-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
-
Artykuły„Dwie splecione korony”: mroczna baśń Rachel GilligSonia Miniewicz1
-
ArtykułyZbliżają się Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie! Oto najważniejsze informacjeLubimyCzytać2
-
ArtykułyUrban fantasy „Antykwariat pod Salamandrą”, czyli nowy cykl Adama PrzechrztyMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2021-01-24
2021-01-08
"WSPINACZKA" - LITERACKA ODPOWIEDŹ NA "WSZYSKO ZA EVEREST"
"Wspinaczkę" trudno oceniać jak jasny gwint. Trudność rodzi porównanie do "Wszystko za Everest". A porównać trzeba, ponieważ obie pozycje są o tej samej wyprawie na Everest, nawiązują do siebie i jedna drugą oskarża.
Z jednej strony "Wspinaczka" to dla mnie świetna książka i wielka przyjemność mojego czytania (konkretna, rzeczowa, nie przegadana, łatwa w odbiorze i super ciekawa).
Z drugiej jak się porówna z nominowaną do Nagrody Pulitzera "Wszystko za Everest" Jona Krakauera, to literacko gad Krakauer pisze lepiej niż Anatolij Bukriejew. Lepiej, ponieważ niezwykle ciekawie, umie wciągać jak ruchome bagna, budować napięcie, a przede wszystkim tworzy rewelacyjne sylwetki wspinaczy.
Z trzeciej strony, jak się na spokojnie zestawi "Wspinaczkę" i "Wszystko za Everest", to nie potępiam Rosjanina, przeciwnie uważam, że Krakauer się na niego niesłusznie uparł, być może chciał za wszelką celę znaleźć kozła ofiarnego, a Anatolij Bukriejew dobrze się do tego nadawał jako introwertyk, w dodatku średnio przyjemny w obejściu. Mimo tego "Wszystko za Everest" się tak rewelacyjnie czytało...
Oceniając egoistycznie i skrajnie subiektywnie daję gadowi Krakauerowi jedną gwiazdkę więcej niż Bukriejewowi, mimo że mnie wkurza jak jasny gwint za stosunek do autora książki "Wspinaczka".
Nie wchodząc głęboko w ocenę wyprawy, której dotyczą obie ww. książki: nawet gdyby Rosjanin zawinił, czego moim zdaniem nie zrobił, to i tak nie powinno się go oceniać. Kto się pcha na wyprawę komercyjną na Everest, ten musi liczyć się ze śmiercią, nawet jakby wykupił sobie obstawę 3 przewodników i 10 Szerpów. Nawet jakby go nieśli na noszach, to i tak może dostać obrzęku mózgu i umrzeć z powodu samej wysokości, zwłaszcza jak w strefie śmierci rozpęta się burza. Jak ktoś igra z ogniem, a potem ma pretensje, że go poparzyło, to może zasadnie oskarżać tylko samego siebie. Za szukanie winnych na siłę drażni mnie Krakauer, ale nie zmienia to faktu, że jest świetnym autorem. Dlatego "Wszystko za Everest" ma 8 *, a "Wspinaczka" jedną mniej (7).
"WSPINACZKA" - LITERACKA ODPOWIEDŹ NA "WSZYSKO ZA EVEREST"
"Wspinaczkę" trudno oceniać jak jasny gwint. Trudność rodzi porównanie do "Wszystko za Everest". A porównać trzeba, ponieważ obie pozycje są o tej samej wyprawie na Everest, nawiązują do siebie i jedna drugą oskarża.
Z jednej strony "Wspinaczka" to dla mnie świetna książka i wielka przyjemność mojego czytania...
2020-12-16
Skoro to książka o powstaniu warszawskim, to na wstępie muszę podzielić się moim kontrowersyjnym poglądem i zaakcentować, że zgadzam się z gen. Andersem, który uważał wywołanie powstania nie tylko za głupotę, ale za „wyraźną zbrodnię” i „największe nieszczęście dla Polski”, za które winni powinni stanąć przed sądem. Pomijając brak szans na zwycięstwo, brak uzgodnień z aliantami i sowietami, do szału mnie doprowadza myśl, że ktoś za granicą podjął idiotyczną zupełnie decyzję, która pogrążyła setki tysięcy ludzi w piekle. Nie negując ogromnego bohaterstwa walczących Polaków i w jakiś sposób rozumiejąc ich entuzjazm, że po latach okupacji mogą walczyć w Niemcami – uważam powstanie za zbrodnię, a osoby odpowiedzialne za podjęcie decyzji o powstaniu skazałabym na 25 lat łagrów.
Wiem, że jestem z narodu, który uwielbia lecieć z butelkami na czołgi, i że to nie był pierwszy ani ostatni raz, ale ja tej głupoty nie popieram. Pomijając osoby pomordowane i zmarłych w wyniku obrażeń czy chorób, skazanie ludności cywilnej na mieszkanie tygodniami w piwnicach w brudzie, głodzie, bez wody, wśród chorób zakaźnych, udręczenie starców, chorych, kobiet ciąży, to same zniszczenia materialne miasta były zbrodnią. Takiej ruiny i katastrofy nie przeżyła żadna inna stolica europejska w XX wieku. Do tego dziesiątki kobiet gwałconych przez Ukraińców, współpracujących z Niemcami no i fakt, że w czasie powstania straciliśmy sam kwiat stołecznej młodzieży, niedoszłej elity narodu, która w jakimś samobójczym akcie poszła na zagładę. I nie wińmy tu tylko Rosjan, że czekali aż stolica się wykrwawi. Stalin był jaki był i mądrzy przywódcy powinni zdawać sobie z tego sprawę, zamiast oczekiwać, że najwyższym priorytetem Armii Czerwonej jest pomoc polskiej stolicy w odniesieniu zwycięstwa. Głupota jest zbrodnią i nie zamierzam zmieniać jej charakteru i jej upiększać pięknymi ideami.
Przechodząc do książki – po pierwsze denerwuje mnie tytuł. To absolutnie nie jest o zakonnicach walczących w powstaniu warszawskim, ponieważ siostry nie były żołnierkami z bronią w ręku i ani jednej takiej historii tutaj nie znajdziemy. To jest książka o pełnej poświęcenia pracy sióstr zakonnych w czasie powstania warszawskiego na rzecz pomocy ludności cywilnej i żołnierzy, walczących na wszystkich frontach, którzy byli ranni, chorzy, albo znaleźli się w innej opłakanej sytuacji. To jest rzecz o pełnym poświecenia pomaganiu ludziom w strasznych czasach powstania. Fakt, że czasem siostry czyniły to we współpracy z polskimi władzami powstania, a część zakonnic miała z nimi ciągły kontakt. Inna sprawa, że często to co siostry czyniły było niebezpieczne i stanowiło czyny heroiczne, ale po jaką cholerę dawać książce tytuł wprowadzający w błąd? Żeby się lepiej sprzedało? Jakoś by mi wstyd było napisać książkę o czymś innym i nadać jej tytuł z księżyca, żeby tylko się sprzedało, w dodatku umieszczając na okładce dziewczynę w żołnierskim mundurze i w zakonnym welonie na głowie, co jest jakąś kosmiczną już fikcją.
Moja ocena treści?
Z jednej strony mi subiektywnie czytało się dobrze, ponieważ interesuje mnie II wojna światowa oczyma cywili i klasztory. Taki temat – dla samej treści - bym czytała z przyjemnością, nawet jakby był dużo gorzej opracowany niż tutaj. I jakby się ukazał II tom, to też bym przeczytała, bo temat ewidentnie mój.
Jasno jednak muszę napisać, że nie jest to żaden reportaż zasługujący na pochwałę. Autorka zrobiła rundę po warszawskich klasztorach, pożyczyła od sióstr, gromadzone przez nie pieczołowicie wspomnienia i opracowania, przeczytała, przepisała, posklejała to wszystko na poziomie średniej pracy magisterskiej. Bez polotu, bez pomysłu, odtwórczo. Fakt, że materiałów było mnóstwo, ponieważ autorka bez żadnej selekcji uznała, że napisze o wszystkich, a że klasztorów masa, a każde zgromadzenie miało kilka pisemnych wspomnień i czasem jakieś magisterskie prace sióstr zakonnych, czy inne opracowania, więc pisanie musiało być długie i żmudne, ale to takie – jak wspomniałam – przepisywanie książek przez autora pracy magisterskiej na 3+, może 4. Żadnego pomysłu, żadnego dziennikarskiego zacięcia. Jakbym miała porównać te wysiłki twórcze, to prędzej do średniowiecznego kopiowania ksiąg niż do rzetelnego dziennikarstwa.
Do tego marny warsztat, a końcówka pisana chyba za prędko, ponieważ zawiera masę omyłek pisarskich. Przyznam szczerze, że jako człowiek, który w swoim czasie dużo czasu spędzał z zakonnicami nasłuchałam się wielu opowieści zakonnych staruszek i były one ciekawsze niż te tutaj (np. Sług Jezusa z Warszawy).
No i ta jednostronność. Ja akurat jestem katolikiem, który od zawsze lgnął do zakonnic, jednak skoro autorka napisała o sobie na okładce, że jest dziennikarką, skoro ukończyła dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim i pracuje w różnych redakcjach pisząc teksty, to swoją osobą wywołuje temat rzetelności dziennikarskiej. Tu jej nie ma. Jest to laurka na cześć bohaterskich sióstr, przeplatana nieustannymi zachwytami i demagogią. Mi to osobiście, z uwagi na mój światopogląd, nie przeszkadza, ale skoro zawsze książki antyklerykalne oceniam m.in. pod względem ich rzetelności, to tu nie mogę tak ewidentnie jednostronną pracą się zachwycać.
Reasumując - jeżeli ktoś, jak ja, uwielbia temat II wojny światowej, widzianej oczyma ludności cywilnej i kocha klasztory, a oprócz tego jest katolikiem i trawi pieśni zachwytu na cześć wspaniałości w zakonach, to polecam. Jeżeli nie, to odradzam, ponieważ poza ciekawym tematem nie ma tu żadnego dobrego dziennikarstwa ani żadnego pomysłu. Mamy coś na wzór przydługiej pracy magisterskiej, której autor przepisał dziesiątki wspomnień zakonnic i powkładał pomiędzy nie swoje zachwyty na temat wspaniałości sióstr. Dziennikarze katoliccy moim zdaniem tracą pisząc takie jednostronne zachwyty na temat wspaniałości klasztorów, ponieważ tym samym ograniczają znacznie krąg odbiorców. A temat tak zajmujący, że warto, aby był poznany szerzej.
Ocenę genialnych reportaży zaczynam od 8*. Odejmuję 1,5 gwiazdki za brak zamysłu ciekawego i odtwórczość (przepisanie wspomnień) i 0,5 za niebotyczną jednostronność. Wychodzi 6 * - zatem dobra praca magisterska na ocenę dobrą (no może na 3+, ale za ilość materiałów źródłowych i ciekawy temat sądzę, że można podwyższyć ocenę do 4).
Skoro to książka o powstaniu warszawskim, to na wstępie muszę podzielić się moim kontrowersyjnym poglądem i zaakcentować, że zgadzam się z gen. Andersem, który uważał wywołanie powstania nie tylko za głupotę, ale za „wyraźną zbrodnię” i „największe nieszczęście dla Polski”, za które winni powinni stanąć przed sądem. Pomijając brak szans na zwycięstwo, brak uzgodnień z...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-16
2020-11-27
Nie oceniam, w myśl zasady "darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy". Książkę dostałam od autorki, której w sumie nie znałam. Zetknęłam się z nią raz w czasach, kiedy byłam zafascynowana tańcem. Autorka - Aleksandra Kajdańska zachwyciła mnie wówczas swoją wiedzą o tańcu chińskim. Zresztą jest to bardzo ciekawa osoba: urodzona w Pekinie teatrolog, kostiumolog, tancerka; absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie oraz Pekińskiej Akademii Tańca. Osobiście nie znam nikogo z większą wiedzą o tańcu chińskim, czy generalnie historycznym.
Książkę - jak wspomniałam - otrzymałam pocztą od autorki, która nie dość, że mi ją podarowała, to jeszcze opłaciła koszt przesyłki i dołączyła śliczną pocztówkę świąteczną - było to na Boże Narodzenie z 10 lat temu.
Utwór leżał na półce i teraz dopiero po niego sięgnęłam.
Rozdział o tańcu rewelacyjny ale niestety bardzo krótki.
Tematyka dla mnie nowa, w wielu miejscach zaskakująca, przez co ciekawa. Osobiście sporo się dowiedziałam.
Nie oceniam, w myśl zasady "darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy". Książkę dostałam od autorki, której w sumie nie znałam. Zetknęłam się z nią raz w czasach, kiedy byłam zafascynowana tańcem. Autorka - Aleksandra Kajdańska zachwyciła mnie wówczas swoją wiedzą o tańcu chińskim. Zresztą jest to bardzo ciekawa osoba: urodzona w Pekinie teatrolog, kostiumolog, tancerka;...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-13
Sięgając po tę książkę obawiałam się, że znowu trafię na okaz nierzetelności dziennikarskiej na skalę "Zakonnice odchodzą po cichu" Marty Abramowicz, jednak muszę podkreślić, że Kopińska to całkowicie inna klasa dziennikarstwa. W "Czy Bóg wybaczy ..." temat został przedstawiony z wielu stron i opisany świetnym językiem. Pióro autorki jest lekkie, sprawne. Do tego widać, że w książkę włożono dużo pracy i wysiłku. Duży plus za rozmowy z siostrami zakonnymi, przedstawienie dwóch stron i wielopłaszczyznowe odmalowanie postaci s. Franciszki, która mam wrażenie sama została bardzo skrzywdzona przez zgromadzenie i tego potwora s. Bernadettę. Moim zdaniem to bardzo dobry reportaż.
Ujemnie oceniam jedynie brak wiedzy na temat jak funkcjonują analogiczne ośrodki świeckie (o tym na końcu). Jednym słowem: reportaż wielostronnie opisuje ośrodek s. Bernadetty, ale widać z niego, że autorka zupełnie nie ma pojęcia jak sytuacja wygląda w innych, analogicznych placówkach i wprowadza tu trochę czytelnika w błąd.
Mimo, że jestem gorliwym katolikiem, do tego od lat zaprzyjaźnionym z wieloma siostrami zakonnymi, to nie mam wątpliwości, że sposób zarządzenia ośrodkiem przez s. Bernadettę zasługiwał na karę, którą poniosła.
Abstrahując od książki można zastanawiać się, co było przyczyną tego, co się zadziało? Sądzę, że powody były dwa: 1) po pierwsze brak kontroli ludzi świeckich, 2) po drugie specyficzne relacje w zakonach, które w sytuacji różnych konfiguracji osób i stanowisk pozwalają na takie efekty.
Ad 1) Jeżeli chodzi o brak kontroli, to nauczyciele, kuratoria, lekarze itp. zasługują tu na mocne lanie. Dawno temu, tuż po aplikacji, kiedy uważałam, że moim powołaniem życiowym są sprawy rodzinne przez niemal 2 lata miałam sporo do czynienia z tego typu sprawami, a ponadto - jako że byłam wtedy sama i zauroczona moja pracą - po godzinach, całe weekendy spędzałam w ośrodkach z trudnymi dziećmi jak te z książki. I powiem tak: czasem nauczycieli miałam ochotę zabić za to, że niczego nie widzieli. Nawet krótki kontakt z dzieckiem pokazuje jak na dłoni, że coś jest nie tak. Nie miałam wykształcenia psychologicznego ani doświadczenia, ale jakoś takie rzeczy się czuje. Dziecko zamyka się, popełnia próby samobójcze. 99 % nauczycieli nic nigdy nie widzi. Czasem naprawdę miałam ochotę tych ludzi zabić. W domach dziecka, pogotowiach opiekuńczych itp. wychowawcy częściej byli z powołania, ale wśród nauczycieli w szkołach to była tragedia. Nikt nie widział, że dziecko chce się zabić, nikt nie widział, że zaczyna śmierdzieć z brudu, nikt nie widział, że jest skrajnie zaniedbane, czy że ma siniaki.
To też widać w ocenianej książce: wszyscy nauczyciele patrzyli jak krowa w gnat, a JEDNA tylko pani nauczycielka zauważyła, że dziecko z ośrodka s. Bernadetty jest brudne, pobite i molestowane i zaalarmowała służby. W ośrodku było wiele dzieci przez wiele dziesiątek lat i TYLKO JEDNA NAUCZYCIELKA COŚ ZOBACZYŁA, A PRZECIEŻ SZKOŁA TO ICH MIEJSCE POBYTU PIĘĆ DNI W TYGODNIU PRZEZ PÓŁ DNIA! Gdyby nauczyciele patrzyli i widzieli i nie mieli wszystkiego w głębokim poważaniu, to służby byłyby powiadomione wiele, wiele lat temu. Na pewno więc pewną winę ponoszą nauczyciele.
Analogicznie jak oceniać kuratora, który Ośrodkowi wystawiał laurkę i dopiero kiedy zaczęło być głośno, to nagle zaczął się super angażować i dostrzegać wszystko? Siniaki i smród od dziecka widać i czuć wcześniej. A potem ta nagła gorliwość w atakach, czy to nie nerwowe chronienie samego siebie?
Ad 2) Po drugie organizacja zakonów. Jak wiele razy podkreślałam znałam wiele kompetentnych i rewelacyjnych sióstr w swoich fachach jednak pewnym rakiem zgromadzeń są czasem mało wyrobione intelektualnie, nie wykształcone i zgorzkniałe siostry przełożone, które swoją zazdrość, małość usprawiedliwiają rzekomym ćwiczeniem podwładnych w cnocie pokory i posłuszeństwa. Dlatego czasem na stanowiska w zakonach (np. dyrektorów w ośrodkach opiekuńczych) powoływane są osoby bez kwalifikacji. Oczywiście nie jest to norma, ale czasem się zdarza.
Ja jak zajmowałam się zawodowo sprawami rodzinnymi i nieletnich, to nie miałam wcale do czynienia z ośrodkami zakonnymi, lecz tylko ze świeckimi, ale lata później poznałam dwa ośrodki dla dziewcząt pogubionych, prowadzone przez zakonnice. Obydwa były moim zdaniem dobrze prowadzone, ale chciałabym zwrócić uwagę na jeden z nich. Otóż ośrodek ten był moim zdaniem dość dobrze prowadzony, ponieważ miał dobrych świeckich wychowawców, psychologa i kilka naprawdę świetnych, młodych sióstr zakonnych z pomysłami i zapałem. Jednak przełożoną w nim zrobili starą siostrę zakonną bez rozumu, pasji, wiedzy. Na szybko zaocznie kończyła jakieś studia pedagogiczne na jakieś prywatnej, katolickiej uczelni, żeby zostać przełożoną. To było bez sensu. Skoro zgromadzenie zakonne miało kilka młodych dziewczyn z wykształceniem pedagogicznym i gdzieś tam w Polsce z tego co wiedziałam miało psychologa. Po co zatem dawać stanowisko dyrektora osobie, która nic na temat ośrodków wychowawczych nie wiedziała i nie chciała wiedzieć. To właśnie głupota zakonna – bo była pokorna, posłuszna i jakieś stare zakonnice bez wykształcenia i rozeznania na szczytach władzy stwierdziły, że jej ta władza nie zepsuje. W pewnym momencie siostra dyrektorka tego znanego przeze mnie ośrodka była najgorszą z personelu. Podobnie było z siostrą Bernadettą. Do niczego się nie nadawała, ale zgromadzenia to nie interesowało. Nie sądzę, żeby u Boromeuszek nie było jakiejś młodej, wykształconej dziewczyny, która lepiej pokierowałaby tym miejscem.
Wydaje mi się, że kiedyś było w tym względzie lepiej. Przed wojną do zakonu wstępowało dużo arystokratek, dziewczyn znających języki obce, po kilku kierunkach studiów. Z uwagi na podział klasowy w ówczesnym społeczeństwie zostawały przełożonymi (wtedy w zakonach siostry dzieliły się na różne chóry w zależności od wykształcenia i tak też miały przydzielane funkcje. Dziś tego nie ma i dyrektorem ośrodka może być tępa i ograniczona intelektualnie siostra po technikum odzieżowym, która na łapu capu kończy zaocznie jakieś zaoczne studia na uczelni prywatnej, kościelnej, a siostra z wyższym wykształceniem pedagogicznym albo psychologicznym sprząta w kościele, bo ją przełożona przez to ćwiczy w pokorze i posłuszeństwie. W korporacji za takie wykorzystanie kadr ktoś by od razu był zwolniony.). A że kiedyś było lepiej? Sama znałam jedną hrabiankę, która dopiero co zmarła w wieku około 100 lat, matkę generalną jednego ze zgromadzeń zakonnych. Ta kobieta miała taki otwarty umysł, taką klasę i mądrość, że to zachwycało. Taka osoba nikogo nie ćwiczyła w posłuszeństwie, ale pozwalała siostrom się kształcić. Za jej czasów wstąpiła do zakonu np. lekarka, która potem całe życie pracowała w zawodzie, jedna psycholog, która pracowała w instytucie psychologii jako zakonnica. Owa matka generalna nie przeszkadzała w karierze i promowała tych, którzy byli ambitni i dobrzy w swojej pracy. Na tle dzisiejszych zakonów jest to niestety rzadkość. Wracając zatem do ocenianej książki - na pewno tu winne były władze zgromadzenia. Po pierwsze były zobowiązane do kontroli, której nikt nie przeprowadzał. Po drugie powołano do zarządzania ośrodkiem najgorszą z możliwych kandydatkę i nie było absolutnie żadnej kontroli nad kadrami.
Jest jeszcze jedna kwestia, którą chciałabym poruszyć na marginesie książki: pieniądze. Bernadetta mówiła, że jest tak ciężko finansowo, ma tak mało pieniędzy. To niby tłumaczyło tłoczenie dziesiątek dzieci w jednej sali w dużej rozpiętości wiekowej, brak zabawek, brak personelu świeckiego, brak jakiegokolwiek personelu kompetentnego, brak warunków higienicznych, brak dbałości o rozrywkę i rozwój dzieci.
Zastanawia czemu zgromadzenie s. Bernadetty, dostając ogromne dotacje publiczne, tak potwornie oszczędzało na dzieciach tj. na ubraniach, mydle, wodzie, że już o rozrywce nie wspomnę? Moim zdaniem działo się tak dlatego, że ośrodek zostawiał sobie część pieniędzy na dzieci, a resztę musiał oddawać władzom zakonnym. A czy matka generalna nie widziała, iż de facto okrada się dzieci i śle pieniądze do niej? Wiem, że zawsze tak jest, każdy dom o ile ma przychody, część pieniędzy oddaje. Ale co innego jak prowadzi sobie hotel i dostaje pieniądze od gości, a co innego, kiedy dostaje pieniądze ze skarbu państwa na określony cel. Z takich pieniędzy, z każdej złotówki na dziecko trzeba się wytłumaczyć. W książce ocenianej ten temat jest pominięty (jest na ten temat kilka zdań). W mojej opinii z tego gospodarowania publicznymi pieniędzmi siostry powinny być rozliczone, a pieniądze, które bezprawnie zabrały dzieciom i przekazały do domu generalnego powinny być zwrócone organom, które je wypłaciły. To nie były pieniądze dla zakonu!
Sprawa pieniędzy mnie boli, ponieważ kiedy pracowałam z dziećmi, to wiem jak ważne jest, aby miały ładne ubrania, rozrywkę, jakąś odskocznię, jakieś marzenia. Sama z własnych pieniędzy czasem zabierałam dziecko do teatru albo do kina. To były grosze, a widziałam ile to daje. To ogromnie ważne, żeby takie dziecko z meliny zobaczyło inny świat, miało marzenia. Pamiętam jak kiedyś jeden chłopiec, który dopiero co był zabrany z domu (strasznej meliny, gdzie był wykorzystywany) powiedział mi, że na lekcji muzyki słuchał Chopina i to mu się podobało. Po 4 dniach zabrałam go do teatru, zobaczył orkiestrę na żywo. Byłam z nim na spektaklu, który b lubiłam i widziałam chyba 10 razy, ale on po wyjściu miał takie spostrzeżenia, jakich ja nie miałam przez te 10 obejrzanych spektakli. Widać dużo inteligentniejszy i czuły na sztukę niż ja. To było wspaniałe uczucie i żeby to widzieć i dawać dzieciom radość naprawdę nie trzeba wiele. Nie mieści mi się w głowie, żeby oszczędzać na dzieciach i dawać matce generalnej. To mnie tak denerwuje, że mam ochotę zabić! W takim przypadku obłędna oszczędność Bernadetty, która oszczędzała nawet na wodzie i szczoteczkach do zębów była żałosna. Nie pojmuję jak można okradać dzieci, a zwłaszcza takie dzieci? To po prostu nieludzkie.
W tym miejscu muszę podnieść, że takie niedoinwestowanie ośrodków zakonnych to nie jest norma. Znam mały ośrodek wychowawczy sióstr, gdzie dziewczyny mają super warunki. Dom jest niewielki, dziewczyny w jednej grupie wiekowej. Pokoiki ślicznie wyremontowane, siostry oddały im zdecydowanie najlepsze skrzydło domu. Jest sala gimnastyczna, sala komputerowa, biblioteka, duży ogród z urządzeniami do uprawniania sportu, często - niemal co tydzień dwa - dziewczyny chodzą do kina ze świeckimi wychowawcami albo mają wycieczki na łonie natury, czy inne rozrywki itp.
Generalnie powiem tak, że z moich obserwacji wynika, że zakony dużo lepiej gospodarują środkami niż świeckie domy dziecka. Warunki materialne w zakonnych domach są moim zdaniem lepsze. Jest wiele powodów. Odpadają pensje dla większości personelu, w tym dyrektora. W świeckich ośrodkach koszt całej administracji jest koszmarny (tu dookreślenie: pensje siostrom są wypłacane ale oddają one je zgromadzeniu czyli domowi, w którym mieszkają. Zatem za pensje dyrektora i sióstr wychowawczyń, siostry pielęgniarki, siostry psycholog kupuje się jedzenie albo środki czystości dla domu, a zatem tez dla dzieci). Siostry rozsądnie też gospodarują np. zakupy artykułów spożywczych. Siostry kupują dużo rozsądniej a i gotują znacznie lepiej niż świeckie kucharki. W domu dziecka świeckim jaki lepiej znałam posiłki były takie, że bym ich nie tknęła, a u sióstr zawsze chętnie jak była okazja kupowałam sobie obiad i zawsze był pyszny. Część zakupów jest też za darmo, ponieważ od sióstr dostawcy czasem biorą mniejsze pieniądze. Siostry nie defraudują też pieniędzy: nie znam przypadku wypłacenia nagród kosztem dzieci itp. Jedyny odpływ gotówki jest do domu generalnego.
Ale nawet jeżeli pieniędzy by było za mało, to zakony mają asa w rękawie: zawsze mogą zarządzić kwestę. Przełożona zadzwoniłaby do kilku dziennikarzy katolickich, albo poprosiła proboszczów o możliwość powiedzenia kilku słów na niedzielnej Mszy Św. i w kilka miesięcy zebrałaby kilkaset tysięcy na remont domu, czy zakup dla dzieci zabawek, ubrań, środków czystości, wakacje, kino, korepetycje itp.
Znając te realia widzę, że ludzie na takie zrzutki na rzecz zakonów żeńskich reagują bardzo dobrze i hojnie. Znam siostrę przełożoną, która wyremontowała straszną ruinę, jaką wspaniałomyślnie "dał jej biskup" (siostry dostały ruderę, gdzie w czasie II wojny była stajnia, bez kuchni, ogrzewania itp. Bogaty biskup oczywiście nie miał dla nich żadnego wsparcia.). Siostra przełożona zakręciła się i zebrała ogromne pieniądze, przy okazji otworzyła klasztor na mnóstwo gości, organizowała spotkania, grille w ogrodzie dla przyjaciół zakonu, zgromadzenie rozkwitło.
Gdyby jeszcze przełożona ogłosiła, że zbiórka jest na dzieci, to pieniądze polałyby się strumieniem ogromnym. Z doświadczenia wiem, że ludzie na dzieci z domu dziecka nie szczędzą. Znam jednego przedsiębiorcę z Łodzi, który każdemu dziecku z pewnego dużego domu dziecka sam opłacał korepetycje z języków, o ile tylko dzieci chciały na nie chodzić. Sam się zgłosił i sam to zaproponował. No i nie sposób nie wspomnieć np. o Michele Wiśniewskim z Ich Troje, który na domy dziecka w Łodzi przeznaczał niebotyczne środki. Takich ludzi dobrego serca jest bardzo dużo.
Oceny książek genialnych zaczynam od 8 *. Tu odjęłam 1,5*, ponieważ choć w książce jest dużo prawdy i wielostronność, to kilka rzeczy moim zdaniem wymaga wyprostowania, ponieważ mimo że są to problemy wszystkich domów dziecka, to z reportażu wynika, że świeckie ośrodki są od nich wolne:
1. PSYCHOTROPY
Mimo wielu źródeł zebranych przez autorkę z książki zdaje się wynikać wniosek, że świeckie domy dziecka są OK (czasem zdarzają się małe nieprawidłowości i od razu są wychwytywane), a tylko tu była patologia. Otóż jak pisałam wyżej w związku z tym, że po aplikacji miałam marzenie zajmować się sprawami rodzinnymi i nieletnich, a że chciałam poznać do głębi temat i miałam pragnienie być blisko cierpiących dzieci przez 2 lata miałam stały kontakt z tzw. trudnymi dziećmi, jak tymi z ośrodków. Byłam wtedy sama, nie miałam męża, chłopaka więc czasem całe weekendy, jak było mniej pracy i pisania, spędzałam z dziećmi m.in. z takich ośrodków jak ten s. Bernadetty, tylko że ja miałam do czynienia tylko z ośrodkami świeckimi. Miałam kontakt bezpośredni z wieloma ośrodkami i mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że w żadnym domu dziecka małym ludziom nie jest dobrze. Przede wszystkim po trafieniu tam powszechne są próby samobójcze dzieci, które są zaradzane pakowaniem ogromnych ilości psychotropów w wychowanków. Rzecznik praw dziecka od lat alarmuje, że szpitale psychiatryczne dziecięce pełne są dzieci z domów dziecka, które nie mają żadnej sensownej opieki, a ładuje się w nie psychotropy. Prawie każde moje dziecko po trafieniu do domu dziecka świeckiego lądowało w szpitalu psychiatrycznym i wracało z psychotropami. To było tragiczne! Po drugie dzieci w domach dziecka mają straszną depresję. To jest absolutnie nie prawda, że świeckie domy dziecka są takie dobre, a tylko s. Bernadetta ładowała w dzieci psychotropy. Nie, nie i jeszcze raz nie.
2) MOLESTOWANIE
Po pierwsze wzajemne molestowanie seksualne przez wychowanków jest w każdym domu dziecka. Nie jest tak, jak tu napisano, że to tylko problem tego ośrodka s. Bernadetty. Oczywiście gromadzenie dzieci od 3-20 lat w wieloosobowych salach to ułatwiało, a siostry nie zatrudniały psychologa i kompletnie sobie nie radziły w problemem, ale problem jest też w ośrodkach świeckich w pokojach 2-3 osobowych.
Dlaczego tak się dzieje, że przypadki wzajemnego molestowania przez wychowanków domów dziecka się zdarzają wszędzie? Domy dziecka świeckie są małe i mają dzieci w zbliżonym wieku, mają psychologa na etacie, pomoc specjalistów, jednak nie ma tam dzieci, których rodzice umarli i ich osierocili. Ja przynajmniej chyba takiego dziecka nie spotkałam ani razu (wtedy bierze dziecko rodzina, albo jest adoptowane). W domach dziecka i ośrodkach są w 99,9 % dzieci, które mają rodziców, ale takich którzy ich nie chcą, czasem przyjdą od niechcenia, jak im się przypomni, w odwiedziny raz na kilka miesięcy, a tak żyją swoim życiem w melinach. Zanim takie dziecko trafia do domu dziecka jest najczęściej kilka lat w otoczeniu matki, która ma dziecko gdzieś, która pije albo ćpa, ma konkubenta albo konkubentów (co ciekawe wśród matek, które mają dzieci w domach dziecka nie ma raczej zjawiska samotności - one są same co najwyżej kilka dni). Izba jest w domu czasem jedna. Wszystko dzieje się na oczach dzieci: picie, sex, pobicia. Małe istoty są wykorzystywane albo po prostu od urodzenia widzą, że ich opiekunowie żyją jak zwierzęta (nie obrażając teraz zwierząt - moje psy tak się nie zachowują). W umyśle zaś dziecka jest coś takiego dziwnego, że w 99 % jak cierpi przez coś co widzi, to jednak automatycznie to powiela. Np. ktoś go molestuje, dziecko cierpi przez to, ale samo potem robi to samo innym osobom (innym dzieciom).
No i kwestia genów, pewne zachowania są dziedziczne np. rozbuchanie seksualne. Kiedyś znałam parę bardzo zamożnych, porządnych ludzi, którzy adoptowali dziecko bardzo małe, a jak dziewczyna podrosła, to jej rozbuchanie seksualne było po prostu takie, że dzieci w szkole od niej uciekały. To były geny, ponieważ tego nie widziała, nie znała matki naturalnej, a rodzice adopcyjni to byli bardzo szlachetni ludzie.
Dlatego jasno i wyraźnie muszę powiedzieć - nigdy wzajemnego molestowania przez dzieci w takich ośrodkach nie da się uniknąć. Oczywiście da się ograniczyć np. przez obserwację, przez dobrą kadrę, dobre warunki, rozmowy z dziećmi, które są zmuszane do pewnych zachowań wbrew sobie, szybką interwencję i przesuwanie np. do ośrodków tymczasowych i poprawczaków po postępowaniu w sprawie nieletnich dzieci molestujących inne dzieci itp. Ale jak mówię to można ograniczać, ale nie likwidować do zera. Nie zgadzam się też z promowaną w książce tezą, że winę za ekscesy seksualne w ośrodku ponosiły tylko i wyłącznie siostry. Owszem one były skrajnie niekompetentne, ośrodek był potwornie źle zarządzany i przez ich nieudolność problem się nawarstwiał do rozmiarów większych niż w dobrze zarządzanym domu dziecka, ale gdyby nawet ośrodek działał idealnie, to i tak raz na jakiś czas takie rzeczy by się działy. Bo tak jest. Moim zdaniem taka stronniczość i ukazanie ośrodka w oderwaniu od realiów, jakie panują powszechnie w takich placówkach to spory minus.
A pisanie, że siostry wychowały gwałcicieli, pedofili i morderców to lekka przesada. Gwałciciele i mordercy w Polsce to dzieci z melin w 95 %, a w domach dziecka nie ma dzieci spoza melin. Każdy dom dziecka, nawet najlepiej zarządzany takie osoby zatem "produkuje". Tak jest w Polsce, USA i wszędzie na świecie. Taka myśl uwłacza reportażowi i dowodzi nie orientowanie się w ogólnej sytuacji ośrodków na świecie i ich wychowanków.
Niestety mimo najlepszych chęci personelu na "ludzi" wychodzi tylko drobna garstka wychowanków domów dziecka, zwłaszcza chłopaków, którzy trafili na dobre żony. Tragedią jest też, gdy wychowanek zaczyna w dorosłym życiu iść w dobrą stronę, kończy np. jakieś studia, znajduje pracę, a potem jest jakieś tąpnięcie, depresja i człowiek ląduje w melinie uzależniony i tak umiera. To są bardzo trudne sprawy, które mnie w swoim czasie przygniatały i po dwóch latach musiałam się od nich oddalić. To jest tragedia życiowa tych ludzi, ale mówienie, że dzieci z ośrodka byłyby aniołami, a to że teraz gwałcą i zabijają to tylko efekt warunków w domu s. Bernadetty uwłacza rzetelności dziennikarskiej.
Nie podoba mi się też to, że reklamy książek, artykuły prasowe itp. zdają się sugerować, że dzieci były gwałcone przez siostry. Tego nie było i koniec. To manipulacja. Molestowanie dotyczyło zachowań, jakie nocą działy się w zamkniętych pokojach pomiędzy wychowankami.
Kolejny minus to tytuł. Wybierając tytuł w książce o zakonnicy trochę można liznąć teologii albo zapytać np. jakiegoś księdza, czy ma on sens. Nie ma pytania, czy Bóg coś komuś wybaczy. Nie ma grzechu, którego Bóg nie wybaczy, co jasno wynika z Pisma Św., choćby człowiek był seryjnym mordercą i gwałcicielem. Zresztą jedyną osobą kanonizowaną przez Jezusa, której sam Bóg zapowiedział niebo bez dnia czyśćca był zabójca. Problem tylko taki, że aby Bóg wybaczył grzesznik musi swoją winę uznać przed sobą i Bogiem, zrozumieć i do szpiku kości żałować. I to dotyczy tak samo obgadania sąsiadki, zaszkodzenia komuś złośliwie w pracy jak i zabójstwa. Nie ma grzechu, którego Bóg nie wybacza poza powyższym brakiem żalu i brakiem samokrytyki. Zresztą samo słowo "wybaczy" jest błędne. Bóg nie wybacza mordercy, gdy ten całym sercem i każdą komórką żałuje, ale radośnie wybiega mu na przeciw mówiąc czekałem na ciebie, czyli zachowuje się jak ojciec syna marnotrawnego.
W związku z tymi ostatnimi uwagami odcinam 1,5 gwiazdki z 8 gwiazdek, które w tej kategorii stanowią maksymalną ocenę według moich kryteriów i wychodzi 6,5 *.
Sięgając po tę książkę obawiałam się, że znowu trafię na okaz nierzetelności dziennikarskiej na skalę "Zakonnice odchodzą po cichu" Marty Abramowicz, jednak muszę podkreślić, że Kopińska to całkowicie inna klasa dziennikarstwa. W "Czy Bóg wybaczy ..." temat został przedstawiony z wielu stron i opisany świetnym językiem. Pióro autorki jest lekkie, sprawne. Do tego widać, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-09
W skrócie o biografii Jensa Munka, duńskiego żeglarza, żyjącego na przełomie XVI i XVII wieku, powiem tak: rzetelna i wzbudzająca emocje historia niezwykle ciekawego życia, pokazana na tle szerokiego kontekstu historyczno - społeczno - obyczajowego, z rewelacyjnym zakończeniem, dobrym środkiem i okropnym początkiem.
Właśnie tak. Początek okropny. Musiałam odłożyć, wrócić do pozytywnych opinii (zwłaszcza Balcara, którego b. szanuję) wziąć głęboki oddech i zacząć męczarnię ponownie. Po kilkudziesięciu stronach zaczęło być coraz bardziej ciekawie, od środka książka mnie pochłonęła, a końcówka poszła błyskawicznie, aż ciężko było odłożyć. Dobrze czasem zdać się na gust innych i nie zniechęcić się przedwcześnie :)
Styl nieco ciężkawy, książka rzetelnie napisana, a historia rozmyta szerokim tłem. Tyle, że z biegiem czasu cały ten kontekst historyczny i społeczny zaczyna mocno wciągać (zwracam uwagę m.in. na rewelacyjne opisy: stosowanych kar fizycznych, profesji katów, życia na statku, szkorbutu itp.).
Sądzę, że gdyby całość napisana była tak zwięźle i konkretnie jak końcówka, to byłby przebój. Ale czy wtedy nie szkoda tego całego kontekstu historyczno - społecznego? Rzadko kiedy po lekturze biografii ma się taki szeroki obraz czasów i miejsc jak tu.
Oceniam pomiędzy 6,5 - 7.
8 * nie dam przez udręczenie początkiem. Mniej gwiazdek nie można, ponieważ historia napisana zbyt rzetelnie, a biografia bardzo zajmująca. Polecam, ale chyba raczej osobom, które lubią zapomniane książki historyczne i których nie zniechęca szeroki kontekst w biografiach.
W skrócie o biografii Jensa Munka, duńskiego żeglarza, żyjącego na przełomie XVI i XVII wieku, powiem tak: rzetelna i wzbudzająca emocje historia niezwykle ciekawego życia, pokazana na tle szerokiego kontekstu historyczno - społeczno - obyczajowego, z rewelacyjnym zakończeniem, dobrym środkiem i okropnym początkiem.
Właśnie tak. Początek okropny. Musiałam odłożyć, wrócić...
2020-10-31
Bardzo przyjemna w odbiorze, napisana super przystępnym językiem i ładnie wydana gawęda o pierwszych Piastach (od początku do 1138 r.).
To pierwsza przeczytana przeze mnie książka Sławomira Kopra i na pewno nie ostatnia. Wiem jedno - autor ma talent do opowiadania historii. Nie każdy jest w stanie pisać tak interesująco!
Spotkałam się z porównaniem S. Kopra z I. Kienzler. Fakt, że i jedno i drugie pisze tak, że ich książki połyka się na raz, jednak na tym podobieństwa się kończą. Kienzler łapie czytelnika na skandale, przygody łóżkowe itp. Jej pisarstwo można porównać troszkę do prasy typu "Fakt" itp. S. Koper nie sprzedaje żadnych sensacji, unika pikanterii, jest bardzo wyważony i teoretycznie opowiada normalne, znane fakty, ale z taką niesamowitą łatwością, prostotą i klasą, że czyta się i czyta, aż nagle książka się kończy.
Wydanie "Śladami..." przypomina troszkę podręcznik: ważne rzeczy ujęty w ramki, wyciągnięte z tekstu, dużo ilustracji.
Na okładce figuruje zapis "gawędy o historii Polski" i to dobre określenie. Autor jeździ z synkiem po Polsce i na tle oglądanych miejsc i zabytków gawędzi o historii, a że często kwestionuje powszechne przekłamania, to chłopiec się burzy i dopytuje. Według mnie taka forma świetnie wyszła autorowi.
Duży plus za zdjęcia i opisy miejsc, w których rozgrywała się opowiadana historia, a również za opisy dzisiejszych atrakcji turystycznych, jakie można w tych miejscach spotkać.
Mi się podobało i na pewno sięgnę jeszcze po tego autora. Przy czym ci, którzy zastanawiają się nad przeczytaniem tej książeczki powinni wiedzieć, że siła tego dzieła nie tkwi w super odkrywczych tezach, czy przekazaniu nieznanych faktów, ale w bajecznie przyjemnym sposobie pisania, czy raczej gawędzenia o historii. Książka dobra też dla młodszych czytelników.
Bardzo przyjemna w odbiorze, napisana super przystępnym językiem i ładnie wydana gawęda o pierwszych Piastach (od początku do 1138 r.).
To pierwsza przeczytana przeze mnie książka Sławomira Kopra i na pewno nie ostatnia. Wiem jedno - autor ma talent do opowiadania historii. Nie każdy jest w stanie pisać tak interesująco!
Spotkałam się z porównaniem S. Kopra z I. Kienzler....
Z PUNKTU WIDZENIA PRAKTYKUJĄCEGO KATOLIKA – MOIM ZDANIEM WARTO
1. CZEGO SIĘ SPODZIEWAĆ?
Dla tych, którzy zastanawiają się, czy sięgnąć po tę książkę powiem, że to nie jest rzecz o pedofilii w kościele, ani opis nadużyć seksualnych w tej instytucji. To jest potężne, prawie 1000 stronicowe, studium o homoseksualizmie w kościele, napisane przez ateistę i czynnego homoseksualistę. Dużą część książki stanowią rozważania teoretyczne o homoseksualizmie oraz analizy podejścia Kościoła i jego hierarchów do tego zagadnienia. O pedofilii prawie nic nie ma, natomiast niezwykle ciekawe śledztwa w zakresie czynnego homoseksualizmu wśród duchownych są jakimś dodatkiem, ale na pewno nie stanowią 100 % treści. Dlatego osoby, które szukają tylko ww. smaczków muszą wiedzieć, że będą przerzucać kartki tej potężnej cegły i ciekawe kwestie znajdą na co którejś stronie.
2. NA MARGINESIE – GRZECHY KOŚCIOŁA MOIM ZDANIEM
Przechodząc do tematu: od zawsze było tak, że w Kościele na najwyższych stanowiskach były osoby, które teoretycznie stanowiły ważne osobistości Kościoła, a w rzeczywistości były z synagogi szatana, jak to ładnie ujmuje Pismo Święte. Judasz, jeden z pierwszych księży kradł i cudzołożył, a świecki morderca, umierający z Jezusem na krzyżu został za życia kanonizowany przez samego Boga. To norma, zawsze tak było i będzie, że bycie hierarchą kościelnym nie wyklucza wylądowania w piekle, podobnie jak bycie prostytutką za życia nie wyklucza nieba. Wszyscy święci mistycy pisali o wielu duchownych w płomieniach piekielnych. Wielu księży niestety nie ma nic wspólnego z Kościołem mistycznym, a stanowią Go osoby, o których nikt w ten sposób by nie pomyślał. Takie życie: prawdziwa szlachetność często jest tam, gdzie jej nikt nie szuka, a to co na pozór święte jest w rzeczywistości samą zgnilizną i jak mówił Jezus o współczesnych mu wysokich rangą duchowych - grobami pobielanymi, pełnymi obrzydlistwa.
Wiele lat temu zdziwiłam się, gdy zetknęłam się z pewnym bardzo wysoko postawionym hierarchą kościelnym, który nie pozwolił swoim bratankom wstąpić do seminarium duchownego, twierdząc że te szlachetne osoby w stanie duchownym mogą stracić nie tylko wiarę ale i wszelkie zalety i szlachetność. Zastanawiało mnie też, że uważał on biskupów za najbardziej zdemoralizowaną część duchowieństwa. Myślałam wtedy, że może ma jakiś problem sam z sobą, dopiero po latach zaczęły mi się te rzeczy odsłaniać. Teraz, kiedy sama zobaczyłam pewne rzeczy, współczuję świętym księżom, którzy niewątpliwie w Polsce są, że muszą w swoim powołaniu taplać się w całym tym kościelnym bagnie, często bardziej zepsutym niż świat ludzi świeckich. Nie wszyscy mają niestety głębokich, żyjących Słowem Bożym przełożonych jak np. mój ulubieniec Ryś, a użeranie się z zepsutymi biskupami musi być katorgą (przychodzi na myśl biedaczek Popiełuszko, który najbardziej przeżywał jak jest traktowany przez „swoich szefów” a nie przez komunistów).
Skala grzechu w Kościele instytucjonalnym jest ogromna. Niestety wielu księży i biskupów dawno straciło wiarę, jeśli ją miało w ogóle, a poza wiarą również jakąkolwiek przyzwoitość i uczciwość. Ze względu zaś na pewne schematy, które rozwijały się przez wiele lat i duże wady w doborze i formacji duchownych pewne grzechy kościoła jako instytucji stały się wręcz systemowe i nie wiadomo jak je teraz zlikwidować: chyba tylko przez odwołanie wszystkich hierarchów i powołanie ich od nowa, ale na to nikt nie będzie miał odwagi. Nie boję się jednak o Kościół mistyczny, ten przetrwa wszystko, nie mam wątpliwości.
Z PUNKTU WIDZENIA PRAKTYKUJACEGO KATOLIKA:
Mimo, że jestem katolikiem praktykującym, to nie mam problemu z czytaniem książek piętnujących kościół jako instytucję, ponieważ sama wiele widziałam. Wiele razy pisałam o moich bliskich stosunkach z zakonnicami. Kiedyś jeden z moich ukochanych zakonów żeńskich miał wielki problem z księdzem, który mieszkał na ich posesji. Ksiądz był całkowicie niewierzący i bardzo grzeszny. W dodatku nienawidził sióstr, uważał je za głupie służące, a traktował tak, że w cywilnym życiu za takie zachowanie groziłoby mu kilka spraw sądowych. (Na marginesie czasem w publikacjach np. księdza prof. Oko o grzechach kościoła pojawia się wątek, że homoseksualni księża mają jakąś wściekłą nienawiść do sióstr zakonnych i coś w tym niestety jest…). Co zrobił biskup, gdy siostry poszły na skargę, bo już nie wytrzymywały udręczenia? Rozważał poważne kroki co do zakonu. Księdza nigdy nie ukarał. Po latach, po przejściu na emeryturę biskupa, jego następca dokonał zmiany proboszcza na normalnego, ale tamtego zwyrodnialca przeniósł „w nagrodę” na najlepszą parafię w mieście. W kościele instytucjonalnym nie ma ani sprawiedliwości ani normalności, nie ma uczciwości, są za to jakieś chore układy i relacje między księżmi. Życie duchowieństwa to nie jest życie anielskie, jak wielu katolików zwykło twierdzić, a zamykanie oczu i zaklinanie rzeczywistości, że jest inna niż jest to głupota. Egzystencja ta dotknięta jest wieloma patologiami, które dla normalnego człowieka są całkowicie niedopuszczalne (kradzieże, oszczerstwa, kłamstwa, agresja oraz nie radzenie sobie ze swoją seksualnością). Oczywiście znam świętych księży i jeszcze więcej naprawdę szlachetnych i świętych sióstr zakonnych, jak i wielu wspaniałych świeckich katolików i taki Kościół kocham całym sercem, ale na bazie tej miłości nie zamykam oczu, żeby nie widzieć patologii.
Patrząc z tej perspektywy to, co wynika z „Sodomy” ani nie dziwi ani nie martwi. W książce jest dużo prawdy, choć przedstawionej z zupełnie innej niż moja perspektywy i opisanej całkowicie bez zrozumienia czym jest Kościół, przez osobę, która nie czuje wiary. Jednak trudno od ateisty wymagać myślenia katolickiego – zatem to nie minus.
3. OCENA KSIĄŻKI
A) DUŻY PLUS ZA WIELKI WYSIŁEK NA ETAPIE GROMADZENIA DANYCH I ŚLEDZTWA DZIENNIKARSKIE
Przechodząc do oceny książki - za duży plus uważam wielki wysiłek autora, który na etapie gromadzenia danych przeprowadził porządną pracę dziennikarsko-wywiadowczą, poznał dziesiątki ludzi w wielu państwach, odbył wiele podróży, spotkań i zebrał porządny materiał. Rzadko kiedy dziennikarz wkłada aż tyle energii i zaangażowania w rozpoznawanie tematu. Za to ogromne docenienie z mojej strony. Tak się powinno drążyć temat!
B) KSIĄŻKA TO WIZJA AUTORA ATEISTY I HOMOSEKSUALISTY – ZA POGLĄDY NIE OCENIAM
Kwestia tego, że autor jest ateistą i czynnym homoseksualistą jest mi obojętna, ponieważ za poglądy autorów nie oceniam książek. Autor zresztą stawia sprawę jasno, to nie podręcznik dla katolików ale spojrzenie ze strony ateisty. Zresztą sam ksiądz Oko docenił wielokrotnie śledztwa z „Sodomy”. Myślę, że katolik może docenić tę książkę, choć musi wiedzieć, że spojrzenie będzie inne niż jego.
C) FORMA - MINUS ZA POTWORNY CHAOS I ZA TO, ŻE ROZDZIAŁY SĄ SZALENIE NIERÓWNE (NIEKTÓRE REWELACYJNE, A INNE NIE DO PRZECZYTANIA). SZKODA, ŻE JAKIŚ UPORZĄDKOWANY LITERAT NIE PRZEREDAGOWAŁ TEJ KSIĄŻKI, NIE WYCIĄŁ FRAGMENTÓW O NICZYM I NIE USUNĄŁ POTWORNEGO CHAOSU I SZALONEGO PRZESKAKIWANIA Z TEMATU NA TEMAT
duży minus za chaos i to, że rozdziały są szalenie nierówne. Na przykład: pierwszy rozdział moim zdaniem jest rewelacyjny, super ciekawy, a drugi to już katastrofa. Sama nie wiem o czym on jest (opis spotkań, z których nic nie wynika, wnioski na zasadzie ksiądz idzie z tęczową parasolką to pewnie gej, skakanie z tematu na temat co trzeci akapit itp). Sądzę, że problemem tej książki jest to, iż autor wkładając ogromny wysiłek w zbieranie danych nie umiał zrezygnować z pracochłonnych tropów, które okazały się puste. Moim zdaniem powinien tę okropnie długą książkę skrócić o połowę i zająć się tylko tropami, które doprowadziły go do ciekawych odkryć (a takich śledztw było kilka i stanowiły niezwykle ciekawe fragmenty „Sodomy”). On jednak pisał o wszystkim i czasem mamy wiele stron opisów spotkań, z których kompletnie nic nie wynika, nieciekawe rozmowy o niczym, wywody o strojach duchownych czy wyposażeniu ich gabinetów.
Infantylne są też niektóre wnioski i domysły. Dziennikarz, który wykonał TAKĄ tytaniczną pracę śledczą powinien wstydzić się pewnych dziecinnych wniosków i uogólnień, ponieważ one umniejszają jego dzieło.
Na minus też oceniam potworny chaos. W związku z ogromnym zainteresowaniem książką na świecie myślałam, że mam do czynienia ze światowej sławy dziennikarzem, który umie sprawnie posługiwać się piórem i pisać w sposób uporządkowany i klarowny. Niestety skala chaosu w niektórych rozdziałach jest kosmiczna. Czasem co akapit inny temat, a przy tym wiele wątków jest zupełnie o niczym. Wraz z liczbą stron trochę się przyzwyczaiłam do tego pisarstwa, ale na początku przeszkadzało mi to do tego stopnia, że kilka razy miałam ochotę przestać czytać, ponieważ to było potworne udręczenie. Dobrze jednak, że nie przerwałam lektury, ponieważ niektóre rozdziały np. rozdział pierwszy, część o Janie Pawle II, niektóre fragmenty o kościele na kontynentach amerykańskich, rozdział o męskich prostytutkach we Włoszech, czy niektóre fragmenty o Benedykcie moim zdaniem były niesamowicie zajmujące i stanowiły dla mnie bardzo ciekawe treści.
OCENA
Przechodząc do punktacji – mam problem jak ocenić książkę tak kosmicznie nierówną, gdy były fragmenty, które przez chaos i brak treści omijałam, ponieważ całkowicie nie byłam w stanie przez nie przebrnąć, a były takie, które czytałam po dwa razy (np. rozdział pierwszy, wątek o Dziwiszu, o męskich włoskich prostytutkach, karierach duchownych z kontynentów amerykańskich itp.)?
Trudno mi ocenić, ponieważ etap zbierania materiałów zasługuje na duże docenienie, ale połowa książki jest o niczym i to opisana tak okropnie chaotycznie, że nie do przebrnięcia. Z 8 * (maximum w tej kategorii) odcinam dwie * za chaos i słabe rozdziały o niczym i do wyniku dodać jedną * za porządną pracę źródłową, czyli wychodzi 7 *. Nie żałuję lektury, choć momentami było ciężko.
Z PUNKTU WIDZENIA PRAKTYKUJĄCEGO KATOLIKA – MOIM ZDANIEM WARTO
więcej Pokaż mimo to1. CZEGO SIĘ SPODZIEWAĆ?
Dla tych, którzy zastanawiają się, czy sięgnąć po tę książkę powiem, że to nie jest rzecz o pedofilii w kościele, ani opis nadużyć seksualnych w tej instytucji. To jest potężne, prawie 1000 stronicowe, studium o homoseksualizmie w kościele, napisane przez ateistę i czynnego...