wyborczej: „- Gdzie mi w ogóle do Agaty Christie! W intrydze kryminalnej do pięt jej nie sięgam, do połowy zelówek! (...) Od początku różniłam się od niej tym właśnie elementem zasadniczym, intrygą kryminalną, możliwe że traktowaną przeze mnie nieco po macoszemu, nad czym bolałam i boleję głęboko.”
We "Wszystko czerwone" przynajmniej jest jakiś trup, więc może to i kryminał od siedmiu boleści, ale jak uroczo ocenia sama Chmielewska intrygi kryminalnej nie ma żadnej.
W zamian jest opis spotkania przyjaciółek i kolegów. Z tym tylko, że to całe towarzystwo całkowicie nie w moim stylu. W życiu realnym w takim otoczeniu umęczyłabym się śmiertelnie albo uciekła drugiego dnia.
Jedyną wielką zaletą jest fantastyczny, zabawny język i łatwość pisania autorki. Książka otwiera się zabawnym, prostym dialogiem, a potem strony jakoś same się przewijają. Dzięki temu wytrwałam do końca, a w międzyczasie kilkakrotnie głośno się zaśmiałam. W tym zakresie autorka posiada niewątpliwy talent.
Drugi malutki plus za dość dobry zmysł obserwacyjny i uchwycenie pewnych fajnych cech charakteru niektórych postaci.
Ciężko mi ocenić, ponieważ mimo, że kryminał to żaden, a całe towarzystwo działało na mnie jak płachta na byka, to jednak było zabawnie i książka ma jakiś urok.
W każdym razie to chyba ostatnia książka tej autorki, którą czytałam. Dostrzegam w tym pisarstwie zalety, ale po 3 czy 4 pozycjach utwierdziłam się w przekonaniu, że to nie jest literatura dla mnie.
Nigdy nie zrozumiem kto wymyślił nazywanie Chmielewskiej polską Agatą Christie. Co prawda nasza polska autorka zawsze odżegnywała się od tego określenia, mówiąc w wywiadzie dla Gazety Wyborczej: „- Gdzie mi w ogóle do Agaty Christie! W intrydze kryminalnej do pięt jej nie sięgam, do połowy zelówek! (...) Od początku różniłam się od niej tym właśnie elementem zasadniczym,...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-02
Chyba się przeproszę z A. F. Ossendowskim, z którym się pogniewałam po „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. Tymczasem okazało się, że „Wśród czarnych”, książka znacznie słabiej oceniona przez czytelników niż „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”, mi podobała się nieporównywalnie bardziej. Fakt, że uwielbiam czytać o podróżach po Afryce sprzed 100 lat, więc temat ewidentnie jest mój. Kilka rozdziałów moim zdaniem jest rewelacyjnych np. ten o Sudanie francuskim (nie mylić z Sudanem). Sudan Francuski (Mali) ze wspomnień Ossendowskiego to wspaniałe miasta z równymi ulicami, rozwijające się rolnictwo z nowoczesnymi technikami uprawy roślin (stosowanie pługów, nawozów), szkoły dla zdolnych tubylców, w których uczyli się zawodu lekarza, weterynarza, różnych rzemiosł itp., opis domostw wieśniaków, obok których stały zasobne spichlerze z zapasami żywności itp. Wiem, że większość mnie za to zdanie zabije, ale wydaje mi się, że lepiej by im było, gdyby zostali kolonią. Zwłaszcza, że w okresie którego dotyczy relacja z podróży Francuzi traktowali swoją kolonię dość dobrze, a mieszkańców ze względnym szacunkiem. Mam w tym zakresie podobne przemyślenia jak w „Rzece krwi”…
Rewelacyjny moim zdaniem jest też rozdział o prognozach w zakresie odejścia od kolonializmu (zgadza się czas, miejsce i wiele szczegółów). Generalnie spostrzeżenia autora oceniam jako zjadliwe i często słuszne. Nie spełniła się tylko chyba prognoza wyeliminowania głodu ale gdyby nie odejście od kolonializmu możliwe, że słupki by poszły w pożądanym kierunku.
Świetnie czyta się też sam opis podróży. Plusem jest brak fantazjowania i kolorowania, który tak mnie raził w „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”.
Książka mimo, że jest zbiorem odrębnych relacji z podróży po Afryce stanowi spójną, zwartą całość. Czyta się łatwo.
Na minus opisy polowań. Ale tak chyba było, że ludzie w przeszłości byli okrutnymi barbarzyńcami, lubiącymi wszystko mordować. Pamiętam czytane dawno temu opisy, związane z pojawieniem się pierwszego człowieka na Antarktydzie. Jak zobaczył mnóstwo ciekawych ludzi pingwinków, to mordował je aż śnieg zalał się krwią, a Antarktyda zamieniła się w cmentarzysko. Nawet jak człowiek nie potrzebował tyle mięsa, skór i nie wiem czego jeszcze, to zabijał dla zabijania, a martwe zwierzęta marnowały się, zupełnie niewykorzystane. Podobną refleksję miałam podczas zwiedzania pałacu w Łańcucie. Tam też zobaczymy pawilony z afrykańskimi trofeami myśliwskimi. Po jaką cholerę jechać pół świata, żeby wybijać w Afryce zwierzęta, a potem ich martwe szczątki wieszać w budynkach? Dobrze, że te czasy minęły, bo ta obsesja zabijania i mordowania na polowaniach wszystkiego, co się rusza była po prostu obrzydliwa.
Osobiście polecam zwłaszcza tym, którzy lubią opisy podróży w stylu retro z tym, że radzę stosować moją technikę czytania, polegającą na omijaniu stron o polowaniach, które oceniam jako obrzydliwe (jedno tylko mi się podobało – opis jak za polującymi szła cała afrykańska wieś: mężczyźni, kobiety, dzieci z maczetami, nożami itp. a po upolowaniu zwierza myśliwi zostawiali sobie głowę i nogę resztę oddając tubylcom, którzy od razu przystępowali do konsumpcji. Przynajmniej najedli się mięsa, więc był jakiś pożytek).
Moim zdaniem książka na 7,5 *, za polowania odejmuję 1* więc wychodzi 6,5*.
Chyba się przeproszę z A. F. Ossendowskim, z którym się pogniewałam po „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. Tymczasem okazało się, że „Wśród czarnych”, książka znacznie słabiej oceniona przez czytelników niż „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”, mi podobała się nieporównywalnie bardziej. Fakt, że uwielbiam czytać o podróżach po Afryce sprzed 100 lat, więc temat ewidentnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-28
Nie dotarłam jeszcze do "Pamiętników" Beniowskiego, ale w międzyczasie znalazłam ich dobre, archaiczne opracowanie, które samo w sobie stanowi całkiem wartościową lekturę.
Zachęcam do zapoznania się z dziełem Bukowieckiej. Ona sama nazywa swoją książkę streszczeniem. Ostatnie polskie wydanie pamiętników liczy 620 stron, a opiniowana lektura 447. Główna cześć książki to dosłowne cytaty. Autorka przez całe strony oddaje głos Beniowskiemu i najważniejsze wydarzenia opisuje jego własnymi słowami. Sygnalizuje kwestie, które pomija np. dane geograficzne, sporo tłumaczy, trochę moralizuje w starodawnym, uroczym stylu. Bukowiecka wydała swoje streszczenie w 1910 r. stąd archaiczny język. Książka przesycona jest patriotyzmem w starodawnym wydaniu.
Ogólnie całość wyszła bardzo smaczna. Czyta się szybko, przyjemnie, książka trzyma w napięciu.
Minus - Beniowski trochę za bardzo pokolorowany i przesłodzony - aż nieco mdli od tego cukru.
Z pewnością wiem też po tej lekturze, że "Pamiętniki" przeczytać po prostu trzeba, ponieważ już ze streszczenia wyłania się niesamowity człowiek, przewyższający swoją epokę inteligencją i szlachetnością. Ktoś kto w czasach kolonialnych miał podejście do ludów wyspiarskich pełne szacunku i miłości. Prawdziwy romantyczny bohater. Rozumiem czemu zachwycał Słowackiego, Konopnicką i szereg innych autorów.
Nie dotarłam jeszcze do "Pamiętników" Beniowskiego, ale w międzyczasie znalazłam ich dobre, archaiczne opracowanie, które samo w sobie stanowi całkiem wartościową lekturę.
Zachęcam do zapoznania się z dziełem Bukowieckiej. Ona sama nazywa swoją książkę streszczeniem. Ostatnie polskie wydanie pamiętników liczy 620 stron, a opiniowana lektura 447. Główna cześć książki to...
2020-08-17
Czuję się zobowiązana do obrony tej książki. Większość czytelników zarzuca nierzetelność, oparcie tekstu na plotkach, rozmowie z jednym tylko człowiekiem, który w dodatku niewiele widział itp.
Moja odpowiedź brzmi: jasne, powinien szukać danych o zbrodniach w Arabii Saudyjskiej w oficjalnych dokumentach państwowych, w rozmowach ze sprawcami albo z innych źródeł. TYLKO, ŻE TO JEST MOŻLIWE W NORMALNYM KRAJU ALE NIE TAM. Autor znalazł człowieka, który dużo wiedział i tuż przed śmiercią podzielił się swoją wiedzą. Zaufał mu i opisał jego przekaz. Mógł uznać, że to za mało, tyle że idąc tym tropem o tym wymiarze życia saudyjskich książąt nigdy nie powstałaby żadna książka. Dlatego ja to kupuję.
Dla mnie subiektywnie książka dobra, łatwa w odbiorze i zajmująco napisana.
A na marginesie od kilku lat jak poznałam mojego męża jeździmy zimą do krajów arabskich: Emiraty, Oman, Jordania itp. Od lutego 2020 jedno z moich najbardziej ulubionych miejsc na świcie to Dubaj. I zawsze mnie zastanawia ryzyko jakie ponoszą ci ludzie. Dziewczyny w państwie arabskim wchodzące do dyskoteki zakryte po oczy i wychodzące z toalety w dżinsach i obcisłych bluzkach? Albo panienki, które w kraju, gdzie grasuje policja religijna jeżdżą na przejażdżki nad morze z obcym chłopakiem? Zawsze się zastanawiałam co za głupota pcha ludzi w takie ryzyko? Jak się żyje w pewnych schematach, to albo się je respektuje albo nie i ponosi konsekwencje. Jak się w Polsce zabija człowieka, to można założyć, że się trafi do więzienia; tam jak się straci dziewictwo przed ślubem, to się umrze - takie są zasady. Nie oceniam czy to dobre czy złe. Nie chodzi mi tu oczywiście o przykłady z książki, ponieważ pewnych zachowań nic nie usprawiedliwia, jednak z moich własnych obserwacji wynika, że wiele dziewczyn ponosi karę za swoją mrożącą krew w żyłach głupotę i nieroztropność. Dodam, że mam bardzo dobrego znajomego, którego ktoś z rodziny wyszedł za szejka i zamknął się w klatce bez swobód. Uważa, że ma wspaniałe życie, o jakim w Polsce można pomarzyć. Taki wybór - coś za coś. I wcale nie przeżywa, że czegoś mu brakuje. Ja osobiście na pewno bym się nie zdecydowała na taki związek ale każdy, a przynajmniej większość z nas jest panem swojego losu i jest odpowiedzialna za swoje decyzje. Piszę to po to, żeby zauważyć, że życie nie jest zawsze tak jednowymiarowe jak w tej książce.
I proszę się nie bulwersować moimi poglądami - zawsze pisałam, ze moje opinie są skrajnie subiektywne :).
Czuję się zobowiązana do obrony tej książki. Większość czytelników zarzuca nierzetelność, oparcie tekstu na plotkach, rozmowie z jednym tylko człowiekiem, który w dodatku niewiele widział itp.
Moja odpowiedź brzmi: jasne, powinien szukać danych o zbrodniach w Arabii Saudyjskiej w oficjalnych dokumentach państwowych, w rozmowach ze sprawcami albo z innych źródeł. TYLKO, ŻE...
2020-08-10
ZASKAKUJĄCE CUDEŃKO HISTORYCZNE ZA 9 ZŁ Z BIEDRONKI
Od zawsze lubiłam historię i w szkole często sięgałam po książki historyczne, ale w latach mojego liceum i szkoły podstawowej, a zatem kiedy czytałam tego typu literaturę, chyba nie było pozycji takiej jak ta. Takiej jak ta, czyli tak zajmującej, tak pasjonującej i do tego tak łatwej w odbiorze. Książeczkę kupiłam w Biedronce za 9 zł i od niechcenia otworzyłam, żeby przeczytać jedną stronę, zorientować się mniej więcej w temacie i odłożyć aż skończę zaczęte rzeczy. Niestety po jednej kartce nie dało rady odłożyć przez cały dzień, a zatem do ostatniej strony. Wciąga bowiem to cudeńko jak ruchome bagna.
Nie kojarzyłam wcześniej autorki ale po lekturze sądzę, że jest to osoba, która urodziła się po to, by pisać, ponieważ ma niesamowity talent, lekkie pióro i umiejętność pochłonięcia bez reszty uwagi czytelnika. Zresztą teraz widzę, że w każdej opinii pojawia się uwaga o łatwości czytania, czyli to chyba powszechna opinia czytelników. To jest sztuka tak pasjonująco pisać o historii. I to pisać nie fabularyzowaną powieść historyczną ale normalną książkę historyczną. Moje uznanie za wyważenie, proporcje, brak jakiegokolwiek przegadania tematu i stworzenie czegoś tak pasjonującego!
Chyba po latach wrócę do książek historycznych, a na pewno do lektur autorstwa ocenianego właśnie cudeńka.
Na marginesie dziś od rana znów pognałam do Biedronki, skoro można tam upolować TAKIE książki i zauważyłam, że w kraju, w którym podobno nikt nie czyta nie było już tych książek, na które patrzyłam w zeszłym tygodniu, były inne. Wszystkie rozkupione i to w małej wsi na Dolnym Śląsku, pozbawionej turystów, pół godziny od gór. To pokazuje, że ludzie kupują książki o ile są łatwo dostępnej i tanie (wszystkie po 9 ,99 zł). Nie chcę uprawiać reklamy ale wydaje mi się, że ten dyskont spełnia całkiem ładne zadanie w propagowaniu czytelnictwa.
ZASKAKUJĄCE CUDEŃKO HISTORYCZNE ZA 9 ZŁ Z BIEDRONKI
Od zawsze lubiłam historię i w szkole często sięgałam po książki historyczne, ale w latach mojego liceum i szkoły podstawowej, a zatem kiedy czytałam tego typu literaturę, chyba nie było pozycji takiej jak ta. Takiej jak ta, czyli tak zajmującej, tak pasjonującej i do tego tak łatwej w odbiorze. Książeczkę kupiłam w...
2020-04-08
Gdybym była robotem zaprogramowanym tak, żeby ocenić tę książkę według ważnych dla mnie kryteriów, to ocena by była niższa, a teraz zaczęłabym wywlekać na światło dzienne różne wady. Tyle, że nie jestem robotem. Jeżeli mimo wad coś mi się podoba i sprawia przyjemność, to niecelową jest krytyka.
Na pewno mogę jasno powiedzieć, że warto było czytać, wzruszyć się i oderwać na chwilę od świata. Natomiast szkoda, że ta przygoda była tak krótka, niektóre kwestie nie poruszone, inne liźnięte.
Na plus opis młodości oraz recenzje obrazów i oceny malarstwa. Zaletą było też przytoczenie wielu cytatów z wypowiedzi znanych ludzi, którzy znali Alberta osobiście. Podobało mi się również odmalowanie inteligencji w Europie, z którą stykał się Albert zanim stwierdził, że będzie bezdomny. Całe to otoczenie Alberta rozsiane po Europie oraz mieszkające w Polsce z perspektywy czasu jawi się jako niezwykle apetyczny kąsek czytelniczy.
Na minus powiem tylko tyle, że mało tu duchowości - jak by nie było to książka o świętym. Przede wszystkim jednak za mało o nędzarzach i podopiecznych, brudzie, obrzydliwościach. Cały temat tej nędzy, odczłowieczenia, upodlenia towarzyszy, z którymi zamieszkał brat Albert został nawet nie liźnięty. A to tutaj bardzo ważne na kogo zamienił swoich uczonych kolegów. Z książki nie wynika jaki koszmar był na początku: bród, smród, choroby, alkohol, morderstwa, brak jakichkolwiek ludzkich zachowań. W to wszedł i w tym się unurzał, zostając jednak czystym. Z takimi ludźmi zamieszkał. I wcale nie było tak, że od razu bezdomni powiedzieli, że w takim razie się zmieniają, bo były i bunty i chamstwo. Nie mówiąc o niewygodach. Kiedyś o tym czytałam w równie małej książeczce. Cóż wszyscy się uparli, żeby pisać o Albercie w okropnie krótkich książeczkach.
Tak czy inaczej polecam. Przyjemna lektura ale troszkę szkoda, że autor nie zmierzył się bardziej i nie wszedł głębiej w życie Alberta.
Gdybym była robotem zaprogramowanym tak, żeby ocenić tę książkę według ważnych dla mnie kryteriów, to ocena by była niższa, a teraz zaczęłabym wywlekać na światło dzienne różne wady. Tyle, że nie jestem robotem. Jeżeli mimo wad coś mi się podoba i sprawia przyjemność, to niecelową jest krytyka.
Na pewno mogę jasno powiedzieć, że warto było czytać, wzruszyć się i oderwać...
Moi drodzy - wstyd mi przyznać ale mimo, że zawsze uważałam się za osobę, która nie daje się zmanipulować to co do tej książki zostałam zmanipulowana.
Po książkę sięgnęłam na studiach, kiedy pojechałam na wieś uczyć się do sesji. Po kilkunastu godzinach nauki dziennie miałam ochotę na chwilę przerwy, a że w domku, gdzie mieszkałam było tylko kilka znanych mi lektur i owa "Trędowata", to z lekkim wstrętem sięgnęłam po Trędowatą. Sięgnęłam po tę książkę z nastawieniem, że tanie romansidło, że tandeta po czym .... czytałam ją bez tchu, nie zważając, że kompletnie nie mam czasu na czytanie, a zwłaszcza na czytanie cały dzień i noc, czytałam aż skończyłam, do tego się strasznie wzruszyłam. Mało tego książka mnie kompletnie nie denerwowała pod kątem formalnym ani pod kątem że głupia.
Po przeczytaniu byłam jednak na tyle zmanipulowana łatką, jaką przyczepiono książce dawno temu, że bałam się mówić, że jest dobra. Sama do siebie miałam wyrzut, że paść mi musiało na mózg, że zachwycam się taką książką. Tymczasem to było błędne myślenie, ponieważ po kilku dniach przyznałam sama przed sobą, że książka jest na prawdę dobra, tylko ja zamiast myśleć samodzielnie, dałam się zmanipulować nagonką na tę książkę. A ona jest dobra, co rewelacyjnie opisał w swojej opinii pan Wojciech Gołębiowski w LC (mając największa liczbę plusów pod opinią Trędowatej, co świadczy o tym, że jego słowa są popierane przez wiele osób). Pan W. Gołębiowski zwrócił uwagę, że książka była bardzo pozytywnie oceniona przez Prusa i kilku innych wybitnych znawców literatury. A o Prusie, że głupi i lubi tandetę nikt z nas nie powie. Książka nie jest słaba, jest to bardzo dobry, polski melodramat. Jeden z najlepszych. Mało tego, jest to moim zdaniem polski melodramat na światowym poziomie. Wiele osób, które pozytywnie oceniają słabsze melodramaty angielskie, francuskie, czy amerykańskie boi się polubić nasza Trędowatą z uwagi na złą sławę tej książki. Tymczasem jest to świetny melodramat, dobrze napisany, a że bajecznie łatwo się go czyta, to od razu pokochała go cała Polska, w tym ludzie którzy poza Trędowatą nigdy nie przeczytali żadnej innej książki (jak ówczesna służba itd.). Ten szał wzbudził typową nam Polakom zazdrość i zawiść. Książce przypięto łatkę, że to tandeta. Nie wypadało jej lubić. Na salonach wyśmiewano się niej. W USA powiedzieliby, że bestseller, rozsprzedali w 30 krajach i zrobili 10 filmów, u nas rodacy ośmieszyli autorkę i książkę argumentując, że skoro czytają ją służące, to jest mierna. I ta łatka przetrwała do dziś.
A czemu nie maksymalna ilość gwiazdek? Tylko i wyłącznie dlatego, że z natury nie czytam książek o miłości ani nie oglądam filmów o miłości. Nie pasjonuje mnie ta tematyka, szukam w książka zupełnie czegoś innego. Daję maksymalną ocenę książkom, które albo wywróciły mój świat do góry nogami, albo są tak genialne, że po ich przeczytaniu przez rok zachodzę w głowę, jak ktoś mógł napisać takie arcydzieło. Oceniając tymi kryteriami nie mogę dać bardzo dobrej bajce o miłości więcej. Ale żadnej książce o miłości nigdy nie dałam więcej więcej niż tej. To jednak kwestia czysto subiektywna oraz kwestia przyjętych przeze mnie kryteriów. Jeżeli zaś ktoś lubi książki o miłości, melodramaty, to zamiast zachwalać obce, czasem gorsze, gorąco polecam naszą świetną Trędowatą.
Moi drodzy - wstyd mi przyznać ale mimo, że zawsze uważałam się za osobę, która nie daje się zmanipulować to co do tej książki zostałam zmanipulowana.
więcej Pokaż mimo toPo książkę sięgnęłam na studiach, kiedy pojechałam na wieś uczyć się do sesji. Po kilkunastu godzinach nauki dziennie miałam ochotę na chwilę przerwy, a że w domku, gdzie mieszkałam było tylko kilka znanych mi lektur i owa...