-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
Zatonąć.
Virginia Woolf przechadza się po brzegu, raz po raz sięgając do kieszeni sukienki i rzucając słowa w otchłań wody. Ale one nie toną, one z gracją wypływają na powierzchnię. Plączą się na granicach prądów poezji i prozy. Virginii nie interesuje schemat, dlatego "Fale" falują niebanalnie, niejednostajnie, zaskakująco. Ruchu wezbranych fal, tak jak potoku wezbranych słów, nie da się przewidzieć.
Susan, Jinny, Rhoda, Louis, Neville i Bernard (oraz tajemniczy, milczący Percival) wchodzą w kolejne fazy swojego życia. Najpierw wesoło biegają po piasku, by następnie powoli zanurzać się, a w końcu dać się porwać falom, które nieuchronnie zmierzają ku skałom. Poznajemy ich namiętności, sukcesy, problemy, przyjaźnie, rozczarowania; obserwujemy jak z chwili na chwilę wzrasta w nich coraz większy cynizm, poczucie porażki, znudzenie życiem i jednoczesna świadomość tego, że czasu nie da się zatrzymać, że "wszystko płynie". Ich słowa - niby-dialogi, niby-monologi - mają wydźwięk, który zdaje się wzmagać wiatr burzący spokojną taflę. I krajobraz nie jest już taki sam.
Chyba nie sposób nie zżyć się z którąkolwiek z postaci - są tak różne, że wielu mogłoby odnaleźć w nich kawałki siebie (kto wie, może nawet wierne odbicia). Susan targają sprzeczne emocje, wieczne wątpliwości. Rhoda to niepewna siebie samotniczka. Jinny jest silną, świadomą swoich zalet pięknością. Louis poszukuje akceptacji i sukcesu. Neville pragnie miłości. Bujający w obłokach Bernard nieustannie tworzy w swojej głowie historie.
Jeżeli miałabym wyłowić z tej wody siebie, to mam wrażenie, że na moją postać złożyliby się Rhoda i Bernard. Rhoda roztacza wokół siebie przyćmione barwy zmierzchu - woli nie wystawiać się na światło, bo nie lubi być oceniana, krytykowana. W pewnych sytuacjach (nawet, a może szczególnie w tych codziennych) nie wie, jak właściwie powinna się zachować, więc po prostu naśladuje innych. Widzi siebie jako beztwarzową, w pewien sposób eteryczną figurę, która przemyka pośród ludzi niezauważona. Czasem wydaje jej się, że może zawładnąć oceanem, kiedy indziej czuje się, jakby nie istniała. "Dlatego nie lubię luster, które pokazują moją prawdziwą twarz. Kiedy jestem sama, często spadam w pustkę. Muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby nie spaść z krawędzi świata w nicość. Muszę uderzać ręką w jakieś twarde drzwi, żeby przywołać się z powrotem do ciała". Bernard tworzy i analizuje. Zawsze nosi ze sobą notatnik, w którym próbuje opisać rzeczywistość, zmieniać następujące po sobie zdarzenia w mający jakieś znaczenie łańcuch. Na początku słowa są dla niego wszystkim. Później, kiedy staje się dorosły, przestaje widzieć w nich sens. Wie, że prawda i tak gdzieś mu umyka i że świat jest zbyt złożony, by zmieścić go na kartce papieru. "Wymyśliłem tysiące opowieści. Zapełniłem niezliczone notatniki zdaniami, których miałem użyć, kiedy odnajdę prawdziwą opowieść, opowieść, do której się wszystkie te zdania odnoszą. Lecz nigdy jeszcze nie znalazłem tej opowieści. I zaczynam zadawać sobie pytanie: czy istnieją opowieści?".
Niezależnie od tego, czy czujemy potrzebę identyfikowania się z kimkolwiek, tę (o)powieść przeczytać warto. Nie dla fabuły (bo jej tu prawie nie ma), nie dla zwrotów akcji (bo ich tu prawie nie ma), lecz by poczuć na skórze krople wody. By poczuć dreszcze, kiedy kropli jest coraz więcej. A potem, zupełnie świadomie (tak jak Virginia, lecz nie dosłownie, a metaforycznie), zatonąć.
Zatonąć.
Virginia Woolf przechadza się po brzegu, raz po raz sięgając do kieszeni sukienki i rzucając słowa w otchłań wody. Ale one nie toną, one z gracją wypływają na powierzchnię. Plączą się na granicach prądów poezji i prozy. Virginii nie interesuje schemat, dlatego "Fale" falują niebanalnie, niejednostajnie, zaskakująco. Ruchu wezbranych fal, tak jak potoku wezbranych...
"Skowyt" naprawdę t r z e b a czytać na głos. Może w akompaniamencie jakiejś psychodelicznej muzyki... Albo i nie - w ciszy, bo sam poemat pachnie cudownie nielegalnym szaleństwem. Literacka celebracja. Pokażcie mi drugi utwór z takim klimatem, z tak silnie wyczuwalnymi emocjami, podany w tak oszałamiającej formie.
Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek szedł pod prąd, był to Allen Ginsberg.
"Skowyt" naprawdę t r z e b a czytać na głos. Może w akompaniamencie jakiejś psychodelicznej muzyki... Albo i nie - w ciszy, bo sam poemat pachnie cudownie nielegalnym szaleństwem. Literacka celebracja. Pokażcie mi drugi utwór z takim klimatem, z tak silnie wyczuwalnymi emocjami, podany w tak oszałamiającej formie.
Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek szedł pod prąd, był to...
"Żyletka? - krew, nieporządek;
Rzeka? - moczy;
Tabletka? - zła na żołądek;
Kwas? - szczypie w oczy;
Rewolwer? - a zezwolenie?
Pętla? - pęka w pierwszym użyciu;
Gaz? - czuć go wszędzie szalenie;
Lepiej już pozostać przy życiu".
- Dorothy Parker - "Résumé"
Sposobów na samobójstwo jest - jak widać - wiele. Dagny Kurdwanowska przedstawiła nam poczet literatów-samobójców, w którym znalazły się mniej lub bardziej znane i podziwiane osobistości z całego świata, m.in. Ernest Hemingway, Siergiej Jesienin, Sarah Kane, Sylvia Plath czy Virginia Woolf, a także całkiem pokaźna reprezentacja Polski: że wymienię chociażby Rafała Wojaczka, Edwarda Stachurę i Stanisława Ignacego Witkiewicza. Po co tworzyć taki osobliwy zbiór? Na przykład po to, by dać czytelnikowi możliwość przekonania się, jak przeróżne okoliczności łamią przeróżne życiorysy. Po skończonej lekturze nasuwa mi się taki wniosek: niezależnie od tego, jak cudownie barwne czy też jak straszliwie tragiczne życie wiedzie człowiek, każdy musi bez ustanku walczyć ze swoimi demonami. Jedni wygrywają, drudzy przegrywają. Oni pisali, a pisanie było dla nich orężem. My po dziś dzień możemy czerpać z ich twórczości wiedzę, siłę i przyjemność.
Wydawca postarał się o ładną, dopracowaną szatę graficzną oraz dobrej jakości papier. Sama autorka zadbała o liczne ciekawostki, fragmenty utworów, przypisy... Podziw budzi naprawdę obszerna bibliografia. Poza tym książka napisana jest po prostu zgrabnie. Co prawda wychwyciłam kilka nieścisłości (a znawczynią literatury nie jestem), to jednak przymknęłam na nie oko. Wszak różne źródła podają różne informacje, a błędna data może być wynikiem pomyłki w edycji czy druku. Pominąwszy powyższe, nie mam "Bibliotece samobójców" nic do zarzucenia. Sama jakiś czas temu zainteresowałam się akurat tym "aspektem" (czyli odbieraniem sobie życia) egzystencji przedstawicieli akurat tego "zawodu" (czyli pisarzy), dlatego niezmiernie cieszy mnie, że ktoś odwalił czarną robotę.
Polecam nie tylko fanom literatury. Polecam szczególnie fanom tworzenia. W tej książce możecie znaleźć inspirację - niekoniecznie do samobójstwa.
"Żyletka? - krew, nieporządek;
Rzeka? - moczy;
Tabletka? - zła na żołądek;
Kwas? - szczypie w oczy;
Rewolwer? - a zezwolenie?
Pętla? - pęka w pierwszym użyciu;
Gaz? - czuć go wszędzie szalenie;
Lepiej już pozostać przy życiu".
- Dorothy Parker - "Résumé"
Sposobów na samobójstwo jest - jak widać - wiele. Dagny Kurdwanowska przedstawiła nam poczet literatów-samobójców, w...
Trudno silić się na oryginalność - i ja trafiłam na tę książkę za sprawą filmowej adaptacji. O ile film wywarł na mnie ogromne wrażenie, o tyle książka... Właściwie trudno mi ją nawet ocenić, bo to, co się na nią składa, to w zasadzie tylko zbiór suchych wspomnień, podpartych szpitalnymi kartotekami. Porywającą fabułą nazwać tego nie można. Z drugiej strony docenić trzeba fakt, że Susanna Kaysen zechciała podzielić się z nami kawałkiem swojego najbardziej intymnego świata. I że zrobiła to bez niepotrzebnego zadęcia; była też łaskawa nie maltretować nas przekoloryzowanymi historyjkami o wariatach, jakimi bombardowani jesteśmy w tego typu literaturze. Tak czy inaczej, mnie osobiście nic w "Przerwanej lekcji muzyki" nie zaintrygowało. Sama od lat zmagam się z, nazwijmy to, pewnymi problemami, i większość nasuwających się po lekturze pytań zadałam sobie już niejednokrotnie, do wielu wniosków z kart tej powieści doszłam dawno temu.
Daję neutralną piątkę.
Trudno silić się na oryginalność - i ja trafiłam na tę książkę za sprawą filmowej adaptacji. O ile film wywarł na mnie ogromne wrażenie, o tyle książka... Właściwie trudno mi ją nawet ocenić, bo to, co się na nią składa, to w zasadzie tylko zbiór suchych wspomnień, podpartych szpitalnymi kartotekami. Porywającą fabułą nazwać tego nie można. Z drugiej strony docenić trzeba...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mam z tą książką problem.
Poniżej moich oczekiwań - o wiele bardziej podobała mi się "Kraina chichów". W zasadzie - mimo swych osobliwych niezwykłości - przewidywalna. Zbyt chaotyczna, niedopracowana. Chwilami miałam wrażenie, że autor stroił sobie ze mnie żarty, między omamki niczym po kwasie wplątując tak poważny temat, jakim jest aborcja. To dla mnie chyba zbyt duża abstrakcja.
Jednak coś nie pozwala mi ocenić tej książki po prostu źle. Sama nie wiem, dlaczego. Pod koniec poczułam ukłucie w sercu i temu nie mogę zaprzeczyć. To bardzo mnie zaskoczyło, bo myślałam, że odłożę ją z pobłażliwym uśmieszkiem na twarzy, a potem zapomnę o niej tak szybko, jak szybko przeczytałam. Tymczasem zrobiło mi się dziwnie smutno, a postać Pepsiego wciąż stoi mi przed oczami.
Mam z tą książką problem.
Poniżej moich oczekiwań - o wiele bardziej podobała mi się "Kraina chichów". W zasadzie - mimo swych osobliwych niezwykłości - przewidywalna. Zbyt chaotyczna, niedopracowana. Chwilami miałam wrażenie, że autor stroił sobie ze mnie żarty, między omamki niczym po kwasie wplątując tak poważny temat, jakim jest aborcja. To dla mnie chyba zbyt duża...
Generalnie nieźle, jak na Kinga dość średnio. Choć po kilkudziesięciu stronach byłam prawie pewna, że już do tej książki nie zajrzę, coś jednak kazało mi wrócić. I chyba wiem co - niepowtarzalny styl autora, który sprawia, że czuje się tę specyficzną więź z niemal namacalnymi bohaterami. Ale tym razem to niestety nie wystarczyło. Fabuła momentami dłużyła się i zakrawała o - nie wiem czy zamierzoną, czy nie - śmieszność (krwiożercze sprzęty AGD, seriously?). Z drugiej strony nie sposób nie docenić pomysłu i nagromadzenia zgrabnie powiązanych ze sobą szczegółów. Najlepszy moment to zdecydowanie sceny dyskusji o elektrowniach. Niżej pojawiło się wiele komentarzy o beznadziejnie nudnych "Opowieściach z Haven" - mnie, przeciwnie, bardzo się one podobały, poza tym znacznie wzbogaciły całą historię (wyobraźcie sobie fabułę bez nich: byłoby tylko kopanie - pijaństwo Garda - kopanie - pijaństwo Garda - kopanie etc).
I jeszcze jedno - to moim zdaniem NIE jest horror, a już na pewno nie ten rodzaj horroru, jakim raczy nas King w swoich najlepszych/najstraszniejszych powieściach.
Generalnie nieźle, jak na Kinga dość średnio. Choć po kilkudziesięciu stronach byłam prawie pewna, że już do tej książki nie zajrzę, coś jednak kazało mi wrócić. I chyba wiem co - niepowtarzalny styl autora, który sprawia, że czuje się tę specyficzną więź z niemal namacalnymi bohaterami. Ale tym razem to niestety nie wystarczyło. Fabuła momentami dłużyła się i zakrawała o -...
więcej mniej Pokaż mimo toNiestety, nie porwała mnie. Przewidywalna - od początku wiadomo, z czym mamy do czynienia, zero zaskoczenia, zero dreszczy. Słabo zarysowane postaci. Niektóre wątki całkowicie zbędne, inne z kolei zbyt mało rozwinięte. Generalnie moim zdaniem niedopracowana, ale zgłębiać twórczość Kinga i tak będę, bo wiem, jak dobrze potrafi pisać.
Niestety, nie porwała mnie. Przewidywalna - od początku wiadomo, z czym mamy do czynienia, zero zaskoczenia, zero dreszczy. Słabo zarysowane postaci. Niektóre wątki całkowicie zbędne, inne z kolei zbyt mało rozwinięte. Generalnie moim zdaniem niedopracowana, ale zgłębiać twórczość Kinga i tak będę, bo wiem, jak dobrze potrafi pisać.
Pokaż mimo to
Chciałam napisać o tej książce coś wyjątkowego. Chciałam napisać długą, wyczerpującą recenzję. Chciałam napisać cokolwiek. Ale nawet teraz, wiele dni po zakończeniu lektury, nie mam nawet pojęcia, jak zacząć. Gra najwyraźniej trwa nadal, a ja jeszcze nie poznałam wszystkich jej zasad. Jedno, czego jestem pewna: absolutnie oczarował mnie styl pisania Cortázara, z którym zetknęłam się po raz pierwszy (a na pewno nie ostatni). Niesamowity, duszny klimat powieści (powieści?), zapach alkoholu, papierosów, zagubienia i wiecznego poszukiwania czegoś, co nie może być odnalezione. Cudownie pokręcone postaci, dziwaczne dialogi, jeszcze bardziej dziwaczne zdarzenia. Autor ma gdzieś i formę, i fabułę, i czytelnika. Bo tak ma być - ta książka żyje własnym życiem, do którego zaproszeni mogą być tylko nieliczni: ci, którym nieobce są ciemne pokoje i wielogodzinne dyskusje o literaturze. Choć tak nieprzystępna i niepokojąca, nie pozwala uwolnić się od siebie, kusi, podszeptuje: zagraj.
"Na górze jest Niebo, na dole jest Ziemia, trudno jest trafić kamyczkiem w Niebo, prawie zawsze źle się jakoś obliczy i kamyk wylatuje poza rysunek. Powoli jednak nabiera się zręczności koniecznej, by przechodzić z jednego kwadratu do drugiego, i któregoś dnia może się uda wyjść z Ziemi i przenieść kamyczek do samego Nieba (...). Na nieszczęście, zanim ktokolwiek nauczy się przenosić swój kamyk do Nieba, nagle kończy się dzieciństwo, i wpada się w książki, w lęk, w spekulacje na temat innego Nieba, do którego również trzeba umieć znaleźć drogę".
Chciałam napisać o tej książce coś wyjątkowego. Chciałam napisać długą, wyczerpującą recenzję. Chciałam napisać cokolwiek. Ale nawet teraz, wiele dni po zakończeniu lektury, nie mam nawet pojęcia, jak zacząć. Gra najwyraźniej trwa nadal, a ja jeszcze nie poznałam wszystkich jej zasad. Jedno, czego jestem pewna: absolutnie oczarował mnie styl pisania Cortázara, z którym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nick Cave - człowiek czy mit?
"Muzyka z głośników cichnie. Na scenę wolno, rządkiem wchodzi The Birthday Party. Aplauz prawie żaden. Witają ich gwizdy i obraźliwe krzyki (…). Wysoki, chudy lider Nick Cave potrząsa swymi długimi, ufarbowanymi na czarną smołę, nastroszonymi jak u niesfornego bufona, a na dodatek wyolbrzymiającymi jego i tak godny uwagi wzrost włosami i wpada w zastanawiającą pozę. Ma buty na kubańskich obcasach, skórzane spodnie i koszulkę z napisem: JEZUS. Przez chwilę z pogardą spogląda na publiczność i rzuca do mikrofonu: 'Musimy zaczekać, aż nas podłączą. Przez ten czas wy możecie nas zabawiać!'"
Ian Johnston, autor biografii, jak sam twierdzi "dość naiwnie wplątał się w ten projekt, nie mając nawet pojęcia, jak wielką pracę bierze na siebie". Trzeba przyznać, że wykonał kawał dobrej roboty. Przeprowadził wywiady z większością pojawiających się w książce muzyków (korzystał także z wszelkich możliwych źródeł), pokusił się o własne, dość zgrabne i nienachalne interpretacje, sporządził dyskografię i videografię The Boys Next Door, The Birthday Party, Bad Seeds i kilku innych projektów oraz bibliografię i filmografię Cave'a. A przy tym, co chyba najważniejsze, nie stworzył tego wszystkiego na klęczkach. Nie szukał też niepotrzebnych sensacji - skupił się na jak najwierniejszym przedstawieniu najważniejszych faktów i zdarzeń, czy to z życia samego Nicka, czy jego zespołów. Przez to biografia nie ma może jakiegoś 'fabularnego polotu', ale za to możemy być prawie pewni, że nie jest stekiem bzdur.
I tak oto zostajemy zaproszeni do caveowskiego świata, który swój początek miał 22 września 1957 roku w małej australijskiej mieścinie Warracknabeal. Przekonujemy się, że Nick już od dziecka był niesforny, zadziorny, chodził własnymi ścieżkami. Dobre oceny miewał, jednak tylko z przedmiotów, które go interesowały (literatura angielska i plastyka). W wolnych zaś chwilach brał udział w niezliczonych burdach i bójkach, dzięki którym w niedługim czasie dorobił się reputacji kogoś, kogo wpływ na innych jest destruktywny. Skutkiem pewnego szkolnego psikusa, poprzez który uznano go za seksualnego degenerata, było wydalenie ze szkoły. Na domiar złego, musiało się w końcu stać tak, że starszy brat pokazał mu muzykę rockową, a to wszystko razem wzięte zaczęło tworzyć mieszankę wybuchową.
Krok po kroku obserwujemy powstanie The Boys Next Door, niedługo potem przemianowanego na The Birthday Party, pierwsze koncerty, wywiady, wyjazdy za granicę. Od samego początku ani prasa, ani fani nie byli przychylni. Bo i w sumie nie mieli powodu - zespół jawił się jako arogancki, chaotyczny twór, dowodzony przez "człowieka mogącego służyć za żywe ostrzeżenie ze strony ministerstwa zdrowia", grający "cholernie okropny hałas", muzykę "spływającą w odgłos ścierania popielniczki na tarce do sera". Nick zraził się do publiczności podczas pobytu w Londynie w 1979 - w wywiadach zaczął użalać się na coś, co nazywał "apatycznym odbiorem zespołu przez Londyn" - i przez długie lata jego postawa pozostawała wroga. Pragnął, by jego publiczność składała się z jednostek, pragnął odpowiedzi nieprzewidywalnej, a nie bezmyślnie klaszczącego tłumu. Słysząc aplauz fanów, kiedy zespół jeszcze nawet nie wyszedł na scenę, od razu czuł się zniechęcony, bo wiedział, że oni niczego nie rozumieją. Chciał przytłaczać ich, obrażać, doprowadzać do skraju, a oni zamiast stawić mu czoła, wyciągali do niego ręce z uśmiechami na twarzach. W dodatku irytował go fakt, że tego przytłaczania, obrażania i doprowadzania do skraju publika się spodziewa i nie jest to już dla niej żadne zaskoczenie. Dopiero po latach zrozumiał, że wymagał niemożliwego. I wreszcie po prostu polubił swoich fanów. Prasy i krytyków nie polubił nigdy. Uwielbiał czytać niepochlebne recenzje swoich płyt i koncertów (śmiało można stwierdzić, że bawiło go to i podniecało), denerwował się jednak, gdy przekręcano jego słowa, wymyślano na jego temat niestworzone historie, określano go mianem króla czarnych kruków, mrocznego, zagłębionego w myślach, kompletnie ignorującego dowcip, humor, inteligencję i wrażliwość. Obarczano go nawet odpowiedzialnością za "całą subkulturę ćpunów" w Melbourne.
Nick miał problem z narkotykami i tego się nie wypierał. Trawka i speed towarzyszyły mu od lat nastoletnich. W końcu pojawiła się też heroina. Co ciekawe, autor - świadomie czy nie - zdaje się troszkę omijać ten temat. Wspomina o tym, jakby to było coś oczywistego. Gwiazda rocka, heroina - czy ktoś jest zdziwiony? Jednak nałóg z pewnością wpływał na Nicka i na jego pracę. Można się spierać, czy to dobry, czy zły wpływ - faktem jest, że powieść "Gdy Oślica Ujrzała Anioła" powstała w większości podczas nocnych amfetaminowo-heroinowych sesji. Dzięki amfetaminie pisał godzinami. Za sprawą heroiny często nie potrafił tych zapisków w ogóle znaleźć i uporządkować - walały się wszędzie, w totalnym nieładzie. W pewnym momencie sytuacja zrobiła się tak zła, że zmuszony był iść na odwyk. Panicznie bał się jednak, że na czysto nie będzie już w stanie tworzyć. Oraz tego, jak będą odbierać go inni. "Dlaczego ja muszę to robić, dlaczego ludzie nie potrafią polubić mnie takim, jakim jestem?" Na szczęście jego obawy okazały się nieuzasadnione - po wyjściu z ośrodka przejrzał na oczy i sam przyznał, że przez ostatnie lata znajdował się w stanie emocjonalnej śpiączki: "Nie wydaje mi się, abym mógł być uczciwy w moich odczuciach. Nie mogłem taki być, ponieważ totalnie odrętwiałem (…). Czułem tylko winę, bo nic innego czuć nie byłem w stanie. Może dlatego pisałem w trzeciej osobie. Może, nie czując niczego, próbowałem wyrazić, jak się czuć powinienem..."
Z każdą kolejną płytą The Birthday Party (do których w międzyczasie dołączył Blixa Bargeld i stał się wkrótce jednym z najlepszych, najbardziej zaufanych przyjaciół Nicka) zaczęto zespół coraz bardziej doceniać. Niestety wszystko powoli psuło się od wewnątrz - grupa miała niemałe problemy finansowe, na tle których zaczęły wybuchać kłótnie. Poza tym muzycy czuli się, fizycznie i mentalnie, zmęczeni - zmęczeni trasami, koncertami, wywiadami, beznadziejną wojną z prasą - a zmęczenie nie sprzyjało temu, by wciąż podtrzymywać pełną energii napaść na słuchaczy. Z początku planowano przerwę, jednak o definitywnym rozpadzie grupy ostatecznie przesądziły nieporozumienia między Ceve'em a Harveyem i po nagraniu trafnie nazwanej "Mutiny!" EP oraz pożegnalnym koncercie w Melbourne, zejście śmiertelne The Birthday Party dokonało się. W wywiadach Nick przebąkiwał coś o porzuceniu muzyki - nigdy chyba nie na serio, bo niedługo potem rozpoczął rekrutację do solowego projektu. Jak na ironię, pierwszą osobą, która dołączyła do niego był... Harvey.
"Chcę napisać piosenki, które byłyby smutne. Tak smutne jak mały palec złamany w trzech miejscach". Rozpoczęto nagrywanie trzynumerowej EPki, a cały projekt nosił nazwę "Nick Cave - człowiek czy mit". Było to humorystyczne echo biografii (pisanej onegdaj przez ojca Cave'a) Neda Kelly - jednej z najtrwalszych postaci australijskiego folkloru, "ostatniego strażnika buszu", który wraz ze swym gangiem w końcu lat 70 XIX wieku przy każdej możliwej okazji robił sobie kpiny z prawa. Nick jako dzieciak był nim zafascynowany. Tak powstał zalążek Nick Cave and the Bad Seeds - zespołu, którego nikomu przedstawiać nie trzeba.
Dużo miejsca poświęca autor relacjom Nicka z innymi ludźmi - począwszy od burzliwego związku i rozstania z Anitą Lane (najważniejszą chyba kobietą w życiu Cave'a), poprzez bliżej nieokreśloną znajomość (?) z Lydią Lunch, odwzajemnioną miłość do Viviane Carneiro, matki jego pierwszego syna Luke'a, na stosunkach z członkami zespołu kończąc. Głównym jednak wątkiem pozostaje proces twórczy. Jesteśmy świadkami pisania, nagrywania i szlifowania tego, co dziś możemy podziwiać słuchając płyt i chodząc na koncerty. "Pamiętam jak wielokrotnie spotykałem Nicka przy pianinie" - wspomina jeden ze współpracowników. - "Najpierw coś klapał, potem mówił 'mam!' i zabierał się do adaptacji. Co istotne, kiedy w studio robiliśmy muzykę, on bazgrał zaraz jakieś teksty. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś pracował w ten sposób. Korzystał ze wszystkich możliwych elementów wokół, jednocześnie w pełni trzymając kontrolę nad tym, co chciał przekazać". Wyraźnie widać, jak duży wkład miał w to wszystko wspomniany wcześniej Bargeld. "Z Rowlandem Nick współzawodniczył, natomiast z Blixą już nie" - mówi ówczesna manager Jessamy Calkin. "Nick i Blixa to kompletni indywidualiści, na swoich własnych prawach każdy". O nagrywaniu jednego z utworów Blixa opowiada: "Solówkę grałem elektryczną maszynką do golenia (…). Nagrali to jak dłubałem jeszcze przy strojeniu. Krzyknąłem: 'przecież jeszcze nie gram!'" Podobnych anegdotek-smaczków jest w książce wiele. Na przykład o tym, jak w środku trasy koncertowej Nick uświadomił sobie, że zapodział gdzieś paszport. Pojechał do australijskiej ambasady w Mediolanie, gdzie można mu było wydać nowy - niezbędny, by wrócić do Berlina, gdzie w tamtym okresie mieszkał. "Nick znalazł się w ambasadzie, a oni mu tak: 'Co my tu mamy... W 1981 paszport zgubiony, w 1986...' Ale co tam, dali mu nowy. Ostrzegli go jednak: 'Słuchaj pan, jeśli jeszcze raz się to powtórzy, dostaniesz pan paszport stwierdzający, że jesteś pan umysłowo niedorozwinięty'".
Co po lekturze wiadomo na pewno - Nick Cave jest człowiekiem; mitem nie jest i być nie chce. "Nick jest postacią po trosze groźną, choćby tylko z tego powodu, że jego oczywista inteligencja wystarcza, by pozapędzać ludzi w kozi róg" - powiedział ktoś. Ktoś inny stwierdził: "gościu wyglądał i zachowywał się jak kompletny szajbus. Faktycznie doprowadzał rock'n'rolla do ostateczności". Jaki naprawdę jest ten "obrzydliwiec", którego koncertowe wyczyny określano mianem "masturbacji w stanie półśpiączki - równie groźnej, co napad z wacikiem w ręku"? Czego właściwie chce? Sławy czy odosobnienia? Fanów czy wrogów? Dobrej czy złej prasy? Odpowiedź zna tylko on sam. Biografia Johnstona uchyla rąbka tajemnicy - i to nam powinno wystarczyć.
Nick Cave - człowiek czy mit?
"Muzyka z głośników cichnie. Na scenę wolno, rządkiem wchodzi The Birthday Party. Aplauz prawie żaden. Witają ich gwizdy i obraźliwe krzyki (…). Wysoki, chudy lider Nick Cave potrząsa swymi długimi, ufarbowanymi na czarną smołę, nastroszonymi jak u niesfornego bufona, a na dodatek wyolbrzymiającymi jego i tak godny uwagi wzrost włosami i wpada...
Przyznam szczerze, że o powieści Susan Hill usłyszałam dopiero za sprawą plakatów promujących filmową adaptację "Kobiety w czerni". Zaintrygowana mroczną kolorystyką zdjęć i ciekawa historii owej enigmatycznej kobiety (dodatkową atrakcją był Harry... tfu, Daniel Radcliffe), wpisałam film na listę moich must-see; przedtem jednak postanowiłam zapoznać się z lekturą.
Młody notariusz, Arthur Kipps, ze spowitego gęstym smogiem Londynu zostaje wysłany na Północ. Tam zająć się ma sytuacją spadkową pewnej zmarłej wdowy, pani Drablow. Z początku pełen entuzjazmu i rad, że może uwolnić się od ponurego nastroju rodzinnego miasta, wkrótce zmuszony jest odnaleźć się w jeszcze bardziej ponurych okolicznościach. Otoczony bagnami dom na Węgorzowych Moczarach, do którego jedyna droga prowadzi przez Ławicę Dziewięciu Topielców, okaże się kryć więcej tajemnic, niż ambitny prawnik kiedykolwiek był w stanie sobie wyobrazić. Największą z nich jest kobieta w czerni, która prześladuje bohatera już od pierwszego dnia pobytu w Crythin Gifford. Kim jest? Dlaczego ciągle powraca? Czego chce?
Brzmi przerażająco? Wydawałoby się, że autorka zaserwowała wszystkie potrzebne składniki przepisu na dreszczyk - jest intrygująca postać, są posępne pejzaże, niewyjaśnione zjawiska. W rzeczywistości dreszczyk poczują wyłącznie ci, którzy dopiero zaczynają przygodę z literaturą grozy, ewentualnie czytelnicy o słabszych nerwach. Powieść porównywana do najlepszych dzieł XIX-wiecznej klasyki gotyku okazuje się po prostu odrobinę niepokojącą opowiastką (opowieść snuje sam Arthur), której treść z powodzeniem zmieścić można by na kilku stronach. Opowiastką, którą mimo wszystko czyta się zadziwiająco dobrze.
Niewątpliwą zaletą "Kobiety w czerni" jest brak jakichkolwiek dłużyzn, a także niewielka ilość postaci - dzięki temu nic nie rozprasza naszej uwagi i możemy skupić się na wątku głównym. Opisy krajobrazów czy zjawisk atmosferycznych są zaskakująco zgrabne, wydają się bardzo na miejscu, dodają klimatu. Choć utwór jest ubogi w dialogi czy nagłe zwroty akcji, cały czas coś się dzieje, historia sukcesywnie posuwa się naprzód. Umiejętnie prowadzona narracja pozwala nam poczuć gęstość atmosfery, usłyszeć skrzypienie starych desek i złowrogi szum fal. To wszystko powoduje, że lektura sprawia niemałą przyjemność... i w tym chyba tkwi największy problem. Wiem, że ten zarzut brzmi dziwnie, ale czy literatura tego typu powinna być aż tak lekka i niewymagająca?
Po przewróceniu ostatniej strony czuć niedosyt. Składniki podano w nieodpowiednich proporcjach? Być może. Moim zdaniem zabrakło składnika najważniejszego - szczypty "tego czegoś", co nadałoby całości prawdziwie głębokiego smaku.
Przyznam szczerze, że o powieści Susan Hill usłyszałam dopiero za sprawą plakatów promujących filmową adaptację "Kobiety w czerni". Zaintrygowana mroczną kolorystyką zdjęć i ciekawa historii owej enigmatycznej kobiety (dodatkową atrakcją był Harry... tfu, Daniel Radcliffe), wpisałam film na listę moich must-see; przedtem jednak postanowiłam zapoznać się z lekturą.
Młody...
Po przeczytaniu tomu pierwszego byłam pełna pytań. Jaki będzie dalszy ciąg historii czarownic? Kim tak naprawdę jest Lasher i czego chce? Jak odnajdą się w tym wszystkim Rowan i Michael? Odpowiedzi na te pytania dostałam. Ale... No właśnie.
Zacznijmy od tego, że sam początek trzyma wysoki poziom. Zagłębiamy się w losy Juliena, Mary Beth, Stelli, Anthy i Deirdre. To właśnie ci bohaterowie sagi oczarowali mnie najbardziej i chylę czoła przed autorką, że tak zgrabnie poprowadziła ich wątki. Szczególnie bliskie stały mi się postaci Anthy i Deirdre, chyba najtragiczniejsze z wszystkich. Potem pojawia się Rowan - i tu zaczynają się schody. O ile postaci Aarona czy Michaela zostały przedstawione bardzo plastycznie, o tyle Rowan od początku była dla mnie szarą kartką. Niby dobra, niby zła - nijaka. Płaska. Raz ujmująco miła, innym razem niespodziewanie irytująca. Tak, irytująca - to chyba najbardziej odpowiednie słowo. Niestety, tym razem Rice zawiodła. Ta postać jest po prostu niewiarygodna, niedopracowana. Największe zastrzeżenia mam jednak do samej fabuły, która, z początku wartka i wciągająca, z czasem zmienia się w przydługie i nudne, nic nie wnoszące opisy. Akcja idzie do przodu dopiero pod koniec powieści, i to tak szybko, że po przeczytaniu ostatniej strony nasuwa się tylko: "to już?". Tyle godzin spędziłam na studiowaniu kolorów tapet i kwiatów w ogrodzie - tylko po to, żeby autorka, zamiast rozbudować przebieg końcowych, kluczowych przecież wydarzeń, zbyła mnie czymś takim? Oprócz tego dialogi - miejscami drewniane i suche, tak jakby każdy mówił do siebie. Być może to wina tłumaczenia? I jeszcze jedno: seks. W stylizowanych opowieściach o czarownicach z rodu Mayfair Rice potrafiła przedstawić sceny miłosne z wyczuciem. W przypadku Rowan i Michaela sceny te z początku wywoływały u mnie śmiech; potem stały się już tylko denerwujące i nie na miejscu.
Zawiodłam się, choć i tak mam zamiar zapoznać się z pozostałymi częściami trylogii.
Po przeczytaniu tomu pierwszego byłam pełna pytań. Jaki będzie dalszy ciąg historii czarownic? Kim tak naprawdę jest Lasher i czego chce? Jak odnajdą się w tym wszystkim Rowan i Michael? Odpowiedzi na te pytania dostałam. Ale... No właśnie.
Zacznijmy od tego, że sam początek trzyma wysoki poziom. Zagłębiamy się w losy Juliena, Mary Beth, Stelli, Anthy i Deirdre. To właśnie...
Wszystkie ranią, ostatnia zabija.
Trzy kobiety, trzy zupełnie różne rzeczywistości. 1923 - Virginia Woolf dusi się na przedmieściach Londynu. 1949 - Los Angeles; nieidealna Laura przy asyście idealnego synka, piecze urodzinowy tort dla idealnego męża. Koniec XX wieku - Clarissa, pracująca w nowojorskim wydawnictwie, urządza przyjęcie dla chorego przyjaciela, który otrzymał nagrodę literacką. Czy coś je łączy? Tak, łączy je "Pani Dalloway". Virginia właśnie zaczyna ją pisać ("Pani Dalloway powiedziała coś - lecz co? - i sama kupiła kwiaty"), Laura ją czyta ("Wyobraża sobie Virginię Woolf, czystą, niezrównoważoną, pokonaną przez niemożliwe do spełnienia żądania stawiane przez życie i sztukę; wyobraża ją sobie wchodząca do rzeki z kamieniem w kieszeni"), Clarissa, dzieląca z panią Dalloway imię i nazywana tak przez ów przyjaciela-literata, wydaje się dzielić z nią również sposób myślenia i postawę życiową. Jednak te trzy historie, mające ze sobą tyle wspólnego, różni rzecz zasadnicza - całkiem odmienne zakończenia. Jakie? Jedno, dotyczące Virginii, już znamy. Pozostałe dwa poznamy, czytając tę powieść.
Rozpoczynając lekturę, miałam niemałe obawy. Po pierwsze, czy książka będzie tak udana jak film, który widziałam wcześniej? Po drugie, cóż mężczyzna może wiedzieć o kobietach? Moje obawy okazały się nieuzasadnione. Książka w niczym nie ustępuje adaptacji (która, swoją drogą, dość wiernie oddaje treść i z tej perspektywy obsada moim zdaniem została dobrana doskonale). Prozę Cunninghama uważam zaś za mistrzowską. Dlaczego? Dlatego, że "Godziny" czyta się z zapartym tchem (wypieki na twarzy miałam mimo tego, że wiedziałam już przecież, co za chwilę się stanie). Jesteśmy jakby naocznymi obserwatorami wydarzeń - wraz z Virginią zmagamy się z niepewnością i natłokiem pomysłów, wraz z Laurą odczuwamy nieodpartą niechęć do wykonywania najprostszych, codziennych czynności, wraz z Clarissą pieczołowicie sporządzamy listę gości. To wszystko przeplata się, łączy ze sobą w sposób płynny - niemal tak płynny, w jaki przenikają się nawzajem rozmyślania głównych bohaterów oryginalnej "Pani Dalloway". Cunningham stara się naśladować (może inaczej - odwzorować) sposób pisania Woolf i na szczęście nie jest to groteskowe udawanie, a całkiem zgrabny i ciekawy zabieg, zabawa z formą. Styl przepełniony emocjami. Nagroda Pulitzera, według mnie, jak najbardziej zasłużona.
Ale o czym właściwie jest ta powieść? To powieść właśnie o nas, kobietach. O uczuciach, jakie nami targają. O tym, że każda z nas nosi w kieszeni kamień, który czasami, czy to podczas pieczenia tortu, czy organizowania przyjęcia, zaczyna dawać o sobie znać. Czy mamy w sobie dość siły, by go unieść, czy też może wzrok nieuchronnie kieruje nas w stronę rzeki? Poczucie klęski czai się w każdej godzinie.
Wszystkie ranią, ostatnia zabija.
więcej Pokaż mimo toTrzy kobiety, trzy zupełnie różne rzeczywistości. 1923 - Virginia Woolf dusi się na przedmieściach Londynu. 1949 - Los Angeles; nieidealna Laura przy asyście idealnego synka, piecze urodzinowy tort dla idealnego męża. Koniec XX wieku - Clarissa, pracująca w nowojorskim wydawnictwie, urządza przyjęcie dla chorego przyjaciela, który otrzymał...