-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać3
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać3
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2024-04-21
2023-07-25
Po burzliwym związku Sarah postanawia przenieść się do domku na odludziu w Nowej Anglii. W piwnicy budynku znajduje maszynopis poprzedniego lokatora. Kobieta zaczyna się w niego wgłębiać, odkrywając tajemnice związane z potężnym drzewem rosnącym na terenie posesji.
Postanowiłam sobie jakiś czas temu, że lepiej poznam horror, bo do tej pory moja relacja z fantastyczną literaturą grozy nie była zbyt dobra. W ten sposób na mojej półce wylądowało kilka książek, głównie od wydawnictwa Mag, a na pierwszy ogień poszło „Czerwone drzewo” Caitlín R. Kiernan. Przyznaję się: głównie dlatego, że nie było zbyt długie, a ja i tak podchodzę do tych książek jak pies do jeża.
I chyba jednak trochę słusznie, bo „Czerwone drzewo” nie okazało się w żadnym razie moim nowym ulubieńcem. Z drugiej strony chyba nie mam się czemu dziwić, biorąc pod uwagę, na jakie opinie o tej książce trafiłam już po lekturze. Ale, ale – może jednak wyjaśnię dokładniej, z czym to się je.
To powieść napisana w formie dziennika. Sarah jest pisarką, która nie może zabrać się za pracę i próbuje przepracować swoją przeszłość, rozprawiając się z nią w trakcie pisania. Akcja rozgrywa się w 2008 roku, więc bohaterka zamieszkująca odludny teren jest faktycznie nieco bardziej odcięta od świata, niż gdyby to było dzisiaj. Nie jest to młoda, rozpoczynająca dopiero życie osoba – Sarah jest już po czterdziestce.
Książka Kierman ma w sobie to, czego po prostu nie lubię w horrorach, a jakoś szczególnie często (czyt. niemal zawsze, gdy sięgam po te współczesne) na to trafiam. Mianowicie, ta powieść nie skupia się wcale na budowaniu klimatu grozy, a raczej wykorzystuje go, by opowiedzieć obyczajowy dramat, skupiając się na przeżyciach Sarah. Sporo jest tu psychoanalizy i dygresji, sporo chaosu. Przez to prowadzony przez Sarah dziennik brzmi dość naturalnie, ale moim zdaniem taka forma nie do końca sprawdza się w powieści.
Ponadto właśnie przez formę czytelnik zmuszony jest obcować z protagonistką przez cały czas trwania fabuły, a przyznaję, że nie jest to postać, która szczególnie przypadła mi do gustu. Sarah nie jest zbyt miłą osobą. Sięga po używki, jest też raczej marudna. Widać w niej inteligencje, ale też zmęczenie życiem i ogólną niechęć do wszystkiego. To całkiem realny obraz postaci, z tym że ja po prostu nie lubię takich bohaterów, nie chce mieć też takich ludzi wokół siebie, co sprawiało, że niezbyt chętnie sięgałam po „Czerwone drzewo” już po jego odłożeniu.
Nie jestem więc zadowolona, ale patrząc na opinię innych, czuje że nie jestem aż tak niezadowolona, jak część czytelników. Uważam, że nie miałam w tej historii problemów z rozróżnieniem, co było jawą, a co snem/majakiem (choć snów jest tu trochę). Podoba mi się sam setting historii, a sceny związane z nadprzyrodzonymi elementami nie wypadają wcale tak źle. W związku z tym mniemam, że gdyby sam klimat tej historii był nieco lżejszy, albo gdyby całość była lepiej ułożona to „Czerwone drzewo” mogłoby mi nawet sprawić trochę radości. W obecnej formie mam może do historii nitkę pozytywnych odczuć, ale jednocześnie raczej nie chcę do niej wracać.
Jeśli to, co przedstawiłam jako męczące mnie elementy brzmi Wam dobrze, może akurat powinniście tej historii dać szansę. Kto wie, może po prostu jest tak, że mi i niektórym osobom piszących na jej temat opinie w sieci nie spasował ten klimat i prowadzenie narracji. Jeśli jednak miałabym polecać tylko książki, które stricte lubię to ta nie byłaby jedną z nich.
Po burzliwym związku Sarah postanawia przenieść się do domku na odludziu w Nowej Anglii. W piwnicy budynku znajduje maszynopis poprzedniego lokatora. Kobieta zaczyna się w niego wgłębiać, odkrywając tajemnice związane z potężnym drzewem rosnącym na terenie posesji.
Postanowiłam sobie jakiś czas temu, że lepiej poznam horror, bo do tej pory moja relacja z fantastyczną...
2023-04-13
To bez wątpienia jest naprawdę bardzo ładnie wydana manga. Oprawa wygląda fenomenalnie. Ilustracje wewnątrz są dość realistyczne, naniesione na matowy, ale stosunkowo gruby papier i przez to całość aż chce się przeglądać, oglądać i dotykać. Mój problem? Nie umiem czytać komiksów. Po prostu.
Drażniło mnie, że wszystkie słowa są napisane dużymi literami, nie mogłam się skupić na historii i czytam osobno tekst oraz osobno oglądam obrazki, trudno mi całość skleić w spójną historię. Dlatego nie sięgnę po tom drugi. Aczkolwiek to mój problem, a nie mangi.
To bez wątpienia jest naprawdę bardzo ładnie wydana manga. Oprawa wygląda fenomenalnie. Ilustracje wewnątrz są dość realistyczne, naniesione na matowy, ale stosunkowo gruby papier i przez to całość aż chce się przeglądać, oglądać i dotykać. Mój problem? Nie umiem czytać komiksów. Po prostu.
Drażniło mnie, że wszystkie słowa są napisane dużymi literami, nie mogłam się skupić...
2023-01-10
Mam wrażenie, że „Księga strachu 2” to jedna z tych niewielu książek, wzgędem których nie mam żadnych większych emocji i też właściwie nie mam nic wiele do powiedzenia. Ot, zbiór opowiadań, raczej przeciętnych. To coś, za co może chwycić ktoś zajarany polskim horrorem i fantastyką w mroczniejszych klimatach, ale nawet w tym przypadku nie jest to żaden „must read”.
Jedno z tych opowiadań znałam już wcześniej. Tekst Anny Kańtoch naprawdę lubię i uważam, że jest bardzo klimatyczny, ale lepiej poznawać je poprzez „Światy Dantego”. W towarzystwie moim zdaniem lepszych tekstów, po prostu przyjemniej będzie się je odbierało.
Poza tym jest tu kilka opowiadań z potencjałem, które czytało się po prostu całkiem dobrze, jak np. tekst Anny Brzezińskiej, czy Wita Sztosaka, ciekawy był też tekst fantasy Orlińskiego, ale większość po prostu zupełnie gubi się w tłumie i niczym nie zachwyca. Może być to spowodowane tym, że sama niekoniecznie przepadam za historiami grozy, ale raczej stawiałabym na ogólną mierną jakość tego zbioru.
Przy okazji odkryłam, że Jacek Komuda naprawdę potrafi mnie nudzić i nie interesować. Mam kolejny powód, by nie wracać do jego twórczości.
Nie polecam szczególnie. Jeśli trafi się gdzieś w antykwariacie czy outlecie, przy okazji – za kilka złotych można kupić. Ale to nie jest coś, czego warto specjalnie szukać.
Mam wrażenie, że „Księga strachu 2” to jedna z tych niewielu książek, wzgędem których nie mam żadnych większych emocji i też właściwie nie mam nic wiele do powiedzenia. Ot, zbiór opowiadań, raczej przeciętnych. To coś, za co może chwycić ktoś zajarany polskim horrorem i fantastyką w mroczniejszych klimatach, ale nawet w tym przypadku nie jest to żaden „must read”.
Jedno z...
2022-10-03
Ambrozjo to szanowany mnich, słynący ze swoich zdolności oratorskich. Gdy wychodzi prawda o tożsamości jego ucznia i przyjaciela, Rosario, który okazuje się kobietą, świętobliwy ojciec powoli schodzi na złą drogę.
Ta książka okazała się kompletnie nie tym, czego się spodziewałam. I dobrze! „Mnich” M. G. Lewisa ukazał się pod koniec XVIII wieku i spodziewałam się kolejnej dość prostej i pozbawionej emocji historii. Mam wrażenie, że ówczesna proza często nie wchodzi bardzo głęboko w bohatera, skupia się na opisie wyglądu wszystkiego wokół, akcję oraz rozwój postaci spychając na dalszy plan. A jednak okazało się, że ta wcale nie aż tak popularna klasyka okazała się jedną z ciekawszych dla mnie propozycji z tego okresu.
Choć muszę przyznać, że po pierwszych około dwustu stronach miałam mieszane uczucie. Dlaczego? To przez konstrukcję powieści, która trochę zbiła mnie z pantałyku. Książka zaczyna się sceną w kościele, w której młodzieńcy poznają pewną piękną młodą kobietę i zachwycają się nad pięknem przemowy głównego bohatera powieści, Ambrozjo, który tego dnia mówi kazanie. W trakcie tej sceny musiałam się trochę wgryźć w już nieco dawny styl autora, niemniej po chwili po prostu przywykłam.
Następnie przechodzimy do samego mnicha, który powoli odkrywa tajemnicę swojego ucznia, aby po ok. 100 stronach wskoczyć na kolejną setkę stron w historię owych dwóch młodzieńców, z których jeden zakochuje się w pannie z kościoła, a drugi w siostrze kolegi, która została przeznaczona na zakonnicę. I o ile pierwsze sto stron mnie wciągnęło, o tyle drugie zaczęło powoli nużyć. Chciałam czytać o Ambrozjo, ale musiałam na to chwilę poczekać.
I dobrze, bo opisane wątki są niezwykle istotne dla dalszej fabuły i bez nich ta historia po prostu nie mogłaby się obyć. A po tych historiach po prostu zaczyna się dziać. To książka ze złoczyńcą w roli głównej, jaką od dawna chciałam przeczytać. Autor wchodzi w charakter postaci, pokazując, jak ten powoli się stacza i zmienia w potwora. Czy to jednak oznacza, że Ambrozjo na początku był postacią pozytywną? Absolutnie nie, bo już tak naprawdę od pierwszych stron da się wyczuć podłość jego charakteru, ukrywaną za maską pobożności; po prostu z czasem mnich powoli przestaje nad sobą panować.
Oczywiście ta książka ma już swoje lata i to po prostu momentami da się wyczuć, ale szczerze mówiąc, dla mnie to w dalszym ciągu dość aktualna powieść. I nie chodzi mi o krytykę kościoła. Lewis opowiada o ludziach. Różnych: dobrych i złych. Robi to przy tym ze sporą dawką wrażliwości, a opowieści o ludziach po prostu wolniej się starzeją.
Gdybym chciała się „czepiać”, mogłabym mówić o kontekście starzenia się książki w kontekście Rosario/Matyldy jako tej złej kobiety, która sprowadza bohatera na złą stronę. Ale szczerze mówiąc, czytając tę powieść po prostu jako czytelnik, a nie literaturoznawca jej motywy (choć nomen omen przerysowane) wydały mi się całkiem logiczne, mamy tu również pozytywne żeńskie bohaterki, a i tak Ambrozjo jest głównym złym i nie zauważyłam, aby narrator próbował wybielać protagonisty przez to, że został „namówiony do grzechu” przez kobietę. Odbieram to raczej po prostu jako przypadek: tak się złożyło, że i on, i Matylda nie są pozytywnymi charakterami. Bywa.
Ta powieść to oczywiście klasyka grozy, ale przyznaję, że ja sama widzę tu bardziej mieszankę horroru z czystym fantasy. Bo pojawia się tu po prostu magia. Wystarczyłoby tę książkę ubrać w inny klimat i słowa, by móc ją powszechnie tak nazywać, dlatego wydaje mi się, że fani tego drugiego gatunku również mogą ją sobie sprawdzić. Choćby z ciekawości i dla własnego doedukowania się.
Mimo tego, że chwilami czułam lekkie znużenie, to „,Mnich” okazał się dla mnie zaskakująco wciągającą i emocjonalną lekturą. To naprawdę ciekawa pozycja i warto ją sprawdzić zwłaszcza jeśli szuka się książek ze złoczyńcą w roli głównej.
Ambrozjo to szanowany mnich, słynący ze swoich zdolności oratorskich. Gdy wychodzi prawda o tożsamości jego ucznia i przyjaciela, Rosario, który okazuje się kobietą, świętobliwy ojciec powoli schodzi na złą drogę.
Ta książka okazała się kompletnie nie tym, czego się spodziewałam. I dobrze! „Mnich” M. G. Lewisa ukazał się pod koniec XVIII wieku i spodziewałam się kolejnej...
2022-01-12
Johnanat, młody prawnik, wyrusza do Transylwanii, aby pomóc szlachetnie urodzonemu Draculi w zakupie nieruchomości w Anglii. Wkrótce odkrywa, że ten skrywa mroczny sekret. W tym czasie jego narzeczona, Mina, oraz jej przyjaciółka Lucy wybierają się na wakacje na wieś.
Ostatnio po klasykach spodziewam się czegoś innego, niż ostatecznie dostaje. Tak było z „Frankensteinem” i tak stało się również z „Draculą”. Tylko w tym przypadku było to raczej pozytywne zaskoczenie. Spodziewałam się mrocznej powieści grozy, której akcja będzie rozgrywać się w mrocznym zamku w Transylwanii (a niekoniecznie lubię grozę w czystej postaci), zaś dostałam… przygodówkę. Mroczną, owszem, ale jednak przygodówkę ze zbieraniem drużyny i zagadką do rozwiązania.
Dzięki temu, że stosunkowo niedawno czytałam powieść Mary Shelley, mogę bez większego problemu te dwie książki po prostu porównać. „Frankenstain” ukazał się w 1818 roku, a „Dracula” w 1897. Książki te dzieli więc właściwie 80 lat, w których trakcie literatura gwałtownie się rozwijała. I to zdecydowanie widać.
„Dracula” ma znacznie więcej wątków. Jest pisana z różnych perspektyw (w formie dzienników i innych zapisków), dzięki czemu niektóre informacje nie trafiają do czytelnika od razu. Dzięki temu ta historia jest naprawdę dość dynamiczna i po prostu zdecydowanie ciekawsza. To też znacznie bardziej samoświadoma opowieść, która zdaje się nie traktować siebie samej w pełni poważnie.
Poza tym zdziwiło mnie trochę, o ile ciekawszą żeńską postać stworzył Bram Stroker, niż Mary Shelley, gdzie teoretycznie to po niej spodziewałabym się lepszego wejścia w kobiece ja. Jej Elżbieta to po prostu wyidealizowany obrazek, który niewiele do fabuły wnosi. W tym przypadku Mina to po prostu ważna bohaterka, która jest w pewnych momentach wręcz mózgiem całej operacji.
„Dracula” oczywiście trochę się zestarzał. Nie dziw. To klasyka literatury, która przy okazji ma po prostu klasyczną fabułę (ale zdziwienie, prawda?) i w tym momencie już po prostu nie bardzo zaskakuje. Poza tym choć nigdy nie oglądałam w całości żadnej ekranizacji tej powieści, to ona była przerabiana już tyle razy, że ja tę historię po prostu znam. Niemniej, to nie jest w żadnym razie wada. Po prostu gdyby nie te cechy to bardziej współczesna literatura nie byłaby taka, jaka jest. Te dziś powielane klisze, które wypromowała książka Strokera są niezmiernie ważne dla naszej popkultury.
Ta powieść pomogła mi też lepiej zrozumieć, skąd wzięły się konkretne wampirze cechy. To powrót do źródła (który nomen omen jest przerobieniem innych źródeł…), który pozwala zrozumieć, co z klasycznego obrazu wampira pochodzi z tej opowieści, a co zostało dodane w inny sposób (podpowiedź: większość jednak pochodzi z niej).
To było udane spotkanie z klasyką literatury grozy. Oczywiście pewnie mogłabym tę powieść analizować nie jako czytelnik, a jako ktoś, kto powieści próbuje badać, ale raz, że specjalistką od klasyków nie jestem (w końcu dopiero je poznaje!), a dwa – od tego raczej są inne przestrzenie, niż opinia gdzieś tam w sieci. Niemniej, jeśli szukacie sympatycznej i jednocześnie stosunkowo mrocznej przygody, która jest wartościową dla literatury powieścią to po „Draculę” sięgnijcie koniecznie.
Johnanat, młody prawnik, wyrusza do Transylwanii, aby pomóc szlachetnie urodzonemu Draculi w zakupie nieruchomości w Anglii. Wkrótce odkrywa, że ten skrywa mroczny sekret. W tym czasie jego narzeczona, Mina, oraz jej przyjaciółka Lucy wybierają się na wakacje na wieś.
Ostatnio po klasykach spodziewam się czegoś innego, niż ostatecznie dostaje. Tak było z „Frankensteinem” i...
2020-09-15
Lata spędzone w szpitalu psychiatrycznym zdają się ciągnąć w nieskończoność. Alicja jest w stanie przetrwać ten czas tylko dzięki towarzystwu Topornika: człowieka z celi obok, który w przeszłości podobno dopuścił się licznych mordów, choć sam tego nie pamięta. Gdy szpital zaczyna płonąć, udaje im się uciec. Wtedy też jednak na świat zostaje uwolnione potężne zło.
Nigdy nie przeczytałam w całości „Alicji w krainie czarów”. Animacje odrzucają mnie skutecznie od lat i nigdy nie było mi z tym tytułem po drodze. Rzecz jasna znam jednak główne motywy z tej klasycznej książki i miałam już styczność z retellingami, z których najbardziej zapadło mi w pamięć opowiadanie Andrzeja Sapkowskiego – „Złote popołudnie”. Ten wstęp w tym przypadku wydaje mi się absolutnie konieczny, jako że „Alicja” Christiny Henry jest właśnie w pewnym sensie próbą ponownego opowiedzenia powieści Lewisa Carolla.
Jednak z powodu mojej nieznajomości oryginału mogę jedynie powiedzieć, że autorka regularnie odnosi się do motywów z oryginału. Bierze z nich jednak tylko to, co jest jej potrzebne dla samej fabuły, bawiąc się trochę konwencją i przede wszystkim tworząc własną wersje historii. Nawet, gdybym znała oryginalną wersje nie mam nic przeciwko takiemu podejściu. Ta książka jest dziełem Christiny Henry i autorka ma prawo pisać o czym chce i jak chce.
Szczególnie, że radzi sobie naprawdę bardzo dobrze. „Alicja” to książka napisana naprawdę ładnym językiem. Mimo sporej brutalności świata przedstawionego w żadnym razie nie czułam obrzydzenia spowodowanego zbyt dokładnymi, czy obleśnymi opisami, bo ich tu po prostu nie ma. Henry stawia na piękne porównania, na to poczucie zawieszenia między baśnią a rzeczywistością, malując słowem świat fantastyczny, któremu dość blisko do realizmu magicznego. Jednocześnie „Alicja” ma w sobie nieco młodzieżowy klimat, co w jej przypadku jest też właściwie tylko pewną cechą, którą ja oceniam raczej pozytywnie.
Mam wrażenie, że w tej powieści naprawdę wiele elementów jest umownych. Na przykład niektóre z dialogów w książce sprawiają to jakby sztuczne, oniryczne wrażenie. Są bardziej pewnym symbolem drogi postaci, niż faktyczną rozmowa. Gdyby autorka przyjęła jakąkolwiek inną konwencje uznałabym to za wadę, jednak do „Alicji” to po prostu niezmiernie pasuje. Podobnie jak niektóre wybory autorki związane z fabułą. Ona nie zawsze ma w pełni sens, samo światotworzenie też jest dość umowne. Ale przecież mówimy tu o retellingu „Alicji w Krainie Czarów” – to naprawdę nie jest rodzaj historii, w którym to ma aż takie znaczenie.
Jeśli chodzi o samą historię, autorka serwuje nam w tym przypadku powieść drogi. Bohaterowie muszą dostać się do ostatecznego punktu, przeżywając spotkania z kolejnymi postaciami i wydostając się z tarapatów, które przydarzają im się bardzo regularnie. Dość istotną postacią jest w tej historii, poza Alicją i Topornikiem, jest (bo jakby inaczej) Kot z Cheshire (choć w przerobionej przez autorkę wersji). Przyznam, że to chyba jedna z najciekawszych postaci w tej powieści w ogóle, ale to chyba nie powinno dziwić. W końcu to chyba w ogóle najbardziej znana i lubiana postać z oryginalnej powieści.
Choć tematycznie „Alicja” trochę skacze, bo każda nowa przygoda skupia się na nieco innym aspekcie to jest jeden motyw, który powtarza się przez całokształt. Henry dużo mówi o kobietach i tym, jak źle traktowane są w jej świecie. Często przy tym porusza tematykę nadużyć i przestępstw związanych z molestowaniem czy nawet morderstwem. Jak już jednak wspomniałam wcześniej – jej styl jest tak piękny i na tyle taktowny, że te opisy w żadnym razie nie wzbudzają obrzydzenia przez to, w jaki sposób są przedstawione. Obrzydzają same czyny, obrzydzają oprawcy, ale nie opisy torturowanych czy krzywdzonych osób. Trudno osiągnąć taki efekt, a autorce „Alicji” to się jak najbardziej udaje.
Gdybym miała ocecnić gatunek tej książki określiłabym go jako połączenie urban i dark fantasy, które chwilami lekko przechodzi w horror. Aczkolwiek chcę tu zaznaczyć, że to „urban fantasy” jest książką bardziej w stylu „Grimm city” Jakuba Ćwieka, niż na przykład świata tworzonego przez Anetę Jadowską czy Martynę Raduchowską. Mamy tu odrębną rzeczywistość, osadzoną w bliżej nie określonym czasie, chociaż miasto jako takie niewątpliwie odgrywa ważną role w powieści.
Samo polskie wydane tej książki jest naprawdę, naprawdę cudowne. Twarda oprawa z bardzo przyjemną dla oka ilustracją, do tego kilka grafik wewnątrz, dobrej jakości papier – Vesper naprawdę się tu postarał. Jedynie na samym początku natrafiłam na dość dziwny zlepek w dwóch akapitach (na trzynastu linijkach pojawiły się chyba z pięć czy sześć razy słowa „stare miasta”), ale w kontekście całokształtu nie ma to dla mnie szczególnego znaczenia.
„Alicja” nie wnosi do świata literatury czegoś nadzwyczaj nowatorskiego. Mimo tego czuje, że jest pewnym powiewem świeżości. Ma w sobie pewną lekkość i radość, mimo że opowiada czasem o brutalnych i okrutnych czynach. Jest oniryczna, barwna oraz bardzo kreatywna. Dobrze bawiłam się w trakcie lektury i miło wraca mi się do niej myślami, dlatego gdy pojawi się kolejny tom z tego cyklu naprawdę chętnie do niego zajrzę.
Lata spędzone w szpitalu psychiatrycznym zdają się ciągnąć w nieskończoność. Alicja jest w stanie przetrwać ten czas tylko dzięki towarzystwu Topornika: człowieka z celi obok, który w przeszłości podobno dopuścił się licznych mordów, choć sam tego nie pamięta. Gdy szpital zaczyna płonąć, udaje im się uciec. Wtedy też jednak na świat zostaje uwolnione potężne zło.
Nigdy nie...
2020-09-14
Lata 50. XX wieku. Młody Atticus Turner jest ciemnoskórym weteranem wojennym, który podróżuje przez Stany do swojej rodziny. Gdy okazuje się, że jego ojciec wyjechał, rusza jego śladem. W ten sposób natrafia na tajemniczą sektę, która nie przestanie go prześladować.
O serialu na podstawie tej książki słyszałam już dawno, gdy tylko zaczęły pojawiać się pierwsze zapowiedzi i zwiastuny. Temat nie zainteresował mnie jednak wtedy na tyle, aby zacząć o produkcji samodzielnie czytać, dlatego o tym, że „Kraina Lovecrafta” jest właściwie adaptacją powieści Matta Ruffa o tym samym tytule dowiedziałam się dopiero pod koniec sierpnia 2020. Jako, że H. P. Lovecrafta naprawdę bardzo lubię to nie zawahałam się sięgnąć po kolejne dzieło, które bawi się jego twórczością. Niestety, trudno mi ocenić tę książkę inaczej, niż jako stosunkowo przeciętną. Ale może po kolei!
Zacznijmy od tego, że „Kraina Lovecrafta” nie jest do końca powieścią. To raczej zbiór opowiadań, który próbuje udawać dłuższą formę. Każdy rozdział to odrębna historia, biorąca na tapet oddzielny motyw. Łączą je wprawdzie bohaterowie, ale ten główny często się zmienia. Są też chyba ułożone w porządku chronologicznym i nawiązują do siebie nawzajem, tworząc ostatecznie w miarę spójną całość, jednak pod katem konstrukcji ta książka przypomina dwa pierwsze tomy „Wiedźmina” Sapkowskiego czy „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” niż pełnoprawną powieść. Wydaje mi się, że to naprawdę warto mocno zaznaczyć, bo wiem że z tego powodu niejeden czytelnik zdążył się od tego tytułu „odbić”. Należy jednak zaznaczyć, że Lovecraft pisał przecież właśnie opowiadania i być może autor próbował i w ten sposób odnieść się do jego tekstów.
Jak to zwykle w przypadku opowiadań bywa i te w u Ruffa są dość nierówne. Niektóre intrygują bardziej, inne po chwili umykają z pamięci. Chyba najbardziej zapadł mi w pamięć rozdział/tekst pierwszy („Kraina Lovecrafta”) oraz „Jekyll w Hyde Parku”, opowiadający o wcielaniu się w kogoś, kim się nie jest. Niektóre z nich dość mocno mnie jednak nudziły, a choć mitologia Lovecrafta pojawia się w pewnych motywach to właściwie Tego klimatu, dla którego sięgam po opowiadania grozy tego pisarza wcale w tej powieści nie wyczułam.
Dlaczego? Wydaje mi się, że przez sam styl Matta Ruffa. Lovecraft w swoich tekstach przykładał dużą uwagę do słowa. Jest bardzo poetycki i choć straszy obrzydliwościami robi to w sposób piękny, wywołując u czytelnika na równi ciarki oraz zachwyt tym, co „widzi”. Język w „Krainie Lovecrafta” jest zaś tą bardzo prostą sieczką, która w żadnym razie nie przywiązuje uwagi do porównań czy eleganckich opisów. Przez to być może tę książkę łatwo się czyta i bez wątpienia trafi do dość szerokiego grona odbiorców, ale jednocześnie w moim odczuciu traci ten kluczowy dla Lovecrafta element. Liczyłam, że czytając książkę Ruffa poczuję choć odrobinę grozy… a jednak nie zdarzyło się to ani razu.
Ponadto, prawdopodobnie znów przez język, niektórych bohaterów wyobrażałam sobie jako nastolatków. Co z tego, że to postacie, które pracują i są wyraźnie dorosłe, zarządzają pewnymi majątkami. Choćby jedna z głównych bohaterek, Letycja czy jej siostra, Ruby – te podacie zachowują się czasami jak młodziutkie dziewczynki, a nie kobiety, które muszą o siebie zadbać.
Dość istotnymi elementami tych tekstów jest rasizm oraz popkultura, wiec i o nich muszę tu wspomnieć. Zacznijmy od tego drugiego. Ruff bardzo często nawiązuje do książek, które czyta główny bohater. Na początku pojawia się dość dużo znanych tytułów, tak jakby autor próbował pokazać nam, jak bardzo oczytany jest i on, i jego charakter. Ostatecznie jednak te nawiązania nie wnoszą niczego do fabuły, a w kolejnych tekstach temat trochę się ucisza.
Tematyki razismu nie jestem w stanie w ocenić. Wiem, że w USA w latach 50. czarnoskóre osoby nie miały łatwo. Znam ten temat jednak jedynie z popkultury i właściwie to, co przeczytałam w „Krainie Lovecrafta” pokrywało się z tą moją kompletnie nienaukową wiedzą. Wydaje mi się jednak, że przez dodanie do tego elementów lovecraftowskiej twórczości Ruff mitologizuje ten naprawdę ważny i trudny temat. A nie wydaje mi się to dobre. Po pierwsze, sprawia, że staje się on mniej namacalny i bardziej baśniowy. Po drugie, wywołuje emocje, niekoniecznie ciągnąc za sobą chęć analizy sytuacji. Od ostatecznych sądów w tym względzie wole się jednak powstrzymać, bo nie czuję, aby moja wiedza była wystarczająca.
Czy tę książkę można czytać? Tak, niewątpliwie. „Kraina Lovecrafta” potrafi być chwilami przyjemną lekturą i ma w sobie parę naprawdę fajnych konceptów. Ma jednak sporo cech, które przynajmniej ja uznaje za wady. Bez wątpienia nie jest dziełem idealnym i nie sądzę, aby zapadła mi na dłużej w pamięć. Ale ja jestem przecież dość wymagającym czytelnikiem i wydaje mi się, że osoba, która po prostu szuka lekkiej rozrywki, która porusza przy tym jakiś ważny społecznie temat znajdzie w niej całkiem przyjemną odskocznie.
Lata 50. XX wieku. Młody Atticus Turner jest ciemnoskórym weteranem wojennym, który podróżuje przez Stany do swojej rodziny. Gdy okazuje się, że jego ojciec wyjechał, rusza jego śladem. W ten sposób natrafia na tajemniczą sektę, która nie przestanie go prześladować.
O serialu na podstawie tej książki słyszałam już dawno, gdy tylko zaczęły pojawiać się pierwsze zapowiedzi i...
2018-09-21
Okolice miasta Arkham wypełnione są przerażającymi legendami o ciemnych mocach pochodzących z kosmosu, które wkradają się w życie zwykłych ludzi. Na nieszczęście mieszkańców, wiele z nich okazuje się prawdą.
Międzywojnie to czas, gdy powstała taka fantastyka, jaką znamy dzisiaj. To wtedy możemy mówić o zaczątkach fandomu: o pierwszych klubach, czy pierwszych gazetach poświęconych właśnie jej. Wtedy też pojawiło się wielu pisarzy, uznawanych dziś za klasycznych. Wśród nich jest H. P. Lovecraft – człowiek, którego twórczość, a zwłaszcza jego mitologia cthulhu, zakorzeniła się w popkulturze, mimo że osobom niezainteresowanym jego nazwisko niekoniecznie wiele mówi. „Zew Cthulhu” to zbiór opowiadań opowiadających właśnie o wymyślonym przez autora świecie, czy też – mitologii.
Na niespełna trzystu stronach książki mamy okazję poznać siedem opowiadań, z których – moim zdaniem – trudno wybrać najgorsze, czy najsłabsze. Każde z nich jest utrzymane w bardzo zbliżonej konwencji i tonie, przez co wypadają naprawdę równo, co nie jest czymś typowym dla tego typu zbiorów.
Jak na prozę z lat 30. przystało „Zew Cthulhu” napisany jest dość specyficznym językiem: styl Lovecrafta jest bardzo „gęsty”, choć jednocześnie konkretny i realistyczny. Wewnątrz praktycznie nie ma dialogów, a jeśli jakieś rozmowy się pojawiają przybierają raczej formę monologu. Jednocześnie absolutnie nie jest to język wyjątkowo trudny, za to doskonale wpisujący się w atmosferę grozy panującą w opowiadaniach.
No właśnie, uczucia grozy i lęki naprawdę rzadko kiedy towarzyszą mi w trakcie czytania. Horrory raczej mnie nudzą, niż straszą, a dark fantasy raczej nie ma w zwyczaju mnie przerażać. Ale… „Zew Cthulhu” przez swoją atmosferę naprawdę sprawił, że wolałam w nocy nie wychodzić spod kołdry, co dobrze pokazuje, jak świetnie autor potrafi budować napięcie w swoich tekstach.
Warto zauważyć, że większość z opowiadań napisanych jest w narracji pierwszoosobowej, których bohater czasem zwraca się bezpośrednio do czytelnika. To nadaje tekstowi nieco gawędziarski styl, ale jednocześnie sprawia, że zdecydowanie łatwiej jest w świat przedstawiony wsiąknąć i naprawdę z niego uwierzyć, przynajmniej w chwili czytania. Ponadto same fantastyczne istoty występujące w opowiadaniach mocno bazują na zakorzenionych gdzieś głęboko w nas lękach, co też niewątpliwie potęguje odczucia w trakcie lektury. Zwłaszcza, że całość podana jest w naprawdę realistyczny sposób. Mam wrażenie, że współcześni twórcy często puszczają do czytelnika oko, niszcząc klimat tekstów grozy. Lovecraft zaś zdaje się w swojej prozie robić wszystko, aby naprawdę przerazić czytelnika.
Twórczość Lovecrafta jest absolutnie ponadczasowa. Ba, powiedziałabym, że czas międzywojnia sprawdza się przy takich opowieściach lepiej, niż współczesność. Ponadto to w końcu klasyka literatury grozy, czy początek dark fantasy (moim zdaniem „Zew Cthulhu oscyluje właśnie gdzieś pomiędzy horrorem, a dark fantasy). Z tych powodów naprawdę warto się z tym tytułem zapoznać, choćby po to, by rozwinąć swoje horyzonty i przy okazji poczuć dreszczyk strachu.
Okolice miasta Arkham wypełnione są przerażającymi legendami o ciemnych mocach pochodzących z kosmosu, które wkradają się w życie zwykłych ludzi. Na nieszczęście mieszkańców, wiele z nich okazuje się prawdą.
Międzywojnie to czas, gdy powstała taka fantastyka, jaką znamy dzisiaj. To wtedy możemy mówić o zaczątkach fandomu: o pierwszych klubach, czy pierwszych gazetach...
2018-12-08
Old School ma zostać w tym roku zamknięta, dlatego grupa zaprzyjaźnionych chłopców nie może się doczekać, aby opuścić jej progi. W ostatni dzień szkoły okazuje się jednak, że zaginął jeden z chłopców. Duane, Mike Dale, Kevin, Jim i Lawrence postanawiają wznowić swój Rowerowy Patrol i rozwiązać zagadkę zaginięcia szkolnego kolegi.
Po moich nieudanych spotkaniach z prozą Kinga i Strauba podchodzę do horrorów jak pies do jeża. Dana Simmonsa uwielbiam jednak przez wzgląd na inną jego twórczość, dlatego „Letniej nocy” byłam po prostu ciekawa. Jak człowiek skupiający się na SF poradzi sobie z grozą? Okazało się, że naprawdę nieźle; a przynajmniej nieźle w oczach osoby, która po horror sięga zdecydowanie rzadko.
„Letnia noc” to ponad siedemset stron. Nie mamy więc do czynienia z krótką książką, co jednak absolutnie mi nie przeszkadzało. Nim się jednak po ten tytuł sięgnie warto pamiętać, że ta powieść, mimo takiej objętości, nie ma w sobie aż tak wielu „strachów”, jak można byłoby przypuszczać. Simmons spędza wiele czasu na opisywaniu bohaterów, skupiając się na ich problemach rodzinnych, na ich wspólnych zabawach. To książka z naprawdę wielką dawką obyczajowości i spokojnie sunącą się fabułą. Mi osobiście w żadnym razie to nie przeszkadzało; wolę, gdy historie pogłębiają bohaterów, zwłaszcza, gdy jest ich tak wielu, jak w „Letniej nocy”. Na pewno jednak nie jest to dzieło dla osób szukających szybkiej akcji.
Niemniej… właśnie dzięki temu poczułam się do postaci przywiązana, a mimo takiej ich ilości w żadnym razie mi się nie myliły. Zwykle, gdy w książce mamy do czynienia z 4-5 głównymi bohaterami mylą mi się praktycznie do końca; Simmons jednak bardzo konkretnie ich rozróżnił i o pomyłkach po prostu nie ma mowy.
Z resztą, sam styl tego autora naprawdę mi „pasuje”: choć ma w sobie odpowiednią wagę to treść wchodzi płynnie i gładko, bez problemu wciągając, nie powodując przy tym dłużyzn. To właściwie cecha wszystkich książek Simmonsa, które poznałam: nawet, jeśli ten autor sięga po filozoficzne, trudne wątki to i tak jego twórczość jest stosunkowo łatwa w przyswojeniu.
A co z elementami grozy? W związku ze stopniowym budowaniem napięcia, gdy już pojawiały się „strachy” faktycznie czułam niepokój. Może nie przerażenie, ale niepokój właśnie. Wydaje mi się, że te elementy pojawiały się na tyle często, aby zachować uwagę czytelnika nawet, jeśli ten czuł się nieco znudzony przez obyczajowe elementy. Warto jednak pamiętać, że horror (przynajmniej w moim odczuciu) zawsze wymaga pewnego zawieszenia niewiary. W tym „uniwersum” nie wszystko będzie działało tak, jak w świecie rzeczywistym. Dzieciaki będą nad wyraz mądre, a zło i ciemność będzie się pojawiała trochę bez konkretnego powodu. Ot tak, by się pojawić, zabić i dać się pokonać, albo przynajmniej uśpić.
Simmons też nie wyjaśnia do końca powodu pojawienia się zła, nie analizuje tego jakoś szczególnie i po prostu pozostawia to w domyśle. Szczerze mówiąc nie narzekałabym, gdybym dostała odrobinę w pełni sensownego wyjaśnienia zastałej sytuacji, ale… nie jest to coś, co szczególnie mi przeszkadzało.
„Letnia noc” była dla mnie przyjemnym powrotem do takiego nieco bardziej klasycznego horroru; w tym roku z książek grozy zapoznałam się właściwie tylko z jednym zbiorkiem Lovecrafta oraz książką Ćwieka, które raczej różniły się w konstrukcji i klimacie od „typowej” książki grozy, a moje ostatnie nieudane spotkanie ze Straubem miało miejsce w kwietniu 2017. Cieszę się więc, że w końcu mogłam znaleźć w tym gatunku coś, co po prostu przypadło mi do gustu.
Old School ma zostać w tym roku zamknięta, dlatego grupa zaprzyjaźnionych chłopców nie może się doczekać, aby opuścić jej progi. W ostatni dzień szkoły okazuje się jednak, że zaginął jeden z chłopców. Duane, Mike Dale, Kevin, Jim i Lawrence postanawiają wznowić swój Rowerowy Patrol i rozwiązać zagadkę zaginięcia szkolnego kolegi.
Po moich nieudanych spotkaniach z prozą...
2018-01-28
Gdy Natalia, młoda studentka, znajduje w swoim portfelu tajemniczą monetę, nie ma pojęcia, że to właśnie ona wkrótce odwróci jej życie do góry nogami. Dziewczynę zaczyna ścigać płonąca ciemność, a jedynym miejscem, które może ją przez nią uchronić jest katowicki dworzec.
Nie pamiętam najlepiej tego starego, katowickiego dworca. Byłam tam kilkukrotnie jako dziecko, ale wiem jedynie, że kojarzył mi się z plątaniną ciasnych, ciemnych uliczek z masą podejrzanych sklepików. Zdecydowanie nie było to przyjemne miejsce. To właśnie o nim postanowił napisać Jakub Ćwiek, najpierw spędzając pół roku jako bezdomny, aby móc w pełni oddać klimat tego miejsce.
No bo właśnie… autor wybrał sobie bardzo ciekawych bohaterów powieści. Zwykle postacie to osoby czyste, ładne i zadbane, które mają środki i możliwości do przeżywania przygód. Ale nie w tej książce! Poza Natalią, nasze postacie to grupa bezdomnych, która żyje w „umieralni”, jaką był stary dworzec w Katowicach. Nadaje to historii unikatowego charakteru i klimatu.
Zwłaszcza, że „Ciemność płonie” zdecydowanie nie jest historią żartobliwą w swoim wydźwięku. Nie znajdziemy tu zbyt wielu żartów, co oczywiście jak najbardziej pasuje do przedstawionej sytuacji. Nie oznacza to jednak, że to ciężka powieść. Gawędziarski styl Ćwieka jak zawsze jest lekki i przyjemny, bardzo łatwy do przyswojenia. Przeczytanie jej w jeden dzień naprawdę nie jest żadnym problemem.
Szczerze przyznam, że mam problem z klasyfikacją tej książki pod względem gatunku. Wprawdzie zdecydowanie najbliżej jej do horroru, ale mimo że przez całość jest mowa o mroku, ja osobiście tej mroczności nie odczułam: ba, miałam wrażenie, że to bardziej przygodowa opowieść, tyle, że przeciwnikiem bohaterów jest po prostu bliżej nieokreślona ciemność, jakieś zło, które się na nich czai.
Wracając do bohaterów, muszę przyznać, że choć autor przedstawia nam ich całą gromadkę to opisuje ich na tyle zręcznie, że w trakcie czytania nie sposób się pogubić. Nie zlewają się w jedną całość. Po historii jednak niewielu z nich zapada na dłużej w pamięć. Liderem naszej grupy jest Literat, który po prostu jest pisarzem. Mamy też jednego alkoholika i jedną prostytutkę oraz policjanta – tyle osób z naszej głównej „ekipy” zapamiętałam na tyle, by nie zastanawiać się po przeczytaniu książki kto jest kim. A to naprawdę nie są wszyscy. Niemniej, to nie jest powieść psychologiczna i wydaje mi się, że istotniejszy jest tu sam pomysł i poprowadzenie historii, a nie bohaterowie.
Nie będę kłamać: w trakcie całkiem dobrze się bawiłam. Być może pomysł z ciemnością nie jest nadzwyczaj oryginalny, ale samo umiejscowienie historii i przedstawienie nam bezdomnej społeczności uważam za naprawdę wartościowe. Poza tym tę książkę po prostu dobrze się czyta, a czego można chcieć więcej, od powieści, która przede wszystkim ma zapewnić nam rozrywkę?
Gdy Natalia, młoda studentka, znajduje w swoim portfelu tajemniczą monetę, nie ma pojęcia, że to właśnie ona wkrótce odwróci jej życie do góry nogami. Dziewczynę zaczyna ścigać płonąca ciemność, a jedynym miejscem, które może ją przez nią uchronić jest katowicki dworzec.
Nie pamiętam najlepiej tego starego, katowickiego dworca. Byłam tam kilkukrotnie jako dziecko, ale wiem...
2017-04-25
Starsi, zamożni panowie spotykają się regularnie i opowiadają sobie opowieści o duchach. Pewnego dnia jeden z nich ginie, a wokół zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Czemu? Co jest tego przyczyną?
Powieść Petera Strauba jest moim kolejnym już – po Kingu – świadomym podejściem do horroru. Niestety, znów nieudanym. Wprawdzie „Upiorna opowieść” nie okazała się dla mnie taką masakrą, jak „Lśnienie”, czy „Czarny dom”, ale tak czy siak, ostatecznie nieźle wynudziłam się na lekturze.
Ale spokojnie, nie wynika to do końca z tego, jak Straub pisze, a ze specyfiki gatunku. Po stylu autora widzę, że ten pan piać potrafi nienajgorzej. Dobrze operuje słowem, nieźle buduje postacie, a w jednym momencie historii nawet ja dostałam dreszczy.
Niestety, horror sam w sobie wymaga budowania obyczajowego tła, co wcale do mnie nie przemawia. Zwłaszcza, że Straub postawił raczej na powolne budowanie napięcia, skupione na opisach i skakaniu w czasie i przestrzeni, co tylko mnie dezorientowało i sprawiało, że lektura irytowała mnie coraz bardziej. Kilkanaście pierwszych stron dawało mi nadzieję na naprawdę dobrą lekturę, ale z czasem było po prostu coraz gorzej.
Taki sposób pisania, jaki prezentuje autor w „Upiornej opowieści” sprawia, że spokojnie mogłabym dziesięć stron pominąć i wcale tego „nie poczuć”, zwłaszcza, że fabuła horroru jest dość klasyczna i przynajmniej mnie w żadnym razie nie zaskoczyła. Dobrze wiem, że w przypadku fanów gatunku, czy czytelników obyczajówek takie budowanie historii może być uznane za zaletę, dla mnie jednak „Upiorna opowieść” jest przede wszystkim przegadana.
Jak już wspomniałam, sama historia „Upiornej opowieści” jest dość klasyczna. Mamy grupę starszych panów, którzy się wzajemnie straszą jakimiś opowieściami oraz tajemnicę, zagadkę do rozwiązania. Z tym, że ta zagadka jest zagadką właściwie tylko dla bohaterów, bo naprawdę nie trzeba być geniuszem, by zrozumieć w miarę szybko co tu się kroi.
Chciałabym móc powiedzieć o tej książce coś więcej, ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia co: „nie czuje” tej lektury, wynudziła mnie i zostawiła po sobie pustkę. Niby rozumiem, o co w niej chodzi, niewątpliwie mogę polecić fanom gatunku, ale ja sama raczej prędko po inne książki autora nie sięgnę.
Starsi, zamożni panowie spotykają się regularnie i opowiadają sobie opowieści o duchach. Pewnego dnia jeden z nich ginie, a wokół zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Czemu? Co jest tego przyczyną?
Powieść Petera Strauba jest moim kolejnym już – po Kingu – świadomym podejściem do horroru. Niestety, znów nieudanym. Wprawdzie „Upiorna opowieść” nie okazała się dla mnie taką...
2013
2016-09-25
Jack Torrance to ojciec, były alkoholik i niegdyś nauczyciel, a obecnie ktoś, komu marzy się pisarska kariera. Szukając spokoju znajduje pracę w Panoramie - odciętym od świata hotelu w samym środku gór, gdzie w czasie zimy ma wszystkiego dopilnować. Przybywa na miejsce wraz z rodziną: swoją żoną oraz pięcioletnim synkiem Dannym licząc, że skończy swoje dzieło, przy okazji zapewniając im bezpieczny i spokojny czas, który spędzą razem. Niestety, nawet nie wie jak bardzo się mylił...
Lśnienie to moje czwarte już podejście do powieści Kinga. Do tej pory przeczytałam dwa jego horrory - Christine oraz Czarny Dom - które raczej mi się nie spodobały oraz Oczy Smoka, które uznałam za całkiem fajną, lekką pozycje. Liczyłam, że i tę uznam za przynajmniej przyjemną, ale niestety... okazało się, że ja i Lśnienie zdecydowanie się nie polubiliśmy.
Ale dobra, zacznijmy może od pozytywów. A właściwie jednego. Mianowicie, King chcąc nie chcąc potrafi budować napięcie. Sceny, w których coś naprawdę się działo były całkiem niezłe i potrafiły mnie w jakimś stopniu zainteresować. Problem polega na tym, ze tych scen w Lśnieniu wcale tak dużo niema. Czemu?
Jak część z Was pewnie wie horror to gatunek łączący fantastykę z obyczajowością. Historię możemy nazwać więc horrorem w chwili, w której coś niezwykłego dzieje się na zwykłym, codziennym tle; w naszej szarej rzeczywistości. I tak, Lśnienie to horror w pełnym tego słowa znaczeniu. Tyle, że obyczajowości jest w nim taka ilość, że po prostu historia przez większą część czasu mnie nudziła.
Jeśli po tę pozycje sięgnie ktoś, kto czyta raczej powieści obyczajowe i szuka odrobiny emocji to nie wątpię, że Lśnienie mu się spodoba. Niestety, ja szarej codzienności w książkach obserwować po prostu nie lubię, a King wciska jej tu od groma. Opisuje swoich bohaterów bardzo dokładnie, całe rozdziały poświęcając na opisy chwil z ich żyć. Dobrze opracowuje ich charaktery, a każde ich zachowanie jest w jakiś sposób uzasadnione. Tak, zdecydowanie - on potrafi dobrze poprowadzić psychoanalizę. Niestety, z tego powodu przez większą część książki obserwujemy Jacka Torrenca który pije, który rozmawia z kumplami i który zastanawia się nad tym, jakim powinien być ojcem. Jego żona też wcale nie jest pod tym względem lepsza, a wszystkie te scenki razem wzięte po prostu cholernie mnie wynudziły.
Synek Torrenców, Danny, to chyba jedyna ciekawa postać z tej trójki. Bo tamci, choć dobrze zbudowani są po prostu do bólu zwyczajni, a w nim... jest coś więcej. Budzi zainteresowanie i sprawia, że zaczęłam mu chwilami kibicować, zwłaszcza, gdy historia przechodziła z monotonnego życia w akcje. Mimo to nawet on nie zdołał całej historii dla mnie uratować. Czemu? Po poza toną niepotrzebnych i nudnych opisów sama historia jest w tym momencie bardzo, ale to bardzo sztampowa.
Owszem, gdy Lśnienie wychodziło zapewne było czymś nowym. Nowy pomysł, nowa wizja na horror. Teraz jednak te wszystkie motywy są już tak znane i tak popularne, że trudno się nie domyśleć końcówki już na starcie historii. Nie zaskakuje i z dzisiejszej perspektywy jest po prostu zwyczajna.
A co z klimatem? A no jest. Tyle, że to nie jest ten rodzaj klimatu, który lubię i który sprawia, ze powieść jest dla mnie przyjemna. Śmierdzi mi on brudnymi latami '80 i choć niektórym owszem, może to odpowiadać to dla mnie jest zbyt surowy i po prosu nudny.
Bardzo chciałabym polubić horror Kinga, ale niestety - nie potrafię. Lektura nie wywołała u mnie praktycznie żadnych emocji poza irytacją i czytanie jej naprawdę zajęło mi ogrom czasu. Musiałam się porządnie zmusić do lektury, by przez nią przebrnąć. Osobiście więc nie mogę jej polecić... Niemniej, wiem, jak wiele osób tę książkę lubi, dlatego jeśli mieliście ochotę po nią sięgnąć, albo po prostu lubicie Kinga i jeszcze nie macie jej za sobą - czytajcie. Niemniej, jeśli się Wam nie spodoba ja umywam od tego ręce.
Jack Torrance to ojciec, były alkoholik i niegdyś nauczyciel, a obecnie ktoś, komu marzy się pisarska kariera. Szukając spokoju znajduje pracę w Panoramie - odciętym od świata hotelu w samym środku gór, gdzie w czasie zimy ma wszystkiego dopilnować. Przybywa na miejsce wraz z rodziną: swoją żoną oraz pięcioletnim synkiem Dannym licząc, że skończy swoje dzieło, przy okazji...
więcej mniej Pokaż mimo to2011
2013-12
Załoga „Nostromo” wybudza się z hibernacji. Do siedmioosobowej grupy dociera sygnał, który może być wezwaniem pomocy. Zgodnie z zasadami, wyruszają, aby go zbadać. W trakcie poszukiwań jeden z członków załogi zostaje zainfekowany przez obcą formę życia.
„Obcy” to w teorii książka, którą napisał Alan Dean Foster. W praktyce to powieść, która powstała na bazie scenariusza filmowego przygotowanego już wcześniej. Autor więc jedynie przekształcił to, co pojawiło się na ekranie kina w wersję tekstową. I jak to wyszło? Cóż, przeciętnie.
Filmowy „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” to niezwykle klimatyczny horror fantastyczno-naukowy, który mimo upływu lat wciąż się broni. Choć oglądałam ten film parę dobrych lat temu to wciąż pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie, mimo że nie był już przecież najnowszy. W książce tego w ogóle nie dostrzegłam. To bardzo prosto napisana, dość lekka historia, której autor po prostu nawet nie próbuje budować klimatu.
Dla filmu bardzo istotny jest też aspekt wizualny. Design obcego jest przecież zupełnie ponadczasową ikoną kina. Film oczywiście nie jest w stanie tego pokazać, ale autor wcale nie skupia się na tym, by to dobrze wymalować słowami.
Hipotetycznie jednak książka mogłaby wejść nieco głębiej w bohatera, skupić się na jakiś wewnętrznych rozterkach bohaterów czy pokazać nieco więcej świata otaczającego postacie. Ale i tego kompletnie tu nie zauważyłam. Powieść opiera się bardzo mocno na dialogach, a bohaterowie są dość niemrawo, zlewają się w jedną masę. Gdybym nie znała filmu, prawdopodobnie nie czułabym żadnych większych emocji w stosunku do żadnego z nich. No może poza kotem, Foster zwraca na Jonesa całkiem sporo uwagi.
Mimo tego jednak tę książkę czyta się dość lekko. Często w podobnych adaptacjach styl pisania jest dość toporny, nieprzyjemny. Tego, na szczęście akurat, tutaj nie zauważyłam. To nie jest długa powieść, a przez całkiem sprawnie (choć nie klimatycznie) prowadzoną narrację można ją naprawdę bardzo szybko pochłonąć.
Widzę sens czytania tej książki w kilku, dość specyficznych przypadkach. Po pierwsze wtedy, jeśli boicie się sięgnąć po film, a jednak chcecie zapoznać się z tą klasyczną historią. Książka nie jest aż tak straszna, a przynajmniej pozwoli Wam zrozumieć fabułę lub z mniejszym lękiem zapoznać się z wersją filmową. Może też sprawdzi się, jeśli bardzo lubicie ten film i chcecie pozostać w tym świecie dłużej. Poza tym samo wydanie Vespera jest całkiem ładne (choć chyba klejone), miło leży w rękach i po prostu takie książki „miło się posiada”.
Dlatego osobiście jestem dość neutralnie co do tego tytułu nastawiona. Spodziewałam się, że książka da mi nieco więcej, ale nie męczyłam się w trakcie czytania i choć zdecydowanie bardziej preferuje filmowy oryginał to jako książkowy zapychacz czasu „Obcy” może się nawet sprawdzić.
Załoga „Nostromo” wybudza się z hibernacji. Do siedmioosobowej grupy dociera sygnał, który może być wezwaniem pomocy. Zgodnie z zasadami, wyruszają, aby go zbadać. W trakcie poszukiwań jeden z członków załogi zostaje zainfekowany przez obcą formę życia.
więcej Pokaż mimo to„Obcy” to w teorii książka, którą napisał Alan Dean Foster. W praktyce to powieść, która powstała na bazie scenariusza...