-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2022-06-16
Ewidentnym kłamstwem byłoby stwierdzenie, że ostatnimi czasy cierpimy na niedobór książek o tematyce LGBTQIA. I jest to jak najlepszy trend wydawniczy, który autentycznie cieszy. Zwłaszcza w naszym kraju, gdzie homofobia jest powszechna, gdzie rząd nie tylko dyskryminację osób nieheteroseksualnych akceptuje, ale i jej przyklaskuje i sam propaguje, książki poruszające tematykę mniejszości seksualnych - czy to powieści z reprezentacją osób LGBTQIA czy reportaże traktujące o tych grupach są ogromnie potrzebne. Jednak nie da się zaprzeczyć, że są i wydawnictwa, które na tym delikatnym i wymagającym potraktowania z największym szacunkiem temacie chcą tylko i wyłącznie zarobić. Nie obchodzi ich edukacja społeczeństwa, szerzenie tolerancji, przekonanie zatwardziałych homofobów, że LGBTQIA to ludzie - a nie ideologia. Nie trzeba więc dużo na księgarnianych regałach się naszukać aby natrafić na z realną troską o mniejszości seksualne nie mające nic wspólnego tęczowe wydawnicze babole - miałkie, powierzchowne, pisane na kolanie. Co tam jakość i merytoryczność - na fali elgiebetowego (sic!) „trendu” wszystko z tęczą na okładce zejdzie na pniu. Na szczęście mająca u nas premierę zaledwie kilka tygodni temu książka Marka Gevissera nie zalicza się do tego typu publikacji. Gevisser - pochodzący i wychowany w RPA nieheteronormatywny dziennikarz- napisał reportaż doskonały - wnikliwy, wartościowy, którego największą mocą jest unikatowość wyróżniająca go spośród innych podobnych pozycji. Autor podszedł do tematu osób o różnych orientacjach seksualnych i tożsamościach płciowych od całkiem innej strony niż większość jego kolegów po fachu (i „temacie”) i w „Różowej linii” oddał głos tym zazwyczaj niezauważalnym i pomijanym - przedstawicielom społeczności LGBTQIA z najdalszych krańców świata, zamieszkałych i dorastających w państwach potocznie zwanych “egzotycznymi” czy “turystcznymi”, w których o panujących prawach i zakazach względem mniejszości seksualnych, bądźmy szczerzy - przeciętny Europejczyk czy Amerykanin nie wie nic. Para lesbijek prowadząca homo-kawiarnię w Kairze, ugandyjski nastolatek przebywający w obozie dla uchodzców w Nairobii, transpłciowa Rosjanka starająca się o opiekę nad jedynym synem. To tylko garstka bohaterów „Różowej linii”, z którymi w ciągu siedmiu długich lat tytanicznej pracy nad reportażem rozmawiał i których losy miesiącami śledził Gevisser. Reporter obszerne i naprawdę dramatyczne, ale i niepozbawione szczęsliwych momentów, wspomnienia swoich rozmówców przeplata rozdziałami, w których wnikliwie i szczegółowo, ale przejrzyście i zrozumiałym dla przeciętnego czytelnika językiem przybliża historię i sytuację ruchu LGBTQIA na całym świeice. I owszem, są kraje, które dla tej społeczności są istnym rajem na ziemi; kraje, w których osoby z mniejszości m są traktowane jak każdy inny obywatel - przysługują im te same prawa, ale i obowiązują identyczne nakazy i zakazy. Jednocześnie ich rówieśnicy mieszkający kilkaset/kilka tysięcy kilometrów dalej za trzymanie się za rękę z osobą tej samej płci czy inne i niewiele bardziej wylewne publiczne okazywanie czułości są skazywani na dożywocie, a nawet karę śmierci. Polska, niechlubnie sytuuje się bliżej tych drugich. Z resztą specjalnie do polskiego wydania autor popełnił dodatkowy rozdział, który w całości skupia się na sytuacji osób nieheteronormatywnych w naszym kraju. Co nie powinno być dla nikogo z czytelników nowością - wyłania się tu gorzki obraz sytuacji niegodnej pozazdroszczenia.
Książka Gevissena to bardzo ważny głos w dyskusji w sprawie wzajemnej tolerancji i promowania praw mniejszości seksualnych. Oby wybrzmiał jak najgłośniej!
www.instagram.com/joannaoksiazkach
Ewidentnym kłamstwem byłoby stwierdzenie, że ostatnimi czasy cierpimy na niedobór książek o tematyce LGBTQIA. I jest to jak najlepszy trend wydawniczy, który autentycznie cieszy. Zwłaszcza w naszym kraju, gdzie homofobia jest powszechna, gdzie rząd nie tylko dyskryminację osób nieheteroseksualnych akceptuje, ale i jej przyklaskuje i sam propaguje, książki poruszające...
więcej mniej Pokaż mimo to2002-03-22
Po “Fridę” sięgnęłam z chęci pogłębienie swojej znikomej wiedzy w będącym nadal w pewnym stopniu tabu - temacie przymusowej pracy seksualnej w nazistowskich obozach koncentracyjnych. Spodziewałam się, że znaczną część książki stanowić będą rozległe opisy obozowej codzienności, a w szczególności prostytucji - zajęcia, do którego zmuszana była główna bohaterka - związanych z nim trudności bądź ewentualnych przywilejów, reakcji i zapatrywań współwięźniarek, jak w końcu i przemyśleń oraz emocji towarzyszących samej Fridzie. W jak ogromnym byłam błędzie! Owszem, w swojej książce Nina F. Grünfeld opisuje losy znanej jedynie z opowieści żydowskiej babki - jednak ta nierządem zajmowała się wyłącznie przed trafieniem do, coraz to kolejnych, obozów zagłady. Czy przez ten fakt byłam rozczarowana lekturą? W żadnym wypadku! Wręcz zaryzykuję stwierdzenie, że to, co dostałam było znacznie bardziej satysfakcjonujące niż gdyby była to książka traktująca stricte o prostytucji w obozach koncentracyjnych, bowiem “Frida” to znacznie więcej! Poza bardzo ciekawą historią życia głównej bohaterki - od jej “problemowego” urodzenia w przez lata stanowiącej między Słowakami i Węgrami spór o przynależność maleńkiej wiosce Leles przez lata młodzieńcze - wyrwanie się do cywilizacji, utrzymywanie się z prostytucji w dużych miastach Czechosłowacji, burzliwe związki i nie mniej burzliwe zatargi z organami ścigania czy wreszcie narodziny pierwszego (i jedynego) dziecka oraz problemy z jego odzyskaniem po wcześniejszym oddaniu go do adopcji parze porządnych nowych rodziców - aż po pobyty w licznych obozach koncentracyjnych - zarówno na terenie Polski jak i Niemiec. Książka Grünfeld to także fascynujący obraz przedwojennej i późniejszej - okupowanej Czechosłowacji. Życie codzienne, sytuacja polityczna i funkcjonowanie w państwie rządzonym przez sprzyjające Hitlerowi władze, relacje międzyludzkie, traktowanie i nastawienie do Żydów i innych mieszkańców eliminowanych ras - te wszystkie zagadnienia Grünfeld porusza przy okazji snucia historii życia swojej babki. W końcu jest i “Frida” niesłychanie intymną i osobistą, druzgocącą i poruszającą najgłębsze emocje opowieścią o trudnych relacjach rodzinnych, wpływie dzieciństwa i traum wojennych na kształtowanie osobowości i całe późniejsze życie. Na przemian z losami Fridy Grünfeld drobiazgowo pokazuje przebieg śledztwa prowadzonego w poszukiwaniu informacji o swojej babce, na temat której dotychczas posiadała jedynie szczątkową, najbardziej podstawową wiedzę. Trzeba przyznać, że dochodzenie prawdy o Fridzie to niepomiernie mozolne zadanie - obejmujące parę kontynentów, setki zakurzonych archiwalnych dokumentów i dziesiątki obcojęzycznych rozmówców. Momentami można mieć wrażenie, że tak naprawdę Frida nigdy nie istniała - tak znikome są świadectwa jej egzystencji. Wprawdzie autorce udało się odkryć nieznane wcześniej fakty o babce, dołożyć kolejne puzzle do układanki składającej się na historię jej tragicznego życia, jednak nadal pozostało mnóstwo luk do zapełnienia. Niewykluczone, że za kilka miesięcy / lat / dekad dostaniemy uzupełnioną o kolejne fragmenty kontynuację opowieści o Fridzie. A może i pełną biografię? Pewne jest, że będę śledzić dalsze poczynania autorki. “Frida” tak mnie pochłonęła, oszołomiła i nieraz ścisnęła za gardło, że nie wyobrażam sobie nie poznać końca, zamknięcia tej historii, o ile do takiego kiedykolwiek uda się Ninie F. Grünfeld doprowadzić.
https://www.instagram.com/joannaoksiazkach/
Po “Fridę” sięgnęłam z chęci pogłębienie swojej znikomej wiedzy w będącym nadal w pewnym stopniu tabu - temacie przymusowej pracy seksualnej w nazistowskich obozach koncentracyjnych. Spodziewałam się, że znaczną część książki stanowić będą rozległe opisy obozowej codzienności, a w szczególności prostytucji - zajęcia, do którego zmuszana była główna bohaterka - związanych z...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-03-18
W lipcu 1890 roku Anton Czechow udał się na będącą miejscem zsyłek i katorgi odległą wyspę Sachalin. Spędził tam 3 miesiące dokonując spisu ludności. Ogromna liczba wywiadów z osadnikami i katorżnikami oraz liczne notatki dokumentujące życie codzienne mieszkańców i spostrzeżenia Czechowa dotyczące samej wyspy - jej geografii, historii itd. zaowocowały wydaną w 1893 roku książką “Wyspa Sachalin. Notatki z podróży”.
“Sachalin” odkrywa przed czytelnikiem zupełnie inną nieznaną stronę Czechowa. Okazuje się bowiem, że Rosjanin był nie tylko wybitnym nowelistą i dramatopisarzem, ale i doskonałym reporterem - skrupulatnym, dociekliwym, był człowiekiem potrafiącym słuchać, przed którym rozmówcy sami z siebie się otwierali. Poziomem literatura faktograficzna Czechowa nie odbiega znacząco od beletrystyki jego autorstwa. “Wyspę Sachalin”, mimo, że nie można nie zauważyć jej monotonności i powtarzalności, czyta się na jednym wdechu. Jakże jednostajna i nużąca byłaby to lektura gdyby wyszła spod pióra przeciętnego autora. Ponad połowę książki stanowią opisy kolejnych odwiedzanych przez autora okręgów wyspy i tu schemat jest niezmienny - Czechow omawia historię regionu, jego geografię i przyrodę, następnie przechodzi do społeczeństwa i spraw z nim związanych - przedstawia wygląd i stan obozów, demografię i przekrój typów zamieszkujących je więźniów, stosunki i postawy napływowych względem ludów autochtonicznych, przybliża życie codzienne mieszkańców - pracę, edukację, nieliczne skąpo dostępne rozrywki, a także prezentuje i twarde dane - jak najróżniejsze statystyki. A wszystko to powołując się na osobiste rozmowy z napotkanymi mieszkańcami Sachalinu i zdecydowanie bardziej obiektywne źródła - dokumenty i archiwa.
Drugą połowę swojego dzieła Czechow poświęca już niemal wyłącznie mieszkańcom wyspy - a w szczególności więźniom. Jeden po drugim, każdy spory rozdział (z pomniejszymi podrozdziałami) poświęca na drobiazgowe omówienie kolejnych istotnych kwestii - m.in. sytuacji kobiet, małżeństwom, przestępczości, gospodarce rolnej, ucieczkom i zajęciom zesłańców, a także ich pożywieniu, odzieży, piśmiennictwie itd. Osobiście najciekawszy dla mnie był rozdział traktujący o chorobach, śmiertelności i lecznictwie na wyspie. Czy wiedzieliście np. że ówcześnie należące do najczęściej występujących w rozwiniętych krajach choroby śmiertelno-zakaźne i epidemiczne takie jak ospa, dur brzuszny czy tyfus na Sachalinie były praktycznie nieznane. Równie interesujące były rozdziały poświęcone rzadkim rdzennym mieszkańcom wyspy. Zaskakująca, niebywale oryginalna, a i dla współczesnego wykształconego człowieka szokująca była ich kultura, wyznania, obyczaje i tryb życia. Np. zaliczający się do tubylców Ajnowie nigdy się nie myją i śpią w tym, w czym chodzą, brzydzą ich kłamstwo i przemoc, która do tego napawa ich grozą. Inna rdzenna ludność - grubokościści, niscy Giliacy pożywiają się wyłącznie mięsem - uprawę ziemi uznają za wielki grzech, a tego kto zacznie w niej kopać bądź coś posadzi - na pewno czeka szybka śmierć. Ci również się nie myją, a gruba, futrzana odzież nigdy o praniu nie słyszała - przez co bijące od nich smród i odór, przywodzące na myśl psujące się rybie flaki, są nie do zniesienia.
Sięgając po “Wyspę Sachalin” byłam przygotowana na książkę w znacznej mierze, jeśli nawet nie wyłącznie, traktującą o prawzorze Gułagu. Tymczasem dostałam znacznie więcej. Owszem, opisy katastrofalnych warunków, w jakich żyją więźniowie - brak higieny, niedobór pożywienia, maksymalna liczba osób ściśnięta na jednym metrze oraz ich spędzanej na ciężkiej, wymagającej i wyniszczającej fizycznie pracy codzienności zajmują sporą część książki, jednak równie sporo uwagi Czechow poświęca i samej wyspie wraz z jej “prawymi” mieszkańcami - a jest to zagadnienie równie ciekawe co łagry. Wkradająca się przy dłuższym czytaniu monotonia jest praktycznie nieodczuwalna i nie wpływa negatywnie ani na przebieg ani na końcowy odbiór lektury, a to dzięki wspaniałym barwnym, nierzadko dowcipnym, anegdotom gęsto wplatanym przez rosyjskiego klasyka, jak i jego błyskotliwym, celnym spostrzeżeniom oraz mocno działającym na wyobraźnię plastycznym opisom. Wielce interesująca i wartościowa pozycja!
https://www.instagram.com/joannaoksiazkach/
W lipcu 1890 roku Anton Czechow udał się na będącą miejscem zsyłek i katorgi odległą wyspę Sachalin. Spędził tam 3 miesiące dokonując spisu ludności. Ogromna liczba wywiadów z osadnikami i katorżnikami oraz liczne notatki dokumentujące życie codzienne mieszkańców i spostrzeżenia Czechowa dotyczące samej wyspy - jej geografii, historii itd. zaowocowały wydaną w 1893 roku...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-03-13
Swoją „Agátą” Denisa Fulmeková przeniosła mnie do klimatycznej - zarówno malowniczej jak i posępnej XVII-wiecznej Słowacji. Niepozorna króciutka powieść słowackiej autorki dosłownie zwaliła mnie z nóg. Stanowiąca główne miejsce akcji wieś Pryspeki - dzisiejsze Podunajské Biskupice będące dzielnicą Bratysławy to europejskie Salem. Fulmeková opowiada historię pięknej młodej Agáty. Kobiety samodzielnej i samowystarczalnej, żyjącej na uboczu i stroniącej od społeczności wiejskich plotkarek. Po babce odziedziczyła wiedzę o zielarstwie i ziołolecznictwie. A jak wiadomo, w tamtych czasach takie umiejętności i „niepowszednia” osobowość wystarczyły, aby dostać łatkę „czarownicy”. Nic więc dziwnego, że gdy wieś bohaterki nawiedza plaga nieszczęść to właśnie Agáta staje się kozłem ofiarnym.
Chylę czoła jak bogatą i różnorodną problematykę Fulmeková porusza na tak niewielu stronach. Małomiasteczkowa zawiść i ostracyzm, niezrozumienie i brak akceptacji drugiej jednostki, której charakter nie mieści się w sztywnych i ciasnym normach wyznaczonych przez przesiąkniętą uprzedzeniami i zabobonami, zacofaną społeczność. Ile napięcia, niepewności i dramatu człowieka jest zawartych w tej skondensowanej powieści! Jaki to wulkan uczuć i emocji - pogardy, współczucia, rozpaczy, nadziei.
„Agáta” napisana jest wyjątkowo realistycznym, żywym, momentami kronikarskim językiem - co sprawia, że w trakcie lektury zapomina się, że obcujemy z beletrystyką, a nie reporterskim zapisem historycznych zdarzeń. Przez to rownież ma się wrażenie bycia nie - czytelnikiem, a uczestnikiem opowieści snutej przez Felmikovą. W tej mrocznej i tajemniczej powieści od pierwszych stron czuć wiszące w powietrzu nieszczęście i pomimo humorystycznych wtrętów, nieodłączna jest pewność, że happy endu w „Agácie” nie będzie. I mimo tej pewności, że Agáta jest bohaterką tragiczną, świadomości jak potoczą się jej losy, to niesprawiedliwość jakiej doświadczyła i sama osobowość postaci, sympatia i współczucie jakie się wobec niej odczuwa sprawia, że nieustannie jej kibicujemy i w głębi ducha liczymy, że może jednak zdarzy się nieprawdopodobne i do kobiety los się uśmiechnie.
Denisa Fulmeková stworzyła powieść ze wszech miar uniwersalną. Pomimo, że osadzoną w XVII wieku to jakże aktualną. Zapewne każdy z nas zna taką Agátę.
Ogromny talent z tej słowackiej pisarki. Będę wypatrywać kolejnych powieści. Mam nadzieję, że równie znakomitych co „Agáta”.
https://www.instagram.com/joannaoksiazkach/
Swoją „Agátą” Denisa Fulmeková przeniosła mnie do klimatycznej - zarówno malowniczej jak i posępnej XVII-wiecznej Słowacji. Niepozorna króciutka powieść słowackiej autorki dosłownie zwaliła mnie z nóg. Stanowiąca główne miejsce akcji wieś Pryspeki - dzisiejsze Podunajské Biskupice będące dzielnicą Bratysławy to europejskie Salem. Fulmeková opowiada historię pięknej młodej...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-03-11
Po nadzwyczajnie długiej bardzo dobrej passie czytelniczej przyszedł czas na literaturę przeciętną, a ośmielę się stwierdzić, że nawet i słabą. Jak bardzo powstrzymywałam się od pisania o tej książce! Jak szkoda mi było na to czasu! Nie chciałam ponownie do niej wracać i przypominać sobie jak gorzkim i ogromnym okazała się rozczarowaniem. Pogrzebać głęboko w odmętach pamięci - najsłuszniejsze wyjście.
“Ocalała z chińskiego gułagu” to - jak twierdzi wydawca - pierwsze wydane drukiem wspomnienia Ujgurki, której udało się wydostać z obozu koncentracyjne w Sinciangu. Przypadek ten jest o tyle unikatowy i wyjątkowy, że naród Ujgurski jest od lat skutecznie represjonowany przez Chińczyków, którzy to dążą do całkowitej zagłady tej należącej do ludów tureckich mniejszości. Mogłoby się wydawać, że temat samograj i że kolokwialnie mówiąc - to się nie mogło nie udać. Nic bardziej mylnego - “Ocalała” skutecznie udowadnia, że nothing is impossible!
Rozpieszczona ostatnimi czasy przez znakomite pozycje w mniejszym bądź większym stopniu traktujące o ludobójstwie autorstwa m.in. Konstantego Geberta czy Magdaleny Grzebałkowskiej tym mocniej kłuła mnie w oczy przeciętność i powierzchowność książki Gulbahar Haitiwaji. Sięgając po wspomnienia kobiety liczyłam na porządna, solidną literaturę faktu dostarczającą sporą ilość informacji o Ujgurach - ich historii, życiu codziennym, stosunkach z innymi narodami. Spodziewałam się dostać dogłębny, ale zrozumiały i przyswajalny dla laika zarys konfliktu z Chińczykami - jego genezę, przebieg, konsekwencje jakie niesie dla obu narodowości i krajów. W końcu nastawiłam się i na szczegółowe opowieści z życia w azjatyckim gułagu. Przecież kto lepiej niż sama więźniarka przez 3 lata dzień po dniu doświadczająca bestialskich tortur, głodu, prania mózgu może drobiazgowo to wszystko opisać przybliżając również towarzyszące człowiekowi w tak skrajnej sytuacji emocje i stany psychiczne. Nic z tego. Nie tym razem. Na rzetelne, wyczerpujące i wartościowe wspomnienia z chińskiego obozu pracy jeszcze będziemy musieli poczekać.
Ile elementów w “Ocalałej” nie zadziałało! Drażniący infantylny styl, brak wdrożenia czytelnika w kontekst całego konfliktu, szczątkowe bezbarwne i nieciekawe opisy więziennego życia, monotonia.
Koszmarnie jest to napisane! Ludobójstwo Ujgurów (czy jakiejkolwiek innej narodowości, mniejszości etnicznej) to zawsze temat wybitnie ciężki, trudny i wstrząsający, jednak czytając wspomnienia Haitiwaji ani trochę nie potrafiłam odczuć powagi sytuacji i przedstawianych wydarzeń. Znużenie i irytacja to jedyne emocje jakie towarzyszyły mi w trakcie lektury. Nieodłącznie miałam wrażenie, że oto dostałam do przeczytania pamiętnik rozhisteryzowanej, dziecinnej nastolatki, a nie historię opowiedzianą przez dorosłą kobietę, która przeszła przez niewyobrażalne piekło i której to powinnam współczuć i podziwiać za odwagę i siłę, a nie śmiać się z jej sztubackich głupiutkich wywodów.
Spora na pewno wina za mierność i praktycznie bezwartościowość tej książki leży we współautorce - francuskiej dziennikarce Rozenn Morgat. To ona powinna gruntownie zredagować materiał źródłowy, który dostała od jej Ujgurki. Wyciąć nieistotne, nic nie wnoszące fragmenty wspomnień, nakierować rozmowy z “ocałałą”, tak ażeby jej doświadczenia finalnie przełożyły się na interesującą i wartościową książkę. A tymczasem kilkadziesiąt akapitów “Ostatecznego rozwiązania” Geberta dostarcza więcej cennej wiedzy i informacji na temat ludobójstwa Ujgurów niż prawie 250 stron “Ocalałej”.
https://www.instagram.com/joannaoksiazkach/
Po nadzwyczajnie długiej bardzo dobrej passie czytelniczej przyszedł czas na literaturę przeciętną, a ośmielę się stwierdzić, że nawet i słabą. Jak bardzo powstrzymywałam się od pisania o tej książce! Jak szkoda mi było na to czasu! Nie chciałam ponownie do niej wracać i przypominać sobie jak gorzkim i ogromnym okazała się rozczarowaniem. Pogrzebać głęboko w odmętach...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-03-07
W na poły autobiograficznej powieści Dunki Merete Pryds Helle poznajemy losy Marie - dziewczyny urodzonej w ubogiej wielodzietnej wiejskiej rodzinie zamieszkującej zapomnianą przez świat wyspę Langeland. Historia rozpoczyna się w latach przedwojennych i przez kolejne burzliwe - zarówno w życiu osobistym głównej bohaterki jak i całym kraju - dekady śledzimy życie Marie przypadające na okresy rewolucji i przemian społecznych w Danii.
To na wskroś depresyjna i ciężka powieść, bije z niej smutek i beznadziejność, uderzają koszmar traumatycznego dzieciństwa, nierówności społeczne i liczne upokorzenia wynikłe z ubóstwa. Życia Marie zdecydowanie nie można określić mianem sielanki. Już od najmłodszych lat los nie oszczędzał dziewczyny. Od narodzin w domu rodzinnym zamiast ciepła i czułości zaznała przemocy, molestowania i skrajnej biedy przez skromne i trudne samodzielne początki dorosłego życia w wielkim mieście - Kopenhadze, aż po awans do klasy średniej pozornie dający szczęście i spokój ducha za sprawą bezpieczeństwa finansowego, dobrego samochodu i dużego domu na przedmieściach. Jednak Marie - nawykła od lat dziecięcych do ciężkiej fizycznej pracy i patriarchalnego systemu rodziny w tych nowych czasach kompletnie odnaleźć się nie może. Każdy kolejny dzień to walka z samą sobą, chęć wpasowania się w obowiązujące ramy społeczne, życia zgodnego z modelem wielkomiejskiej kobiety sukcesu. Powieść Pryds Helle to historia kobiety nieustannie poszukującej swojej tożsamości.
Ach, jak szalenie „Piękno Ludu” to moja literatura! Merete Pryds Helle napisała książkę idealnie wpasowująca się w mój gust - surową, naturalistyczną, nieszczędząca od paskudztwa i dosadności. Za sprawą głównej bohaterki, będącej centralnym punktem powieści przesiąkniętą kobiecością, a jednocześnie miejscami męsko brutalną i brudną. Dunka swoją prozą wywołuje całą gamę emocji, wybitnie realistyczną historia porusza i dotyka najczulszych strun wrażliwości. Hipnotyzująca, wdzierająca się głęboko pod skórę powieść.
https://www.instagram.com/joannaoksiazkach/
W na poły autobiograficznej powieści Dunki Merete Pryds Helle poznajemy losy Marie - dziewczyny urodzonej w ubogiej wielodzietnej wiejskiej rodzinie zamieszkującej zapomnianą przez świat wyspę Langeland. Historia rozpoczyna się w latach przedwojennych i przez kolejne burzliwe - zarówno w życiu osobistym głównej bohaterki jak i całym kraju - dekady śledzimy życie Marie...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-02-27
Czy o tak przejmującym i straszliwym temacie jak ludobójstwo można napisać książkę, która wciąga skuteczniej niż najpopularniejszy netflixowy serial. Książkę tak przerażającą, że boimy się odwrócić kolejną stronę i czytać dalej, a jednak z trudem przychodzi przerwanie lektury, odłożenie na dłużej jest wręcz niemożliwe. Owszem - jak najbardziej możliwe o ile autor nazywa się Konstanty Gebert.
Swoim “Ostatecznym rozwiązaniem” Gebert stworzył monografię idealną - wyczerpująco i szeroko omawiająca, zarówno od strony historycznej, politycznej jak i społeczno-psychologicznej, zagadnienie ludobójstwa, rzetelną, doskonale udokumentowaną rozmaitymi źródłami. Autor w trakcie pracy nad tym monumentalnym dziełem przewertował liczne dotychczas opublikowane pozycje naukowe i tony archiwalnych dokumentów. Nie można nie wspomnieć także o będących daleko istotnym i cennym elementem publikacji wywiadach, o przeprowadzenie których łatwo nie było - przez lata Gebert zbierał materiał prowadząc rozmowy ze świadkami i sprawcami najgorszego typu zbrodni. Przy tej całej imponującej dokumentacji wykorzystanej do stworzenia książki jest to pozycja napisana z wyjątkową swadą, przenikliwością i erudycją. Ogromna znajomość tematu przez autora jest bezdyskusyjna i godna podziwu. Na szacunek zasługuje również respekt, takt i obiektywizm z jakimi Gebert podszedł i opracował omawiane zagadnienie.
W “Ostatecznym rozwiązaniu” Konstanty Gebert wychodzi od uznanego za pierwsze ludobójstwo w XX wieku, a niestety dosyć słabo udokumentowanego wymordowania ludu Herero przez Niemców by potem - im liczniejsza i dokładniejsza dokumentacja się zachowała - tym szczegółowej i obszerniej zaprezentować kolejne zbrodnie przeciwko ludzkości w historii - rzeź Ormian (Mec Jeghern), zagładę Cyganów - Romów i Sinti (Pojramos), ukraiński Hołodomor, słynną Rwandę czy nie tak dawną masakrę w Srebrenicy - żeby wymienić kilka. Książka dostarcza przekrojowej wiedzy, a jednocześnie Gebert dokładnie i sumiennie opisuje konkretne ludobójstwa, przybliża sylwetki kluczowych figur czy przytacza konkretne zdarzenia powołując się na osobiste historie i przeżycia uczestniczących w nich osób.
Uderza w przedstawionych w książce zbrodniach jak historia zatacza koła. Z jednej strony nie mieści nam się w głowie jak tak bestialskie mordy ktokolwiek, nawet najgorsza istota ludzka, była w stanie dokonać; rozliczamy, tępimy i skazujemy winnych, i naiwnie, oszukując się i przymykając oczy wierzymy, że w naszych czasach i obecnym cywilizowanym świecie ludobójstwo jest już niemożliwe, że należy już do przeszłości. A jednak nadal w społeczeństwie obecne są jednostki i grupy, które i w XXI wieku z zimną krwią, bez mrugnięcia okiem dokonują masowych mordów. Gebert pod sam koniec trzeźwo konstatuje gorzko, że „było możliwe. Będzie. Jest.”
Ogromnie ważna i potrzebna książka. I jakże aktualna i prorocza w kontekście bieżących wydarzeń.
https://www.instagram.com/joannaoksiazkach/
Czy o tak przejmującym i straszliwym temacie jak ludobójstwo można napisać książkę, która wciąga skuteczniej niż najpopularniejszy netflixowy serial. Książkę tak przerażającą, że boimy się odwrócić kolejną stronę i czytać dalej, a jednak z trudem przychodzi przerwanie lektury, odłożenie na dłużej jest wręcz niemożliwe. Owszem - jak najbardziej możliwe o ile autor nazywa się...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-02-18
Problem hemofilii niezmiernie ciekawi mnie od kiedy tylko pamiętam. Ta nadal nie do końca zgłębiona i wyjaśniona choroba przyciąga mnie właśnie swą tajemniczością i niewytłumaczalnością. Jaka jest jej geneza? Dlaczego zapadają na nią wyłącznie męscy potomkowie, podczas gdy nosicielkami są kobiety, u których hemofilia nie wykazuje żadnych aktywnych symptomów?
Odpowiedzi na te pytania nie leżą w centrum zainteresowania Jürgen Thorwald. Autor w “Krwi królów. Dramatycznych dziejach hemofilii w europejskich rodach książęcych” wolał skupić się na pokazaniu trudności z jakimi przed wynalezieniem skutecznych lekarstw hemofilicy musieli mierzyć się dzień w dzień. Przybliżając historie trzech książąt europejskich - Alfonsa - księcia Asturii, Waldemara Hohenzollerna i carewicza Aleksego Romanowa, Thorwald tłumaczy przyczynę ponadprzeciętnie częstego występowania hemofilii w rodach królewskich, uzmysławia jak ryzykowne i kruche było życie dopadniętych chorobą, którzy jak ognia musieli unikać wszelkich zadraśnięć czy ran, bo nawet mikroskopijne skaleczenie mogło okazać się śmiertelne. I nie tylko szklane czy porcelanowe przedmioty były zagrożeniem, ale i - mogłoby się wydawać najbezpieczniejszy - pociąg zabawka czy huśtawka. Na carewicza Aleksego tak dmuchano i chuchano, że zapewniono mu stróża, który czuwał nad nim 24 godziny na dobę, a i zabawki projektowano specjalnie pod chłopca - zdalnie sterowane, aby ten przypadkiem o żadną się nie otarł. “Krew królów” obfituje w takie ciekawostki.
Thorwald podzielił swoją książkę na 4 części, z czego 3 pierwsze poświęcił każdą odrębnemu księciu. Styl w jakim utrzymana jest ta pozycja z początku nie przypadł mi do gustu i wywołał rozczarowanie, bo spodziewałam się klasycznej literatury faktu, a tymczasem dostałam fabularyzowane historie. Obawiałam się, że przez wybranie takiej “beletrystycznej” narracji nie uwierzę w pełni w te rzeczywiste przecież wydarzenia, nie będę w stanie odróżnić, które z nich faktycznie miały miejsce, a które są wytworem wyobraźni autora i niemożliwe okaże się wyzbycie wątpliwości w prawdziwość tego, co czytam. Moje obawy szybko ulotniły i “Krew królów” czytało mi się zaskakująco dobrze, bez uszczerbku na wiarygodności. Thorwald ma znakomite pióro do plastycznych i obrazowych, niczym filmowych opisów - przed oczami wręcz stają obrazy kreślonych zdarzeń i sytuacji. A, że trudno kwestionować autentyczność tego, co widzi się na własne oczy - to tylko przechyla szalę zwycięstwa na stronę autora.
Jürgen Thorwald w posłowiu szczegółowo wyjaśnia co napisał bazując na solidnych i rzetelnych źródłach, a co dodał od siebie. Wszystko pięknie, ale takie wyjaśnienie powinno znaleźć się na początku, a nie na końcu książki. Nie do końca przekonuje mnie też dobór bohaterów, bo o ile historie Alfonsa i Aleksa przedstawione są wyczerpująco i szczegółowo, momentami i z kronikarską swadą - tak losy Waldemara potraktowane są po macoszemu. Nie mogłam wyzbyć się wrażenia, że część poświęcona Hohenzollernowi została umieszczona na doczepkę, wyłącznie w celu zwiększenia objętości książki. Żebym nie była źle zrozumiana - ten rozdział nie jest źle napisany, wprawdzie nie czuć w nim takiej pasji autora tematem jak w dwóch innych, ale posiada bardzo ciekawe, a nawet trzymające w napięciu i pobudzające emocje do granic możliwości fragmenty, jednak w większości skupia się na postaciach lekarzy i ich próbie wydostania się z okupowanego lazaretu. Obecne w nadmiarze ckliwe romantyczne momenty również nie służą tej części.
Przez niemal całą, swoją drogą naprawdę ciekawą, lekturę “Krwi królów” brakowało mi typowo reportażowego / historycznego przedstawienia hemofilii. Z twardymi danymi, wiedzą zaczerpniętą ze źródeł i badań medycznych. Czułam niedosyt, że faktyczne informacje muszę wyszukiwać i sprawdzać samodzielnie, bo książka mi tego nie dostarcza. Na szczęście w ostatnim rozdziale Thorwald się rehabilituje i niezbyt obszernie, ale absolutnie wystarczająco i zrozumiale dla laika wyjaśnia najważniejsze związane z hemofilią zagadnienia.
https://www.instagram.com/joannaoksiazkach/
Problem hemofilii niezmiernie ciekawi mnie od kiedy tylko pamiętam. Ta nadal nie do końca zgłębiona i wyjaśniona choroba przyciąga mnie właśnie swą tajemniczością i niewytłumaczalnością. Jaka jest jej geneza? Dlaczego zapadają na nią wyłącznie męscy potomkowie, podczas gdy nosicielkami są kobiety, u których hemofilia nie wykazuje żadnych aktywnych symptomów?
Odpowiedzi na...
2021-12-18
Energiczna, postrzelona powieść, w której w jazzującej Ameryce lat 20 XX w. w oparach harlemskich cygar voodoo spotyka elokwentne androidy, egipscy bogowie Freuda, Krzyżacy i Templariusze astrodetektywów, a głównym motorem napędowym tej szalonej historii jest antypandemia Dżes Gru, której jednym z objawów jest nieposkromiona chęć do dziwacznych tańców.
Reed w swojej najbardziej znanej, posiadającej już status kultowej, powieści sprawnie zaciera granice między rzeczywistością, a fikcją. Faktyczne wydarzenia historyczne, przemiany oraz ruchy społeczne i polityczne zgrabnie mieszają się z tymi zrodzonymi w rozbuchanej wyobraźni autora.
“Mambo Dżambo” poza unikatową, wariacką konstrukcją i fabułą ma do zaoferowania znacznie więcej. Reed pod płaszczykiem okultystyczno-konspiracyjnej opowieści przemyca gorzką satyrę na rasizm i ideologię białej supremacji.
Nieprzeciętnie zwariowana eksperymentalna proza. Z początku orzeźwiająca i zachwycająca dziwaczność stylu, formy i konstrukcji na dłuższą metę zaczęła mnie męczyć, jednak nie mogę nie docenić pomysłowości, nowatorstwa i ogromnego wkładu w amerykańską literaturę i kulturę Afroamerykanów. Osobliwe i ciekawe czytelnicze doświadczenie, ale to nie do końca moja literatura.
https://www.instagram.com/joannaoksiazkach
Energiczna, postrzelona powieść, w której w jazzującej Ameryce lat 20 XX w. w oparach harlemskich cygar voodoo spotyka elokwentne androidy, egipscy bogowie Freuda, Krzyżacy i Templariusze astrodetektywów, a głównym motorem napędowym tej szalonej historii jest antypandemia Dżes Gru, której jednym z objawów jest nieposkromiona chęć do dziwacznych tańców.
Reed w swojej...
2022-01-16
Czy już w styczniu trafiłam na jedną z najlepszych książek jakie dane mi będzie przeczytać w tym roku? Być może, a nawet więcej - to wielce prawdopodobne.
W “Dreźnie 1945” Sinclair McKay z iście kronikarskim zacięciem opisuje jedną z najmniej chlubnych alianckich operacji II wojny światowej - bombardowanie niemieckiego miasta Drezna i jego ludności cywilnej. Brytyjski dziennikarz i autor książek historycznych nie ogranicza się jednak wyłącznie do odtworzenia samych nalotów - chociaż i te opisane są z najwyższą skrupulatnością. Największą siłą tego reportażu jest to, co bardzo często w suchych, podręcznikowych opracowaniach tego typu pomijane - a mianowicie całe tło wydarzeń oraz kontekst historyczny, polityczny, społeczny i kulturowy. Imponująco i z rozmachem, w niezwykle plastyczny, iście fotograficzny sposób McKay odmalowuje przedwojenne Drezno. Czytając opisy nie trudno sobie wyobrazić dlaczego miasto to było określane europejską stolicą kultury, sztuki i fajansu, a światowa śmietanka towarzyska uznawała je za coś, co dziś nazwalibyśmy miejscówką obowiązkową do odhaczenia w trakcie zagranicznych wojaży. Dzięki zabiegowi pokazania Drezna poprzez swoich bohaterów - ówczesnych mieszkańców - zarówno dzieci jak i dorosłych, kobiety i mężczyzn, Niemców i Żydów czy osoby jeszcze innych narodowości, a także i wysoko postawionych nazistów McKay angażuje czytelnika w snutą historię i losy miasta. Na przykładach konkretnych Drezdeńczyków w pasjonujących opisach architektury, malarstwa czy przemysłu lalkarskiego przemyca mnóstwo faktów i mało znanej ogólnie wiedzy. Clou wydarzeń czyli same naloty i poprzedzające je przygotowania również są nader rzetelnie opisane, a oddanie głosu lotnikom pozwala poznać spojrzenie z drugiej strony, przybliżyć przeżycia wewnętrzne aliantów, uświadomić czytelnikowi że i ich gnębiły wątpliwości, a nieraz ciągnęły się za nimi długoletnie traumy. Opis kilkudziesięciu minut poprzedzających bombardowanie Drezna to istne mistrzostwo narracji i suspensu! Zdolności do wykreowania tak potężnej i intensywnej atmosfery niepokoju i napięcia mogliby dziennikarzowi pozazdrościć czołowi pisarze thrillerów. “Drezno 1945” pod tym względem to dzieło Hitchcocka reportażu historycznego! Ostatnie parę rozdziałów McKay poświęca zaprezentowaniu konsekwencji nalotów, postrzegania, odbioru i ewentualnej krytyki bombardowań przez strony uczestniczące, jak i inne państwa. Czy był to niezaprzeczalny akt terroru jak twierdzą jedni? Czy może konieczny krok znacząco przybliżający III Rzeszę do kapitulacji i dający kres rządom Hitlera? Czy jest jedna właściwa odpowiedz? Niech czytelnik sam wyciągnie wnioski po lekturze monumentalnej pozycji McKay’a.
“Drezno 1945. Ogień i mrok” to zatopiona w mroku i dymie, skąpana w ogniu duszna i klaustrofobiczna lektura. Sinclair McKay stworzył reportaż totalny. To pozycja jak najbardziej godna polecenia - fascynująco napisana, w najwyższym stopniu rzetelna - doskonale udokumentowana licznymi źródłami historycznymi, oraz bogata w fotografie pokazujące Drezno na przestrzeni lat.
https://www.instagram.com/joannaoksiazkach
Czy już w styczniu trafiłam na jedną z najlepszych książek jakie dane mi będzie przeczytać w tym roku? Być może, a nawet więcej - to wielce prawdopodobne.
W “Dreźnie 1945” Sinclair McKay z iście kronikarskim zacięciem opisuje jedną z najmniej chlubnych alianckich operacji II wojny światowej - bombardowanie niemieckiego miasta Drezna i jego ludności cywilnej. Brytyjski...
2021-09-30
Kiedy wydawnictwo zwróciło się do mnie z propozycją zrecenzowania “Dziwny jest ten świat” nawet nie doczytałam maila do końca i ofertę odrzuciłam. Waldemar Milewicz? Nie znam człowieka! A, jakiś prezenter radiowo-telewizyjny! Drugi Ibisz, tak? To, ja podziękuję. Jednak podświadomie chyba miałam jakieś przeczucie i maila nie wykasowałam, zostawiłam w odebranych. I rzeczywiście - po paru dniach coś mnie nagle tknęło i postanowiłam spojrzeć jeszcze raz na wiadomość i przeczytać opis książki tym razem w całości. I to była słuszna decyzja - dalej było już tylko ciekawiej, a przy słowach o „korespondencje wojennym” byłam już całkowicie kupiona. Biografię bardzo lubię i swego czasu czytałam je w ilościach hurtowych. Jednak zawsze były to książki o ludziach mi znanych, których osobowość, życie prywatne bądź zawodowe mnie interesowały. Tym razem sytuacja, która jeszcze nigdy mi się nie zdarzyła, bo postanowiłam sięgnąć po biografię osoby, o której jeszcze parę dni wcześniej nawet nie miałam pojęcia, że istniała. W sumie może się okazać, że będzie bardzo ciekawe czytelnicze doświadczenie.
Historia życia Waldemara Milewicza spisana przez Honoratę Zapaśnik mnie nie zawiodła. Wprawdzie to nie jest biografia idealna - brak jej pasji, nie czuć, że autorka rzeczywiście się tematem wyjątkowo fascynowała, ale jest to biografia bardzo solidnie i rzetelnie napisana, jednak sucho i jakby od kreski. Mnie, osobie nieznającej wcześniej dziennikarza, dostarczyła wystarczająco informacji, by mógł mi się wyklarować wizerunek postaci Milewicza i bym mogła zyskać poczucie, że choć trochę jego osobę poznałam i jestem w stanie ukształtować sobie opinię na jego temat. Podobało mi się, że Zapaśnik nie idealizuje dziennikarza, nie ucieka się do patosu, a jej dziełu daleko do laurki. Z kart biografii Zapaśnik Milewicz jawi się jako osoba pełna kontrastów. Skory do żartów, oddany, wylewny przyjaciel, ale i surowy i wymagający, niepotrafiący okazywać uczuć rodzic. W życiu osobistym i kontaktach międzyludzkich człowiek gwałtowny i apodyktyczny, nieuznający sprzeciwu. Wobec kobiet męski szowinista, typ obleśny i śliski, niestroniący od niesmacznych żartów kwalifikujących się jako molestowanie. Jednocześnie w pracy to pełen ambicji i profesjonalizmu człowiek. Dziennikarz pełen odwagi, z ochotą zabierający się za zlecenia najtrudniejsze i najniebezpieczniejsze, których inni podjęcia się odmawiali. Niejednokrotnie ryzykował życie dla pracy, szedł pod prąd, ryzykował karierę podejmując kontrowersyjne decyzje, robił relacje zupełnie nowatorskie - niejednokrotnie szokujące. Z „Dziwnego Świata” wyłania się człowiek antypatyczny, ale jednoczenie niespotykanie charyzmatyczny, a przez to i fascynujący. Bardzo dobrym posunięciem Zapaśnik było oddanie głosu bliskim i współpracownikom Milewicza. Tak naprawdę ta książka powinna mieć co najmniej kilkunastu współautorów, bo każda z przepytywanych przez Zapaśnik osób dokłada istotną cegiełkę do całościowego obrazu Milewicza. „Dziwny świat” również bardzo interesująco wypada jako kronika polskiego dziennikarstwa ostatnich kilkudziesięciu lat. Kolosalne zmiany zaszły w tym medium - nie tylko w technologicznym sektorze tej profesji, ale i w sposobie przekazywania informacji i sferze mentalnej - to co jeszcze kilkanaście lat temu było absolutnie nie do przyjęcia i zbyt szokujące czy obrazoburcze do pokazania w telewizji dziś jest na porządku dziennym.
Momentami - zwłaszcza w pierwszych rozdziałach - autorka zbyt często i rozwlekłe oddala się od tematu przewodniego i nic nie wnoszące do całości obszerne fragmenty poświęca osobom z otoczenia dziennikarza. Jednak pomimo wspomnianych drobnych mankamentów, braku obecności i ducha autora w książce - czego konsekwencją jest wrażenie lekko „mechanicznej” narracji, to biografia Milewicza to w znacznej mierze kawał pasjonującej i niepowtarzalnej lektury. I nie da się zaprzeczyć, że ogromna w tym zasługa samego Milewicza - opowieść o tak złożonym i skomplikowanym, osobliwym i pełnym paradoksów człowieku to samograj!
https://www.instagram.com/romyczyta
Kiedy wydawnictwo zwróciło się do mnie z propozycją zrecenzowania “Dziwny jest ten świat” nawet nie doczytałam maila do końca i ofertę odrzuciłam. Waldemar Milewicz? Nie znam człowieka! A, jakiś prezenter radiowo-telewizyjny! Drugi Ibisz, tak? To, ja podziękuję. Jednak podświadomie chyba miałam jakieś przeczucie i maila nie wykasowałam, zostawiłam w odebranych. I...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-25
Anne Frasier to nazwisko, które na dłużej zagości na mojej półce. “Znajdź mnie” okazało się być tak dobrym thrillerem, że - dla miłośniczki gatunku, którą jestem - grzechem byłoby nie sięgnąć i po inne książki autorki. Po opisie nie zniechęcajcie się, że to kolejna identyczna jak dziesiątki innych książka o seryjnym mordercy. O, nie! Frasier zręcznie omija schematy, stworzona przez nią wielowątkowa historia zaskakuje na każdym kroku i wciąga niczym pustynne piaski, na których tle osadzona jest akcja powieści. Ciekawie skonstruowana jest ten thriller - przez pierwsze 100 stron tempo jest powolne i można mieć wrażenie, że tak naprawdę czyta się dopiero wstęp do właściwej powieści. Za to kolejne kilkaset stron aż do samego finału to już szaleńcza jazda bez trzymanki, mylenie tropów, mącenie czytelnikowi w głowie. Jaka to jest pełna niedających się przewidzieć i domyślić zaskakujących zwrotów akcji historia! W żadnym momencie nie miałam pojęcia co zdarzy się na następnej stronie i w jakim kierunku dalej autorka poprowadzi tę opowieść. Pomimo zagmatwania w stężeniu parokrotnie przewyższającym normę Frasier udało się uniknąć “mrozowania” i zbudować jak najbardziej realistyczną i wiarygodną, trzymającą się kupy fabułę. “Znajdź mnie” to uczta dla miłośników obszernych opisów, sporej ilości retrospekcji i książek przykładających dużą wagę do dogłębnego przedstawienia psychologii postaci.
Żeby było jasne - Anne Frasier nie stworzyła genialnego i wybitnie ambitnego thrillera poruszającego problemy społeczne, polityczne i gospodarcze. Ale też wątpię, żeby bawienie się w drugiego Mankella czy Connelly’ego było intencją autorki. “Znajdź mnie” to czysta rozrywka, ale przy tym jak wciągająca, ekscytująca i emocjonująca!
https://www.instagram.com/romyczyta
Anne Frasier to nazwisko, które na dłużej zagości na mojej półce. “Znajdź mnie” okazało się być tak dobrym thrillerem, że - dla miłośniczki gatunku, którą jestem - grzechem byłoby nie sięgnąć i po inne książki autorki. Po opisie nie zniechęcajcie się, że to kolejna identyczna jak dziesiątki innych książka o seryjnym mordercy. O, nie! Frasier zręcznie omija schematy,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-16
Nie ukrywam, że miałam niemały problem z napisaniem tej recenzji. Najchętniej po prostu napisałabym, że „Lęk” to jedna z najlepszych powieści grozy jakie miałam przyjemność przeczytać w całym swoim dotychczasowym życiu i, co oczywiste, z czystym sercem polecam! Jednak na imię nie mam Stephen, a na nazwisko King i wiem, że taka zachęta w moim wykonaniu nie wystarczy, aby przekonać do sięgnięcia po powieść Tomasza Sablika.
„Lęk” docenią zarówno koneserzy ambitnej grozy jak i miłośnicy niepokojących i nieoczywistych powieści psychologicznych. To powieść przesiąknięta symboliką - głównie religijną i okultystyczną. Według mnie najlepiej przystąpić do lektury „Lęku” w ciemno - bez znajomości nawet zarysu fabuły. Zresztą w tej osadzonej w popandemicznym postapokaliptycznym świecie powieści to nie sama historia jest najistotniejsza, a warstwa psychologiczna ukazana poprzez skomplikowane relacje między zaledwie garstką ocalałych bohaterów oraz ich osobiste dramaty, indywidualne emocje i przeżycia wewnętrzne. To książka, która zmusza do refleksji, stawia pytania nie dając jednoznacznych odpowiedzi, uwiera, wwierca się w głąb czytelnika, wywołuje dyskomfort i przygniata poczuciem beznadziejności i niemocy. W końcu to i książka, która poza psychologią i klimatem stoi - gęstym i dusznym, klaustrofobicznym, niepokój i niepewność wyziera tu z każdej strony. Tomasz Sablik doskonale w „Lęku” wyważył proporcje pomiędzy grozą nienamacalną, a brutalniejszym, bardziej dosadnymi elementami horroru.
Aż trudno uwierzyć, że tak przemyślana, niejednoznaczna i dojrzała powieść wyszła spod pióra młodego początkującego pisarza, a nie dobiegającego sześćdziesiątki autora mogącego pochwalić się pokaźną bibliografią. Zagraniczne wydawnictwa powinny bić się o Tomasza Sablika!
https://www.instagram.com/romyczyta
Nie ukrywam, że miałam niemały problem z napisaniem tej recenzji. Najchętniej po prostu napisałabym, że „Lęk” to jedna z najlepszych powieści grozy jakie miałam przyjemność przeczytać w całym swoim dotychczasowym życiu i, co oczywiste, z czystym sercem polecam! Jednak na imię nie mam Stephen, a na nazwisko King i wiem, że taka zachęta w moim wykonaniu nie wystarczy, aby...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-07-16
“Grobowiec” to zupełnie nowy i jak całkiem inny od poprzednich pozycji od wydawnictwa Vesper projekt. Wielkopolska oficyna znana dotychczas głównie z wydawania powieści z gatunku literackiego horroru - zarówno klasyki, zagranicznych docenianych przez krytyków i czytelników tytułów, jak i od niedawna stawiających swoje pierwsze kroki w literackim świecie naszych rodzimych autorów, tym razem postawiła na coś zupełnie innego - i tak oto zaserwowała czytelnikom zbiór opowiadań grozy. I w tym miejscu przerwa na małą prywatę - albowiem muszę wspomnieć, że moja przygoda i miłość do rodzimej grozy rozpoczęła się właśnie od opowiadań. Antologie to była moja pierwsza styczność z polskim horrorem i od razu zaiskrzyło i nie powiem - jak to w związkach były lepsze i gorsze momenty, jednak suma summarum - sięgniecie po te teraz już kultowe zbiory jak “13 ran” czy „15 blizn” było jedną z najlepszych czytelniczych decyzji w moim życiu. Wracając do już do “Grobowca”, który to planowany jest jako cyklicznie wydawana antologia zawierająca utwory najciekawszych polskich pisarzy grozy skupiające się wokół jednego konkretnego zagadnienia, motywu. Na pierwszy ogień wybrany został temat szalenie aktualny - opowiadania zawarte w „Zarazie” w większym lub mniejszym stopniu inspirowane są i nawiązują do pandemii. I Vesper znów jest nudny, bo pierwsza antologia w ich katalogu to książka prześwietna! Wydawnictwo przyzwyczaiło nas do doboru tytułów na naprawdę wysokim poziomie, nawet jeśli fabularnie nie każdy czytelnik się odnajdzie to jednak językowo i stylistycznie to zawsze górna półka (ok, znajdzie się pare wyjątków potwierdzających regule, ale to dosłownie parę!). “Zaraza” składa się z 3 części - “Przeszłość”, “Teraźniejszość” i “Przyszłość”. Mnie osobiście najbardziej do gustu przypadł segment przeszłość - ale to bardzo subiektywne odczucie i ja po prostu od jakiegoś czasu wyjątkowo lubuję się w tekstach osadzonych w średniowieczu i stylistyce retro. Po cichu miałam nadzieję, że ostatnia część będzie zawierać opowiadania w konwencji horroru sf i tym samym wyprzedzi w moim rankingu segment o dawnych czasach, jednak “Przyszłość” to czysta groza - nic w stylu Wattsa czy sajfajowego Simmonsa. Rozaczarowana czy zawiedziona nie jestem - skądże! - jednak pozycja “Przeszłości” w moim prywatnym rankingu okazała się niezagrożona. Vesper w „Zarazie” postawił i na znane i sprawdzone w świecie grozy nazwiska jak i debiutantów. Misz masz zaiste udany - bo i pewniaki i świeżynki mają sporo do zaoferowania. Dla mnie absolutnym topem były dwa opowiadania - “Nomen nominandum” wychwalanego pod niebiosa już przeze mnie przy okazji debiutanckiej powieści Kamila Możdżenia i czego kompletnie, ale to kompletnie się nie spodziewałam “Wielka Noc” autorstwa Tomasza Sablika, którego kiedyś - za co teraz biję się w pierś i przyznaję do ogromnego błędu - nazwałam grafomanem. Obydwa teksty to horrory czystą gębą, z mistrzowsko wykreowanym niepokojącym i dusznym klimatem, z tajemniczą i wbijającą w fotel historią. Że i stylistycznie jest pierwszorzędnie chyba nie muszę wspominać. Światowa klasa! Obydwa utwory są tak znakomite, że śmiało mogłyby się znaleźć w antologii Valancourtu. Podium zamykają ex aequo Jakub Bielawski i Bartłomiej Grubich. Pierwszy to sprawdzona marka, więc wiedziałam, że czeka mnie opowiadanie z najwyższej półki, ale i tak "Schlesierthalem” autorowi udało się mnie zaskoczyć. Ukazuje się tu całkiem inny Bielawski niż ten którego znamy z “Ćmy” i wprawdzie obecny jest ten jego charakterystyczny gawędziarski styl, z licznymi nawiązaniami do popkultury i okraszony weirdem, z tajemniczymi i niepokojącymi górskimi krajobrazami i Dolnym Śląskiem - jednak tym razem jest bardziej nowocześnie i dosłownie. Czytelnicy, którzy narzekali, że proza Bielawskiego jest zbyt rozwleczona, bełkotliwa i niezrozumiała tym razem nie będą się mieli do czego przyczepić. "Schlesierthalem” to najbardziej przystępny utwór w bibliografii autora, jednak nadal literacko jest to absolutnie górna półka. Nie powiem - jestem pod ogromnym wrażeniem wszechstronności pisarza! Natomiast opowiadanie Grubicha z całego zbioru chyba najbardziej nawiązuje do tematu pandemii, jest najbardziej dosłowne. Wciągająca historia, świetne pióro, przez nawiązania do aktualnej sytuacji czyta się trochę jak zbeletryzowaną literaturę faktu. Dla mnie rewelacja!
Wymieniłam kilka tekstów, które najbardziej przypadły mi do gustu i standardowo powinnam teraz wspomnieć i o najsłabszych. Ale nie tym razem - nie mogę wyszczególnić w “Zarazie” ani jednego opowiadania, które zasługuje na miano słabej literatury, grafomanii czy paździerza. “Zaraza” jest szalenie różnorodnym podgatunkowo zbiorem - każdy czytelnik znajdzie tu coś dla siebie - i fani grozy spod znaku Lovecrafta czy klasycznych ghost story, jak i miłośnicy onirycznych opowieści, horrorów psychologicznych, niejasnych, pozostawiających czytelnika z mind fuckiem, a także - tak dobrze czytacie - wielbiciele stylistyki gore. Po tylu peanach pisać, że polecam chyba już nie muszę, bo to oczywiste!
https://www.instagram.com/romyczyta
“Grobowiec” to zupełnie nowy i jak całkiem inny od poprzednich pozycji od wydawnictwa Vesper projekt. Wielkopolska oficyna znana dotychczas głównie z wydawania powieści z gatunku literackiego horroru - zarówno klasyki, zagranicznych docenianych przez krytyków i czytelników tytułów, jak i od niedawna stawiających swoje pierwsze kroki w literackim świecie naszych rodzimych...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-07
„Dziedzictwo krwi” to literacki debiut Amélie Wen Zhao i co tu dużo mówić - życzyłabym wszystkim pisarzom (a i czytelnikom) tak udanych startów karier. Dzieło Zhao to kolejna książka fantasy, która błędnie określana jest przez wielu czytelników jak i wydawców z różnych krajów jako young adult. Jest to oznaczenie o tyle niewłaściwe, albowiem mamy tu do czynienia z opowieścią ponurą, brutalną, ewidentnie nawiązującą do krwawej historii dziejów rodziny Romanowów. Jednak pomimo inspiracji carską rodziną nie pokusiłabym się o nazwanie „Dziedzictwa Krwi” retellingiem, gdyż autorka fabułę wymyśliła całkowicie od nowa.
Osadzenie fabuły w carskiej Rosji, wytypowanie na główną bohaterkę alter ego księżnej Anastazji oraz włączenie magii i fantastycznych istot - taki szalony miks był posunięciem ryzykownym, ale w tym przypadku totalnie udanym! Mroźne, zimowe rosyjskie lasy nadają powieści wyjątkowy, lekko baśniowy klimat, a opisy zmyślonych stworzeń wspaniałe ubarwiają lekturę. Bardzo spodobał mi się system magii jaki wykorzystała w swojej książce Zhao. I tu trochę przełamała schematy literatury fantasy, gdyż magiczny dar powinowactwa nie jest dla jego posiadaczy - jak to bywa w większości powieści tego gatunku - pożądaną przez innych zdolnością, nie sprawia, że jego właściciele awansują do patrycjatu, są powszechnie poważani i mogą liczyć na najlepsze traktowanie. Wręcz przeciwnie - powinowaci są przez swój dar osobami wyklętymi, „trędowatymi”; jest on na tyle niebezpieczny, że, aby żyć normalnie muszą ukrywać swoje zdolności. Samo powinowactwo charakteryzuje się też różnymi odmianami - są i mniej niebezpieczni powinowaci ziemi czy wody jak i siejący największy postrach, śmiercionośni powinowaci mięsa i krwi. Jakim powinowactwem włada główna bohaterka? Nietrudno się domyślić, że tym najgroźniejszym, najrzadszym i najbardziej zabójczym - Ana jest powinowatą krwi. Brzmi porywająco? I tak też jest! Dodatkowo autorka ma u mnie ogromnego plusa za relacje głównych bohaterów. I tu znów ustrzega się sztampy i zarówno sam związek Any i pozującego na bezczelnego, ale w rzeczywistości posiadającego złote serce, nękanego przez traumy i demony przeszłości Ramsona, jak i zauroczenie sobą rozwijają się bardzo powoli - a nie jak w 90% innych powieści główna bohaterka już od pierwszego spotkania (a co tam spotkania- spojrzenia!) ma kisiel w majtkach i przez całą resztę książki jest bezkrytycznie wpatrzona w swojego wyidealizowanego, perfekcyjnego księcia. Nie, tutaj relacja opiera się głównie na przyjaźni, wzajemnym zaufaniu, uczucie rodzi się z czasem, a i tak o miłości i (ewentualnym) gorącym romansie będzie (najprawdopodobniej) można mówić dopiero w kolejnych częściach serii. Ach, jaki powiew świeżości w wątkach romantycznych w literaturze fantasy!
Czekam z niecierpliwością na następne dwa tomy trylogii! W „Dziedzictwie Krwi” autorka parę wątków domknęła - jednak ten główny nadal pozostał otwarty. Nie ma co, Zhao doskonale wie jak pozostawić czytelnika z zaostrzonym apetytem na dalszy przebieg jak i w końcu samo rozwiązanie historii. Osobiście bardzo polecam i raczej nie wyobrażam sobie, że po przeczytaniu „Dziedzictwa” nie będziecie mieć ochoty na kolejne części.
https://www.instagram.com/romyczyta
„Dziedzictwo krwi” to literacki debiut Amélie Wen Zhao i co tu dużo mówić - życzyłabym wszystkim pisarzom (a i czytelnikom) tak udanych startów karier. Dzieło Zhao to kolejna książka fantasy, która błędnie określana jest przez wielu czytelników jak i wydawców z różnych krajów jako young adult. Jest to oznaczenie o tyle niewłaściwe, albowiem mamy tu do czynienia z opowieścią...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-15
“Dom Maynarda” bez wahania poleciłabym zarówno wyjadaczom literatury grozy jak i czytelnikom zielonym w tym gatunku. Herman Raucher w swojej powieści sięgnął policzne popularne i sprawdzone motywy - jak nawiedzony dom na odludziu, śnieżne zimowe krajobrazy, legendy o wiedźmach, folklor i wierzenia indiańskie. Ale o żadnej sztampie nie ma tu mowy, a to między innymi dlatego, że dorzucił również - ku mojemu ubolewanie rzadko wykorzystywany, a mający ogromny potencjał - temat wojny wietnamskiej i zespołu stresu pourazowego. Z tych na pierwszy rzut oka od Sasa do Lasa, niepasujących do siebie elementów stworzył spójną, niepokojącą i nieoczywistą historię, w której to jednak klimat gra pierwsze skrzypce. Atmosfera wszechobecnej grozy, tajemniczych sił nieczystych i wiszącego w powietrzu zła nie odstępuje czytelnika ani na moment i towarzyszy mu przez całą lekturę powieści. Ja, nawet czytając w samo południe pomimo pełnego słońca i upału rzędu 30 stopni nie ustrzegłam się od gęsiej skórki i wywołujących uczucie strachu zimnych dreszczy. Aż żal, że „Dom Maynarda” to jedyny horror w dorobku amerykańskiego pisarza i scenarzysty. Niejeden doświadczony pisarz grozy z pokaźną listą bestsellerów na koncie nie jest w stanie wzbudzić w czytelniku tak intensywnego poczucia lęku i napięcia co Raucher za pomocą „Domu Maynarda”. Pierwszorzędny horror psychologiczny! Historia snuta przepięknym poetyckim językiem, powoli i sennie, a jednocześnie wyjątkowo angażująca i niepozwalająca ani na moment nudy. I jeszcze sam finał powieści - totalnie nieprzewidywalny, wywołujący przysłowiowy mindfuck i sprawiający, że do niektórych fragmentów, a nawet i całej historii chciałoby się wrócić, bo teraz znając już zakończenie zupełnie inaczej odebrałoby się całą książkę.
https://www.instagram.com/romyczyta
“Dom Maynarda” bez wahania poleciłabym zarówno wyjadaczom literatury grozy jak i czytelnikom zielonym w tym gatunku. Herman Raucher w swojej powieści sięgnął policzne popularne i sprawdzone motywy - jak nawiedzony dom na odludziu, śnieżne zimowe krajobrazy, legendy o wiedźmach, folklor i wierzenia indiańskie. Ale o żadnej sztampie nie ma tu mowy, a to między innymi dlatego,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-04
⭐️4,5/5
Ktoś z Was przypadkiem nie zmaga się z zastojem czytelniczym? Spokojnie, spieszę z pomocą i podsunę Wam lekarstwo, które zdziała cuda! Sięgać po „Battle Royale” - pochłania na amen! Jednak żeby nie było, że wszystko tak pięknie i kolorowo to jest jedno ale! I to spore ale - mianowicie to nie jest książka dla każdego. Na dobrą sprawę jest ona skierowana do wąskiej grupy czytelników posiadających stalowe nerwy i pancerne żołądki, którym maksymalne gore jest niestraszne. W swoim życiu czytałam już dużo brutalnych i „ociekających krwią” książek, sporo horrorów ekstremalnych mam za sobą, a mimo to lektura „Battle Royale” była wstrząsającym i zatrważającym przeżyciem. To bez wątpienia jedna z najdrastyczniejszych, najbardziej szokujących i najmocniejszych powieści z jakimi się zetknęłam. Historia o gimnazjalistach, którzy zmuszeni są nawzajem się bestialsko mordować, aby jeden czy to za sprawą siły, sprytu, szczęścia czy inteligencji przeżył - jednocześnie jest też jedną z najoryginalniejszych, najbardziej pomysłowych i nieprzewidywalnych opowieści. Autor bombarduje nas ogromną liczbą jak najbardziej różnorodnych (są i infantylne zakochane w piosenkarzach z boysbandów laski i dziecięce prostytutki i zimnokrwiste pozbawione jakichkolwiek uczuć „banany” - żeby wymienić bardziej kolorowe przypadki) bohaterów (gdyby nastoletni bohaterowie byli nie znajomymi ze szkolnej ławki, a rodzeństwem to pobierając 500+ w 12 miesięcy wesoła rodzinka awansowałaby do grona ćwierć milionerów!), a każdy z nich jest porządnie zarysowany. Takami nie szczędzi obszernych oddzielnych wątków, aby przybliżyć nam dzieciństwo, historię i motywacje nastolatków. A takie kompleksowe i skrupulatne przybliżenie nam postaci sprawia, że trudno z nimi w pewien sposób nie sympatyzować (a mówimy o mordercach!), a nawet można mówić o życiu się i dopingowaniu pojedynczych uczestników śmiercionośnego turnieju. Ja naprawdę momentami chciałam przerwać czytanie (i to jak chciałam!), bo nie mogłam już dłużej tolerować i znosić tortur, jakim autor poddawał postacie, z największym trudem przekręcałam stronę, bo bałam się jakie jeszcze nieludzkie okrucieństwa może im zgotować. Jednak za każdym razem ciekawość wygrywała i czytałam dalej. I właśnie taki paradoks jest z lekturą „Battle Royale” - z jednej strony nie mogę już dłużej czytać, bo robi mi się słabo od bestialskiej przemocy i cierpień nastolatków, nerwowo obgryzam paznokcie i drżę ze strachu o dalsze losy bohaterów, a z drugiej - szalenie dynamiczna akcja, która nie zwalnia ani na sekundę, brak jakichkolwiek przestojów, twisty fabularne w najmniej oczekiwanych momentach, a w końcu i przemożna ciekawość jak zakończy się ta mordercza gra i czy zwycięży faworyt - wszystkie te składowe sprawiły, że jest to książka nieodkładalna. Krótkie rozdziały również nie ułatwiają rozstania się „BR”. Wszyscy to znamy - jeszcze jedna strona dokończę tylko rozdział, a z jednej strony potem robi się kilka - następnie kilkanaście i kilkadziesiąt aż dochodzi się do kilkuset. Więc pomimo sporych rozmiarów powieść Takamiego pochłania się błyskawicznie, tak strasznie wciąga.
Przy tylu moich zachwytach normalnie napisałabym teraz, że tak obłędna książkę to ja gorąco polecam każdemu. Ale akurat w przypadku „Battle Royale” polecić jej wszystkim jak najbardziej świadomie nie mogę, a to ze względu na wspomniany już bezmiar przemocy. Tylko trzeba też podkreślić ze u Takamiego nie jest to pusta agresja - wyłącznie dla samego zszokowania czytelnika, wywołania kontrowersji i rozgłosu wokół powieści, bo ważną rolę odgrywa w „Battle Royale” i trudna sytuacja polityczna i społeczna Japonii, jak i problemy wieku dojrzewania i wewnętrzne rozterki bohaterów. I bardzo dobrze, bo gdyby nie wplecenie w fabułę poważnych problemów i tematów książka byłaby niczym więcej jak kolejną bezmyślną krwawą rąbanką. Na szczęście dla czytelnika poszukującego nieprzeciętnie rozrywkowej, ale nie pustej i banalnej książki autor miał większe ambicję niż być tylko japońskim Laymonem.
https://www.instagram.com/romyczyta
⭐️4,5/5
Ktoś z Was przypadkiem nie zmaga się z zastojem czytelniczym? Spokojnie, spieszę z pomocą i podsunę Wam lekarstwo, które zdziała cuda! Sięgać po „Battle Royale” - pochłania na amen! Jednak żeby nie było, że wszystko tak pięknie i kolorowo to jest jedno ale! I to spore ale - mianowicie to nie jest książka dla każdego. Na dobrą sprawę jest ona skierowana do wąskiej...
2021-03-29
Długo zwlekałam z lekturą „Dziecka Rosemary”, bo wybitną ekranizację widziałam tyle razy, że historię małżeństwa Woodhouse’ów i ich dziwaczno-upiornych sąsiadów znam na pamięć i wątpiłam czy książka może mi coś jeszcze zaoferować. I pomimo, że powieść Levina uznawana jest za klasykę gatunku i absolutny must-read każdego szanującego się fana grozy to ja byłam święcie przekonana, że w trakcie lektury wynudzę się nawet nie jak mops, a cała hodowla mopsów. I w tym miejscu - bije się w pierś i przyznaje - byłam w błędzie! I to gigantycznym błędzie! „Dziecko Rosemary” jak najbardziej zasługuje na swój status powieści kultowej i sztandarowego dzieła horroru okultystycznego. To powieść która poza perfekcyjnie wymyśloną i poprowadzoną fabułą dostarcza czytelnikowi to, o co w literaturze grozy właśnie chodzi - czyli porządna dawkę strachu. Levinowi już od pierwszych stron doskonale udało się zbudować atmosferę napięcia i niepokoju. I wprawdzie to w znacznej mierze powieść psychologiczno-obyczajowa, to jednocześnie cały odczuwa się jakieś zagrożenie, zło wiszące w powietrzu - Levin ani na moment nie pozwala zapomnieć, że to przecież horror trzymamy w ręku. Śledzimy te na pierwszy rzut oka zwyczajne niczym nieróżniące się od naszego życie codzienne Rosemary, jednak niepokojąco wysoka liczba wypadków i tajemniczych zgonów w otoczeniu bohaterki zasiewa ziarno niepewności i skłania ku przypuszczeniu, że rzeczywiście możemy mieć do czynienia z ciemnymi mocami i siłami nadprzyrodzonymi, a nie histerią i rozchwianą przez hormony ciążowe psychiką kobiety. Autor w mistrzowski sposób stopniowo dozuje napięcie, wraz z kolejnymi rozdziałami atmosfera robi się coraz gęstsza i cięższa, kulminację osiągając w istnie diabolicznym i porażającym zakończeniu.
„Dziecko Rosemary” z hukiem wlatuje do mojej absolutnej topki powieści grozy. A jeśli łakniecie horroru, który nie tylko wywoła ciarki i zafunduje spanie przy włączonej lampie, ale i jest doskonale napisany - z uwzględnieniem głębi psychologicznej postaci, obrazowymi, działającymi na wyobraźnię opisami i realistycznymi dialogami - to nie musicie szukać dalej. Czyżby zatem horror idealny? Jak najbardziej!
https://www.instagram.com/romyczyta
Długo zwlekałam z lekturą „Dziecka Rosemary”, bo wybitną ekranizację widziałam tyle razy, że historię małżeństwa Woodhouse’ów i ich dziwaczno-upiornych sąsiadów znam na pamięć i wątpiłam czy książka może mi coś jeszcze zaoferować. I pomimo, że powieść Levina uznawana jest za klasykę gatunku i absolutny must-read każdego szanującego się fana grozy to ja byłam święcie...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-23
Najchętniej “Eksperymentowi” wystawiłabym dwie odrębne i całkiem różne oceny. Ale, że jak klasyk głosi nieważne jak zaczynasz - ważne jak kończysz to o jeden problem z głowy mniej. Ale od początku - pierwsza połowa książki wywarła na mnie naprawdę dobre wrażenie. Ok, to nie jest jakaś wybitna literatura ani drugie “To” czy “Upiorna opowieść”, ale i tak w trakcie czytania bawiłam się przednio - albowiem “Eksperyment” to czysty homage dla literackiego horroru, a w szczególności naszej polskiej literatury grozy. Grzegorz Kopiec co chwila rzuca kolejnymi nazwiskami i tytułami z horrorowego poletka, a dwójka głównych bohaterów to - a jakżeby inaczej - zatwardziali miłośnicy horrorów. Dodać do tego jeszcze, że cała historia kręci się wokół Kfasonu i brzmi fenomenalnie, prawda? Ano, prawda! I tak owszem jest, ale tylko przez pierwszą połowę. Po dobrze zapowiadających się, budzących zaciekawienie i nie dających się od książki oderwać początkowych rozdziałach nagle ni z tego, ni z owego następuje gwałtowna zmiana o 180 stopni i powieść z intrygującego i tajemniczego melanżu horroru z kryminałem zamienia się w czystą pulpę, wraz z jej wszystkimi wyznacznikami gatunkowymi. Mamy więc i wyjątkowo drobiazgowe opisy rozprutych korpusów i wylewających się z nich wnętrzności i obrazowe relacje z amputacji “na żywca” jak i wiele innych wymyślnych i niesmacznych tortur. Jakby tego było mało, autor biednemu czytelnikowi nie szczędzi też tandetnych scen seksu, “kurew” zastępujących przecinki i zapewniających permanentne przewracanie oczami, nie wnoszących nic istotnego do fabuły dialogów świadczących o niezbyt dużej błyskotliwości i ogarnięciu postaci. Nie mówiąc już o tym, że od połowy cała historia zmienia się w niekończący się festiwal absurdów, z niedorzecznymi zdarzeniami, nieuzasadnionym nadużywaniem brutalności i szafowaniem rozwiązaniami deus ex machina. A ukoronowaniem tego ogromu głupotek i nonsensów jest samo zakończenie, w którym autor już całkowicie odleciał. Odleciał na tę samą planetę, na której Guy N. Smith i Masterton piszą swoje dzieła. Ten kontrowersyjny pomysł na finał miałby szansę się obronić, ale nie w tej książce - gdzie przez kilkaset stron lecimy Edwardem Lee i Mastertonem, a tu nagle na sam koniec wlatuje wyrafinowana klasyka grozy i weird fiction. Sorry, ale to się nijak nie klei i nie pasuje. Ja tego nie kupuję.
Ja “Eksperyment” mogę określić tylko w jeden sposób - czysta pulpa! I gdybym sięgała po tę powieść nastawiając się na horror klasy B to ok - wtedy znaczna większość moich zarzutów byłaby nieuzasadniona. Tak, tylko, że “Eksperyment” miał być połączeniem rasowego horroru i kryminału noir. I owszem był, ale tylko przez pierwsze 250 stron, bo na resztę książki podejrzewam, że Guy N. Smith zmartwychwstał i przejął pióro od Grzegorza Kopca. Dla mnie ten tytuł to ogromne rozczarowanie, bo spodziewałam się książki w zupełnie innym stylu. A tymczasem “Eksperyment” zamiast oczekiwanych ciar i dreszczy wywołał u mnie naprzemienne przewracanie oczami z nieposkromionymi salwami śmiechu spowodowanymi zażenowaniem, niedorzecznością i nieprawdopodobnością tej historii.
https://www.instagram.com/romyczyta/
Najchętniej “Eksperymentowi” wystawiłabym dwie odrębne i całkiem różne oceny. Ale, że jak klasyk głosi nieważne jak zaczynasz - ważne jak kończysz to o jeden problem z głowy mniej. Ale od początku - pierwsza połowa książki wywarła na mnie naprawdę dobre wrażenie. Ok, to nie jest jakaś wybitna literatura ani drugie “To” czy “Upiorna opowieść”, ale i tak w trakcie czytania...
więcej mniej Pokaż mimo to
Panie i Panowie, król ambitnej i inteligentnej literatury rozrywkowej jest u nas w kraju jeden i nazywa się Maciej Siembieda. Najnowszą powieścią “Kołysanka” tylko udowadnia, że berło i koronę dzierży jak najbardziej zasłużenie i że wcale z królewskim tronem tak szybko żegnać się nie zamierza.
Jakże wspaniała, wręcz mistrzowska jest to powieść! Aż słów mi brak, żeby należycie wyrazić mój zachwyt nad najnowszą - szóstą już - częścią przygód prokuratura IPN Jakuba Kani. Autor jak zwykle serwuje czytelnikom fascynujący miks thrillera, kryminału, sensacji i obfitującej w autentyczne fakty powieści historycznej. Jak przy wszystkich innych książkach - tak i przy “Kołysance” - znów chylę czoła i podziwiam monstrualnie wiedzę historyczną autora, znakomity research, pasję do pisania, która wręcz wylewa się z każdej strony, każdego zdania oraz last but not least umiejętność totalnego zarażenia przedstawianymi tematem i zagadnieniami historycznymi czytelnika! Maciej Siembieda znów oszałamia czytelnika snutą na kartach książki opowieścią - jej rozmachem, wielowątkowością, misterną w najdrobnijeszym szczególe przemyślaną intrygą, zupełnie niespodziewanymi zwrotami akcji i zaskakującym, aczkolwiek bardzo satysfakcjonującym finałem. Naprawdę nie potrafię się do niczego przyczepić, bo i bohaterowie są pierwszorzędnie wykreowani - realistyczni, w swoim zachowaniu i postępowaniu jak najbardziej naturalni i “ludzcy”, czasami wielce oryginalni i dziwaczni - ale nigdy nie karykaturalni. Uwielbiam to jak dużą uwagę autor poświęca i postaciom drugoplanowym - w książkach Siembiedy nie tylko główni bohaterowie posiadają cały wachlarz cech, historię życia - i poboczne postacie dostają swoje wątki. I zawsze są to wątki niesamowicie interesujące. Język i styl? Tu też fani pisarstwa autora będą przeszczęśliwi. “Kołysanka” naszpikowana jest błyskotliwymi i ironicznymi, wypełnionymi poczuciem humoru dialogami, ripostami i spostrzeżeniami. Opisy - te są tak plastyczne, drobiazgowe, z tak ogromnym przywiązaniem do detalu, że “Kołysanka” wypada niczym literacki odpowiednik filmowych dzieł Viscontiego.
“Kołysanka” to kolejny popis wielkiego talentu pisarskiego Macieja Siembiedy. Najnowsza pozycja w niczym nie ustępuje poprzednikom, a ja osobiście - ze względu na wybitnie “moją” tematykę tj. będący w centrum fabuły Śląsk, obfite w autentyczne wydarzenia i postaci historyczne retrospekcje z XIX wieku i powojennego okresu oraz istotną, a wręcz kluczową rolę muzyki klasycznej w całej historii - stawiam “Kołysankę” na samym szczycie podium twórczości autora. I tym sposobem dotychczasowy posiadacz wieńca laurowego - “Miejsce i imię” spadł na drugie miejsce.
Uwierzcie mi - dla mnie to była książką marzenie. Najwykwintniejsza czytelnicza uczta, idealne połączenie rozrywki z ogromną dawką wiedzy. Tak mocno zaangażowałam się w tę historię, tak zżyłam z bohaterami, traktując ich jak dobrych znajomych, że z jednej strony ciekawość zżerała - jak rozwiną i rozwiążą się liczne skomplikowane i pełne tajemnic wątki, z drugiej jednak tak doszczętnie wsiąkłam w tę opowieść i tak doskonale się w niej odnalazłam, że chciałam aby ta czytelnicza przygoda trwała jak najdłużej, nie chciałam szybko się z nią żegnać. Fenomenalna to rzecz!
www.instagram.com/joannaoksiazkach/
www.facebook.com/joannaoksiazkachfb/
Panie i Panowie, król ambitnej i inteligentnej literatury rozrywkowej jest u nas w kraju jeden i nazywa się Maciej Siembieda. Najnowszą powieścią “Kołysanka” tylko udowadnia, że berło i koronę dzierży jak najbardziej zasłużenie i że wcale z królewskim tronem tak szybko żegnać się nie zamierza.
więcej Pokaż mimo toJakże wspaniała, wręcz mistrzowska jest to powieść! Aż słów mi brak, żeby...