-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyLiliana Więcek: „Każdy z nas potrzebuje w swoim życiu wsparcia drugiego człowieka”BarbaraDorosz1
-
ArtykułyOto najlepsze kryminały. Znamy finalistów Nagrody Wielkiego Kalibru 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel34
Biblioteczka
Pierwsze, co przyszło mi na myśl po jej przeczytaniu: szkoda, że to już koniec. Przyzwyczaiłam się do wieczornych seansów z opowiadaniami wujka Ozzy'ego, z lekturą spędziłam trzy dni, nie dało się dłużej, ciekawość była silniejsza. Skarbnica niesamowitych, zwariowanych historii (przegenialne poczucie humoru Ozzy'ego - miejscami wyłam ze śmiechu), ale też kilku chwil głębszych refleksji i prób zrozumienia własnych błędów. To wszystko bez cienia zadęcia, czułam w tych słowach szczerość. Facet chyba naprawdę - jak sam pisze - nie potrafi chować urazy. Idzie do przodu. Choć to, że jeszcze żyje, jest jedną z większych zagadek wszechświata, to jednak dobrze, że istnieje ktoś taki jak on. Polecam, i to nie tylko fanom. Respekt.
Pierwsze, co przyszło mi na myśl po jej przeczytaniu: szkoda, że to już koniec. Przyzwyczaiłam się do wieczornych seansów z opowiadaniami wujka Ozzy'ego, z lekturą spędziłam trzy dni, nie dało się dłużej, ciekawość była silniejsza. Skarbnica niesamowitych, zwariowanych historii (przegenialne poczucie humoru Ozzy'ego - miejscami wyłam ze śmiechu), ale też kilku chwil...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wszystkie ranią, ostatnia zabija.
Trzy kobiety, trzy zupełnie różne rzeczywistości. 1923 - Virginia Woolf dusi się na przedmieściach Londynu. 1949 - Los Angeles; nieidealna Laura przy asyście idealnego synka, piecze urodzinowy tort dla idealnego męża. Koniec XX wieku - Clarissa, pracująca w nowojorskim wydawnictwie, urządza przyjęcie dla chorego przyjaciela, który otrzymał nagrodę literacką. Czy coś je łączy? Tak, łączy je "Pani Dalloway". Virginia właśnie zaczyna ją pisać ("Pani Dalloway powiedziała coś - lecz co? - i sama kupiła kwiaty"), Laura ją czyta ("Wyobraża sobie Virginię Woolf, czystą, niezrównoważoną, pokonaną przez niemożliwe do spełnienia żądania stawiane przez życie i sztukę; wyobraża ją sobie wchodząca do rzeki z kamieniem w kieszeni"), Clarissa, dzieląca z panią Dalloway imię i nazywana tak przez ów przyjaciela-literata, wydaje się dzielić z nią również sposób myślenia i postawę życiową. Jednak te trzy historie, mające ze sobą tyle wspólnego, różni rzecz zasadnicza - całkiem odmienne zakończenia. Jakie? Jedno, dotyczące Virginii, już znamy. Pozostałe dwa poznamy, czytając tę powieść.
Rozpoczynając lekturę, miałam niemałe obawy. Po pierwsze, czy książka będzie tak udana jak film, który widziałam wcześniej? Po drugie, cóż mężczyzna może wiedzieć o kobietach? Moje obawy okazały się nieuzasadnione. Książka w niczym nie ustępuje adaptacji (która, swoją drogą, dość wiernie oddaje treść i z tej perspektywy obsada moim zdaniem została dobrana doskonale). Prozę Cunninghama uważam zaś za mistrzowską. Dlaczego? Dlatego, że "Godziny" czyta się z zapartym tchem (wypieki na twarzy miałam mimo tego, że wiedziałam już przecież, co za chwilę się stanie). Jesteśmy jakby naocznymi obserwatorami wydarzeń - wraz z Virginią zmagamy się z niepewnością i natłokiem pomysłów, wraz z Laurą odczuwamy nieodpartą niechęć do wykonywania najprostszych, codziennych czynności, wraz z Clarissą pieczołowicie sporządzamy listę gości. To wszystko przeplata się, łączy ze sobą w sposób płynny - niemal tak płynny, w jaki przenikają się nawzajem rozmyślania głównych bohaterów oryginalnej "Pani Dalloway". Cunningham stara się naśladować (może inaczej - odwzorować) sposób pisania Woolf i na szczęście nie jest to groteskowe udawanie, a całkiem zgrabny i ciekawy zabieg, zabawa z formą. Styl przepełniony emocjami. Nagroda Pulitzera, według mnie, jak najbardziej zasłużona.
Ale o czym właściwie jest ta powieść? To powieść właśnie o nas, kobietach. O uczuciach, jakie nami targają. O tym, że każda z nas nosi w kieszeni kamień, który czasami, czy to podczas pieczenia tortu, czy organizowania przyjęcia, zaczyna dawać o sobie znać. Czy mamy w sobie dość siły, by go unieść, czy też może wzrok nieuchronnie kieruje nas w stronę rzeki? Poczucie klęski czai się w każdej godzinie.
Wszystkie ranią, ostatnia zabija.
Trzy kobiety, trzy zupełnie różne rzeczywistości. 1923 - Virginia Woolf dusi się na przedmieściach Londynu. 1949 - Los Angeles; nieidealna Laura przy asyście idealnego synka, piecze urodzinowy tort dla idealnego męża. Koniec XX wieku - Clarissa, pracująca w nowojorskim wydawnictwie, urządza przyjęcie dla chorego przyjaciela, który otrzymał...
Zatonąć.
Virginia Woolf przechadza się po brzegu, raz po raz sięgając do kieszeni sukienki i rzucając słowa w otchłań wody. Ale one nie toną, one z gracją wypływają na powierzchnię. Plączą się na granicach prądów poezji i prozy. Virginii nie interesuje schemat, dlatego "Fale" falują niebanalnie, niejednostajnie, zaskakująco. Ruchu wezbranych fal, tak jak potoku wezbranych słów, nie da się przewidzieć.
Susan, Jinny, Rhoda, Louis, Neville i Bernard (oraz tajemniczy, milczący Percival) wchodzą w kolejne fazy swojego życia. Najpierw wesoło biegają po piasku, by następnie powoli zanurzać się, a w końcu dać się porwać falom, które nieuchronnie zmierzają ku skałom. Poznajemy ich namiętności, sukcesy, problemy, przyjaźnie, rozczarowania; obserwujemy jak z chwili na chwilę wzrasta w nich coraz większy cynizm, poczucie porażki, znudzenie życiem i jednoczesna świadomość tego, że czasu nie da się zatrzymać, że "wszystko płynie". Ich słowa - niby-dialogi, niby-monologi - mają wydźwięk, który zdaje się wzmagać wiatr burzący spokojną taflę. I krajobraz nie jest już taki sam.
Chyba nie sposób nie zżyć się z którąkolwiek z postaci - są tak różne, że wielu mogłoby odnaleźć w nich kawałki siebie (kto wie, może nawet wierne odbicia). Susan targają sprzeczne emocje, wieczne wątpliwości. Rhoda to niepewna siebie samotniczka. Jinny jest silną, świadomą swoich zalet pięknością. Louis poszukuje akceptacji i sukcesu. Neville pragnie miłości. Bujający w obłokach Bernard nieustannie tworzy w swojej głowie historie.
Jeżeli miałabym wyłowić z tej wody siebie, to mam wrażenie, że na moją postać złożyliby się Rhoda i Bernard. Rhoda roztacza wokół siebie przyćmione barwy zmierzchu - woli nie wystawiać się na światło, bo nie lubi być oceniana, krytykowana. W pewnych sytuacjach (nawet, a może szczególnie w tych codziennych) nie wie, jak właściwie powinna się zachować, więc po prostu naśladuje innych. Widzi siebie jako beztwarzową, w pewien sposób eteryczną figurę, która przemyka pośród ludzi niezauważona. Czasem wydaje jej się, że może zawładnąć oceanem, kiedy indziej czuje się, jakby nie istniała. "Dlatego nie lubię luster, które pokazują moją prawdziwą twarz. Kiedy jestem sama, często spadam w pustkę. Muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby nie spaść z krawędzi świata w nicość. Muszę uderzać ręką w jakieś twarde drzwi, żeby przywołać się z powrotem do ciała". Bernard tworzy i analizuje. Zawsze nosi ze sobą notatnik, w którym próbuje opisać rzeczywistość, zmieniać następujące po sobie zdarzenia w mający jakieś znaczenie łańcuch. Na początku słowa są dla niego wszystkim. Później, kiedy staje się dorosły, przestaje widzieć w nich sens. Wie, że prawda i tak gdzieś mu umyka i że świat jest zbyt złożony, by zmieścić go na kartce papieru. "Wymyśliłem tysiące opowieści. Zapełniłem niezliczone notatniki zdaniami, których miałem użyć, kiedy odnajdę prawdziwą opowieść, opowieść, do której się wszystkie te zdania odnoszą. Lecz nigdy jeszcze nie znalazłem tej opowieści. I zaczynam zadawać sobie pytanie: czy istnieją opowieści?".
Niezależnie od tego, czy czujemy potrzebę identyfikowania się z kimkolwiek, tę (o)powieść przeczytać warto. Nie dla fabuły (bo jej tu prawie nie ma), nie dla zwrotów akcji (bo ich tu prawie nie ma), lecz by poczuć na skórze krople wody. By poczuć dreszcze, kiedy kropli jest coraz więcej. A potem, zupełnie świadomie (tak jak Virginia, lecz nie dosłownie, a metaforycznie), zatonąć.
Zatonąć.
Virginia Woolf przechadza się po brzegu, raz po raz sięgając do kieszeni sukienki i rzucając słowa w otchłań wody. Ale one nie toną, one z gracją wypływają na powierzchnię. Plączą się na granicach prądów poezji i prozy. Virginii nie interesuje schemat, dlatego "Fale" falują niebanalnie, niejednostajnie, zaskakująco. Ruchu wezbranych fal, tak jak potoku wezbranych...
Podziwiam Brooksa Browna. Jako uczestnik wydarzeń w Columbine, potrafił podejść do tematu zdrowo i w miarę spokojnie. Obawiałam się, że zaleje mnie fala nienawiści, złośliwych uwag, że wszystko opierać się będzie na usilnym szukaniu kozłów ofiarnych. Nic bardziej mylnego. To naprawdę mądra książka. Z czystym sumieniem polecam.
columbinepolska.wordpress.com
Podziwiam Brooksa Browna. Jako uczestnik wydarzeń w Columbine, potrafił podejść do tematu zdrowo i w miarę spokojnie. Obawiałam się, że zaleje mnie fala nienawiści, złośliwych uwag, że wszystko opierać się będzie na usilnym szukaniu kozłów ofiarnych. Nic bardziej mylnego. To naprawdę mądra książka. Z czystym sumieniem polecam.
columbinepolska.wordpress.com
Okoliczności zabójstwa 35. prezydenta Stanów Zjednoczonych elektryzują do dziś. Nawet po latach, wciąż mnożą się niejasności, pojawiają nowe pytania. Biorąc do ręki tę książkę należy dokładnie wczytać się w tytuł. Nie brzmi on bowiem: "kto, jak i dlaczego zabił JFK". Czytelnicy spodziewający się jednoznacznych odpowiedzi będą niepocieszeni.
Trzeba być człowiekiem kompletnie pozbawionym pokory i bujającym gdzieś w chmurach (albo po prostu chcącym zarobić), by stwierdzić, że oto rozwiązało się zagadkę zamachu na Kennedy'ego (ma to miejsce w dużej części publikacji na ten temat). Naprawdę miło jest poczytać Forestiera, który nie robi z siebie wszechwiedzącego znawcy wszystkiego (podobnie Stephen Hunter, autor powieści "Trzecia kula", którą gorąco polecam - oznajmił, że będzie pisał tylko o tym, na czym się zna, czyli o broni, i tak zrobił).
Autor nie próbuje niczego narzucać, zamiast tego – sugeruje, czasem bardzo delikatnie, pewne rzeczy, i tylko od nas zależy, czy ów sugestie wyłapiemy (jako osoba zafascynowana tą tematyką, potrafiłam je dostrzec, a także docenić). Każe myśleć samodzielnie i to jest ogromna zaleta.
Choć nie podoba mi się sposób omówienia niektórych zagadnień (miejscami autor być może przesadził z patosem, gdzie indziej, zdaje się, troszkę za dużo dodał od siebie, jeszcze gdzie indziej mógłby pogrzebać nieco głębiej) i mimo tego, że pewne kwestie zostały pominięte, uważam, iż jest to jedna z bardziej trzeźwych książek na temat zabójstwa Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Napisana zręcznie i z pomysłem. A nawet szczyptą humoru.
Brawa należą się za genialnie skonstruowane, choć jakże krótkie, posłowie, stanowiące doskonałe zwieńczenie historii. A także za Lee Harveya Oswalda, który, mam wrażenie, nie mógł zostać przedstawiony bardziej trafnie.
PS. Osobom zainteresowanym szerszym i bardziej wnikliwym spojrzeniem na sprawę polecam dokument "JFK to 9/11. Everything Is a Rich Man's Trick". Możecie znaleźć go na YouTube.
Okoliczności zabójstwa 35. prezydenta Stanów Zjednoczonych elektryzują do dziś. Nawet po latach, wciąż mnożą się niejasności, pojawiają nowe pytania. Biorąc do ręki tę książkę należy dokładnie wczytać się w tytuł. Nie brzmi on bowiem: "kto, jak i dlaczego zabił JFK". Czytelnicy spodziewający się jednoznacznych odpowiedzi będą niepocieszeni.
Trzeba być człowiekiem...
Przerażająca, zachwycająca, inspirująca. Wżynająca się w mózg, dająca do myślenia i dająca w twarz. Po przeczytaniu czułam się totalnie wypruta z sił. Zostałam zmieszana z krwią i błotem, i to mi się bardzo, bardzo podobało. Coś niezwykłego.
Przerażająca, zachwycająca, inspirująca. Wżynająca się w mózg, dająca do myślenia i dająca w twarz. Po przeczytaniu czułam się totalnie wypruta z sił. Zostałam zmieszana z krwią i błotem, i to mi się bardzo, bardzo podobało. Coś niezwykłego.
Pokaż mimo to
Po pierwsze, Columbine. Tyle w tej powieści szczegółów i szczególików tamtej strzelaniny, że zastanawiam się, czy to jeszcze inspiracja, czy już zwykłe, powodowane brakiem pomysłów ściąganie na siłę.
Po drugie, zaskakujące zakończenie? Nie wiem, co was w nim tak zaskoczyło - autorka od początku rzuca wiele mówiące haczyki.
Po trzecie, przesłodzony, niewiarygodny i w sumie niepotrzebny wątek ‘miłosny’ Alex i pewnego pana detektywa.
Po czwarte, stanowczo za mało Petera.
Po piąte, mogłabym wymienić jeszcze kilka wad tej książki, co nie zmienia faktu, że czytało mi się ją... fenomenalnie.
Nienawidzę czytać książek w wersji elektronicznej, szybko się wtedy męczę; tego pdfa (668 stron) połknęłabym na raz, gdybym nie musiała chodzić spać. Jak pani Picoult to zrobiła, nie mam zielonego pojęcia.
Nieczęsto sięgam po kobiecą literaturę, całe to miauczenie nad macierzyństwem samo w sobie przyprawia mnie o mdłości, ale tu w ogóle mi nie przeszkadzało, było dokładnie tam, gdzie być powinno.
Chyba najbardziej podobały mi się niezwykle interesujące i często naprawdę mocno chwytające za serce przemyślenia matki, której dziecko zostało mordercą: "Spojrzała uważniej na syna. Sprawiał wrażenie istoty z innego świata w tym krajobrazie przesyconym rześkim, chłodnym powietrzem. Jego rysy wydawały się zbyt delikatne na tle poszarpanych zboczy gór, widniejących w tle; jego skóra - bielsza nawet od śniegu. Nie pasuje do tego miejsca, pomyślała Lacy, i nagle dotarło do niej, że podobna refleksja nachodziła ją na widok Petera bez względu na to, gdzie się w danej chwili znajdował".
Po pierwsze, Columbine. Tyle w tej powieści szczegółów i szczególików tamtej strzelaniny, że zastanawiam się, czy to jeszcze inspiracja, czy już zwykłe, powodowane brakiem pomysłów ściąganie na siłę.
Po drugie, zaskakujące zakończenie? Nie wiem, co was w nim tak zaskoczyło - autorka od początku rzuca wiele mówiące haczyki.
Po trzecie, przesłodzony, niewiarygodny i w...
Requiem dla Brooklynu.
Według mnie istnieją dwa typy dobrej literatury. Jeden objawia się tym, że nie możesz oderwać się od książki, ściskasz i przytulasz ją do siebie, pożerasz bezwiednie stronę po stronie, bo to jest silniejsze, a wszystko wokół przestaje istnieć (przykład: Stephen King). Drugi wymaga przystanków, odpoczynku, zapalenia kilku papierosów, przemyślenia pewnych spraw, ponieważ nie jesteś w stanie na raz przyswoić i przetworzyć tak wielkiego ładunku trudnych, nierzadko skrajnych emocji. "Piekielny Brooklyn" zalicza się do tego drugiego typu, który można by określić: "ryje psyche". W swojej biblioteczce mam specjalną (możliwe, że najukochańszą, to zależy od nastroju) półkę o takiej nazwie. Znajdują się na niej dzieła Anthony’ego Burgessa, Williama S. Burroughsa, Cormaca McCarthy’ego, Nicka Cave’a czy Sarah Kane. Do tego zaszczytnego grona dołączył Hubert Selby Jr, wcześniej znany mi tylko z faktu, że to właśnie jego pióro umożliwiło Aronofsky'emu popełnienie jednego z filmowych arcydzieł, jakim jest "Requiem dla snu".
A więc witamy w Brooklynie, gdzie wszędzie czuć zapach zgnilizny i rozkładu ludzkiej moralności. Banda pokręconych bohaterów: młodociani przestępcy-zboczeńcy (z hultajem Vinniem na czele), transwestyci i homoseksualiści (najlepiej chyba napisana postać - nie rozstająca się z benzedryną i marihuaną, "ciota o ambicjach intelektualnych", Georgette), cichodajki i dziwki pełną gębą (Tralala, złodziejka i prostytutka, która stacza się na ostatnie dno)... Najznakomitszy sort patologii i dewiacji podsycanych wybuchową mieszanką alkoholu i narkotyków. Ostatnia część, "Koda", stanowi zestaw krótkich scen ukazujących konkretne zachowania ludzi całkiem wyzutych ze współczucia, wzajemnego zrozumienia, o szacunku nie wspominając. Ale to wszystko to po prostu gorączkowe próby przetrwania w bezlitosnym Brooklynie lat '50 XX wieku, gdzie w każdym zaułku czai się diabeł.
Brooklyn sam w sobie jest uczestnikiem dramatu. Urodzony i wychowany w tej najludniejszej dzielnicy Nowego Jorku autor opisuje to, co, jako zmagający się z ciężką chorobą i biedą wyrzutek, miał okazję zaobserwować. Co czyni lekturę jeszcze bardziej ciekawą, w swoim przekazie doprawdy brutalnie rozprawia się z regułami sztuki pisarskiej. Zupełnie bezceremonialnie traktuje gramatykę i interpunkcję: zdaje się, że im szybsze tempo wydarzeń, tym mniej kropek i przecinków. Gdy wpadnie w trans, zapomina nawet o akapitach, a zamiast apostrofów używa ukośników, bo znajdują się w wygodniejszym miejscu na klawiaturze (to fakt, o którym wspomina w posłowiu tłumacz, Maciej Potulny). Żadnych ozdobników, wyłącznie realizm. Porywający strumień świadomości. Nie chcąc przerywać go i nie pozwalając czytelnikowi odetchnąć ani na chwilę, nie pozwalając choćby na mrugnięcie powiek, dialogów w żaden sposób nie oddziela autor od reszty tekstu, przez co często nie wiadomo, kto wypowiada daną kwestię - z Brooklynu dobiega nas tylko zbiorowy, a więc bezosobowy zgiełk. Nie ma miejsca na litość, bo nie ma nad kim się litować.
Może zdarzyć się, że w czytelniku załączy się jakiś odruch obronny, i zapyta czytelnik sam siebie: czy to nie jest przypadkiem jedno wielkie przegięcie? Celowa kontrowersja, szok dla szoku? Można sobie to i tak tłumaczyć. Można oszukiwać się, że to nie jest prawda.
Literatura dająca w pysk. Prawdziwa perełka dla tych, którzy, jak ja, uwielbiają dostawać w pysk. Jak wygląda amerykański sen? Nie wiem. Za to dzięki lekturze "Piekielnego Brooklynu" mam niezwykle ostry obraz tego, jak wygląda amerykański koszmar.
Requiem dla Brooklynu.
Według mnie istnieją dwa typy dobrej literatury. Jeden objawia się tym, że nie możesz oderwać się od książki, ściskasz i przytulasz ją do siebie, pożerasz bezwiednie stronę po stronie, bo to jest silniejsze, a wszystko wokół przestaje istnieć (przykład: Stephen King). Drugi wymaga przystanków, odpoczynku, zapalenia kilku papierosów, przemyślenia...
"Requiem for a dream" - cóż to za niezwykły tytuł. Zamykający w sobie całą treść i całe znaczenie powieści. Requiem dla snu, który jako jedyny może przynieść ukojenie, lecz, choć tak wyczekiwany, nie przychodzi. Requiem dla marzeń, które się nigdy nie spełnią. Requiem dla jakiejkolwiek próby ucieczki w cudowną nierzeczywistość.
Sara łyka garście tabletek odchudzających, by wcisnąć się w ukochaną, piękną czerwoną sukienkę i spełnić swój nowy życiowy cel: wystąpić w telewizji. Harry, Tyrone i Marion, ogarnięci wizją szybkiego zysku ze sprzedaży heroiny, od czasu do czasu, dla relaksu "walą sobie po działeczce". Wszyscy mieli wielkie plany, wszyscy mieli dobre chęci. Wszyscy "wiedzieli że w każdej chwili mogą przestać jeśli tylko zechcą. Gdyby kiedykolwiek zechcieli przestać". Czas płynie. Lato nagle się kończy i przychodzi zima. Sara nie zauważa nawet, że jej pomiętą sukienkę broczą plamy. Harry, Tyrone i Marion pewnej nocy budzą się bez pieniędzy, bez towaru i na głodzie. "Każdy dzień obnażał coraz więcej faktów przed którymi nie dało się już uciec więc choroba dokonywała natychmiastowej i automatycznej racjonalizacji przekształcając prawdę w jej dające się zaakceptować wynaturzenie". Na końcu wszyscy są owładnięci obsesją, a obsesja "degradowała duszę, pchając jednostkę do czynów niegodnych zwierzęcia, niegodnych nawet rannego zwierzęcia, niegodnych niczego i wszystkiego czym nie chcieli być". Co się stało? W którym momencie sen zamienił się w koszmar? Tego nie wie nikt. A przecież istniała kiedyś miłość, miłość matki do syna i syna do matki, miłość mężczyzny do kobiety z wzajemnością. Istniało współczucie, istniała prawda. Został tylko niemożliwy do uśmierzenia ból otwartych ran, na które kapią słone łzy.
Styl Huberta Selby Jra jest wyjątkowy. Przekonałam się o tym czytając debiutancki "Piekielny Brooklyn", i jeszcze bardziej utwierdziłam się w tym przekonaniu teraz. Zagmatwany i obezwładniający niczym pajęcza sieć, bezwzględny jak potwór, który ani myśli wypuścić z raz zaciśniętych szczypiec. Duszny, gęsty i kleisty (brak wyodrębnionych dialogów, igranie z interpunkcją), a za razem w jakiś sposób... lekki, bo pozbawiony patosu i niewymuszony. Nikt tak jak ten autor nie zdołał wzbudzić mojego zachwytu nad opisem przeżuwanej czekoladki. Nikt nie poruszył tak subtelnym, a jednocześnie dobitnym przedstawieniem niezliczonej liczby sposobów, w jakie człowiek potrafi oszukiwać nie tylko innych, ale przede wszystkim samego siebie, jak potrafi niszczyć i palić jeden most za drugim, nie zdając sobie sprawy, że świat wokół niego się rozpada. "Człowiek robi to co trzeba. I to wszystko". Mam za sobą kilka książek autorów, którym wydawało się, że mają pojęcie o tym, czym jest uzależnienie. Temu autorowi nic się nie wydaje, ten autor wie. Czytelnik, który w i e, bez trudu wychwyci dobrze znane schematy zarówno zachowań, jak i myślenia. Tutaj nie ma miejsca na ściemę.
Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale w tym przypadku (jedynym przypadku ever) fakt, że najpierw widziałam film, a dopiero potem przeczytałam książkę, zadziałał na korzyść książki. Bo jak wyobrazić sobie Sarę inaczej, niźli jako wcielającą się w nią (będącą nią) Ellen Burstyn? I jak tu obyć się bez dźwięków genialnej muzyki Clinta Mansella, na wpół świadomie odtwarzanych przez umysł podczas lektury?
"(...) i zapamiętaj sobie bejbe że piękno to tylko pozłotka a brzydota przenika aż do głębi".
"Requiem for a dream" - cóż to za niezwykły tytuł. Zamykający w sobie całą treść i całe znaczenie powieści. Requiem dla snu, który jako jedyny może przynieść ukojenie, lecz, choć tak wyczekiwany, nie przychodzi. Requiem dla marzeń, które się nigdy nie spełnią. Requiem dla jakiejkolwiek próby ucieczki w cudowną nierzeczywistość.
Sara łyka garście tabletek odchudzających, by...
Jedna z niewielu książek, z których aż bije szczerość. Pochłaniająca od pierwszej do ostatniej strony. Może i męcząca, ale taka właśnie jest depresja. Męcząca.
Elizabeth przez cały czas ma poczucie, iż nikt nie zainteresuje się nią na poważnie, póki sobie czegoś nie zrobi. Nie jest ani 'normalna', ani na tyle chora, by trafić do szpitala. Pozostaje więc zawieszona gdzieś pomiędzy. I tonie w tym bagnie zdana wyłącznie na siebie samą. Na szczęście na jej drodze staje mądry lekarz. No i prozac.
Uderzyło mnie, jak wiele wspólnego mam z Ellie - nie tylko dlatego, że również cierpię na depresję, ale też w kwestii problemów (rozbita rodzina, toksyczne związki, używki), spojrzenia na świat, stosunku do codzienności i związanych z nią prozaicznych spraw, a nawet preferencji muzycznych i literackich.
W zasadzie dopiero podczas lektury tej książki uświadomiłam sobie w pełni, jak podstępna jest depresja, jak potrafi omotać człowieka, który za jej sprawą staje się cwanym manipulatorem: choroba jest nie tylko chorobą, ale i lekiem na rzeczywistość, wymówką na wszystko. Nienawidzimy jej, by zaraz potem za nią tęsknić. I tak w kółko, aż do odwiecznego pytania, gdzie w tym wszystkim nasze prawdziwe 'ja'.
"Czasem myślę, że gdybym potrafiła wziąć się w garść, wszystko byłoby znowu w porządku. Myślę, że sama wpędzam się w chorobę psychiczną, ale przysięgam, przysięgam na Boga, to jest silniejsze ode mnie. (…) To tak, jakby demony opanowały mój mózg. I nikt mi nie wierzy. Wszyscy uważają, że wyzdrowiałabym, gdybym tylko chciała. A ja nie mogę (…) być już sobą. To znaczy, właśnie teraz jestem naprawdę sobą i to właśnie jest tak przerażające".
Jedna z niewielu książek, z których aż bije szczerość. Pochłaniająca od pierwszej do ostatniej strony. Może i męcząca, ale taka właśnie jest depresja. Męcząca.
więcej Pokaż mimo toElizabeth przez cały czas ma poczucie, iż nikt nie zainteresuje się nią na poważnie, póki sobie czegoś nie zrobi. Nie jest ani 'normalna', ani na tyle chora, by trafić do szpitala. Pozostaje więc zawieszona gdzieś...