-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
Wszystkie ranią, ostatnia zabija.
Trzy kobiety, trzy zupełnie różne rzeczywistości. 1923 - Virginia Woolf dusi się na przedmieściach Londynu. 1949 - Los Angeles; nieidealna Laura przy asyście idealnego synka, piecze urodzinowy tort dla idealnego męża. Koniec XX wieku - Clarissa, pracująca w nowojorskim wydawnictwie, urządza przyjęcie dla chorego przyjaciela, który otrzymał nagrodę literacką. Czy coś je łączy? Tak, łączy je "Pani Dalloway". Virginia właśnie zaczyna ją pisać ("Pani Dalloway powiedziała coś - lecz co? - i sama kupiła kwiaty"), Laura ją czyta ("Wyobraża sobie Virginię Woolf, czystą, niezrównoważoną, pokonaną przez niemożliwe do spełnienia żądania stawiane przez życie i sztukę; wyobraża ją sobie wchodząca do rzeki z kamieniem w kieszeni"), Clarissa, dzieląca z panią Dalloway imię i nazywana tak przez ów przyjaciela-literata, wydaje się dzielić z nią również sposób myślenia i postawę życiową. Jednak te trzy historie, mające ze sobą tyle wspólnego, różni rzecz zasadnicza - całkiem odmienne zakończenia. Jakie? Jedno, dotyczące Virginii, już znamy. Pozostałe dwa poznamy, czytając tę powieść.
Rozpoczynając lekturę, miałam niemałe obawy. Po pierwsze, czy książka będzie tak udana jak film, który widziałam wcześniej? Po drugie, cóż mężczyzna może wiedzieć o kobietach? Moje obawy okazały się nieuzasadnione. Książka w niczym nie ustępuje adaptacji (która, swoją drogą, dość wiernie oddaje treść i z tej perspektywy obsada moim zdaniem została dobrana doskonale). Prozę Cunninghama uważam zaś za mistrzowską. Dlaczego? Dlatego, że "Godziny" czyta się z zapartym tchem (wypieki na twarzy miałam mimo tego, że wiedziałam już przecież, co za chwilę się stanie). Jesteśmy jakby naocznymi obserwatorami wydarzeń - wraz z Virginią zmagamy się z niepewnością i natłokiem pomysłów, wraz z Laurą odczuwamy nieodpartą niechęć do wykonywania najprostszych, codziennych czynności, wraz z Clarissą pieczołowicie sporządzamy listę gości. To wszystko przeplata się, łączy ze sobą w sposób płynny - niemal tak płynny, w jaki przenikają się nawzajem rozmyślania głównych bohaterów oryginalnej "Pani Dalloway". Cunningham stara się naśladować (może inaczej - odwzorować) sposób pisania Woolf i na szczęście nie jest to groteskowe udawanie, a całkiem zgrabny i ciekawy zabieg, zabawa z formą. Styl przepełniony emocjami. Nagroda Pulitzera, według mnie, jak najbardziej zasłużona.
Ale o czym właściwie jest ta powieść? To powieść właśnie o nas, kobietach. O uczuciach, jakie nami targają. O tym, że każda z nas nosi w kieszeni kamień, który czasami, czy to podczas pieczenia tortu, czy organizowania przyjęcia, zaczyna dawać o sobie znać. Czy mamy w sobie dość siły, by go unieść, czy też może wzrok nieuchronnie kieruje nas w stronę rzeki? Poczucie klęski czai się w każdej godzinie.
Wszystkie ranią, ostatnia zabija.
Trzy kobiety, trzy zupełnie różne rzeczywistości. 1923 - Virginia Woolf dusi się na przedmieściach Londynu. 1949 - Los Angeles; nieidealna Laura przy asyście idealnego synka, piecze urodzinowy tort dla idealnego męża. Koniec XX wieku - Clarissa, pracująca w nowojorskim wydawnictwie, urządza przyjęcie dla chorego przyjaciela, który otrzymał...
Zatonąć.
Virginia Woolf przechadza się po brzegu, raz po raz sięgając do kieszeni sukienki i rzucając słowa w otchłań wody. Ale one nie toną, one z gracją wypływają na powierzchnię. Plączą się na granicach prądów poezji i prozy. Virginii nie interesuje schemat, dlatego "Fale" falują niebanalnie, niejednostajnie, zaskakująco. Ruchu wezbranych fal, tak jak potoku wezbranych słów, nie da się przewidzieć.
Susan, Jinny, Rhoda, Louis, Neville i Bernard (oraz tajemniczy, milczący Percival) wchodzą w kolejne fazy swojego życia. Najpierw wesoło biegają po piasku, by następnie powoli zanurzać się, a w końcu dać się porwać falom, które nieuchronnie zmierzają ku skałom. Poznajemy ich namiętności, sukcesy, problemy, przyjaźnie, rozczarowania; obserwujemy jak z chwili na chwilę wzrasta w nich coraz większy cynizm, poczucie porażki, znudzenie życiem i jednoczesna świadomość tego, że czasu nie da się zatrzymać, że "wszystko płynie". Ich słowa - niby-dialogi, niby-monologi - mają wydźwięk, który zdaje się wzmagać wiatr burzący spokojną taflę. I krajobraz nie jest już taki sam.
Chyba nie sposób nie zżyć się z którąkolwiek z postaci - są tak różne, że wielu mogłoby odnaleźć w nich kawałki siebie (kto wie, może nawet wierne odbicia). Susan targają sprzeczne emocje, wieczne wątpliwości. Rhoda to niepewna siebie samotniczka. Jinny jest silną, świadomą swoich zalet pięknością. Louis poszukuje akceptacji i sukcesu. Neville pragnie miłości. Bujający w obłokach Bernard nieustannie tworzy w swojej głowie historie.
Jeżeli miałabym wyłowić z tej wody siebie, to mam wrażenie, że na moją postać złożyliby się Rhoda i Bernard. Rhoda roztacza wokół siebie przyćmione barwy zmierzchu - woli nie wystawiać się na światło, bo nie lubi być oceniana, krytykowana. W pewnych sytuacjach (nawet, a może szczególnie w tych codziennych) nie wie, jak właściwie powinna się zachować, więc po prostu naśladuje innych. Widzi siebie jako beztwarzową, w pewien sposób eteryczną figurę, która przemyka pośród ludzi niezauważona. Czasem wydaje jej się, że może zawładnąć oceanem, kiedy indziej czuje się, jakby nie istniała. "Dlatego nie lubię luster, które pokazują moją prawdziwą twarz. Kiedy jestem sama, często spadam w pustkę. Muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby nie spaść z krawędzi świata w nicość. Muszę uderzać ręką w jakieś twarde drzwi, żeby przywołać się z powrotem do ciała". Bernard tworzy i analizuje. Zawsze nosi ze sobą notatnik, w którym próbuje opisać rzeczywistość, zmieniać następujące po sobie zdarzenia w mający jakieś znaczenie łańcuch. Na początku słowa są dla niego wszystkim. Później, kiedy staje się dorosły, przestaje widzieć w nich sens. Wie, że prawda i tak gdzieś mu umyka i że świat jest zbyt złożony, by zmieścić go na kartce papieru. "Wymyśliłem tysiące opowieści. Zapełniłem niezliczone notatniki zdaniami, których miałem użyć, kiedy odnajdę prawdziwą opowieść, opowieść, do której się wszystkie te zdania odnoszą. Lecz nigdy jeszcze nie znalazłem tej opowieści. I zaczynam zadawać sobie pytanie: czy istnieją opowieści?".
Niezależnie od tego, czy czujemy potrzebę identyfikowania się z kimkolwiek, tę (o)powieść przeczytać warto. Nie dla fabuły (bo jej tu prawie nie ma), nie dla zwrotów akcji (bo ich tu prawie nie ma), lecz by poczuć na skórze krople wody. By poczuć dreszcze, kiedy kropli jest coraz więcej. A potem, zupełnie świadomie (tak jak Virginia, lecz nie dosłownie, a metaforycznie), zatonąć.
Zatonąć.
Virginia Woolf przechadza się po brzegu, raz po raz sięgając do kieszeni sukienki i rzucając słowa w otchłań wody. Ale one nie toną, one z gracją wypływają na powierzchnię. Plączą się na granicach prądów poezji i prozy. Virginii nie interesuje schemat, dlatego "Fale" falują niebanalnie, niejednostajnie, zaskakująco. Ruchu wezbranych fal, tak jak potoku wezbranych...
SZOK. Nie jestem w stanie opisać słowami, jak wielki zawód sprawiła mi Kim Gordon. Nie jestem w stanie pojąć, jak mogła stworzyć coś takiego... Jeden wielki wyrzut i jeden wielki wrzód. W skrócie: "mój mąż mnie zdradził, zobaczcie, jakim dupkiem jest wielki Thurston Moore"! Zdaje się, że to był główny powód napisania tej książki. Acha, no i jeszcze chęć wyszczególnienia, kogo sławnego Kim może zaliczyć do grona swoich znajomych, plus – jak bardzo jest alternatywna. Podczas lektury czułam niesmak, miejscami wręcz obrzydzenie. Na końcu zrobiło mi się zwyczajnie przykro. Żałuję, że to przeczytałam i nie polecam nikomu, w szczególności fanom Sonic Youth.
SZOK. Nie jestem w stanie opisać słowami, jak wielki zawód sprawiła mi Kim Gordon. Nie jestem w stanie pojąć, jak mogła stworzyć coś takiego... Jeden wielki wyrzut i jeden wielki wrzód. W skrócie: "mój mąż mnie zdradził, zobaczcie, jakim dupkiem jest wielki Thurston Moore"! Zdaje się, że to był główny powód napisania tej książki. Acha, no i jeszcze chęć wyszczególnienia,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Trudno silić się na oryginalność - i ja trafiłam na tę książkę za sprawą filmowej adaptacji. O ile film wywarł na mnie ogromne wrażenie, o tyle książka... Właściwie trudno mi ją nawet ocenić, bo to, co się na nią składa, to w zasadzie tylko zbiór suchych wspomnień, podpartych szpitalnymi kartotekami. Porywającą fabułą nazwać tego nie można. Z drugiej strony docenić trzeba fakt, że Susanna Kaysen zechciała podzielić się z nami kawałkiem swojego najbardziej intymnego świata. I że zrobiła to bez niepotrzebnego zadęcia; była też łaskawa nie maltretować nas przekoloryzowanymi historyjkami o wariatach, jakimi bombardowani jesteśmy w tego typu literaturze. Tak czy inaczej, mnie osobiście nic w "Przerwanej lekcji muzyki" nie zaintrygowało. Sama od lat zmagam się z, nazwijmy to, pewnymi problemami, i większość nasuwających się po lekturze pytań zadałam sobie już niejednokrotnie, do wielu wniosków z kart tej powieści doszłam dawno temu.
Daję neutralną piątkę.
Trudno silić się na oryginalność - i ja trafiłam na tę książkę za sprawą filmowej adaptacji. O ile film wywarł na mnie ogromne wrażenie, o tyle książka... Właściwie trudno mi ją nawet ocenić, bo to, co się na nią składa, to w zasadzie tylko zbiór suchych wspomnień, podpartych szpitalnymi kartotekami. Porywającą fabułą nazwać tego nie można. Z drugiej strony docenić trzeba...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jedna z niewielu książek, z których aż bije szczerość. Pochłaniająca od pierwszej do ostatniej strony. Może i męcząca, ale taka właśnie jest depresja. Męcząca.
Elizabeth przez cały czas ma poczucie, iż nikt nie zainteresuje się nią na poważnie, póki sobie czegoś nie zrobi. Nie jest ani 'normalna', ani na tyle chora, by trafić do szpitala. Pozostaje więc zawieszona gdzieś pomiędzy. I tonie w tym bagnie zdana wyłącznie na siebie samą. Na szczęście na jej drodze staje mądry lekarz. No i prozac.
Uderzyło mnie, jak wiele wspólnego mam z Ellie - nie tylko dlatego, że również cierpię na depresję, ale też w kwestii problemów (rozbita rodzina, toksyczne związki, używki), spojrzenia na świat, stosunku do codzienności i związanych z nią prozaicznych spraw, a nawet preferencji muzycznych i literackich.
W zasadzie dopiero podczas lektury tej książki uświadomiłam sobie w pełni, jak podstępna jest depresja, jak potrafi omotać człowieka, który za jej sprawą staje się cwanym manipulatorem: choroba jest nie tylko chorobą, ale i lekiem na rzeczywistość, wymówką na wszystko. Nienawidzimy jej, by zaraz potem za nią tęsknić. I tak w kółko, aż do odwiecznego pytania, gdzie w tym wszystkim nasze prawdziwe 'ja'.
"Czasem myślę, że gdybym potrafiła wziąć się w garść, wszystko byłoby znowu w porządku. Myślę, że sama wpędzam się w chorobę psychiczną, ale przysięgam, przysięgam na Boga, to jest silniejsze ode mnie. (…) To tak, jakby demony opanowały mój mózg. I nikt mi nie wierzy. Wszyscy uważają, że wyzdrowiałabym, gdybym tylko chciała. A ja nie mogę (…) być już sobą. To znaczy, właśnie teraz jestem naprawdę sobą i to właśnie jest tak przerażające".
Jedna z niewielu książek, z których aż bije szczerość. Pochłaniająca od pierwszej do ostatniej strony. Może i męcząca, ale taka właśnie jest depresja. Męcząca.
więcej Pokaż mimo toElizabeth przez cały czas ma poczucie, iż nikt nie zainteresuje się nią na poważnie, póki sobie czegoś nie zrobi. Nie jest ani 'normalna', ani na tyle chora, by trafić do szpitala. Pozostaje więc zawieszona gdzieś...