-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik253
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2020-12-17
2020-11-19
2020-10-16
2020-07-14
"Stalkerem" po paroletniej przerwie powracam do kontynuowania poznawania przygód szwedzkiego komisarza Joony Linny. Mam bardzo sprzeczne odczucia co do 5 odsłony cyklu autorstwa Larsa Keplera. Z jednej strony czytało mi się ją wyśmienicie i wciągnęła mnie na amen. Intryga kryminalna była tak zawiła, a akcja tak dynamiczna, trzymająca w napięciu i pełna niespodziewanych zwrotów fabularnych, że jak usiadłam do lektury to kontakt się ze mną urywał, a jedyny świat jaki dla mnie istniał to ten przedstawiony na kartach powieści. Ponad 600-stronicowe tomiszcze połknęłam w niecałe dwie doby. No i niby wszystko pięknie idealnie, och wow książka zasługująca na 10 gwiazdek. A no właśnie nie. Bo pomimo najwyższych walorów rozrywkowych i sporej dawki czytelniczej przyjemności jaką zapewnił mi "Stalker" w trakcie lektury to jednak już na następny dzień po skończeniu książki mój entuzjazm znacznie opadł. Dopiero na chłodno zdałam sobie sprawę, że jednak tak kolorowo to nie było i powieść mimo, że niezwykle interesująca, to jednak dosyć nijaka i niezapadająca w pamięć.
Sprytnie całkowity brak jakiegokolwiek klimatu przyćmiony jest przez szalenie dynamiczną akcję. Sama historia jest tak angażująca, że w trakcie czytania ów brak tak charakterystycznej dla skandynawskich thrillerów mrocznej, zimnej atmosfery jest kompletnie niezauważalny. A przecież często to właśnie otoczka samej opowieści bardziej niż właściwa treść przesądza o znakomitości książki. Osobiście uwielbiam kryminały Michaela Connelly'ego - to co je tak wyróżnia z tysiąca innych pozycji z tego gatunku to właśnie unikatowy, niepodrabialny klimat jaki potrafi wykreować autor. Z kart powieści Connelly'ego aż wylewa się amerykańskość - każde zdanie przesiąknięte jest czy to brudem Los Angeles czy duchotą i suchym powietrzem Nowego Meksyku. Te książki są tak realistyczne, że czyta się je jak reportaże. W pisarstwie małżeństwa kryjącego się pod pseudonimem Lars Kepler żadne z powyższych nie występuje. Nie wiem, może stałam się wyjątkowo wybredna jeśli chodzi o kryminały i wciągająca, logiczna i pełna twistów historia to dla mnie już za mało, żeby uznać książkę za bardzo dobrą. Może zbytnio “wsiąkłam” w klimatyczne pozycje wspomnianego już Connelly'ego czy Grange’a i Mankella - autorów którzy nie stronią od wplatania w fabułę swoich powieści aktualnych problemów społecznych, polityki i historii, że kryminał pozbawiony tych elementów nie jest już dla zaspokojenia mojej satysfakcji czytelniczej wystarczający.
Jeszcze w trakcie czytania byłam pewna, że "Stalkera" będę polecać na prawo i lewo jako jeden z najlepszych dostępnych na rynku skandynawskich kryminałów. Dobrze, że nie pisałam tej opinii na świeżo po zamknięciu książki, bo teraz moje odczucia są - może nie diametralnie - ale jednak daleko różne. Nadal twierdzę, że powieść Keplera jako czytadło sprawdza się doskonale - wciąga tak, że pokona nawet najgorszy zastój czytelniczy. Ale niestety - "Stalker" to tylko i wyłącznie czytadło i czytelnicy lubujący się w ambitniejszych kryminałach, które poza rozrywką dostarczają porcji wiedzy o świecie - koniec końców będą rozczarowani.
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
"Stalkerem" po paroletniej przerwie powracam do kontynuowania poznawania przygód szwedzkiego komisarza Joony Linny. Mam bardzo sprzeczne odczucia co do 5 odsłony cyklu autorstwa Larsa Keplera. Z jednej strony czytało mi się ją wyśmienicie i wciągnęła mnie na amen. Intryga kryminalna była tak zawiła, a akcja tak dynamiczna, trzymająca w napięciu i pełna niespodziewanych...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-27
Morderstwo w prywatnym college'u, snobistyczne towarzystwo elitarnej brytyjskiej młodzieży, bachanalia i pogańskie rytuały. Nie mogłam nie pokusić się o sięgnięcie po kryminał z takimi elementami. Tym bardziej, że autor już mi znany, a moje pierwsze spotkanie z serią o detektywach Dalzielu i Pascoe wspominam naprawdę nieźle. I tym razem się nie zawiodłam - zarówno “An Advancement of Learning” jak i czytane wcześniej przeze mnie “A Killing Kindness” to bardzo przyjemne brytyjskie kryminały. Hill pisze kryminały klasyczne - zdecydowanie bliżej mu do Agathy Christie i P.D. James niż do nie stroniących od brutalnych i makabrycznych opisów Mo Hayder czy Chrisa Cartera i wybitnie angielskie - ze Scotland Yardem, pagórkowatymi okolicami i urokliwymi wiejskimi krajobrazami oraz tak charakterystycznym dla brytyjskiego społeczeństwa uwidaczniającym się na każdym kroku podziałem klasowym. Bardzo podoba mi się u Hilla wplatanie w fabułę folkloru i elementów nadnaturalnych. I co najważniejsze - autor nie obraża inteligencji czytelnika i wykreowana przez niego historia - poza tym, że ciekawa i wciągająca to i pozbawiona dziur logicznych. A i bohaterowie są jak najbardziej realistyczni i zachowują się wiarygodnie. Ciekawym i trafnym zabiegiem było wybranie na głównych bohaterów dwóch diametralnie od siebie różnych detektywów. Z powodu ich kontrastujących ze sobą charakterów i osobowości niejedna wymiana zdań doprowadza do ciętych i pełnych ironii ripost.
Mnie - wielką miłośniczkę sprawnie napisanych klimatycznych brytyjskich kryminałów - Hill tymi dwiema książkami w pełni kupił i seria o Dalzielu i Pascoe zostaje ze mną na dłużej! A i po inne - osobne - powieści autora z chęcią sięgnę.
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
Morderstwo w prywatnym college'u, snobistyczne towarzystwo elitarnej brytyjskiej młodzieży, bachanalia i pogańskie rytuały. Nie mogłam nie pokusić się o sięgnięcie po kryminał z takimi elementami. Tym bardziej, że autor już mi znany, a moje pierwsze spotkanie z serią o detektywach Dalzielu i Pascoe wspominam naprawdę nieźle. I tym razem się nie zawiodłam - zarówno “An...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-19
Zagraniczni czytelnicy niemal jednogłośnie zachwycają się “Six Stories” Matta Wesolowskiego. Przeczytałam i teraz i ja dołączam do entuzjastów tego tytułu. A z początku podchodziłam do tej książki sceptycznie - zupełnie nie byłam przekonana do formy i to aż tak bardzo, że wątpiłam czy uda mi się przebrnąć przez całość. Bo o ile podcasty słuchać jak najbardziej lubię tak podcast w formie literackiej - sądziłam, że to zupełnie nie moja bajka. No i byłam w błędzie!
W “Six Stories” za pomocą sześciu wywiadów z sześcioma różnymi osobami wraz z prowadzącym wracamy do nierozwiązanej sprawy morderstwa piętnastolatka sprzed 20 lat. To co zaczyna się jako typowy kryminał bardzo szybko przeradza się w pełnokrwisty rasowy horror z tajemniczym nie wiadomo czy realnie istniejącym czy będącym jedynie creepypastą morderczym stworem zamieszkującym gęste, mroczne lasy północnej Anglii. Przez zastosowaną przez autora formę podcastu z góry założyłam, że książka niczym scenariusz będzie składać się wyłącznie z dialogów - co nie ukrywam - zbytnio by mi się nie podobało. Na szczęście byłam w błędzie - wywiady z powiązanymi ze sprawą osobami przeplatają się przy pomocy wtrąceń prowadzącego zza mikrofonu z fragmentami opisowymi. I muszę przyznać, że w takiej formie czytało mi się to wszystko fantastycznie - idealnie wyważone były proporcje pomiędzy częściami “dialogowymi” i fabularnymi. Sama historia pełna jest niespodziewanych zwrotów akcji i nie ma tu ani chwili na nudę! Czytało mi się błyskawicznie - a to dlatego, że tak wciągnęła i zaintrygowała mnie zagadka morderstwa i byłam niesamowicie ciekawa zakończenia i rozwiązania sprawy, bo sama - pomimo wielu poszlak - przewidzieć go nie potrafiłam. “Six Stories” to pierwsza książka z “podcastowej” serii o tym samym tytule i ja już nie mogę się doczekać kiedy kolejne tomy trafią na moją półkę. Zupełnie nie spodziewałam się, że ta niepozorna książka dostarczy mi tyle rozrywki i okaże się jednym z lepszych horrorów przeczytanych w ostatnich latach. Nie ściemniam - czytając po zmroku były momenty, że cieszyłam się, że nie jestem akurat sama w domu.
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
Zagraniczni czytelnicy niemal jednogłośnie zachwycają się “Six Stories” Matta Wesolowskiego. Przeczytałam i teraz i ja dołączam do entuzjastów tego tytułu. A z początku podchodziłam do tej książki sceptycznie - zupełnie nie byłam przekonana do formy i to aż tak bardzo, że wątpiłam czy uda mi się przebrnąć przez całość. Bo o ile podcasty słuchać jak najbardziej lubię tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-07
2020-09-05
2020-09-04
2020-08-27
2020-08-29
2020-08-13
2020-07-17
2020-08-04
2020-07-29
2020-07-26
2020-07-07
2020-06-23
2020-06-02
Od kiedy pierwszy raz zetknęłam się z nazwiskiem Ani Ahlborn wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała zapoznać się z jej twórczością. Bo po pierwsze - kobieta pisząca grozę (#grlpwr ), a po drugie - wprawdzie mieszkająca na stałe w Stanach, ale jednak pochodząca z Polski autorka (w przypadku sukcesów rodaków w dziedzinie kinematografii i literatury budzi się we mnie na co dzień na amen uśpiony patriotyzm). Trzeba sprawdzić o co z tą wychwalaną w horrorwym światku pisarką chodzi! Pierwsze spotkanie z pisarstwem Ahlborn („The Devil Crept In”) było średnio udane, ale pomimo paru mankamentów zauważyłam potencjał i o końcu mojej przygody z grozą spod pióra polsko-amerykańskiej pisarki nie było mowy. I bardzo dobrze, bo “I Call Upon Thee” okazał się horrorowym strzałem w dziesiątkę! W tej niewielkiej objętościowo powieści w centrum historii mamy planszę Ouija i starą porcelanową lalkę (dodatkowo znalezioną na cmentarzu!), Czy my grozomaniaki możemy sobie wyobrazić lepszy zestaw? Przecież to jak Happy Meal w wydaniu deluxe. A i wykonanie jest deluxe! Ahlborn pisze z prawdziwą lekkością, świetnie potrafi oddać lęki i niepokoje zarówno wieku dziecięcego jak i osoby dorosłej. Postaci są autentyczne (chwilami czułam się jakbym czytała o sobie z lat nastoletnich), dialogi są bardzo naturalne, a wydarzenia - i te nadnaturalne - niesamowicie realistyczne. Specjalnie za czytanie “I Call Upon Thee” brałam się dopiero po zmroku, bo ta powieść naprawdę potrafi zaserować czytelnikowi parę straszniejszych momentów, kiedy to nawet najcichszy trzask deski podłogowej spowoduje chęć natychmiastowego zapalenia wszystkich świateł w domu i telefon do pogromców duchów. A, że horrory przecież mają wywoływać strach - to ja nie mam na co narzekać i śmiało stwierdzam, że powieść Ahlborn spisuje się na 6! Jedynie samym zakończeniem byłam lekko rozczarowana, ale chyba bardziej zawiodłam się, że to JUŻ koniec, a nie samym pomysłem na sfinalizowanie historii. Bo hej - ta książka liczy jedynie 300 stron, a mnie ta niepokojąca i tajemnicza opowieść tak wciągnęła i wystraszyła, że chętnie spędziłabym w jej towarzystwie więcej niż jedynie dwa wieczory.
Od kiedy pierwszy raz zetknęłam się z nazwiskiem Ani Ahlborn wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała zapoznać się z jej twórczością. Bo po pierwsze - kobieta pisząca grozę (#grlpwr ), a po drugie - wprawdzie mieszkająca na stałe w Stanach, ale jednak pochodząca z Polski autorka (w przypadku sukcesów rodaków w dziedzinie kinematografii i literatury budzi się we mnie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Fabuła “Snow” Malfiego to z pozoru historia dobrze znana - mamy bowiem małe wyludnione miasteczko i grupkę osób, która w czasie śnieżycy stulecia szuka w nim schronienia. Oczywiście, jak pewnie już się domyśliliście - miasteczko okazuje się być nie do końca martwe i opuszczone, a bohaterów zamiast odpoczynku przy ciepłym kubku kawy w przytulnym hoteliku czekać będzie zaciekła walka o życie. I mógłby to być kolejny schematyczny zimowy survival horror, których na Amazonie jest na pęczki, gdyby nie parę oryginalnych elementów, którymi raczy czytelnika Malfi. Bo czy zetknęliście się kiedykolwiek z książką, w której mordercą jest śnieg? Biały puch, który w ułamku sekundy otula, wnika i opanowuje niewinne ofiary, znacząc je przy okazji piętnem w kształcie szram na plecach i wyposażając w zabójcze kosy w miejsce dłoni. Zaiście pomysłowe i niesztampowe, czyż nie? Dodajmy do tego jeszcze doskonałą wręcz umiejętność autora do wykreowania wyjątkowo niepokojącej, klaustrofobicznej atmosfery i przyprawiających o autentyczne dreszcze opisów upiornych dzieci bez twarzy.
Ronald Malfi to moim zdaniem najlepszy pisarz grozy młodego pokolenia. Gdybym miałabym wskazać autora, która w przyszłości zajmie miejsce Kinga / Strauba / McCammona to bez chwili wahania wskazałabym - Malfi! I wprawdzie “Snow” nie jest powieścią na miarę “Bone White” i “December Boys” - czyli najlepszych dokonań autora - to jednak pomimo, że historia dobrze znana i zarówno cały jej bieg jak i samo zakończenie z góry można w mniejszym bądź większym stopniu przewidzieć - to dzięki niebanalnym rozwiązaniom książka ta wnosi powiew świeżości do gatunku mocno już wyeksploatowanego survival horroru. „Snow” zdecydowanie mogę nazwać książka udaną, dobrą - jednak wątpię, żeby na dłużej zapisała mi się w pamięci. Ale jako wciągająca i interesującą rozrywka na (bezśnieżne) zimowe wieczory - jak znalazł.
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
https://www.facebook.com/romyczyta
Fabuła “Snow” Malfiego to z pozoru historia dobrze znana - mamy bowiem małe wyludnione miasteczko i grupkę osób, która w czasie śnieżycy stulecia szuka w nim schronienia. Oczywiście, jak pewnie już się domyśliliście - miasteczko okazuje się być nie do końca martwe i opuszczone, a bohaterów zamiast odpoczynku przy ciepłym kubku kawy w przytulnym hoteliku czekać będzie...
więcej Pokaż mimo to