-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
Zatonąć.
Virginia Woolf przechadza się po brzegu, raz po raz sięgając do kieszeni sukienki i rzucając słowa w otchłań wody. Ale one nie toną, one z gracją wypływają na powierzchnię. Plączą się na granicach prądów poezji i prozy. Virginii nie interesuje schemat, dlatego "Fale" falują niebanalnie, niejednostajnie, zaskakująco. Ruchu wezbranych fal, tak jak potoku wezbranych słów, nie da się przewidzieć.
Susan, Jinny, Rhoda, Louis, Neville i Bernard (oraz tajemniczy, milczący Percival) wchodzą w kolejne fazy swojego życia. Najpierw wesoło biegają po piasku, by następnie powoli zanurzać się, a w końcu dać się porwać falom, które nieuchronnie zmierzają ku skałom. Poznajemy ich namiętności, sukcesy, problemy, przyjaźnie, rozczarowania; obserwujemy jak z chwili na chwilę wzrasta w nich coraz większy cynizm, poczucie porażki, znudzenie życiem i jednoczesna świadomość tego, że czasu nie da się zatrzymać, że "wszystko płynie". Ich słowa - niby-dialogi, niby-monologi - mają wydźwięk, który zdaje się wzmagać wiatr burzący spokojną taflę. I krajobraz nie jest już taki sam.
Chyba nie sposób nie zżyć się z którąkolwiek z postaci - są tak różne, że wielu mogłoby odnaleźć w nich kawałki siebie (kto wie, może nawet wierne odbicia). Susan targają sprzeczne emocje, wieczne wątpliwości. Rhoda to niepewna siebie samotniczka. Jinny jest silną, świadomą swoich zalet pięknością. Louis poszukuje akceptacji i sukcesu. Neville pragnie miłości. Bujający w obłokach Bernard nieustannie tworzy w swojej głowie historie.
Jeżeli miałabym wyłowić z tej wody siebie, to mam wrażenie, że na moją postać złożyliby się Rhoda i Bernard. Rhoda roztacza wokół siebie przyćmione barwy zmierzchu - woli nie wystawiać się na światło, bo nie lubi być oceniana, krytykowana. W pewnych sytuacjach (nawet, a może szczególnie w tych codziennych) nie wie, jak właściwie powinna się zachować, więc po prostu naśladuje innych. Widzi siebie jako beztwarzową, w pewien sposób eteryczną figurę, która przemyka pośród ludzi niezauważona. Czasem wydaje jej się, że może zawładnąć oceanem, kiedy indziej czuje się, jakby nie istniała. "Dlatego nie lubię luster, które pokazują moją prawdziwą twarz. Kiedy jestem sama, często spadam w pustkę. Muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby nie spaść z krawędzi świata w nicość. Muszę uderzać ręką w jakieś twarde drzwi, żeby przywołać się z powrotem do ciała". Bernard tworzy i analizuje. Zawsze nosi ze sobą notatnik, w którym próbuje opisać rzeczywistość, zmieniać następujące po sobie zdarzenia w mający jakieś znaczenie łańcuch. Na początku słowa są dla niego wszystkim. Później, kiedy staje się dorosły, przestaje widzieć w nich sens. Wie, że prawda i tak gdzieś mu umyka i że świat jest zbyt złożony, by zmieścić go na kartce papieru. "Wymyśliłem tysiące opowieści. Zapełniłem niezliczone notatniki zdaniami, których miałem użyć, kiedy odnajdę prawdziwą opowieść, opowieść, do której się wszystkie te zdania odnoszą. Lecz nigdy jeszcze nie znalazłem tej opowieści. I zaczynam zadawać sobie pytanie: czy istnieją opowieści?".
Niezależnie od tego, czy czujemy potrzebę identyfikowania się z kimkolwiek, tę (o)powieść przeczytać warto. Nie dla fabuły (bo jej tu prawie nie ma), nie dla zwrotów akcji (bo ich tu prawie nie ma), lecz by poczuć na skórze krople wody. By poczuć dreszcze, kiedy kropli jest coraz więcej. A potem, zupełnie świadomie (tak jak Virginia, lecz nie dosłownie, a metaforycznie), zatonąć.
Zatonąć.
Virginia Woolf przechadza się po brzegu, raz po raz sięgając do kieszeni sukienki i rzucając słowa w otchłań wody. Ale one nie toną, one z gracją wypływają na powierzchnię. Plączą się na granicach prądów poezji i prozy. Virginii nie interesuje schemat, dlatego "Fale" falują niebanalnie, niejednostajnie, zaskakująco. Ruchu wezbranych fal, tak jak potoku wezbranych...
Podziwiam Brooksa Browna. Jako uczestnik wydarzeń w Columbine, potrafił podejść do tematu zdrowo i w miarę spokojnie. Obawiałam się, że zaleje mnie fala nienawiści, złośliwych uwag, że wszystko opierać się będzie na usilnym szukaniu kozłów ofiarnych. Nic bardziej mylnego. To naprawdę mądra książka. Z czystym sumieniem polecam.
columbinepolska.wordpress.com
Podziwiam Brooksa Browna. Jako uczestnik wydarzeń w Columbine, potrafił podejść do tematu zdrowo i w miarę spokojnie. Obawiałam się, że zaleje mnie fala nienawiści, złośliwych uwag, że wszystko opierać się będzie na usilnym szukaniu kozłów ofiarnych. Nic bardziej mylnego. To naprawdę mądra książka. Z czystym sumieniem polecam.
columbinepolska.wordpress.com
Żadna chyba książka o masakrze w Columbine High School nie zbiera tak skrajnych recenzji. Z jednej strony zachwyt nad fascynująco zręcznym piórem autora, z drugiej druzgocące oskarżenia o naginanie rzeczywistości.
Owszem, "Columbine" czyta się doskonale. Czyta się ją jak wciągającą powieść, a nie non-fiction. Dlaczego? Ano dlatego, że to NIE jest non-fiction. To jest, powiedziałabym, half-fiction; druga połowa stanowi, w istocie, wciągające fiction. Chcecie wiedzieć, czy Eric Harris TAK NAPRAWDĘ chciał związku, czy tylko seksu? Chcecie wiedzieć, czy Dylan Klebold TAK NAPRAWDĘ chciał popełnić samobójstwo? Chcecie wiedzieć, co się działo W GŁOWACH tych chłopców podczas zamachu? O czym MYŚLELI? Co CZULI? Spytajcie Cullena, on opisał to ze szczegółami. On to wszystko W I E.
Autor ma kilka 'niepodważalnych teorii', które opiera na wybranych faktach, sprytnie dopasowując je tam, gdzie mu wygodnie. Niepotrzebne fakty zwyczajnie pomija.
Przykład #1: autor oznajmia, iż cała tragedia została zapisana w gwiazdach. Wystarczyło, że urodził się Eric - jego przeznaczeniem, jako 'urodzonego psychopaty', było zabijać. Że Eric był psychopatą, to autor uznaje za oczywistość, bazując na opinii jednego psychologa (agenta FBI), który z kolei swą opinię wydał na podstawie jednego wpisu z pamiętnika.
Po co zawracać sobie głowę opiniami psychologów, którzy mają odmienne zdanie. Po co tracić czas na analizę czynników zewnętrznych, które mogły wpłynąć na decyzje Erica. Uroczyście zwalniamy całe społeczeństwo z jakiejkolwiek odpowiedzialności, przecież nie da się nic zrobić, możemy jedynie bezczynnie czekać na kolejne nieszczęście.
Przykład #2: autor oznajmia, iż "killers don't just 'snap'". Jednocześnie bezustannie bombarduje nas zapewnieniami, że Dylan pragnął wyłącznie miłości (bo rysował dużo serduszek), lecz niestety Eric zawładnął jego umysłem i nakłonił do całego zła. Według autora Dylan do samego końca nie był pewien, czy w ogóle ma ochotę na wzięcie udziału w ataku, biedny i zmanipulowany nie wiedział co robi.
Tylko że idąc tym tokiem myślenia, Dylan snapped. A zeznania świadków na temat zachowania Dylana podczas strzelaniny? One autora nie interesują.
Przykład #3: autor oznajmia, iż w Columbine High School właściwie nie istniało coś takiego jak bullying, a jeżeli nawet (oh, well), to Eric i Dylan nie byli dręczeni, nie, sytuacja wyglądała zupełnie odwrotnie - oni dręczyli kolegów. Co więcej, Eric był jedną z najpopularniejszych osobistości w szkole, zaliczał "lots and lots of chicks".
WTku*waF?
And so on.
Nie twierdzę, że "Columbine" to jeden wielki stek bzdur (stąd moje trzy gwiazdki). Timeline i postaci się zgadzają, miejscami Cullen spuszcza z aroganckiego tonu i potrafi pisać trzeźwo, no i plus za poświęcenie sporej uwagi ofiarom i losom ich rodzin. Jednak ilość przekłamań, niczym niepopartych konkluzji oraz według mnie kompletnie nietrafnych ocen przyprawia o mdłości. Nie znałam Reba i Vodki, nie było mnie w Columbine High School 20 kwietnia 1999, ale wobec wiarygodnych i potwierdzonych źródeł na ten temat, nie sposób nie przyznać racji Randy'emu Brownowi - 'dzieło' Dave'a Cullena to po prostu rewriting history.
columbinepolska.wordpress.com
Żadna chyba książka o masakrze w Columbine High School nie zbiera tak skrajnych recenzji. Z jednej strony zachwyt nad fascynująco zręcznym piórem autora, z drugiej druzgocące oskarżenia o naginanie rzeczywistości.
Owszem, "Columbine" czyta się doskonale. Czyta się ją jak wciągającą powieść, a nie non-fiction. Dlaczego? Ano dlatego, że to NIE jest non-fiction. To jest,...
Jedna z dwóch najlepszych książek o Columbine (obok poruszającej "No Easy Answers: The Truth Behind Death At Columbine" Browna/Meritta). Tak wygląda rzetelne dziennikarstwo, panie Cullen.
columbinepolska.wordpress.com
Jedna z dwóch najlepszych książek o Columbine (obok poruszającej "No Easy Answers: The Truth Behind Death At Columbine" Browna/Meritta). Tak wygląda rzetelne dziennikarstwo, panie Cullen.
columbinepolska.wordpress.com
Columbine z nieco innej niż zwykle perspektywy. Nie jest może bogata w szczegóły dotyczące sprawców i zamachu, porusza za to inne ważne kwestie, takie jak bullying czy zjawisko celebrity by death - wreszcie ktoś zajął się tym na poważnie.
columbinepolska.wordpress.com
Columbine z nieco innej niż zwykle perspektywy. Nie jest może bogata w szczegóły dotyczące sprawców i zamachu, porusza za to inne ważne kwestie, takie jak bullying czy zjawisko celebrity by death - wreszcie ktoś zajął się tym na poważnie.
columbinepolska.wordpress.com
"Zadałam członkowi ekipy SWAT pytanie:
– 'Czy mój syn nie żyje?'
– 'Tak' – odparł.
Gdy tylko to powiedział, zorientowałam się, że ja już znałam prawdę.
– 'Jak umarł?' – zapytałam. To było ważne. Czy Dylan został zabity przez policję, czy przez jednego ze strzelców? Czy sam odebrał sobie życie? Miałam taka nadzieję. Przynajmniej wiedziałabym, że chciał umrzeć. Później żałowałam tej nadziei tak gorzko, jak nie żałowałam w życiu niczego.
Członek ekipy SWAT potrząsnął głową.
– 'Nie wiem' – odpowiedział.
Odwrócił się i zostawił mnie samą".
Wyobraź sobie, że jesteś matką Dylana Klebolda, zabójcy-samobójcy z Columbine. Jak b a r d z o niedorzecznie brzmi to zdanie? Choćbyśmy chcieli, nie jesteśmy w stanie sobie tego wyobrazić. Niedługo po zamachu Sue wybrała się do psychologa, a kiedy wyznawała mu swoją historię, ten tylko patrzył na nią w milczeniu. Gdy skończyła mówić, stwierdził: "Nie mogę pani pomóc".
Jak żyć z faktem, że nasze dziecko zamordowało inne dzieci i popełniło samobójstwo? Jak zaakceptować to, kiedy tydzień wcześniej naszym największym zmartwieniem był chory kot? Jak żyć ze świadomością, że jako rodzic ponieśliśmy porażkę, co więcej, nie byliśmy w stanie dostrzec oznak zbliżającej się tragedii? U kogo szukać zrozumienia? Jak to jest być obwinianym za czyny naszej pociechy; pociechy, którą kochaliśmy całym sercem? Jak to jest nie mieć prawa opłakiwać własnego dziecka?
Nie przypominam sobie, kiedy ostatnim razem z taką niecierpliwością (i podenerwowaniem) wyczekiwałam na premierę książki. Była to dla mnie premiera niezwykła z trzech powodów: ponieważ jestem książkoholikiem; ponieważ uwielbiam biografie i wspomnienia; ponieważ Columbine. Jako wygłodniały książkoholik, potrzebuję swojej dawki niczym ćpun, a ostatnimi czasy ciężko było o dobry towar. Jako zagorzała fanka biografii i wspomnień (czy to biografia Davida Bowie, czy wspomnienia kobiet pracujących przy projekcie Trinity), lubię przyglądać się ludzkim życiorysom, wchodzić w obce umysły i szukać w nich lekcji dla siebie. Wreszcie jako osoba zainteresowana Columbine, nawet po tylu latach wciąż wyczekuję nowych informacji, choćby strzępków czegoś, co być może lepiej pozwoli zrozumieć wydarzenia z 20 kwietnia 1999.
Pierwsze dwie potrzeby zostały zaspokojone z nadwyżką. Książka Sue Klebold to towar uzależniający, ogłuszający i oślepiający, nie pozwalający skupić się na niczym innym; to wspomnienia porażające szczerością, a że mam nader rozwiniętą empatię (stwierdzone przez lekarzy!), musiałam uważać, żeby nie przedawkować; to lektura wyjątkowa – bo ileż mamy okazji poznać najskrytsze myśli matki zabójcy-samobójcy?
"Jednego byłam pewna. Nie ma możliwości, by Dylan miał broń. Tom i ja byliśmy zdecydowanie przeciwni posiadaniu broni, do tego stopnia, że rozważaliśmy przeprowadzkę z Colorado, ponieważ złagodzono prawo do posiadania". Sue boleśnie przekonała się, że już nigdy niczego nie będzie w swoim życiu pewna.
Książka podzielona jest na dwie części. W pierwszej, "The Last People On Earth", Sue ze szczegółami opisuje swoje przeżycia, począwszy od 12:05 tamtego dnia, kiedy otrzymała od męża telefon z informacją, iż w Columbine dzieje się coś strasznego, skończywszy na dniu, w którym zobaczyła Basement Tapes. Momentami (opis pogrzebu Dylana czy wizyty Kleboldów w bibliotece) zmuszona byłam przerywać czytanie, ponieważ rozpacz ziejąca ze słów Sue obezwładniała.
Sue ofiarowuje nam masę wspomnień na temat Dylana, który już jako brzdąc zadziwiał inteligencją i samodzielnością (w wieku 10 lat poprosił matkę, żeby pokazała mu, jak się robi pranie; nie musiała powtarzać mu tego ponownie). Uwielbiał skomplikowane origami, trudne układanki oraz zagadki, nad którymi siedział nad tak długo, aż je rozwiązał. Niemożność poradzenia sobie z jakąś zagadką wprawiała go najpierw w irytację, później w przesadny smutek i surowość wobec siebie. Z biegiem czasu ujawnił się także jego niemal paniczny strach przed publicznym upokorzeniem. Często czuł się upokorzony w sytuacjach, w których inni zareagowaliby śmiechem: pewnego razu rodziny Kleboldów i Brownów wybrały się razem na piknik. Dylan i Brooks, obaj w wieku 8 lat, łapali raki w strumyku. Nagle Dylan potknął się i upadł z pluskiem w wodę. Według Sue, jej syn wyglądał, jakby zaraz miał dostać furii, a jego stan pogorszył jeszcze fakt, że wszyscy wokół się śmiali. "Staraliśmy się pomóc mu zrozumieć komiczność tej sytuacji – nasz syn Byron po takim upadku zapewne podniósłby się i efektownie ukłonił – ale Dylan pobiegł do samochodu i przestał się odzywać".
Sue przybliża nam nieco także odczucia brata Dylana, Byrona, oraz ojca jej dzieci, Toma, którego z Dylanem łączyła szczególna więź. "Tom powiedział, że spróbuje dostać się do wnętrza szkoły. Krzyknęłam: 'Nie! Oszalałeś? Możesz zginąć!'. Spojrzał na mnie spokojnie i powiedział: 'No i co z tego?'". W pierwszych dniach po zamachu ojciec Dylana powtarzał: "Szkoda, że nie zabił i nas". Jak dowiedzieliśmy się niedawno, Sue i Tom rozwiedli się w 2014 roku. Parę rozdzielił smutek, który "popchnął ich w przeciwne kierunki".
W drugiej części książki, "Toward Understanding", Sue bierze pod lupę przeszłość, charakter i zachowania Dylana, by znaleźć w tym wszystkim znaki ostrzegawcze i własne błędy. Znajduje je. Wielokrotnie z żalem stwierdza, że w pewnych sytuacjach powinna była postąpić inaczej. Z perspektywy czytelnika ów sytuacje, jeśli zebrać je wszystkie i przeanalizować, wywołują wrażenie, że Sue chwilami bywała bardzo naiwna. Zauważyłam jeszcze jedną rzecz. Otóż zdaje się, jakby zarówno Byronowi, jak i Dylanowi Sue z góry przypisała określone role w rodzinie. Dylan był jej "golden child", tym uzdolnionym, tym, którego czekała świetlana przyszłość, a więc jego wady i złe decyzje bywały przez nią zwyczajnie lekceważone. Lekki szok wywołało u mnie np. stwierdzenie (cytat z pamiętnika Sue na krótko po projekcji Basement Tapes): "Okazało się, że nasz perfekcyjny chłopiec wcale nie był taki perfekcyjny". Perfekcyjny chłopiec? Dylanowi daleko było do perfekcji: miał złe oceny, problemy w szkole, wahania nastroju, popełnił przestępstwa! Sue to wszystko oczywiście w swojej książce odnotowuje, ale zacytowane wyżej zdanie pokazuje, iż jak rodzic niektórych rzeczy chyba świadomie nie przyjmowała do wiadomości, gdyż nie pasowały do jej obrazu idealnej rodziny z przedmieść. Owszem, z wypowiedzi członków rodziny, sąsiadów i znajomych Dylana ze szkoły wynika, że Sue i Tom byli zatroskanymi i kochającymi rodzicami. I mamy potwierdzenie w książce: rodzice Dylana i Byrona interesowali się tym co w wolnym czasie robią ich synowie, jakie bajki czy filmy oglądają, sprawowali kontrolę nad tym, z kim spędzają wolny czas, spotykali się z innymi rodzicami, chodzili na wywiadówki, dbali o to, by młodzi chłopcy prawidłowo się odżywiali… A jednak. "Nie ma trudniejszej prawdy dla rodzica i jest to prawda, której żaden rodzic nie poznał tak, jak ja – miłość nie wystarczy". Sue przyznaje, że nie miała pojęcia, jak właściwie wyglądał dzień Dylana w Columbine.
Sue z całą stanowczością obala kilka mitów, które wciąż jeszcze żyją i mają się dobrze. Dylan nie był satanistą, jego czarny płaszcz był po prostu płaszczem. Dylan nie był samotnikiem, miał grupkę znajomych i przyjaciół, wychodził z domu, chodził na prywatki, na kręgle. On i Eric nie byli dwoma wyrzutkami spędzającymi czas tylko w swoim towarzystwie. Według niej, najbliższym przyjacielem Dylana był Nate Dykeman. Wszakże dzięki wspomnieniom Sue staje się jasne, że Erica i Dylana już w gimnazjum połączyła silna więź.
Sporo uwagi poświęca Sue, rzecz jasna, depresji. Tak, Dylan miał depresję, która doprowadziła go do samobójstwa (nie zapominając przy tym ani na chwilę o ofiarach, co Sue za każdym razem podkreśla). Tak, to był dla niej wstrząs. Jednocześnie głośno i wyraźnie, wielokrotnie akcentuje: depresja nie usprawiedliwia tego, czego się dopuścił. Skupia się raczej na tym, żeby uświadomić innym rodzicom: przyjrzyjcie się swoim dzieciom. Ich wesołe buzie być może są tylko maską. Szukajcie, pytajcie, próbujcie. Nie dawajcie za wygraną. Podaje taki przykład: "Wielu moich znajomych i kolegów zmieniło sposób wychowywania dzieci za sprawą naszej historii. W niektórych przypadkach ich interwencje miały dramatyczny rezultat, tak jak w przypadku naszej znajomej, która zauważyła, iż jej 13-letnia córka staje się coraz bardziej wyobcowana. Mając w pamięci Dylana, nasza znajoma zaczęła naciskać (i naciskać, i naciskać). W końcu jej córka przyznała, że nieznajomy zgwałcił ją, kiedy wymykała się z domu, by zobaczyć się z kolegą. Dziewczyna wpadła w głęboką depresję, czuła się zawstydzona i przestraszona i poważnie rozważała odebranie sobie życia. Moja znajoma zdołała pomóc swojemu dziecku, ponieważ zauważyła zachodzące w nim zmiany i nie przestawała zadawać pytań. Moje serce raduje się na myśl, że do szczęśliwszego zakończenia doszło dzięki naszej historii i wierzę w to, że im więcej ludzi ja pozna, tym lepiej". Czytałam mnóstwo recenzji książki Sue i rzeczywiście, wielu rodziców dzięki niej wybrało się do pokoju swojego dziecka, by spróbować szczerze z nim porozmawiać. To jest chyba najważniejsze, najbardziej doniosłe przesłanie tego dzieła. Ona nie napisała go, by błagać o wybaczenie ("Wybaczyć Dylanowi? Moją walką jest wybaczyć samej sobie. To ja zawiodłam JEGO, a nie odwrotnie"), lecz by pomóc innym otworzyć oczy. Skoro to już się dzieje, niech jej będą wiekuiste dzięki, iż po tylu latach zdecydowała się zabrać głos. Niektórzy rodzice dopiero po lekturze tej książki uświadomili sobie, że dwóch chłopców-zamachowców popełniło samobójstwo.
W eseju pt. "Nigdy nie dowiem się, dlaczego", opublikowanym w 2009 roku w "O, The Oprah Magazine", Sue napisała: "Wychowując Dylana, nauczyłam go, jak ochronić się przed wieloma niebezpieczeństwami: błyskawicą, ukąszeniami węża, urazami głowy, rakiem skóry, paleniem, piciem, chorobami przenoszonymi drogą płciową, uzależnieniem od narkotyków, nierozważną jazdą autem, a nawet zatruciem tlenkiem węgla. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że najgroźniejsze niebezpieczeństwo – dla niego i, jak się okazało, wielu innych – może przyjść od wewnątrz". Tutaj tkwił jej, jak stwierdza w książce, największy błąd i tego najbardziej żałuje – że nie drążyła, kiedy w późniejszych latach Dylan zamykał się w sobie, wpadał w gniew czy był zwyczajnie smutny. Głęboko w środku chował ciemną stronę, o której nie miał pojęcia prawdopodobnie nikt. Od dziecka przekonany, iż z każdym problemem potrafi poradzić sobie sam, zapewniał rodziców, że wszystko gra, a oni jego zmienne nastroje tłumaczyli sobie tak, jak tłumaczy to sobie większość rodziców: trudny wiek. "Wiele czasu spędziłam, rozmyślając o tym, dlaczego Dylan odczuwał potrzebę przekonywania siebie i innych o tym, iż ma nad wszystkim kontrolę. To była część niego, którą zauważyliśmy już w dzieciństwie. Kiedy był mały, mieliśmy to za zaletę, ale chyba niesłusznie. Ponieważ kiedy Dylan pod koniec swojego życia naprawdę potrzebował pomocy, nie wiedział, jak o nią poprosić".
Na zakończenie chciałabym zająć się sposobem, w jaki Sue przedstawia Erica (nieświadomie sprawiając, że dotarła do mnie jedna bardzo ważna rzecz, która do tej pory jakoś mi umykała, albo też byłam na nią zwyczajnie ślepa, ale o tym za chwilę). Przyznaję, że mam z tym problem. Po pierwsze, Sue poświęca mu zaskakująco mało uwagi. Jestem w pełni świadoma, iż mogło dojść do jakichś ustaleń między nią, a Harrisami, którzy być może nie życzą sobie naruszania ich prywatności. Niech i tak będzie, w końcu to książka o Dylanie. Jednak mam jeszcze jedno wielkie ale. Otóż moim zdaniem Sue nie jest w swoich ocenach sprawiedliwa – i właśnie tutaj coś do mnie dotarło. Już tłumaczę. Sue (oraz wielu innych autorów książek czy psychologów) analizuje depresję Dylana wzdłuż i wszerz, analizuje każde słowo z jego pamiętnika (notabene, Sue twierdzi, że po Dylanie pozostało ok. pół cala – 1,27 cm – zapisanych kartek; czy pamiętnik udostępniony przez JeffCo nie zdaje się Wam jakiś taki… za chudy?), analizuje czynniki wewnętrzne, zewnętrzne, jakie tylko się da, analizuje każdy najmniejszy szczegół. Żałuje (i my żałujemy) tego dobrego, zdolnego chłopca Dylana, który tak bardzo cierpiał (aczkolwiek podaje też kilka przykładów na to, że momentami potrafił być bezczelny i z powodzeniem kłamał w żywe oczy nawet wtedy, gdy nie musiał). Skąd się właściwie wzięło to cierpienie? Czy można było uratować Dylana? ALE. Czy ktokolwiek chciałby uratować Erica? Ilu z nas zadaje sobie pytanie: skąd wzięło się j e g o cierpienie? Przecież Eric kiedyś też był małym chłopcem, przecież też miał kiedyś nadzieje i plany na przyszłość. Kiedy czytałam opowieści Sue o przygodach z dzieciństwa Dylana, za każdym razem pojawiała się u mnie myśl: ileż bym dała, by móc poznać takie historie z dzieciństwa Erica, ileż mogłoby to nam wyjaśnić, uczłowieczyć Erica dla tych, w których oczach jest jedynie potworem. Dlaczego nie moglibyśmy jemu też dać szansy? Mam wrażenie, że zbyt wielu ludzi traktuje go jako zatwardziałego kryminalistę-degenerata, zapominając, że w chwili zamachu był zaledwie kilka tygodni po swoich 18 urodzinach. Wszyscy zgodzimy się, że depresja wymaga leczenia, że to choroba, że wywołuje ona nie tylko smutek, ale często też skłonność do irytacji i agresji, i że nie powinniśmy obwiniać za to chorego. Proszę bardzo, nazwijmy Erica psychopatą – ale dlaczego naszej złości nie kierujemy na specjalistów, którzy nie pomogli Ericowi, tylko na nastoletniego chłopca, który gubił się we własnych myślach? Czy naprawdę był straconym przypadkiem? Czy, jak pisał Cullen, urodził się, by zostać masowym mordercą? Dlaczego złości nie kierujemy na policję, która nie wypełniła swoich obowiązków, kiedy jeszcze nie było za późno? Eric szczerze wyznał swoje problemy w ankiecie wypełnionej na potrzeby programu juvenile diversion, dlaczego więc nie złościmy się na wychowawców, którzy do porządku dziennego przeszli nad faktem, że Eric zaznaczył w ankiecie, iż miewa myśli o zabijaniu ludzi? Sue w swojej książce pisze: "Czytamy naszym dzieciom bajki uczące, że są dobrzy ludzie i źli ludzie. Teraz nigdy bym tego nie zrobiła. Teraz powiedziałabym, że każdy z nas posiada w sobie zdolność bycia dobrym i zdolność podejmowania nietrafnych decyzji". Przez moment Sue zajmuje się pamiętnikiem Erica, ale jej wnioski to jakby żywe kopie opinii ekspertów, w tym Cullena. Pozwólcie, że użyję teraz słownictwa, którego tak często używa się wobec Erica. Otóż sądzę, iż Cullen (i nie tylko) mógł "zarazić" Sue "patologicznym wirusem" skrajnie negatywnego postrzegania Erica. Czy Sue choćby raz usiadła i spróbowała wejrzeć poza m a s k ę chłopca, u boku którego jej syn postanowił zakończyć życie? Czy choć raz zastanowiła się: "Co właściwie stało się z chłopcem, którego znałam i który zawsze był dla mnie taki miły?". Niestety, nic na to nie wskazuje. I to jest dla mnie największy zawód. Sue tyle uwagi poświęca samobójczej śmierci Dylana, a zdaje się w ogóle nie zauważać, że Eric również popełnił samobójstwo. Analizując Basement Tapes, Sue najzwyczajniej w świecie pomija "Reb's Tape", na której Eric się wzruszył.
Czy powyższy akapit wygląda jak krucjata w obronie Erica? Cóż mogę powiedzieć. Może to ja jestem zbyt naiwna.
Pamiętam dzień, w którym umarł mój dziadek. Umarł nagle, niespodziewanie, bezsensownie. I kiedy chwilę po tym, jak odjechała karetka, zobaczyłam moją babcię, nie umiałam spojrzeć jej w oczy. Chyba bałam się, co w nich zobaczę. Po prostu patrzyłam w podłogę. Cierpienie babci było dla mnie niepojęte i nie chciałam go pojąć. Nie jestem pewna, czy byłabym w stanie spojrzeć w oczy Sue Klebold, gdyby stanęła przede mną.
Nie istnieją słowa, którymi mogłabym opisać, jak bardzo współczuję tej kobiecie. Wyznania Sue niosą w sobie tak wielki ładunek emocjonalny, że czytanie jej książki doszczętnie wyczerpuje psychicznie. Wszak nie żałuję ani chwili z nią spędzonej, ponieważ były to chwile na wagę złota i wierzę, że wielu z Was (po)czuje podobnie. Sue jest niesamowicie silną osobą i podziwiam ją za to, że odważyła się pokazać twarz całemu światu.
"A Mother's Reckoning: Living in the Aftermath of Tragedy" to nie jest pomnik dla Dylana. A przynajmniej nie dla Dylana-mordercy. To opowieść cierpiącej matki o ukochanym synu. Sue otworzyła dla nas serce. Podobnie jak Erica, nigdy nie uważałam Dylana za potwora, w moich oczach od zawsze był człowiekiem, jednak dzięki jego matce stał się dla mnie jeszcze bardziej ludzki. Czy jego psychika i motywy stały się bardziej zrozumiałe? Rzekłabym, że wręcz przeciwnie, ale tego właśnie się spodziewałam. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie oczekiwał od Sue prostych odpowiedzi. Czy w przypadku sprawców masakry w Columbine istnieją proste pytania?
Po skończeniu lektury naszła mnie drętwa refleksja: gdyby tak można było cofnąć czas… To pragnienie aż przebija z chwytającej za gardło dedykacji:
"Wszystkim, którzy czują się samotni, bezradni i zdesperowani –
nawet w ramionach tych, którzy ich kochają".
Czasu cofnąć się nie da. Ale człowiek uczy się na błędach. Sue Klebold może być bezcenną nauczycielką dla tych, którzy zechcą jej posłuchać.
columbinepolska.wordpress.com
"Zadałam członkowi ekipy SWAT pytanie:
– 'Czy mój syn nie żyje?'
– 'Tak' – odparł.
Gdy tylko to powiedział, zorientowałam się, że ja już znałam prawdę.
– 'Jak umarł?' – zapytałam. To było ważne. Czy Dylan został zabity przez policję, czy przez jednego ze strzelców? Czy sam odebrał sobie życie? Miałam taka nadzieję. Przynajmniej wiedziałabym, że chciał umrzeć. Później...
Po pierwsze, Columbine. Tyle w tej powieści szczegółów i szczególików tamtej strzelaniny, że zastanawiam się, czy to jeszcze inspiracja, czy już zwykłe, powodowane brakiem pomysłów ściąganie na siłę.
Po drugie, zaskakujące zakończenie? Nie wiem, co was w nim tak zaskoczyło - autorka od początku rzuca wiele mówiące haczyki.
Po trzecie, przesłodzony, niewiarygodny i w sumie niepotrzebny wątek ‘miłosny’ Alex i pewnego pana detektywa.
Po czwarte, stanowczo za mało Petera.
Po piąte, mogłabym wymienić jeszcze kilka wad tej książki, co nie zmienia faktu, że czytało mi się ją... fenomenalnie.
Nienawidzę czytać książek w wersji elektronicznej, szybko się wtedy męczę; tego pdfa (668 stron) połknęłabym na raz, gdybym nie musiała chodzić spać. Jak pani Picoult to zrobiła, nie mam zielonego pojęcia.
Nieczęsto sięgam po kobiecą literaturę, całe to miauczenie nad macierzyństwem samo w sobie przyprawia mnie o mdłości, ale tu w ogóle mi nie przeszkadzało, było dokładnie tam, gdzie być powinno.
Chyba najbardziej podobały mi się niezwykle interesujące i często naprawdę mocno chwytające za serce przemyślenia matki, której dziecko zostało mordercą: "Spojrzała uważniej na syna. Sprawiał wrażenie istoty z innego świata w tym krajobrazie przesyconym rześkim, chłodnym powietrzem. Jego rysy wydawały się zbyt delikatne na tle poszarpanych zboczy gór, widniejących w tle; jego skóra - bielsza nawet od śniegu. Nie pasuje do tego miejsca, pomyślała Lacy, i nagle dotarło do niej, że podobna refleksja nachodziła ją na widok Petera bez względu na to, gdzie się w danej chwili znajdował".
Po pierwsze, Columbine. Tyle w tej powieści szczegółów i szczególików tamtej strzelaniny, że zastanawiam się, czy to jeszcze inspiracja, czy już zwykłe, powodowane brakiem pomysłów ściąganie na siłę.
Po drugie, zaskakujące zakończenie? Nie wiem, co was w nim tak zaskoczyło - autorka od początku rzuca wiele mówiące haczyki.
Po trzecie, przesłodzony, niewiarygodny i w...
Się przeczytało, się oderwać nie mogło. Nie wszystkie opowiadania oczarowały mnie tak samo intensywnie, lecz to nie zmienia faktu, że od początku do końca byłam oczarowana. Opowiadanie "Pokocham ją siłą woli" oraz "Się" to, jak dla mnie, mistrzostwo w każdym calu, w każdym pojedynczym słowie. Miałam ochotę płakać.
"Bardzo też smakuje pierwszy papieros po zmartwychwstaniu".
Papieros po przeczytaniu tej książki smakował równie dobrze.
Się przeczytało, się oderwać nie mogło. Nie wszystkie opowiadania oczarowały mnie tak samo intensywnie, lecz to nie zmienia faktu, że od początku do końca byłam oczarowana. Opowiadanie "Pokocham ją siłą woli" oraz "Się" to, jak dla mnie, mistrzostwo w każdym calu, w każdym pojedynczym słowie. Miałam ochotę płakać.
"Bardzo też smakuje pierwszy papieros po...
"Żyletka? - krew, nieporządek;
Rzeka? - moczy;
Tabletka? - zła na żołądek;
Kwas? - szczypie w oczy;
Rewolwer? - a zezwolenie?
Pętla? - pęka w pierwszym użyciu;
Gaz? - czuć go wszędzie szalenie;
Lepiej już pozostać przy życiu".
- Dorothy Parker - "Résumé"
Sposobów na samobójstwo jest - jak widać - wiele. Dagny Kurdwanowska przedstawiła nam poczet literatów-samobójców, w którym znalazły się mniej lub bardziej znane i podziwiane osobistości z całego świata, m.in. Ernest Hemingway, Siergiej Jesienin, Sarah Kane, Sylvia Plath czy Virginia Woolf, a także całkiem pokaźna reprezentacja Polski: że wymienię chociażby Rafała Wojaczka, Edwarda Stachurę i Stanisława Ignacego Witkiewicza. Po co tworzyć taki osobliwy zbiór? Na przykład po to, by dać czytelnikowi możliwość przekonania się, jak przeróżne okoliczności łamią przeróżne życiorysy. Po skończonej lekturze nasuwa mi się taki wniosek: niezależnie od tego, jak cudownie barwne czy też jak straszliwie tragiczne życie wiedzie człowiek, każdy musi bez ustanku walczyć ze swoimi demonami. Jedni wygrywają, drudzy przegrywają. Oni pisali, a pisanie było dla nich orężem. My po dziś dzień możemy czerpać z ich twórczości wiedzę, siłę i przyjemność.
Wydawca postarał się o ładną, dopracowaną szatę graficzną oraz dobrej jakości papier. Sama autorka zadbała o liczne ciekawostki, fragmenty utworów, przypisy... Podziw budzi naprawdę obszerna bibliografia. Poza tym książka napisana jest po prostu zgrabnie. Co prawda wychwyciłam kilka nieścisłości (a znawczynią literatury nie jestem), to jednak przymknęłam na nie oko. Wszak różne źródła podają różne informacje, a błędna data może być wynikiem pomyłki w edycji czy druku. Pominąwszy powyższe, nie mam "Bibliotece samobójców" nic do zarzucenia. Sama jakiś czas temu zainteresowałam się akurat tym "aspektem" (czyli odbieraniem sobie życia) egzystencji przedstawicieli akurat tego "zawodu" (czyli pisarzy), dlatego niezmiernie cieszy mnie, że ktoś odwalił czarną robotę.
Polecam nie tylko fanom literatury. Polecam szczególnie fanom tworzenia. W tej książce możecie znaleźć inspirację - niekoniecznie do samobójstwa.
"Żyletka? - krew, nieporządek;
Rzeka? - moczy;
Tabletka? - zła na żołądek;
Kwas? - szczypie w oczy;
Rewolwer? - a zezwolenie?
Pętla? - pęka w pierwszym użyciu;
Gaz? - czuć go wszędzie szalenie;
Lepiej już pozostać przy życiu".
- Dorothy Parker - "Résumé"
Sposobów na samobójstwo jest - jak widać - wiele. Dagny Kurdwanowska przedstawiła nam poczet literatów-samobójców, w...
O czym właściwie jest ta książka? O miłości? O śmierci? O zobojętnieniu? O szaleństwie? Jeden dzień z życia kilku mniej lub bardziej powiązanych ze sobą osób. Tylko jeden czerwcowy dzień 1919 roku w Londynie.
Pani Klarysa Dalloway organizuje przyjęcie i sama kupuje kwiaty. Zaprasza gości. Przygotowuje sukienkę. Córka Klarysy, siedemnastoletnia Elżbieta, większość czasu spędza z niepewną siebie nauczycielką historii, panią Kilman, która jedyną pociechę w swoim marnym żywocie znajduje w Bogu. Piotra, dawnego kochanka Klarysy, przepełnia żal i tęsknota za czymś, co mogło być, a nie jest. A gdzieś za rogiem Septimus słyszy głosy; jego żona Lukrecja ciąga go po psychiatrach nie przypuszczając nawet, że to tylko przyspieszy tragedię.
Strumień świadomości porusza się płynnie, niemal niezauważalnie. Virginia przenosi nas z jednej ulicy na drugą, ze środka jednego umysłu w środek następnego. Jeden powiew zasłony w salonie i już atmosfera zmienia się o 180 stopni. Tak operować słowem, tak opisywać cienie na ścianie, tak wydobywać z bohaterów uczucia potrafi tylko ona.
O czym właściwie jest ta książka? O miłości? O śmierci? O zobojętnieniu? O szaleństwie? Jeden dzień z życia kilku mniej lub bardziej powiązanych ze sobą osób. Tylko jeden czerwcowy dzień 1919 roku w Londynie.
Pani Klarysa Dalloway organizuje przyjęcie i sama kupuje kwiaty. Zaprasza gości. Przygotowuje sukienkę. Córka Klarysy, siedemnastoletnia Elżbieta, większość czasu...
Wszystkie ranią, ostatnia zabija.
Trzy kobiety, trzy zupełnie różne rzeczywistości. 1923 - Virginia Woolf dusi się na przedmieściach Londynu. 1949 - Los Angeles; nieidealna Laura przy asyście idealnego synka, piecze urodzinowy tort dla idealnego męża. Koniec XX wieku - Clarissa, pracująca w nowojorskim wydawnictwie, urządza przyjęcie dla chorego przyjaciela, który otrzymał nagrodę literacką. Czy coś je łączy? Tak, łączy je "Pani Dalloway". Virginia właśnie zaczyna ją pisać ("Pani Dalloway powiedziała coś - lecz co? - i sama kupiła kwiaty"), Laura ją czyta ("Wyobraża sobie Virginię Woolf, czystą, niezrównoważoną, pokonaną przez niemożliwe do spełnienia żądania stawiane przez życie i sztukę; wyobraża ją sobie wchodząca do rzeki z kamieniem w kieszeni"), Clarissa, dzieląca z panią Dalloway imię i nazywana tak przez ów przyjaciela-literata, wydaje się dzielić z nią również sposób myślenia i postawę życiową. Jednak te trzy historie, mające ze sobą tyle wspólnego, różni rzecz zasadnicza - całkiem odmienne zakończenia. Jakie? Jedno, dotyczące Virginii, już znamy. Pozostałe dwa poznamy, czytając tę powieść.
Rozpoczynając lekturę, miałam niemałe obawy. Po pierwsze, czy książka będzie tak udana jak film, który widziałam wcześniej? Po drugie, cóż mężczyzna może wiedzieć o kobietach? Moje obawy okazały się nieuzasadnione. Książka w niczym nie ustępuje adaptacji (która, swoją drogą, dość wiernie oddaje treść i z tej perspektywy obsada moim zdaniem została dobrana doskonale). Prozę Cunninghama uważam zaś za mistrzowską. Dlaczego? Dlatego, że "Godziny" czyta się z zapartym tchem (wypieki na twarzy miałam mimo tego, że wiedziałam już przecież, co za chwilę się stanie). Jesteśmy jakby naocznymi obserwatorami wydarzeń - wraz z Virginią zmagamy się z niepewnością i natłokiem pomysłów, wraz z Laurą odczuwamy nieodpartą niechęć do wykonywania najprostszych, codziennych czynności, wraz z Clarissą pieczołowicie sporządzamy listę gości. To wszystko przeplata się, łączy ze sobą w sposób płynny - niemal tak płynny, w jaki przenikają się nawzajem rozmyślania głównych bohaterów oryginalnej "Pani Dalloway". Cunningham stara się naśladować (może inaczej - odwzorować) sposób pisania Woolf i na szczęście nie jest to groteskowe udawanie, a całkiem zgrabny i ciekawy zabieg, zabawa z formą. Styl przepełniony emocjami. Nagroda Pulitzera, według mnie, jak najbardziej zasłużona.
Ale o czym właściwie jest ta powieść? To powieść właśnie o nas, kobietach. O uczuciach, jakie nami targają. O tym, że każda z nas nosi w kieszeni kamień, który czasami, czy to podczas pieczenia tortu, czy organizowania przyjęcia, zaczyna dawać o sobie znać. Czy mamy w sobie dość siły, by go unieść, czy też może wzrok nieuchronnie kieruje nas w stronę rzeki? Poczucie klęski czai się w każdej godzinie.
Wszystkie ranią, ostatnia zabija.
więcej Pokaż mimo toTrzy kobiety, trzy zupełnie różne rzeczywistości. 1923 - Virginia Woolf dusi się na przedmieściach Londynu. 1949 - Los Angeles; nieidealna Laura przy asyście idealnego synka, piecze urodzinowy tort dla idealnego męża. Koniec XX wieku - Clarissa, pracująca w nowojorskim wydawnictwie, urządza przyjęcie dla chorego przyjaciela, który otrzymał...