-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik264
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2020-12-29
2020-12-24
Raczej nie skłamię jeśli stwierdzę, że większośc ludzi, kiedy chcą się pośmiać i rozerwać to oglądają komedie. Mnie jednak one kompletnie nie śmieszą i nie bawią! Moim gazem rozweselającym są horrory klasy Z. Ile ja ze śmiechu godzin przepłakałam, ile się na podłodze turlałam, ile skrętów żołądka dostałam - nie zliczę! Nie mogłam więc przejść obojętnie obok klasyka kiczowatego horroru i kiedyś w końcu musiałam sięgnąć po “Kraby”. Słynne “Kraby” - ile to ja się nasłuchałam i naczytałam jaki to klasyk gatunku, jak ocieka kiczem i tandetą, jakie dialogi toporne, jakie postacie papierowe i jednowymiarowe, jakie wydarzenia i zachowania bohaterów niedorzeczne. Chyba dla kogoś kto nigdy nie zetknął się z wesołą grafomanią Masterona. Serio, przy absurdach, które płodzi Masterton “Kraby” wypadają bladziutko. To sztandarowe dzieło Guy’a miało być krwawym festiwalem kiczu i złego smaku. To tak w teorii, bo w praktyce odcinane członki i żenujące sceny seksu można policzyć na palcach jednej ręki. Za to miłośnicy opisów czołgów i działań wojskowych będą zachwyceni, bo ciężkie maszyny i panowie w mundurach występują tu częściej niż “Kraby”. I teraz uwaga - króciutka „Noc” dokonała nawet na pozór niemożliwego - otóż udało jej się mnie zanudzić! Łapiecie - horror klasy Z i znużenie - przecież to oksymoron! Owszem, zdarzyły się i takie perełki jak “personifikacja zła - ogromny Król krabów”, „kraby jak owce”, ale to były nieliczne wyjątki w trakcie tej lektury żywiołowej i szalonej niczym dansing dla senirów 90+. Najlepszy (czyt. typowo Guy’owy) w tej książce był wątek miłosny - tak niemiłosiernie absurdalny, komiczny, z drętwymi i przesłodzonymi dialogami, oraz zupełnie nieadekwatnym do sytuacji zachowaniem bohaterów. Tu, muszę przyznać, leciał cringe za cringem. A, i jeszcze klik klak klak.
Planowałam od razu brać się za kolejne części serii, ale to było przed przeczytaniem “Nocy Krabów”. Mordercze skorupiaki mojego serca (ani żołądka) nie podbiły. Okazały się wyjątkowo nijakie i mdłe, rozgotowane pewnie były. Alergii nie dostałam - aż tak tragicznie moje spotkanie z “Krabami” się nie skończyło, więc w przyszłości jeszcze zaryzykuję posmakowania kolejnych części skorupiaków, ale nastąpi to zdecydowanie później niż wcześniej.
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
https://www.facebook.com/romyczyta
Raczej nie skłamię jeśli stwierdzę, że większośc ludzi, kiedy chcą się pośmiać i rozerwać to oglądają komedie. Mnie jednak one kompletnie nie śmieszą i nie bawią! Moim gazem rozweselającym są horrory klasy Z. Ile ja ze śmiechu godzin przepłakałam, ile się na podłodze turlałam, ile skrętów żołądka dostałam - nie zliczę! Nie mogłam więc przejść obojętnie obok klasyka...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-27
Cudownych rodziców mam! Pod tym stwierdzeniem zdecydowanie nie może podpisać się Jan “Hultaj” - główny bohater na wpół autobiograficznej powieści Bazina. Cóż to za osobliwa rodzina ci Rezeau. Ojciec - słaby psychicznie pantoflarz, trójka różniących się od siebie jak ogień i woda braci, którzy jednak pomimo różnic charakterów wspólnie zwierają szyki przeciwko despotycznej matce - jakże czule nazywanej Jędzopą. To Pani Matka rządzi w domu Rezeau. Niczym żmija pełna jadu, kąsa na prawo i lewo, nie oszczędza nikogo - równie energicznie terroryzuje służbę jak i współdomowników! Jędza? Ksantypa? Herod-baba? To eufemizmy. Oddajmy głos ciemiężonym - „strażniczka więzienna” jak opisuje ją syn główny bohater. A więc i jak na więzienie przystało rygor wyśrubowany jest do granic możliwości, obostrzeń w familii Rezaeu więcej i ostrzejsze niż w trakcie covidowego lockdownu. Niech “głupie” dziecięce gry i zabawy nawet przez myśl wam nie przemkną! Już matka wynajdzie Wam tu pożyteczne zabawy! Ogromny ogród sam się nie wypieli, nie wygrabi i nie wygracuje - hej ho, do roboty dzieci, taką macie zabawę! Hojnością Jędzopa także nie grzeszy. Po co wykosztowywać się na zdrowe, bogate w wartości odżywcze posiłki - wystarczy tym niewdzięcznym łachudrom rozwodniona zupa i wyschnięty piernik! Nowe ubrania to tym bardziej zbędny wydatek - na niespodziewane przyjęcie kupimy jeden garnitur na zmianę - przecież bracia są bardzo podobnego wzrostu! Ubiorą się po kolei i każdy na godzinę wyjdzie do gości. Nikt nie zauważy, a oszczędność duża! Papier toaletowy? Zastrzeżony wyłącznie do użytku Pani Matki - innym zbędne takie luksusy - im do podcierania wystarczy papier gazetowy! Że ksiądz nauczyciel skarży się na smród zgniłych patatów? Niech ksiądz siedzi cicho i wykonuje swoją robotę - nie za wtrącanie się ma ksiądz płacone! A proszek to kolejny wydatek - wystarczy, że dzieciaki będą zmieniać skarpety raz na sześć tygodni, nie bądźmy rozrzutni. A co jak się przetrą? A od czego gałgany mają rączki? Brać igłę i nitkę i do cerowania, raz-dwa!
“Żmija w garści” mogła być kolejną dołującą, przepełnioną smutkiem i poczuciem beznadziejności powieścią o ciężkim patologicznym dzieciństwie negatywnie rzutującym na całe przyszłe życie. Ale nie jest! Bazin bowiem opisuje te wszystkie koszmarne i traumatyczne perypetie Hultaja i jego braci z tak ogromną dawką humoru, z taką lekkością, co skutkuje u czytelnika nie morzem łez, a głośnymi salwami śmiechu. Zachowania i coraz to nowsze, ostrzejsze i bardziej absurdalne kary wymierzane przez despotyczną Jędzopę przemieniają ją w postać tak karykaturalną i przerysowaną, że w pewnym momencie zamiast wzbudzać trwogę i zaczyna śmieszyć.
Rewelacyjna, przezabawna książka, która jednak pod sam koniec wzbudziła we mnie niemały niesmak przez obrzydliwe mizoginistyczne akcenty. Jednak biorąc pod uwagę przeżycia i doświadczenia bohatera z kobietami, brak dobrych wzorców - taki stosunek do płci pięknej jest naturalny. I pomimo, że wewnętrznie się we mnie gotuje i osobiście buntuję się i nie przyzwalam na takie traktowanie to rozum mówi inaczej i każe zrozumieć determinowany i podsycany przez całe dzieciństwo i lata młodzieńcze mizoginizm. Liczę na to, że w kolejnych częściach bohater zmądrzeje i wyzbyje się tej nieracjonalnej niechęci. Hultaju, nie zawiedź mnie!
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
https://www.facebook.com/romyczyta
Cudownych rodziców mam! Pod tym stwierdzeniem zdecydowanie nie może podpisać się Jan “Hultaj” - główny bohater na wpół autobiograficznej powieści Bazina. Cóż to za osobliwa rodzina ci Rezeau. Ojciec - słaby psychicznie pantoflarz, trójka różniących się od siebie jak ogień i woda braci, którzy jednak pomimo różnic charakterów wspólnie zwierają szyki przeciwko despotycznej...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-31
Helmut i Helga - typowa niemiecka rodzina. Historia od dawien dawna znana - miłość, zaręczyny, ślub, znudzona żona zdradza męża, który po odkryciu niewierności w szale ją zabija. I rzeczywiście byłaby to opowieść jak tysiące innych - gdyby nie to, że autorem jest Ladislav Klima. Klimova Helga więc to dziewczę paskudne - długa i cienka, że można się przestraszyć, o rysach zwiędłych i ospałych, wyglądająca jak trup przez mechanizm poruszany. Nawet ojciec nie ma o urodzie córki najlepszego zdania nazywając ją straszydłem i zgniłą poczwarą. Małżonka - księcia pruskiego także - wbrew jego mniemaniu - najurodziwszym mężczyzną nazwać nie można - “wysoki” na 150 cm, prawie bezzębny, łysy, poniekąd zezowaty i kulawy. Ale cóż, nikt nie jest idealny i nawet słońce ma plamy. Skoro z bohaterami Klima pojechał po bandzie, to i z samą historią nie mógł postąpić inaczej. Zatem po zamordowaniu przez męża Helga jak każdy normalny człowiek nie umiera - a przynajmniej nie do końca - jako duch będzie od tej pory prześladować Helmuta i powoli z każdym kolejnym dniem wprowadzać go w coraz większy obłęd. To już nie mała głupia świnka, dżdżownica, suczka - ta umarła. Narodziła się Demona! Bohater aby uciec od szaleństwa będzie próbował różnych środków i szukał pomocy w najdziwniejszych miejscach. W akcie desperacji kieruje się więc do cyganki, która za odpowiednią (nie)skromną sumę sprzedaje mu uzdrawiający Podex romanus - orzech, w którym znajdują się przerzadkie, tajemne składniki takie jak łajno żmii (koniecznie na kwiat paproci wydalone - inne nie posiada magicznej mocy!), łza gorylicy, pióro żaby, pochwycone w szklaną pułapkę promienie czerwonej planety Aldebaran. A wszystko to przepojone oddechem dziewicy, która urodziła już trzynaścioro dzieci - nie będąc przy tym przez mężczyznę tknięta! Żeby amulet zadziałał w całej swej mocy należy jeszcze, gdy gdy Demona się ukaże - na całe gardło wykrzyknąć zaklęcie - “Straszydło, do d*py mi skocz!”. Nadal nie działa? Krzycz głośniej! Wrzeszcz, aż się dom w posadach zatrzęsie! I wszystko ładnie, wszystko pięknie, ale Podex romanus to zwykły najzwyklejszy orzech. Nic więc dziwnego, że Helmut nadal szalony - i to w królika to w psa się przemienia. Merda wesoło ogonem, podgryza kostki pasażerkom w pociągu, a wszystko to przy akompaniamencie dźwięcznego “hau! hau! hau!”.
„Cierpienia księcia Sternenhocha” to nadzwyczaj oryginalna książka. Surrealistyczna, groteskowa, okraszona filozofią nietzscheańską. Klima nie stroni też od fragmentów prawdziwie makabrycznych i obrzydliwych - Edward Lee by mu pozazdrościł. Jednak całość jest przede wszystkim prześmieszna. Czy połowę czy ¾ lektury przeleżałam ze śmiechu na ziemi - nie jestem w stanie dokładnie określić. Gdybym na podstawie książki miała coś powiedzieć o autorze - to stwierdziłbym, że Ladislav Klima był bardzo wesołym człowiekiem. W dzisiejszych czasach zapewne byłby memem.
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
https://www.facebook.com/romyczyta
Helmut i Helga - typowa niemiecka rodzina. Historia od dawien dawna znana - miłość, zaręczyny, ślub, znudzona żona zdradza męża, który po odkryciu niewierności w szale ją zabija. I rzeczywiście byłaby to opowieść jak tysiące innych - gdyby nie to, że autorem jest Ladislav Klima. Klimova Helga więc to dziewczę paskudne - długa i cienka, że można się przestraszyć, o rysach...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-21
W „Parach” John Updike odsłania życie (i uchyla drzwi sypialni) dziesięciu par zamożnych Amerykanów. I ach, jaka to miła odmiana! Jaki powiew świeżości poczytać w końcu o majętnych bohaterach, których zainteresowania nie ograniczają się wyłącznie do kartkowania Vogue’a i popołudniowych partyjkek golfa, a wolny czas wolą spędzać na stymulujących intelektualnie rozmowach i grach towarzyskich. Kreacja postaci wyszła Updike’owi doskonale, to jeden z najmocniejszych punktów powieści. 10 par daje nam 20 bohaterów - jakże różnorodnych! Jedni są irytujący, inni wzbudzają sympatię czy współczucie, a jeszcze inni zażenowanie. Plejada indywidualności i każdy na swój sposób fascynujący.
Updike w „Parach” porusza problemy polityczne, ekonomiczne, kwestie moralne i etyczne. A różnorodność i odmienność postaci sprytnie pozwoliła autorowi na uniknięcie pułapki moralizatorstwa i narzucenia jednego tylko punktu widzenia, a zamiast tego - zaprezentowania wielu różnych.
Wydana w latach 60 powieść zgorszyła ówczesne społeczeństwo lekkim, jawnym i otwartym podejściem do seksu pozamałżeńskiego, drobiazgowymi, skrzącymi się od wymyślnych metafor i kwiecistych epitetów opisów narządów rozrodczych. Dziś już nie szokuje, ale nadal czyta się rewelacyjnie!
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
https://www.facebook.com/romyczyta
W „Parach” John Updike odsłania życie (i uchyla drzwi sypialni) dziesięciu par zamożnych Amerykanów. I ach, jaka to miła odmiana! Jaki powiew świeżości poczytać w końcu o majętnych bohaterach, których zainteresowania nie ograniczają się wyłącznie do kartkowania Vogue’a i popołudniowych partyjkek golfa, a wolny czas wolą spędzać na stymulujących intelektualnie rozmowach i...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-26
Teresa to zła kobieta była. Zła żona, zła matka, zła córka, zła przyjaciółka. A w rzeczywistości Teresa po prostu nie pasowała do swoich czasów. Inteligentna, mająca własne zdanie, pragnąca niezależności i prawa do samodzielnego decydowania o swoim życiu - urodziła się o parę dekad za wcześnie.
Dzieło Mauriaca to studium kobiety nieszczęśliwej - niechcącej ślepo podporządkowywać się ówczesnym zasadom i konwenansom, niepotrafiącej odnaleźć się w roli żony i matki. Bohaterkę poznajemy w chwili gdy zostaje uniewinniona od zarzutu o świadome i celowe otrucie i próbę zabicia swojego męża. Kolejne strony to retrospekcja zdarzeń, które doprowadziły Teresę do tego desperackiego czynu. I poznając historię jej związku trudno się dziwić postępowaniu bohaterki. Bowiem jest to historia kobiety uwięzionej w niechcianym, narzuconym przez rodzinę małżeństwie z człowiekiem poniżej swojego poziomu - prostym, nijakim i nudnym, pozbawionym pasji, niebędącym w stanie dostarczyć choćby najmniejszej ilości tak przez kobietę pożądanych bodźców intelektualnych. Mężczyzna wzbudza w Teresie nie pożądanie - a odrazę.
Spodziewałam się, że powieść powszechnie uznawana za wybitną i znajdująca się na prestiżowej liście 100 książek XX wieku według Le Monde wywrze na mnie większe wrażenie - poruszy i wstrząśnie mną do głębi, wycieńczy emocjonalnie. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że kiedy „Teresa” się ukazała - w 1927 roku - czytelnicy rzeczywiście mogli być odważnym, podejmującym kontrowersyjne tematy dziełem Mauriaca zszokowani i bez wątpienia był to utwór w pewien sposób przełomowy. Jednak dziś, problem kobiety nieszczęśliwej, bo wyprzedzającej swoją epokę, buntującej się przeciwko narzuconym przez społeczeństwo skostniałym normom jest motywem tak wyeksploatowanym zarówno w literaturze jak i w filmie, że i wydźwięk książki Mauriaca nie wybrzmiewa już tak mocno jak sto lat temu.
https://www.instagram.com/romyczyta
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.facebook.com/romyczyta
Teresa to zła kobieta była. Zła żona, zła matka, zła córka, zła przyjaciółka. A w rzeczywistości Teresa po prostu nie pasowała do swoich czasów. Inteligentna, mająca własne zdanie, pragnąca niezależności i prawa do samodzielnego decydowania o swoim życiu - urodziła się o parę dekad za wcześnie.
Dzieło Mauriaca to studium kobiety nieszczęśliwej - niechcącej ślepo...
2020-12-25
2020-12-23
Bohaterami piętnastu opowiadań zawartych w „Tańcu szczęśliwych cieni” są jednostki słabe i wykluczone - z powodu swojej niepełnosprawności, rasy, płci, wieku, statusu socjoekonomicznego. Historie Munro są tak realistyczne, że gdyby lekko zmienić ich formę można by „Taniec” zakwalifikować jako reportażu. Zatrważajace jest to, że te opowiadania powstały 60 lat temu, a problemy w nich poruszane nadal są jak najbardziej aktualne i spotykane na co dzień. Gdyby zmienić i unowocześnić parę drobnych, nieistotnych dla fabuły detali takich jak ówcześnie modne ubrania czy masywne telewizory kineskopowe to te historie jak najbardziej mogłyby dziać się i w 2020 roku.
Opowiadania Munro urzekają wnikliwością i precyzją obserwacji bardziej niż kunsztownością języka. Pisarka przemawia językiem swoich bohaterek - dziewczynek, kobiet prostych i niewykształconych. I w tej językowej prostocie tkwi siła. Opisywane przez Munro ludzkie tragedie i dramaty są już same w sobie na tyle przejmujące, że żeby wybrzmieć w pełni nie potrzebują dodatkowych stylistycznych ozdobników.
Bardzo spodobała mi się konstrukcja tych opowieści - płyną spokojnym, nieśpiesznym tempem by nagle, w zupełnie niespodziewanym momencie zaskoczyć finałem, który zostawia czytelnika z otwartą szczęką i uczuciem jakby dostał obuchem w głowę.
Munro z ogromnym szacunkiem i empatią pisze o ludziach chorych - niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo, cierpiących na nieuleczalne, przewlekłe choroby czy będących na łożu śmierci. Mnie osobiście najbardziej dotknęły i poruszyły opowiadania o osobach upośledzonych. Rzadko zdarza się literatura tak bolesna, wzruszająca i depresyjna, przeczołgująca czytelnika emocjonalnie. Lekturę „Tańca” skończyłam już ponad tydzień temu, a nadal nie mogę się uwolnić od tych historii - ciągle siedzą w głowie - drażnią i oburzają egoizmem, ignorancją i ogromem niesprawiedliwości.
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
https://www.facebook.com/romyczyta
Bohaterami piętnastu opowiadań zawartych w „Tańcu szczęśliwych cieni” są jednostki słabe i wykluczone - z powodu swojej niepełnosprawności, rasy, płci, wieku, statusu socjoekonomicznego. Historie Munro są tak realistyczne, że gdyby lekko zmienić ich formę można by „Taniec” zakwalifikować jako reportażu. Zatrważajace jest to, że te opowiadania powstały 60 lat temu, a...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-17
Fabuła “Snow” Malfiego to z pozoru historia dobrze znana - mamy bowiem małe wyludnione miasteczko i grupkę osób, która w czasie śnieżycy stulecia szuka w nim schronienia. Oczywiście, jak pewnie już się domyśliliście - miasteczko okazuje się być nie do końca martwe i opuszczone, a bohaterów zamiast odpoczynku przy ciepłym kubku kawy w przytulnym hoteliku czekać będzie zaciekła walka o życie. I mógłby to być kolejny schematyczny zimowy survival horror, których na Amazonie jest na pęczki, gdyby nie parę oryginalnych elementów, którymi raczy czytelnika Malfi. Bo czy zetknęliście się kiedykolwiek z książką, w której mordercą jest śnieg? Biały puch, który w ułamku sekundy otula, wnika i opanowuje niewinne ofiary, znacząc je przy okazji piętnem w kształcie szram na plecach i wyposażając w zabójcze kosy w miejsce dłoni. Zaiście pomysłowe i niesztampowe, czyż nie? Dodajmy do tego jeszcze doskonałą wręcz umiejętność autora do wykreowania wyjątkowo niepokojącej, klaustrofobicznej atmosfery i przyprawiających o autentyczne dreszcze opisów upiornych dzieci bez twarzy.
Ronald Malfi to moim zdaniem najlepszy pisarz grozy młodego pokolenia. Gdybym miałabym wskazać autora, która w przyszłości zajmie miejsce Kinga / Strauba / McCammona to bez chwili wahania wskazałabym - Malfi! I wprawdzie “Snow” nie jest powieścią na miarę “Bone White” i “December Boys” - czyli najlepszych dokonań autora - to jednak pomimo, że historia dobrze znana i zarówno cały jej bieg jak i samo zakończenie z góry można w mniejszym bądź większym stopniu przewidzieć - to dzięki niebanalnym rozwiązaniom książka ta wnosi powiew świeżości do gatunku mocno już wyeksploatowanego survival horroru. „Snow” zdecydowanie mogę nazwać książka udaną, dobrą - jednak wątpię, żeby na dłużej zapisała mi się w pamięci. Ale jako wciągająca i interesującą rozrywka na (bezśnieżne) zimowe wieczory - jak znalazł.
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
https://www.facebook.com/romyczyta
Fabuła “Snow” Malfiego to z pozoru historia dobrze znana - mamy bowiem małe wyludnione miasteczko i grupkę osób, która w czasie śnieżycy stulecia szuka w nim schronienia. Oczywiście, jak pewnie już się domyśliliście - miasteczko okazuje się być nie do końca martwe i opuszczone, a bohaterów zamiast odpoczynku przy ciepłym kubku kawy w przytulnym hoteliku czekać będzie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-01
2020-11-25
2020-11-19
2020-11-15
2020-11-11
2020-11-07
2020-12-10
2020-12-08
2020-12-15
Poprzednia część przygód osobliwego agenta FBI Pendergasta zakończyła się cliffhangerem, mimo to “Obsydianowa komnata” musiała odczekać na regale parę dobrych miesięcy aż wreszcie zdecydowałam się po nią sięgnąć. W normalnej sytuacji kiedy tom serii kończy się zupełnym zaskoczeniem, niczym sezon brazylijskiej telenoweli - to od razu biorę się za kontynuację. Tak miało być i tym razem, nie wspominając już, że mowa tu o jednej z moich najukochańszych serii. “Karmazynowy brzeg” jednak gorzko mnie rozczarował, okazał się być jedną z najsłabszych odsłon perypetii Pendergasta i najprościej mówiąc ochłodził mój entuzjazm do natychmiastowego kontynuowania cyklu. “Komnata” cały czas jednak spoglądała na mnie z półki, niemalże wołając mnie i przyciągając do siebie. W końcu przełamałam się. Wóz albo przewóz - albo przeczytam teraz albo będzie się kurzyć na regale i obrastać pajęczynami w nieskończoność. I och - jaka to była doskonała decyzja! Wprawdzie “Obsydianowej komnaty” nie stawiałabym obok najlepszych odsłon serii - to jeszcze nie ten poziom, ale nieudany “Karmazynowy brzeg” bije na łeb na szyję. A pierwsze sto stron zapowiadało kolejny niewypał - bo to naprawdę nieciekawe kiedy cała akcja opiera się na przesiadkach z samochodu na statek i do coraz to kolejnych samolotów. Nawet poważnie zastanawiałam się nad porzuceniem lektury. Na szczęście zdecydowałam się przemęczyć te nietrafione zabawy Prestona i Childa w tworzenie literackiej wersji “Szybkich i wściekłych” i “Portów lotniczych” na poważnie i po kilkunastu rozdziałach doczekałam się takiego Pendergasta jakiego pokochałam w kilkunastu poprzednich książkach. Szalenie spodobało mi się, że znaczną cześć historii poświęcono Diogenesowi. Jakaż to jest fascynująca, niejednoznaczna postać! A i twist z nim związany jest jednym z najmocniejszych punktów powieści. Nadal nie jestem pewna czy to było na poważnie czy może mistrz kłamstw sprytny Diogenes znów wszystkich nie oszukał. Wprawdzie w fabule jest parę bzdurek, niektóre rozwiązania fabularne i postępowania postaci są niedorzeczne i nierealne, jednak wszystkie te słabości skutecznie przykrywa ogrom ładunku emocjonalnego, jaki niesie ta książka. Znów czytanie o Pendergaście, Constance i Diogenesie wyzwoliło u mnie cały wachlarz uczuć i emocji. Znów nie mogłam ukryć uśmiechu przy nawiązaniach do wcześniejszych części i romantycznych epizodach bohaterów. Znów miałam okazję dopingować moich ulubieńców i siedzieć jak na szpilkach i nerwowo obgryzać paznokcie w trakcie pełnych niebezpieczeństw i niepewności fragmentów. Czyli znów dostałam wszystko to czego w “Karmazynowym brzegu” zabrakło, a za co tak strasznie kocham tę serię. Gdyby jeszcze autorzy pokusili się o powrót do wplatania w fabułę elementów paranormalnych i większej dawki wiedzy z zakresu antropologii to byłabym w siódmym niebie. Ale i tak nie mam co narzekać, bo jest bardzo dobrze! Mam nadzieję, że poprzedni tom był jednorazowym obniżeniem poziomu, pojedynczym wypadkiem przy pracy i że “Obsydianowa komnata” to zapowiedź powrotu autorów do najwyższej pisarskiej formy.
https://www.instagram.com/romyczyta
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.facebook.com/romyczyta
Poprzednia część przygód osobliwego agenta FBI Pendergasta zakończyła się cliffhangerem, mimo to “Obsydianowa komnata” musiała odczekać na regale parę dobrych miesięcy aż wreszcie zdecydowałam się po nią sięgnąć. W normalnej sytuacji kiedy tom serii kończy się zupełnym zaskoczeniem, niczym sezon brazylijskiej telenoweli - to od razu biorę się za kontynuację. Tak miało być i...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-26
Od kiedy Vesper zaprezentował intrygujący opis i przykuwającą wzrok okładkę “Manuskryptu” nie mogłam się doczekać aż w końcu debiut Wojciecha Uszoka trafi w moje ręcę. Zaryzykuję stwierdzenie, że była to jedna z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych premier 2020 roku. Przecież spójrzcie na tę okładkę! Sugeruje literaturę grozy z motywami okultystycznymi, ponurą i gęstą. Dodajmy do tego elementy powieści historycznej za sprawą akcji rozgrywającej się na trzech płaszczyznach czasowych i voila - oto właśnie przepis na horror idealny! Ale chwila - jakiej akcji? I tu przechodzimy do głównej słabości książki, która przecież zapowiadała się znakomicie. Totalny brak dynamizmu, niemożność zaangażowania czytelnika w historię, liczne dłużyzny i fabuła wlecząca się jak przymulona dżdżownica. Chociaż w kontekście tego przewodnika o koniach (przepraszam POWIEŚCI GROZY) chyba trafniejszym porównaniem byłoby - jak wyjątkowo ociężały koń pociągowy. Gdyby “Manuskrypt” był koniem to zdecydowanie powolnym Poitevinem, a nie zwinnym kłusakiem.
A sam początek absolutnie nie zapowiadał późniejszej nudy, bo zaczęło się niczym u Hitchcocka od trzęsienia ziemi dającego złudzenie, że oto mam przed sobą rasową pełnokrwistą powieść grozy. Jednak Wojciech Uszok angielskiego mistrza dreszczowców słuchał tylko jednym uchem i dalszą część o nieprzerwanym narastaniu napięcia pominął. Znacie tę piosenkę Wilków z refrenem “myślę, że nie stało się nic”? Przy czytaniu “Manuskryptu” mogłabym zaśpiewać z Robertem Gawlińskim - “myślę, że nie DZIEJE się NIC” (swoją drogą wers “a teraz jestem tu, ludzi tłum” gdyby go lekko sparafrazować też pasowałby idealnie - “A teraz jestem tu, KONI tłum”). Przez 3/4 książki miałam wrażenie jakbym czytała wyjątkowo długi i rozwlekły wstęp do właściwej powieści. Ciągle liczyłam na rozwinięcie akcji i kiedy już zaczęłam tracić nadzieję - cud! - fabuła się rozkręca, w końcu zaczyna się dziać coś konkretnego. Ale to dopiero na ostatnich ostatnich stronach. Gdybym wcześniej nie sprawdziła ile stron liczy “Manuskrypt” to przypuszczałabym, że trafił mi się wadliwy egzemplarz - z niewydrukowaną całą obszerną środkową częścią książki. Bo te zakończenie pomimo, że wartkie to też jakieś rewelacyjne nie było - zbyt nagłe, trochę na siłę. Szału nie ma.
Szału nie ma też jeśli chodzi o postaci. Myśleliście, że tylko akcji zabrakło w “Manuskrypcie”? A no nie tylko - bo i bohaterów ani widu, ani słychu. Tzn. występują w powieści Uszoka ludziki, a właściwie papierowe kukiełki - bo żeby mieli jakiś charakter, osobowość, żeby ich jakoś dokładniej wykreować? A po co tracić na to obszerne fragmenty skoro tu taki piękny, misternie zdobiony gzyms czy cwałujące zgrabne konie można opisać.
Żeby nie było, że tylko narzekam i krytykuję, że wszystko źle i w ogóle same mankamenty to muszę podkreślić, że “Manuskrypt” od językowej strony prezentuje się wyśmienicie. Uszok ma znakomity warsztat i posługuje się przepiękną polszczyzną - co tym bardziej zaskakuje i zasługuje na uznanie, że autor jest debiutantem. Jednak co z tego, że język wyrafinowany i poetycki, opisy architektury i przyrody, których nie powstydziłaby się Orzeszkowa jeśli całość kolokwialnie mówiąc - wieje nudą. Ale te opisy przyrody to naprawdę bardzo ładne. No, i konie fajne.
https://www.instagram.com/romyczyta
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.facebook.com/romyczyta
Od kiedy Vesper zaprezentował intrygujący opis i przykuwającą wzrok okładkę “Manuskryptu” nie mogłam się doczekać aż w końcu debiut Wojciecha Uszoka trafi w moje ręcę. Zaryzykuję stwierdzenie, że była to jedna z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych premier 2020 roku. Przecież spójrzcie na tę okładkę! Sugeruje literaturę grozy z motywami okultystycznymi, ponurą i gęstą....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-11-08
Jennifer Hillier stworzyła jedną z najbardziej zagmatwanych historii, jakie było mi dane kiedykolwiek czytać. Nawet nie chce mi się liczyć ile razy w trakcie lektury za sprawą zaskakujących plot twistów zbierałam szczęnę z podłogi, a uczucie wtf/omg towarzyszyło mi niemal nieodłącznie. Na szczęście wszystko było spójne i logiczne, więc zagłębianie się w fabułę było istną przyjemnością, a nie - jak w znacznej liczbie tego typu książek - męką z narastającą z każdą stroną ochotą na wsadzenie sobie miksera w oczy z powodu zastraszającej ilości absurdów.
„Małe sekrety” określane są jako thriller, jednak dla mnie, pomimo szalenie zawiłej intrygi, gatunkowo zdecydowanie bliżej im do powieści psychologicznej z elementami thrillera. Taka mniej mroczna, lżejsza wersja Gillian Flynn. Jak Flynn tak i Hillier doskonale nakreśliła złożone portrety psychologiczne bohaterów. Autorka nie ulega popularnym schematom i jej główna bohaterka to - pomimo przebytej tragedii i depresji - nie kolejna alkoholiczka, a kobieta sukcesu - spełniona zawodowo, silna, niezależna, dojrzała i inteligentna, z którą od razu kojarzy się hasztag grlpwr. Podobnie jest i z drugą główną postacią kobiecą - nie można jej odmówić przedsiębiorczości, sprytu i ambicji. Opisy przeżyć wewnętrznych i sprawiają, że lektura należy do tych bardzo emocjonalnych. W którymś momencie tę książkę przestaje się tylko czytać i odbierać jako bierny czytelnik, a zaczyna się ją przeżywać.
Widać, że Hillier miała większe ambicje niż napisać tylko wciągające czytadło i w swojej powieści sprawnie obnaża obłudę instagramowego światka i insta celebrytek - wraz z ich szpanerskimi beemkami niby własnymi, a w rzeczywistości branymi w leasing bądź będącymi własnością bogatego sponsora czy drogimi ciuchami po strzeleniu fotki od razu zwracanymi do sklepu - oczywiście z nieoderwanymi metkami! W internecie kolacje w najdroższych restauracjach i nowa torebka od Diora, a w realu debet na koncie i obiad składający się z najtańszego hamburgera w Macu. Groteskowe, ale prawdziwe.
„Małe Sekrety” zecydowanie zasługują na uwagę i szkoda, żeby zapodziały się w gąszczu wydawniczych nowości. To kawał bardzo dobrej powieści psychologicznej, która pod płaszczykiem thrillera ukrywa poważne tematy i porusza wyjątkowo aktualny problem kreowania fałszywego obrazu idealnego i cukierkowego życia w mediach społecznościowych.
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
https://www.facebook.com/romyczyta
Jennifer Hillier stworzyła jedną z najbardziej zagmatwanych historii, jakie było mi dane kiedykolwiek czytać. Nawet nie chce mi się liczyć ile razy w trakcie lektury za sprawą zaskakujących plot twistów zbierałam szczęnę z podłogi, a uczucie wtf/omg towarzyszyło mi niemal nieodłącznie. Na szczęście wszystko było spójne i logiczne, więc zagłębianie się w fabułę było istną...
więcej mniej Pokaż mimo to
Książka w pewnie sposób podobna do czytanego przeze mnie nie tak dawno “Tańca szalonych cieni” Munro, bo też traktująca o ludziach wykluczonych i nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie. Problemy poruszane przez dwie autorki są bardzo zbliżone, a jednak same książki są diametralnie różne. Opowiadania Hill są dużo mroczniejsze niż te Munro - ujawnia się w nich ta specyficzna ponura, przygnębiająca atmosfera charakterystyczna dla brytyjskich autorów. Najtrafniej opowieści zawarte w “Albatrosie” określiłabym jako literackie odpowiedniki filmowych kitchen sink dramas.
Zbiór zawiera 5 w miarę krótkich opowiadań, wyjątkiem jest tytułowe - nieco dłuższe. Hill doskonale odnajduje się w krótkiej formie. Historie mimo, że krótkie to niosą ze sobą monstrualny ładunek emocjonalny. Te kilkadziesiąt stron spokojnie wystarczyło abym zdążyła mocno zżyć się z bohaterami. A postacie u Hill są nakreślone doskonale! Realistyczne, pełne lęku, samotne i wyszydzane, niezrozumiane przez innych i wypchnięte na margines społeczeństwa. Jednocześnie mają w sobie pewną klasę, delikatność, kruchość, melancholię.
Muszę przyznać, że nie od razu do “Albatrosa” zapałałam wielką miłością. Wprawdzie pierwsze opowiadanie o autystycznym chłopcu mieszkającym z niepełnosprawną , despotyczną matką od pierwszych stron mnie wciągnęło i poruszyło - tak czytając kolejne historie odczuwałam pewien niedosyt i miałam wrażenie, że wypadają dosyć blado w porównaniu z pierwszym opowiadaniem. Dopiero kiedy po paru godzinach od zakończenia historii zdałam sobie sprawę, że wciąż myślę o nich intensywnie, że cały czas tkwią w mojej głowie, uwierają i nie dają o sobie zapomnieć - zdałam sobie sprawę w jakim byłam błędzie i jak w rzeczywistości każde z opowiadań w “Albatrosie” jest znakomite. Przygnębiające, wzruszające, z dogłębną analizą psychologiczną, a przy tym napisane przepięknym lirycznym pełnym subtelności językiem. Proza z najwyższej półki! Niepozorna Hill okazała się moim największym odkryciem zeszłego roku!
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
https://www.facebook.com/romyczyta
Książka w pewnie sposób podobna do czytanego przeze mnie nie tak dawno “Tańca szalonych cieni” Munro, bo też traktująca o ludziach wykluczonych i nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie. Problemy poruszane przez dwie autorki są bardzo zbliżone, a jednak same książki są diametralnie różne. Opowiadania Hill są dużo mroczniejsze niż te Munro - ujawnia się w nich ta...
więcej Pokaż mimo to