Biblioteczka
2024-05-01
2024-04-21
Załoga „Nostromo” wybudza się z hibernacji. Do siedmioosobowej grupy dociera sygnał, który może być wezwaniem pomocy. Zgodnie z zasadami, wyruszają, aby go zbadać. W trakcie poszukiwań jeden z członków załogi zostaje zainfekowany przez obcą formę życia.
„Obcy” to w teorii książka, którą napisał Alan Dean Foster. W praktyce to powieść, która powstała na bazie scenariusza filmowego przygotowanego już wcześniej. Autor więc jedynie przekształcił to, co pojawiło się na ekranie kina w wersję tekstową. I jak to wyszło? Cóż, przeciętnie.
Filmowy „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” to niezwykle klimatyczny horror fantastyczno-naukowy, który mimo upływu lat wciąż się broni. Choć oglądałam ten film parę dobrych lat temu to wciąż pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie, mimo że nie był już przecież najnowszy. W książce tego w ogóle nie dostrzegłam. To bardzo prosto napisana, dość lekka historia, której autor po prostu nawet nie próbuje budować klimatu.
Dla filmu bardzo istotny jest też aspekt wizualny. Design obcego jest przecież zupełnie ponadczasową ikoną kina. Film oczywiście nie jest w stanie tego pokazać, ale autor wcale nie skupia się na tym, by to dobrze wymalować słowami.
Hipotetycznie jednak książka mogłaby wejść nieco głębiej w bohatera, skupić się na jakiś wewnętrznych rozterkach bohaterów czy pokazać nieco więcej świata otaczającego postacie. Ale i tego kompletnie tu nie zauważyłam. Powieść opiera się bardzo mocno na dialogach, a bohaterowie są dość niemrawo, zlewają się w jedną masę. Gdybym nie znała filmu, prawdopodobnie nie czułabym żadnych większych emocji w stosunku do żadnego z nich. No może poza kotem, Foster zwraca na Jonesa całkiem sporo uwagi.
Mimo tego jednak tę książkę czyta się dość lekko. Często w podobnych adaptacjach styl pisania jest dość toporny, nieprzyjemny. Tego, na szczęście akurat, tutaj nie zauważyłam. To nie jest długa powieść, a przez całkiem sprawnie (choć nie klimatycznie) prowadzoną narrację można ją naprawdę bardzo szybko pochłonąć.
Widzę sens czytania tej książki w kilku, dość specyficznych przypadkach. Po pierwsze wtedy, jeśli boicie się sięgnąć po film, a jednak chcecie zapoznać się z tą klasyczną historią. Książka nie jest aż tak straszna, a przynajmniej pozwoli Wam zrozumieć fabułę lub z mniejszym lękiem zapoznać się z wersją filmową. Może też sprawdzi się, jeśli bardzo lubicie ten film i chcecie pozostać w tym świecie dłużej. Poza tym samo wydanie Vespera jest całkiem ładne (choć chyba klejone), miło leży w rękach i po prostu takie książki „miło się posiada”.
Dlatego osobiście jestem dość neutralnie co do tego tytułu nastawiona. Spodziewałam się, że książka da mi nieco więcej, ale nie męczyłam się w trakcie czytania i choć zdecydowanie bardziej preferuje filmowy oryginał to jako książkowy zapychacz czasu „Obcy” może się nawet sprawdzić.
Załoga „Nostromo” wybudza się z hibernacji. Do siedmioosobowej grupy dociera sygnał, który może być wezwaniem pomocy. Zgodnie z zasadami, wyruszają, aby go zbadać. W trakcie poszukiwań jeden z członków załogi zostaje zainfekowany przez obcą formę życia.
„Obcy” to w teorii książka, którą napisał Alan Dean Foster. W praktyce to powieść, która powstała na bazie scenariusza...
2024-04-28
Alina wraca do zdrowia, przetrzymywana przez religijnych fanatyków. Jej przyjaciele wpadają jednak na pomysł, jak ją uwolnić. Gdy to się udaje, wyruszają na poszukiwanie trzeciego amplifikatora, żarptaka, który jest niezbędny do tego, aby strącić z tronu władającego cieniem Zmrocza.
„Zniszczenie i odnowa” Leigh Bardugo to trzeci i ostatni tom z jej debiutanckiej trylogii o Alinie, przywoływaczce światła. Końcowo, mam co do tej serii nieco mieszane uczucia. Najpierw myślałam, że będzie słabsza, niż była, ale gdy okazało się, że naprawdę widzę w niej potencjał autorki to jednak zaczęłam chcieć czegoś nieco więcej, czego niestety ostatecznie nie dostałam.
Tak jak się spodziewałam, drugi tom, czyli „Oblężenie i nawałnica”, był w dużej mierze podbudową do części trzeciej, w której to wyruszamy na poszukiwanie magicznego ptaka, a następnie wraz z bohaterami zmierzamy do wielkiego finału. Mój problem z tą historią ogólnie jako całością jest jednak taki, że dla mnie te duże wydarzenia, które się w niej dzieją, nie są i tak wystarczająco nabudowane. Tak jakby cała trylogia wymagała jeszcze dopisania czegoś, pogłębienia, wejścia mocniej w bohaterów, aby końcówka była naprawdę „duża”, wzbudzająca emocje.
I gdyby ta historia była w stanie wzbudzić bardziej moje emocje to być może uznałabym, że jest naprawdę bardzo dobra, bo choć Bardugo sięga po raczej znane motywy to wydaje mi się, że miała całkiem dobry pomysł na to, jak taką klasyczną historię poprowadzić. Zwroty akcji wydają mi się nieźle przemyślane i wrzucane w dobrych momentach. Relacja Aliny i Mala też na papierze wydaje się całkiem dobrze rozpisana, tak samo jak jej relacja z Nikolajem. W „dziewczyńskich” scenach, kiedy protagonistka może pobyć chwilę z przyjaciółkami/koleżankami miałam poczucie, że sama Bardugo czuje się bardzo swobodnie jako pisarka i że ich pisanie sprawiło jej sporo przyjemności. Tyle tylko, że przez całą lekturę doskwierało mi to, o czym napisałam akapit wcześniej. GDYBY to wszystko było bardziej pogłębione, GDYBYM nie miała poczucia, że wszystko śpieszy ku finałowi to po prostu ta historia byłaby lepszą książką. To opowieść, w której sprawa toczy się o bardzo wysoką stawkę, a w której tego po prostu nie czuję.
Przyznam też trochę, że spodziewałam się nieco bardziej dramatycznego finału. Nie chcę go tu zdradzać, bo w końcu nie o to chodzi, jednak zakładałam, że jednak Bardugo będzie miała ciut więcej odwagi. Być może wówczas „Zniszczenie i odnowa” miałaby nieco większy impakt.
Biorąc pod uwagę, że „Zniszczenie i odnowa” to finał lekkiej i dość krótkiej trylogii absolutnie nie żałuję lektury. Miło było zobaczyć, z jakiego miejsce Leigh Bardugo zaczynała swoją twórczą drogę, zwłaszcza że nie są to przecież książki złe. Jeśli więc ktoś tego właśnie oczekuje od powieści fantasy to być może warto dać im szansę. Są, oczywiście, rzeczy od tej trylogii lepsze, ale często są też dłuższe, czy cięższe, a przecież czasem po prostu dobrze jest wziąć w ręce coś lekkiego i niezbyt niewymagającego.
Alina wraca do zdrowia, przetrzymywana przez religijnych fanatyków. Jej przyjaciele wpadają jednak na pomysł, jak ją uwolnić. Gdy to się udaje, wyruszają na poszukiwanie trzeciego amplifikatora, żarptaka, który jest niezbędny do tego, aby strącić z tronu władającego cieniem Zmrocza.
„Zniszczenie i odnowa” Leigh Bardugo to trzeci i ostatni tom z jej debiutanckiej trylogii...
2023-04-26
Sorcha mieszka wraz z szóstką braci w zaczarowanym królestwie, którym włada ich ojciec. Gdy ten znajduje sobie nową żonę, rodzeństwo zauważa, że coś z nią jest nie tak. Szybko okazuje się, że kobieta nie ma względem nich dobrych zamiarów. Nakłada na braci klątwę, zmieniając ich w łabędzia. Trzynastoletniej dziewczynie udaje się uciec, a lud lasu daje jej szansę na odzyskanie rodziny. Cena, którą jednak będzie musiała zapłacić, jest jednak niewyobrażalnie wysoka.
„Córka lasu” jest powieścią, która styrała mnie jak dawno żadna powieść. To naprawdę unikatowy przypadek: nie dzieje się tu niby zbyt dużo, a jednocześnie w tych słowach czai się tyle treści i emocji, że w trakcie lektury naprawdę warto zadbać o skupienie.
Powieść Juliet Marillier jest w pewnym sensie podobna do historii tworzonych przez Annę Brzezińską. Z jednej strony jest bardzo baśniowa, napisana w pięknym stylu, nawiązując do opowieści o sześciu braciach, czy irlandzkiej mitologii. Jednak pod tą piękną otoczką kryje się realny świat, który często po prostu jest okrutny i brutalny.
Styl autorki jest przy tym gęsty, mimo tego, że opowieść snuje się powoli. Tu istotne są drobne gesty, szczegóły, pojedyncze słowa. Dlatego też ani przez chwilę „Córka lasu” nie wydaje się tzw. laniem wody, które tak często widzę w pisanej dzisiaj fantastyce. Warto tu chyba dodać, że premiera tej powieści miała miejsce w 1999 roku — pozornie nie aż tak dawno, jednak nie da się ukryć, że rynek książki od końca lat 90. znacznie się zmienił.
Biorąc pod uwagę aktualny wysp powieści fantasy dla młodzieży, które często są również retellingami, wydaje mi się, że warto tu dodać, że ta historia ani przez chwilę nawet nie stoi koło takowych. To dość ciężka emocjonalnie powieść, w której protagonistka nie raz i nie dwa przeżywa naprawdę okrutne rzeczy i choć nie chce powiedzieć, że młodsza osoba się w niej nie odnajdzie, to na pewno po prostu nie jest jej targetem.
To, co mnie w tej powieści urzekło to relacje między Sorchą a otaczającymi ją osobami. Nie zawsze są pozytywne i nie zawsze są w pełni zdrowe, ale są zbudowane z naprawdę bardzo dobrym wyczuciem. Ponadto to nie jest też tak, że autorka w tej powieści epatuje przemocą. Przeciwnie, raczej panuje tu pewien balans, w związku z tym mamy tu też dość dużo pozytywnych relacji. Nie brakuje rodzinnego ciepła, czy przyjaźni.
Bardzo podoba mi się również to, że Sorcha jest dobrze wyważoną postacią. Z jednej strony jest bardzo młoda i czasem woli skryć się za plecami kogoś starszego, czy spytać o radę. Z drugiej jest naprawdę silną osobą, która jest w stanie wiele znieść, a kiedy ktoś nie traktuje jej odpowiednio, jest w stanie to zauważyć. Dba o samą siebie, na ile jest to możliwe, a to jest coś, czego w wielu historiach mi brakuje.
Warto tu też dodać, że chociaż to historyczne fantasy to jednak historię czyta się bardziej jak high fantasy. Akcja osadzona jest gdzieś, kiedyś, niby w Irlandii, niby pojawiają się Brytowie, ale nie ma to w gruncie rzeczy większego znaczenia. To trochę jak z bajkami Disney’a. Niby wiemy, że akcja „Krainy lodu” rozgrywa się w Skandynawii, widzimy nawiązania, ale wiemy, że to w gruncie rzeczy jakiś świat obok naszego, tylko przypominający realną rzeczywistość.
Pierwsze kilka rozdziałów przyprawiały mnie o ból głowy, mimo że widziałam, że ta historia jest napisana w naprawdę piękny sposób. W kolejne naprawdę mocno się wciągnęłam, ale po każdej „sesji czytelniczej” czułam się po prostu zmęczona. Jednak mimo tego mam wrażenie, że to jak na razie najlepsza książka fantasy, którą przeczytałam od dłuższego czasu, a już na pewno w tym roku. Jednocześnie należy zaznaczyć: nie będzie to na pewno odpowiednia lektura dla każdego.
Sorcha mieszka wraz z szóstką braci w zaczarowanym królestwie, którym włada ich ojciec. Gdy ten znajduje sobie nową żonę, rodzeństwo zauważa, że coś z nią jest nie tak. Szybko okazuje się, że kobieta nie ma względem nich dobrych zamiarów. Nakłada na braci klątwę, zmieniając ich w łabędzia. Trzynastoletniej dziewczynie udaje się uciec, a lud lasu daje jej szansę na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-21
Malini okryła się nieczystością i powinna wybrać śmierć. Jednak przeciwstawia się temu, dlatego zostaje uwięziona w dawnej świątyni, w której przed laty zginęły dzieci. Prija jest zaś sierotą i służącą, która została wybrana do pomocy w miejscu, w którym siostra cesarza została uwięziona. Kraj zaś przygotowuje się do odparcia buntowników.
„Jaśminowy tron” to powieść, którą napisała Tasha Suri. Nie jest to debiut – rozpoczyna jej drugi cykl „Płonące królestwo”. Z poprzednimi dwoma książkami autorki nie miałam jednak styczności, jednak fakt, że temu tytułowi udało się zdobyć World Fantasy Award napawał mnie pewnym optymizmem, co do lektury. I niby słusznie, bo faktycznie nie jest to powieść zła, ale jednocześnie… muszę przyznać, że po prostu trochę męczyłam się w trakcie tej dłużącej się mi lektury.
Najmocniejszą stroną tej książki, przynajmniej dla mnie, jest relacja Malinii i Priji. Co prawda, nie poruszyła ona we mnie „tego czegoś”, co robią niektóre inne książki, ale sam pomysł na zestawienie dwóch kobiet z różnych światów, z których każda ma swoje własne cele i motywacje było dla mnie czymś stosunkowo świeżym, z czym ostatnio nieczęsto się spotykałam. Częściej powieści idą w stronę powieści drogi, jakiejś zagadki albo skupiają się na damsko-męskim romansie. W „Jaśminowym tronie” skupiamy się zaś dość długo na tych postaciach i wydaje mi się, że Suri pisze te bohaterki naprawdę dość skutecznie.
To jednak, co sprawiało, że naprawdę musiałam się czasem do tej lektury zmuszać, jest cała otoczka wokół. Mam poczucie, że Suri nie do końca radzi sobie z ekspozycją. Wrzuca czytelnikowi na raz bardzo dużo informacji na raz, które trudno jest „przetrawić”. Zdaje się wymagać ode mnie zaangażowanie emocjonalne w momentach, w którym ja jeszcze nie miałam czasu, aby naprawdę związać się z tym światem i z postaciami. Skacze pomiędzy perspektywami bohaterów, którzy mnie nie interesują, tak jakby chciała pokazać jak najwięcej uniwersum, zamiast skupić się na tym, aby pokazać historię protagonistek. Nie lubię mieć wrażenia, że książka jest pisana tylko po to, by przedstawić mi pomysł na świat, a tu tak czasem jednak miałam.
Nie pomagał mi na pewno fakt, że autorka używa wielu słów wywodzących się z kultury Indii, których ja po prostu nie znam, które zlewają mi się w jedno i brzmią mi dość obco. Oczywiście, to już bardziej „,mój” problem, niż problem samej książki, ale jeśli np. ekspozycji byłoby mniej, elementy świata byłyby wprowadzane stopniowo, w bardziej naturalny sposób na pewno nawiązanie do tej kultury uznałabym za zaletę. W tym przypadku był to dla mnie trochę „gwóźdź do trumny”: nie dość, że zostałam zarzucona dużą ilością ekspozycji, to jeszcze często znane mi i proste koncepty, typowe dla światów fantasy, były niby ukrywane pod obcym i mieszającym mi się w głowie słownictwem.
„Jaśminowy tron” jest powieścią traktującą o zmianie, która nadchodzi w pewnym kraju. Suri próbuje skupiać się mocno na aspektach politycznych (stąd ta rozbudowana ekspozycja), budować wielowarstwowość świata, wymuszać na czytelnikowi, aby mu na nim zależało. Ale szczerze mówiąc, chyba się z tym troszkę pośpieszyła.
Warto zwrócić tu uwagę na to, jak np. napisana jest „Gra o tron”. Pierwszy tom jest stosunkowo lekki emocjonalnie. Stanowi wprowadzenie dla świata i dla bohaterów, ustanawia pewne kwestie. Dopiero kolejne części faktycznie wchodzą w krwawą, polityczną rozgrywkę, kiedy już czytelnikowi naprawdę na tym uniwersum zależy. Podobną funkcję pełnią zresztą opowiadania o Wiedźminie, czy pierwsze dwa tomy „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”. U Suri chyba właśnie tego momentu wprowadzającego do świata mi zabrakło.
Koniec końców, doceniam próbę autorki. Doceniam tę książkę i uważam, że np. jest dużo bardziej klimatyczna i lepiej trzyma w napięciu niż „Zakon drzewa pomarańczy”. Na pewno widzę w Suri potencjał i być może nawet będę kontynuowała przygodę z tym cyklem. Ale nie przeczę, zajął mi trochę czasu i zjadł trochę moich nerwów, bo mimo, że niby wszystko się kleiło, momentami naprawdę bardzo nie chciało mi się tego czytać.
Malini okryła się nieczystością i powinna wybrać śmierć. Jednak przeciwstawia się temu, dlatego zostaje uwięziona w dawnej świątyni, w której przed laty zginęły dzieci. Prija jest zaś sierotą i służącą, która została wybrana do pomocy w miejscu, w którym siostra cesarza została uwięziona. Kraj zaś przygotowuje się do odparcia buntowników.
„Jaśminowy tron” to powieść,...
2024-04-17
Marra jest najmłodszą z księżniczek niewielkiego, biednego królestwa. Dziewczyna dorasta w zakonie. Już jako dorosła odkrywa, że jej starsza siostra jest ofiarą – jej mąż, książę i następca tronu, nie traktuje jej dobrze. Nie mając wyboru i chcąc ratować bliską osobę wyrusza w podróż.
„Pokrzywa i kość” T. Kingfisher zdobyła nominację do wielu fantastycznych nagród, a jednej, dla wielu tej najważniejszej, została finalistką. Po powieści, która zdobyła Hugo można się spodziewać wiele i nic jednocześnie – w końcu to nagroda fandomu, wręczana przez fanów, którzy głosują w trakcie Worldconu i choć po nich można się spodziewać pewnej świadomości fantastyki to jednak popularne tytuły po prostu mają tu większą szansę na wygraną.
Zwykle jednak z lektury książek, które zdobyły Hugo byłam zadowolona, dlatego liczyłam, że i tu będę. Ostatecznie zaś… w sumie jestem, ale trochę mniej, niż myślałam.
Sam początek tej powieści dał mi nadzieję na to, że ta książka będzie naprawdę CZYMŚ. Był dziwny, mistyczny, ale jednocześnie dość żartobliwy. Od razu widać, że autorka ma dużą świadomość językową i że chce się właśnie swoim stylem, swoim językiem trochę bawić. Gdyby Kingfisher zrobiła z tego opowiadanie, albo utrzymała powieść właśnie w tym klimacie w całości byłabym naprawdę zadowolona.
Jednak po intrygującym wstępie „Pokrzywa i kość” zmienia się w dość zwyczajną powieść drogi. Oczywiście dalej sprawnie napisaną, z przyjemnym, baśniowym, nieco mrocznym klimatem, ale mam poczucie, że ostatnio czytałam trochę podobnych powieści, na zbliżonym poziomie, które jednak ostatecznie po prostu spodobały mi się bardziej.
Bo choć tutaj jest naprawdę dużo ciekawych żartów językowych i gier słownych (tu w ogóle brawa dla samej tłumaczki, Dominiki Schimscheiner) to chyba zabrakło mi tu troszeczkę bohatera. To naprawdę niedługa, jednotomowa powieść, w której jak najbardziej pojawia się typowy dla fantasy motyw zbierania drużyny, ale jednak autorka stoi jakby trochę z boku. Nie wchodzi szczególnie głęboko w charaktery bohaterów, nie próbuje tworzyć mocniejszej psychoanalizy, raczej grając samym językiem. Świat przedstawiony zaś też nie jest na tyle charakterystyczny, żebym zapamiętała go na dłużej.
Początkowo liczyłam, że autorka skupi się na motywie przemocy wobec kobiet. I owszem, to jest rzecz, która motywuje Marrę do działania, ale jeśli ktoś spodziewa się (lub boi) po tej powieści jakkolwiek głębszego wejścia w temat to w tej historii tego nie ma. Oczywiście problem wspomniany jest, ale nie znalazłam tu ani jakiś szczególnie błyskotliwych przemyśleń, jakiejś ciekawej ścieżki bohatera z tym związanym, czy czymkolwiek innym podobnym. Nie, tu po prostu mamy negatywnego bohatera, którego trzeba pokonać, tyle że w tym przypadku nie jest to chcący przejąć władzę nad światem straszny typ, tylko ktoś o bardziej „przyziemnej” negatywnej naturze. W związku z czym mimo tego wątku, w moim odczuciu „Pokrzywa i kość” dalej klasyfikuje się raczej jako dość lekkie, przygodowe fantasy.
Informacyjnie, w książce pojawia się bardzo, bardzo drobny wątek romantyczny. Nie jest zbyt rozbudowany, dodaje jedynie drobny smaczek do całości. Książka przez polskiego wydawcę była targetowana jako New Adult, ale w moim odczuciu to po prostu dość neutralne wiekowo fantasy. Nie jest zbyt infantylne, ale też nie jest bardzo brutalne/obsceniczne, a główna bohaterka w trakcie trwania głównej linii fabularnej jest po prostu dorosłą kobietą.
Nie nudziła mnie ta powieść, chwilami nawet mnie bawiła, ale raczej nie zostanie ze mną na dłużej. Nie jest jednak długa, jest też jednotomowa i czyta się ją stosunkowo lekko, mimo baśniowego klimatu. Jeśli więc to brzmi jak coś dla Ciebie to być może warto po „Pokrzywę i kość” sięgnąć. Ja jednak ostatnio chyba po prostu czytałam zbyt dużo podobnych książek na zbliżonym poziomie, aby zachwycać się właśnie tą.
Marra jest najmłodszą z księżniczek niewielkiego, biednego królestwa. Dziewczyna dorasta w zakonie. Już jako dorosła odkrywa, że jej starsza siostra jest ofiarą – jej mąż, książę i następca tronu, nie traktuje jej dobrze. Nie mając wyboru i chcąc ratować bliską osobę wyrusza w podróż.
„Pokrzywa i kość” T. Kingfisher zdobyła nominację do wielu fantastycznych nagród, a...
2024-04-15
Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.
Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym, lekkim, ale całkiem zjadliwym fantasy. Mam poczucie, że niewiele się tu w gruncie rzeczy w stosunku do tomu pierwszego zmienia, być może poza faktem, że ta część jest, jak to w przypadku trylogii bywa, dość przejściowym tomem, będącym przygotowaniem i podbudową do większego finału.
Książkę można podzielić właściwie na dwie części. Pierwsza część rozgrywa się głównie na morzu i przyznam, że ten fragment podobał mi się bardziej. Lekka przygoda, drobna tajemnica związana ze statkiem, którym porusza się Alina i Zmrocz, połączona z całkiem sprawnie napisanymi relacjami między bohaterami była dla mnie dość satysfakcjonująca. Bardugo, nawet na wczesnym etapie swojej pisarskiej kariery, naprawdę potrafiła dość sprawnie budować historię.
Druga część to już przede wszystkim intrygi wokół polityczne, kiedy to Alina musi podjąć próbę przejęcia i utrzymania władzy. I ta część niestety moim zdaniem wypada trochę gorzej. Nie czułam w trakcie lektury odpowiedniego upływu czasu, czasem miałam wrażenie, że rozwój bohaterki jest wymuszony przez fabułę, ale nie jest zbyt naturalny. Rozumiem, z czego wynika, wiem, co Bardugo chciała tu pokazać, ale po prostu zabrakło jej tu chyba umiejętności wykreowania tak mocnej zmiany. Sama warstwa polityczna też nie jest szczególnie ciekawa i rozbudowana, przynajmniej nie w moich oczach. Jednak pisanie samej przygody wychodziło w tej książce autorce lepiej.
Właściwie trudno mi tu dodać cokolwiek więcej. Jeśli komuś podobał się tom pierwszy to wydaje mi się, że po drugi po prostu również można sięgnąć. Ten cykl nie jest moim zdaniem żadnym „must read”, ale jeśli ktoś szuka rozrywkowej i w miarę krótkiej trylogii fantasy z lekkim stylem to i „Cień i kość”, i „Oblężenie i nawałnica” są po prostu OK.
Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.
Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym,...
2024-02-18
Max jest prostym chłopakiem z półświatka. Gdy zdradza swojego szefa, musi natychmiast uciekać z miasta. Gdy więc pojawia się szansa, aby stać się dziedzicem dworku znajdującego się z dala od wszystkiego, natychmiast się godzi. Posiadłość skrywa jednak tajemnicę: na jej terenach znajduje się cmentarz osobliwości, nad którym musi zacząć sprawować pieczę.
Sięgając po „Cmentarz osobliwości” Pauliny Hendel miałam bardzo mieszane przeczucia. Z jednej strony słyszałam o tej powieści sporo pozytywnych opinii, także od osób, których ocenie ufam, z drugiej zaś moje poprzednie spotkanie z twórczością Hendel nie było najlepsze i od dłuższego czasu skutecznie jej unikałam.
Gdy otworzyłam książkę, przez pierwsze ok. 100 stron wydawało mi się, że źle zrobiłam i że z Hendel się po prostu nie polubię. To historia, która zaczyna się bardzo sztampową ucieczką z półświatka typowego oszusta, któremu coś nie wyszło. Znam już takich historii trochę i nie wzbudzają mojego szczególnego zainteresowania, a ponadto coś nie pasowało mi w stylu, w jakim historia była napisana.
Trudno mi nawet określić dokładnie, co to takiego. „Cmentarz osobliwości” jest napisany w pierwszej osobie, raczej dość prostym i mało stylizowanym językiem. Takim, który czyta się i rozumie bez problemu, ale jest w nim jakaś charakterystyczna maniera (której naprawdę nie umiem zidentyfikować, choć próbowałam), która po prostu mi nie pasowała. I to odczucie akurat zostało mi do końca powieści, choć z czasem przestało być dla mnie aż tak istotne.
A przestało, bo historia sama w sobie po prostu zaczęła stopniowo mnie wciągać. Ta historia to dla mnie przykład dość „neutralnego wiekowo” fantasy (czyli że takiego, po które sięgnie i 15-latek, i 60-latek, i nikt nie powinien poczuć, że historia jest zbyt brutalna, czy zbyt infantylna), które przy okazji jest przyjemną, dobrze rozpisaną rozrywką. Dostajemy tutaj prosty, ale w miarę ciekawy koncept na fantastyczny świat, w którym system magiczny skupiony jest na kontaktach z duszami zmarłych. Sama fabuła kojarzy mi się zaś klimatem z „Nocą w muzeum”, z tą różnicą, że akcja tutaj rozgrywa się w sporej mierze na cmentarzu. Max też jest dość wiarygodnym bohaterem, podobnie jak bohaterowie poboczni. Nie są to może najbardziej wyraziste postacie, na jakie wpadłam, ale na pewno działają dobrze w ramach tej historii.
Hendel też dość dobrze radzi sobie tutaj i z tempem historii, i z jej stopniowym nawarstwieniem się. Wszystko, co znajduje się na kartach książki prędzej czy później dostaje pay-off i jest po prostu sprawnie poprowadzone.
Mój jedyny problem z fabułą polega na tym, że brakowało mi tutaj elementu zaskoczenia. Co prawda nie jest to kryminał, ale jednak w „Cmentarzu osobliwości” pojawia się element rozwiązywania zagadki, docierania do prawdy i w tych aspektach ta historia nie zaskoczyła mnie ani na chwilę. Byłam w stanie przewidzieć wszystkie plot twisty i na tym poziomie czuje się nieco zawiedziona. Niemniej, rozumiem też, że celem tej książki nie było jakieś szczególne zaskoczenie czytelnika.
Choć „Cmentarz osobliwości” Pauliny Hendel nie jest w moim odczuciu czymś zupełnie przełomowym to przyznaję, że na tle innej rozrywkowej fantastyki wyróżnia się raczej pozytywnie. Jeśli więc tego typu klimat brzmi jak coś, co Wam odpowiada – myślę, że warto dać mu szansę.
Max jest prostym chłopakiem z półświatka. Gdy zdradza swojego szefa, musi natychmiast uciekać z miasta. Gdy więc pojawia się szansa, aby stać się dziedzicem dworku znajdującego się z dala od wszystkiego, natychmiast się godzi. Posiadłość skrywa jednak tajemnicę: na jej terenach znajduje się cmentarz osobliwości, nad którym musi zacząć sprawować pieczę.
Sięgając po...
2024-04-01
Ava została wygnana ze świata elfów i żyje w świecie ludzi, próbując ułożyć sobie normalne, szczęśliwe życie. Gdy Andrew, z którym miała brać ślub, ją zdradza, wyrusza do baru z przyjaciółką. Tam, pijana, obraża króla elfów, który niedługo później proponuje jej układ. Jeśli wygra konkurs na królową jego krainy będzie mogła po niedługim czasie odejść z pieniędzmi.
Na Merlina, dawno nie trafiłam już na tak głupiutką książkę, w której tak mało rzeczy trzymałoby się kupy.
„Szron” C. N. Crawford przeczytałam trochę z przypadku. Ta książka po prostu trafiła na mój czytnik, a skoro już tam była, nie należała do długich, to postanowiłam się z nią zapoznać. I już po pierwszych zdaniach wiedziałam, z czym mam do czynienia. To po prostu naprawdę kiepsko napisane romantasy, w którym niewiele rzeczy się trzyma kupy i wyraźnie widać, że autorka nie potrafi wcale kreować ani dobrego świata, ani dobrych bohaterów. Przy tym jednak jest tak lekka i ma tak niewiele sensu, że trudno mi ją rozpatrywać w kategorii jakiejkolwiek szkodliwości. Ot, jeśli ktoś chce wyłączyć zupełnie mózg i po prostu coś czytać to może to będzie dobry wybór.
Teoretycznie w książce mamy dwa światy: ten zwykły, ludzki oraz elficki, zaczarowany, który do stosunkowo niedawna był odseparowany. Tak się jednak składa, że obecnie nie ma się on najlepiej. Kraina pozbawiona królowej umiera, a Torinowi, królowi elfów, brakuje pieniędzy, aby wyżywić swoich ludzi. Dlatego organizuje tradycyjny turniej, aby wyłonić nową królową i pozwala ludzkim reporterom przyglądać się temu, jak wybiera nową królową, licząc w ten sposób na zarobek.
Torin skrywa jednak pewną tajemnice i absolutnie nie chce się zakochać, dlatego butna Ava wydaje mu się idealnym wyborem na żonę, która tak naprawdę żoną ma nie być. Ma tylko usiąść na tronie, odnosić magię krainy (bo to jest rola królowej elfów) i odejść. Ta bohaterka to zaś jeden wielki chaos, pisany tak, aby akurat pasował do fabuły. Ava to niby zwykła dziewczyna, która marzy tylko o barze koktajlowym, ale z jakichś powodów uczyła się szermierki. Niby jest już dorosła (ma 26 lat), ale jednak pod względem skłonności do zauroczeń zachowuje się jak nakręcona nastolatka.
Styl „Szronu” jest bardzo, bardzo łatwy w przyswajaniu, ale przy tym dość toporny. Autorka przedstawia ekspozycje w topornych dialogach, bohaterowie często rozmawiają dość sztucznie, język nie buduje w ogóle jakiegokolwiek klimatu. Wszystko w nim krzyczy, że ta powieść jest tania, głupkowata i właściwie nie ma na celu wnieść do życia człowieka nic, poza taką zupełnie najprostszą rozrywkę.
Bałam się po prawdzie, że ta książka dość szybko zmieni się po prostu w erotyk, ale akurat tego mojego lęku autorka nie zrealizowała. Nie ma w „Szronie” ani jednej pełnej sceny erotycznej. Są bardziej pikantne momenty, ale za każdym razem są przerywane, albo po prostu nic z nich nie wynika. Przynajmniej tyle, bo nie wiem, czy z takim stylem pisania Crawford byłaby w stanie to udźwignąć bez wzbudzania u mnie zniesmaczenia.
Przeszło mi przez myśl, że przeczytałabym chętnie coś podobnego, opartego na nawet i na podobnym pomyśle, ale napisanego sprawnie. Samoświadomego, z mądrym żartem, ciekawszymi postaciami, pomiędzy którymi jest dobra chemia. Niestety, „Szron” zdecydowanie taki nie jest.
To książka, w której świat się nie trzyma kupy, pomysł na turniej jest co najmniej głupi, a bohaterzy są dość drażniącymi postaciami. Rozumiem, jeśli kogoś taka prościutka literatura bawi, albo pozwala odpocząć po pracy, ale ja zdecydowanie zadowolona z lektury nie jestem. Warto nadmienić, że tak naprawdę historia urywa się w trakcie. To pierwszy tom z cyklu „Szron i Ambrozja”, który w gruncie rzeczy niczego nie domyka.
Ava została wygnana ze świata elfów i żyje w świecie ludzi, próbując ułożyć sobie normalne, szczęśliwe życie. Gdy Andrew, z którym miała brać ślub, ją zdradza, wyrusza do baru z przyjaciółką. Tam, pijana, obraża króla elfów, który niedługo później proponuje jej układ. Jeśli wygra konkurs na królową jego krainy będzie mogła po niedługim czasie odejść z pieniędzmi.
Na...
2024-03-29
Adelle i Connie mają po szesnaście lat. Przyjaźnią się od lat i obydwie uwielbiają tę samą powieść. „Moira” to romans, który szczególnie rozbudził wyobraźnie Adelle. Gdy dziewczyna znajduje sposób, postanawia przenieść się wraz z przyjaciółką do świata ulubionej powieści. Tam jednak nic nie jest takie, jak się wydaje.
„Księga żywych sekretów” Madeleine Roux trafiła do mnie właściwie przypadkiem: kupiłam ją po prostu na promocji, nie zwracając za bardzo uwagi na to, czym ta powieść jest. Już po lekturze zaś sprawdziłam opinie innych czytelników, których spora część uważa, że ta historia ma w sobie sporo niewykorzystanego potencjału. Ja nie do końca się z tym zgadzam. Dla mnie „Księga żywych sekretów” to po prostu dość zwyczajna powieść młodzieżowa, która może nie pochłonęła mnie jakoś szczególnie, ale po prostu spełnia swoją rolę.
Gdybym przeczytała tę książkę, mając z 12-14 lat jest szansa, że naprawdę by mi się spodobała. Bo w moim odczuciu to po prostu jest powieść dla nieco młodszej młodzieży. Obecnie często i to takich osób trafiają powieści romantasy, które próbują „udawać” dorosłe fantasy, stąd być może te opinie. Mam poczucie, że wielu dzisiejszych czytelników przywykło do nieco innego typu powieści. „Księga żywych sekretów” to zaś powieść młodzieżowa w nieco „starszym” stylu. Nie podejmuje nawet próby budowania takiego w pełni rzeczywistego świata fantasy, tkwiąc gdzieś pomiędzy bajką a zwykłym fantasy. Wymaga więc, zwłaszcza na początku, pewnego zawieszenia niewiary.
Jest to też raczej powieść przygodowa, skupiająca się na przyjaźni głównych bohaterek, traktując je na równi, ale też nie wnikająca jakoś głęboko w bohatera. Tu się dzieje i ma się dziać. Osobiście nie potrafiłam w pełni w tę powieść wsiąknąć, nieszczególnie interesowała mnie fabuła, czegoś mi tu jednak brakowało, jednak ponownie, może to wynikać z tego, że po prostu nie jestem docelowym targetem tej książki i uważam, że obiektywnie rzecz biorąc, to po prostu jest poprawnie napisana powieść dla młodzieży.
Styl pojawiający się w tej powieści jest poprawny, choć nie zaskakuje szczególnie. Nie bazuje raczej na długich opisach, jak już mówiłam, skupia się dość mocno na samej przygodzie. To książka, którą czyta się bardzo szybko, ale brakuje jej jednak chociaż odrobiny więcej klimatu, czy jakiegoś takiego zostania z bohaterem, poczucia zagrożenia, czy jakichkolwiek konkretnych emocji. Ale ponownie, wydaje mi się, że część z tych cech dla młodego czytelnika może być zaletą.
Sam pomysł na tę historię nie jest wcale zły. Choć motyw „wchodzenia” do książki niczym nowym nie jest, Roux ujęła go na swój sposób, który moim zdaniem w tej historii po prostu działa w wystarczającym stopniu.
„Księga żywych sekretów” to nie jest moja książka, moja literatura, a przynajmniej już nią nie jest (kiedyś może i by nią była). Jednak jeśli szukacie jakiejś książki o przyjaźni z odrobiną dreszczyku dla młodej osoby, może takiej, która dopiero zaczyna przygodę z fantastyką i miewa problem z immersją w zupełnie odrębne światy to będzie dobry wybór. Zwłaszcza, że to niezbyt długa i jednotomowa powieść.
Adelle i Connie mają po szesnaście lat. Przyjaźnią się od lat i obydwie uwielbiają tę samą powieść. „Moira” to romans, który szczególnie rozbudził wyobraźnie Adelle. Gdy dziewczyna znajduje sposób, postanawia przenieść się wraz z przyjaciółką do świata ulubionej powieści. Tam jednak nic nie jest takie, jak się wydaje.
„Księga żywych sekretów” Madeleine Roux trafiła do mnie...
2024-03-28
Effy zawsze marzyła o tym, aby studiować literaturę. Niestety, to dla kobiet nie jest dozwolone. Trafiła więc na pierwszy rok architektury, będąc jedyną kobietą na tak prestiżowym kierunku. Pewnego dnia rodzina Myrddina, jej ukochanego, lecz zmarłego już pisarza, ogłasza konkurs na stworzenie projektu domu. Effy zgłasza się i wygrywa, wkrótce wybierając się do posiadłości narodowego wieszcza.
„Studium zatracenia” Avy Reid to przykład powieści, której autorka nawet miała jakiś pomysł na fabułę, ale w moim odczuciu zdecydowanie zabrakło jej umiejętności, aby ją dobrze poprowadzić. W trakcie lektury miałam nieodparte wrażenie, że czytam, niezbyt dobry, debiut, co było wrażeniem nieco mylnym – to nie jest wcale pierwsza powieść, jaka ukazała się spod pióra tej autorki.
Już od samego początku w tej książce wiele rzeczy się „nie klei”. Choćby to, że w świecie przedstawionym kobiety są uznawane za zbyt głupie, aby studiować literaturę, ale już mają dość rozumu, aby mogły dostać się na architekturę, gdzie przecież od umiejętności obliczeniowych (a więc częściowo inteligencji, przeciwieństwa głupoty) zależy, czy budynek się przypadkiem nie zawali, potencjalnie krzywdząc osoby znajdujące się wewnątrz.
W trakcie lektury miałam często wrażenie, że autorka bardzo chce pisać i komentować istotne tematy, związane czy to z feminizmem, równouprawnieniem, alkoholizmem czy molestowaniem, ale ponieważ chyba brakuje jej umiejętności, by te tematy dobrze zgłębić, „Studium zatracenia” sprawia wrażenie, jakby pojawiały się one tam na siłę i dla zasady. Sama Effy, główna bohaterka, jest tak naprawdę postacią stworzoną przez różnorodne traumy, ale przez powierzchowny sposób ich przedstawienia, ja nie jestem w stanie tego „kupić”. Tak samo, jak nie umiem „kupić” faktu, że wielka fanka literatury ot tak, bez problemu, dostała się na architekturę, mimo że narracja nie wspomina o tym, aby wcześniej np. lubiła rysować.
Wydaje mi się też, że styl książki Reid pozostawia wiele do życzenia. Często jest egzaltowany, brzmi wręcz dziwnie, słowa zdają się nie być na swoim miejscu. To wygląda trochę tak, jakby autorka (znów) nieumiejętnie próbowała stworzyć gęsty klimat, osiągając jednak efekt przeciwny do zamierzonego. Te niezręczności są moim zdaniem szczególnie mocno widoczne w przypadku wątku romantycznego. Reid chyba chciała, aby wypadł subtelnie i był oparty na drobnych gestach oraz spojrzeniach, tyle tylko, że w jej wykonaniu to po prostu nie działa. Od pierwszej wzmianki na temat głównego męskiego bohatera tej powieści wiedziałam, jak się ten wątek skończy.
Sam pomysł oparty na odkrywaniu tajemnicy wokół pisarza oraz legend istniejących w świecie przedstawionym jest w porządku i moim zdaniem mógłby zadziałać, gdyby rozpisał go ktoś choć trochę bardziej kompetentny. Sama w tę historię nie umiem jednak uwierzyć, przynajmniej nie w tym wydaniu. Miałam też poczucie, że autorka nieco za mocno śpieszyła się z samym początkiem. Zamiast ustanowić, kim Myrddin jest w tym świecie, dlaczego jego twórczość jest tak istotna, opowiedzieć trochę więcej, autorka pędzi do przodu, nie zatrzymując się wystarczająco długo na postaci pisarza.
„Studium zatracenia” nie jest szczególnie dobrym fantasy. Nie wiem więc, czy jest sens po tę powieść sięgać. Jeśli kogoś kuszą te motywy, jeśli chce się przekonać na własnej skórze – to oczywiście można. Ale jeśli nie, wydaje mi się, że są dużo ciekawsze tytuły.
Effy zawsze marzyła o tym, aby studiować literaturę. Niestety, to dla kobiet nie jest dozwolone. Trafiła więc na pierwszy rok architektury, będąc jedyną kobietą na tak prestiżowym kierunku. Pewnego dnia rodzina Myrddina, jej ukochanego, lecz zmarłego już pisarza, ogłasza konkurs na stworzenie projektu domu. Effy zgłasza się i wygrywa, wkrótce wybierając się do posiadłości...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-22
Nad Królikarnią zawisło widmo nieszczęścia. Gdy jej przywódca nie chce znaleźć nowego miejsca dla całej rodziny, grupa zbuntowanych królików wyrusza samodzielnie w drogę. Stworzenie nowego domu nie jest jednak proste, zwłaszcza gdy w stadzie brakuje samic.
„Wodnikowe wzgórze” Richarda Adamsa to klasyka animal fantasy, powstała w latach 70. XX-wieku. Jednocześnie to literatura dziecięca, kierowana mniej więcej do tego samego targetu, co „Dzieci z Bullerbyn”. Sięgając, wiedziałam mniej więcej czego się spodziewać pod względem świata przedstawionego, choć nigdy nie wczytywałam się w opisy tej historii związane z fabułą. Po lekturze mogę stwierdzić, że to zdecydowanie książka warta uwagi, z ciekawym światem, wciąż ciekawa i przy tym dość lekka, choć osobiście nie miałam w trakcie lektury zbyt dobrej immersji.
To dość „bajkowe” fantasy, w którym zwierzęta mają głos; zachowują się nieco jak w filmach animowanych ze zwierzęcymi bohaterami. Jednakże Richard Adams wplata w ich zachowania dużo elementów pochodzących z ich naturalnego behawioru, na tej bazie kreując zaskakująco rozbudowany świat. Króliki, które są tu głównymi bohaterami, mają swój język, swoje tradycje, swoje opowieści czy poezję. I to zdecydowanie moim zdaniem najciekawsza część „Wodnikowego wzgórza”. Wprawdzie nigdy nie zagłębiałam się w animal fantasy, ale jednak trochę fantastyki mam już za sobą i nie przypominam sobie podobnego konceptu na świat przedstawiony.
Pod względem fabularnym to historia przygodowa o grupie królików, która próbuje stworzyć swój nowy, lepszy dom. Jak na nieco starszą już historię dla dzieci przystało, jest czasem dość brutalna, momentami wręcz określiłabym ją angielskim słowem „creepy”, bo jakoś żaden polski odpowiednik nie pasuje mi tak dobrze. Nie jest to przy tym historia bardzo dziwna (co zdarza się w starszych powieściach dla tego targetu, np. „Niekończąca się opowieść”, filmowy „Labirynt” itd.). Akcja jest raczej dość klarowna, logiczna i trudno się w tym zgubić.
Jak już jednak wspomniałam, mój osobisty problem z tą historią polega na braku odpowiedniej dawki immersji. Mimo że po lekturze naprawdę mam do autora dużo szacunku i wierzę, że warto się z „Wodnikowym wzgórzem” zapoznać choćby po to, aby je znać, to dla mnie jednak króliczy bohaterowie byli zbyt króliczy, za mało ludzcy, za mało „moi”. Być może byłoby nieco inaczej, gdyby autor nieco bardziej skupiał się na jednej postaci, na jej wnętrzu czy przeżyciach. Postacie w powieści Adamsa są wyraziste, ale jednak jest ich dużo, autor nie skupia się zaś jakoś szczególnie na ich wnętrzach, czy relacjach, opowiadając bardziej o świecie przedstawionym i tym, co dzieje się wokół, a osobiście jestem czytenikiem preferującym wejście nieco bardziej w głowę bohatera. Nie jest to oczywiście błąd, postacie z „Wodnikowego wzógrza” są wystarczająco rozbudowane do tej historii – to jedynie moja preferencja, która w połączeniu z króliczością królików nie pozwala mi w pełni tej historii uwielbiać.
Takich książek nie ma na naszym rynku dużo. Jeśli chodzi o animal fantasy to do głowy przychodzi mi może „Ostatni jednorożec” (który jest jednak czymś zupełnie innym i z tylko jednym zwierzęcym bohaterem), „Folwark zwierzęcy” (który wcale nie jest miłą przygodą), czy „Wojownicy”, których po prostu nie czytałam. Dlatego nie mamy wcale wielu okazji, aby przenieść się do tego typu światów, których fantastyczny element skupia się na antropomorfizacji zwierząt. Dlatego zachęcam, aby dać tej powieści szanse. „Wodnikowe wzgórze” nawet jeśli nie będzie dla Was wyłącznie dobrą zabawą, na pewno da Wam jakiś ogląd na nieco mniej popularny odłam fantasy.
Nad Królikarnią zawisło widmo nieszczęścia. Gdy jej przywódca nie chce znaleźć nowego miejsca dla całej rodziny, grupa zbuntowanych królików wyrusza samodzielnie w drogę. Stworzenie nowego domu nie jest jednak proste, zwłaszcza gdy w stadzie brakuje samic.
„Wodnikowe wzgórze” Richarda Adamsa to klasyka animal fantasy, powstała w latach 70. XX-wieku. Jednocześnie to...
2024-03-17
Książę Sumienny został uwolniony. Bastard zaczyna pełnić na dworze kilka funkcji. Jest nie tylko służącym pana Złocistego, ale również szpiegiem Ciernia i nauczycielem Mocy następcy tronu. W Koziej Twierdzy nie brakuje intryg i niebezpieczeństw, związanych nie tylko z magią Rozumienia.
W przypadku trylogii drugie części często są tymi przejściowymi. W pierwszym tomie zamyka się akcja wprowadzająca czytelnika w świat, drugi zaś często jest podbudową do tomu trzeciego. „Złocisty błazen” Robin Hobb nie jest zaś książką, która od tego schematu ucieka, choć jednocześnie nie ukrywam, że w przypadku tej autorki jakoś szczególnie mi to nie przeszkadza.
Fakt, przyznaję, tom pierwszy, czyli „Misja błazna” miał w sobie więcej typowo przygotowanej akcji. Ta część skupia się na szkoleniu młodego pokolenia, na stopniowym przekazywaniu mu pałeczki, która niekoniecznie jest dla bohaterów łatwa. Pod wieloma względami była też bardziej emocjonalna. Ale jednocześnie nie uważam, aby ten drugi tom był w jakimkolwiek stopniu zbędny.
Jak zawsze powtarzam, Robin Hobb jest wybitna w tworzeniu bohaterów i relacji pomiędzy nimi. Jest w nich jakaś emocjonalna prawda; chociaż postacie z powieści fantasy są oczywiście fikcyjne to zachowują się po prostu po ludzku, popełniając błędy, podejmując złe lub dobre decyzje, wahając się i próbując naprawić to, co zrobiły źle (albo i nie). Ta książka, jak i wszystkie poprzednie z cyklu (przed tą trylogią jest jeszcze „Trylogia skrytobójcy”) na to jednak kładzie największy nacisk i kompletnie mi to nie przeszkadza. To unikatowa cecha prozy Hobb i nauczyłam się ją za to uwielbiać.
W „Złocistym błaźnie” nie brakuje intryg politycznych, które zostały dobrze nakreślone już wcześniej i w tej części są kontynuowane. Tyle że narracja Hobb po prostu snuje się powoli, swoim spokojnym, naturalnym tempem. Dlatego choć intrygi same w sobie są moim zdaniem naprawdę nieźle i całkiem wiarygodnie rozpisane to nie jest to książka, od której nie można się oderwać przez wzgląd na nie.
Z jednej strony może to sprawić, że mniej cierpliwy czytelnik się od tej historii odbije, z drugiej strony dla mnie osobiście ten świat staje się trochę bardziej wiarygodny. Wszystko dzieje się w tempie typowym dla tego uniwersum, ustanowionym już przez autorkę w poprzednich częściach. Być może jest to drobna wada, być może jednak lepiej byłoby, gdyby historia miała nieco więcej tempa, ale jakoś nie umiem mieć tu jakichkolwiek wyrzutów w stronę autorki. Bo to, co mi daje po prostu mi wystarcza: dostaje piękne relacje, często oparte na tych drobnych emocjach i spojrzeniach, których brakuje w pisanych „na kolanie” romansach fantasy, namacalne i prawdziwe, osadzone w ciekawym świecie, z własną polityką i magią, która w tym tomie jest rozwijana szczególnie mocno.
Biorąc pod uwagę, że „Złocisty błazen” to już kolejny tom z cyklu do sięgnięcia po niego albo nie muszę zachęcać, albo nie mam po co tego robić – wydaje mi się, że jeśli komuś wcześniejsze powieści o Bastardzie się nie podobały to nie ma takiej osoby zachęcać i to tej części. Ale osoby, które nie znają w ogóle tego uniwersum, a szukają dobrego, ale spokojniejszego fantasy opartego na relacjach między postaciami zdecydowanie powinny zapoznać się z „Trylogią skrytobójcy”, by sprawdzić, czy to jest ich bajka.
Książę Sumienny został uwolniony. Bastard zaczyna pełnić na dworze kilka funkcji. Jest nie tylko służącym pana Złocistego, ale również szpiegiem Ciernia i nauczycielem Mocy następcy tronu. W Koziej Twierdzy nie brakuje intryg i niebezpieczeństw, związanych nie tylko z magią Rozumienia.
W przypadku trylogii drugie części często są tymi przejściowymi. W pierwszym tomie...
2017-10-13
Muad’Dib już dziewięć lat temu wyruszył na pustynie, zostawiając imperium swoim nowonarodzonym dzieciom, bliźniętom, Leto i Gainmie. Rolę regentki na Diunie pełni jego siostra, Alia. Planeta nie jest już jednak taka, jak przed laty: jej nawadnianie trwa, co zmniejsza populacje czerwi. Poza tym rodowi Artydów grozi wiele niebezpieczeństw: ród Corrinów knuje spisek przeciwko nim, a przemytnicy próbują znaleźć sposób na zniszczenie monopolu Diuny na melanż.
„Kroniki Diuny” to przepiękna seria, zarówno pod względem sposobu wydania, jak i jej wnętrza. „Dzieci Diuny” zaś to pełnoprawna kontynuacja, która w niczym nie ustępuje poprzednim częściom.
Seria przypomina konstrukcja nieco „Pieśń lodu i ognia” Martina: pierwszy tom był bardzo baśniowy i w miarę prosty pod względem fabularnym. Kolejne skupiają się zdecydowanie bardziej na politycznych zagrywkach. Na całe szczęście, Herbert nie tworzy setek bohaterów i rodów, skupiając sie na kilku, najbardziej istotnych w uniwersum, siłach, które maja wpływ na nasze postacie.
Przy tym styl autora „Kronik Diuny” jest po prostu zdecydowanie piękniejszy: dość poetycki, mający w sobie coś z baśniowości, sprawia, ze tego się po prostu nie chce czytać „na szybko”.
Trzeci tom to trzecie pokolenie rodu Artydów, które obserwujemy. Główne role przejmują tu dzieci Paula Muad’Diba oraz jego siostra, Alia. Dziewięciolatki, tak jak ich ciotka, zostały „wzbudzone” jeszcze w łonie matki, przez co niosą w sobie wspomnienia wszystkich swoich przodków. Z tego powodu tak naprawdę nie są dziećmi: mają miliony lat i niosą w sobie olbrzymią mądrość, co naprawdę w nich widać. Są sprytne i inteligentne, grając z „dorosłymi” we własną grę.
Samo rozwinięcie tej tematyki jest naprawdę dobrym pomysłem: dzięki temu w tym tomie nie brakuje „mistyki”, której w poprzednich częściach było chyba jednak nieco mniej.
W „Dzieciach Diuny” dość ciekawy jest watek dotyczący zmian ekologicznych na planecie: Arrakis zielenieje. Deszcze, niegdyś na niej niewystępujące, zaczynają spadać z nieba, co z jednej strony ułatwia życie mieszkańcom, a z drugiej sprawia, że melanż wkrótce może zniknąć z powierzchni planety.
Oczywiście same gry polityczne także są niezwykle ciekawe i dobrze wykreowane, jednak z jasnych powodów nie chce o nich więcej wspominać.
Uwielbiam całe uniwersum wykreowane przez Franka Herberta, dlatego chyba nic dziwnego nie ma w tym, że i trzeci tom serii uważam za bardzo dobrą książkę. Po prostu polecam: tę serię po prostu dobrze jest poznać.
Muad’Dib już dziewięć lat temu wyruszył na pustynie, zostawiając imperium swoim nowonarodzonym dzieciom, bliźniętom, Leto i Gainmie. Rolę regentki na Diunie pełni jego siostra, Alia. Planeta nie jest już jednak taka, jak przed laty: jej nawadnianie trwa, co zmniejsza populacje czerwi. Poza tym rodowi Artydów grozi wiele niebezpieczeństw: ród Corrinów knuje spisek przeciwko...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-15
Już od lat Diuna jest centrum wszechświata. Fremeni już dawno wygrali swoją wojnę, sadzając na tronie Muad’Diba. Nie każdemu jest to jednak na rękę. Kilka ugrupowań knuje przeciwko imperatorowi.
Nie wiem co powiedzieć. Naprawdę, nie wiem: o tej serii już chyba wszystko zostało powiedziane. To w końcu klasyka i to nie byle jaka! Świat stworzony przez Herberta jest zupełnie unikatowy i jedyny w swoim rodzaju. Realistyczny i wielopłaszczyznowy, mimo, że autor próbuje to nieco ukryć za płaszczykiem baśniowej krainy, którą tworzy swoim niezwykłym językiem.
Kontynuacja „Diuny” to książka krótsza, ale to nie znaczy, że lżejsza. To jedna z tych historii, których nie da się „skipować”, pomijając te nudne fragmenty. Tu każde zdanie jest istotne, każde coś wnosi. Mniejsza ilość opisów, niż w tomie pierwszym sprawia, że tekst jest bardziej ściśnięty i wewnątrz po prostu się dzieje. Jednocześnie Herbert nie ma najłatwiejszego do przyswojenia stylu, przez co do każdej jego książki potrzeba pewnej dawki cierpliwości. To lektura niezwykle przyjemna, ale zmuszająca nas do myślenia nad tym, co czytamy, dlatego warto zasiadać do niej z czystym umysłem.
Drugi tom jest nieco bardziej skomplikowany pod względem fabularnym. W pierwszej części Herbert postawił na dość prostą historię i pokazanie nam świata; teraz wplątuje nas w świat politycznych intryg. W dalszym ciągu obserwujemy tego samego bohatera, co w tomie pierwszym, trzymamy się tego samego rodu, ale ponieważ Paul zasiada na tronie to właśnie pałacu i okolicy trzyma się autor. Mniej tu pustyni, czerwia i wielkich bitew, zaś więcej zakulisowej rozgrywki władzy.
„Mesjasz Diuny” porusza też temat jasnowidzenia, przewidywania przyszłości. Pokazuje nam, jak dokładnie wygląda ta umiejętność w uniwersum, co ją ogranicza i na co pozwala. Jednocześnie w moim odczuciu całe uniwersum tak czy siak jest dość tajemnicze i cały czas mam wrażenie, że niewiele o nim wiem.
Tak jak i w poprzedniej części, tak i w tej nie miałam wrażenia, że czytam „czyste” science-fiction. Diuna to kraina pełna mistycyzmu, nie nauki (co z resztą jest wewnątrz dobrze wyjaśnione). Wprawdzie mamy tu więcej opisów pewnych mechanizmów, „magii” i innych takich, przez co jak najbardziej, to jest science-fiction, ale po prostu osobiście tego nie odczuwam.
To, co w tej części jeszcze zwróciło moją uwagę to relacje Paula z Chani oraz jego siostrą, Alią. Mimo zdobycia władzy, główny bohater to dalej dobry człowiek, który troszczy się o swoich bliskich i opisy tego chwilami naprawdę chwytają za serce. Jego relacja z ukochaną jest wręcz urocza, podobnie jak ta, która łączy go z siostrą.
„Mesjasz Diuny” to bardzo dobra kontynuacja bardzo dobrej książki. Cóż mogę tu dodać? Herbert to mistrz pióra i z tym nie mam najmniejszego zamiaru się kłócić.
Katrina
http://drewniany-most.blogspot.com
Już od lat Diuna jest centrum wszechświata. Fremeni już dawno wygrali swoją wojnę, sadzając na tronie Muad’Diba. Nie każdemu jest to jednak na rękę. Kilka ugrupowań knuje przeciwko imperatorowi.
Nie wiem co powiedzieć. Naprawdę, nie wiem: o tej serii już chyba wszystko zostało powiedziane. To w końcu klasyka i to nie byle jaka! Świat stworzony przez Herberta jest zupełnie...
2017-11-13
Minęło wiele wieków. O Diunie już nikt nie pamięta: przez transformacje ekologiczną nosi teraz nazwę Rakis. Czerwie wyginęły, a planetą rządzi Bóg Imperator, strzegący zebranego przez lata melanżu. Młoda Artydka przeciwstawia się swojemu władcy i krewnemu, wykradając plany jego cytadeli. Niedługo potem na Diunę przybywa Hwi Nori, kobieta stworzona po to, by zdobyć serce Boga Imperatora.
Myślałam, że wiem już, o co chodzi w tym cyklu. Że rozumiem autora i że raczej nie zaskoczy mnie już formą swoich „Kronik Diuny”. A jednak... udało mu się to, choć jednocześnie uważam, że czwarty tom serii jest najsłabszym, jaki do tej pory poznałam.
Tom pierwszy był prostą historią z przepiękną ekspozycją ciekawego świata przedstawionego. Drugi i trzeci skupiał się na grze politycznej, bazując na tym, co zostało zbudowane. Czwarty zaś znów odstaje od całości, bo tym razem Herbert przedstawia nam przede wszystkim... rozważania na temat władzy.
Większa część „Boga Imperatora Diuny” to nie jest wcale historia jako taka. Tak naprawdę dzieje się tu niewiele, a to, co istotne dla fabuły, ma miejsce na początku i na jej końcu. Pozostała część to dyskusje Boga Imperatora z podwładnymi, skupiające się na moralności władcy. Herbert razem z bohaterami rozważa, kiedy tyran jest tyranem i na ile takowy może sobie pozwolić. Nie powiedziałabym jednak, że są to nadzwyczaj odkrywcze rzeczy, a w chwili, gdy taki stan rzeczy ma miejsce przez około trzysta stron powieści, naprawdę potrafi zmęczyć.
Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze dziwnie się czuje, gdy autor podaje niebotyczne, olbrzymie liczby, których nie potrafię objąć do końca umysłem, podając czas akcji. Gdy widzę, że powieść dzieje się w pięciotysięcznym którymś tam roku zwykle w głowie zapala mi się alarm. „Bóg Imperator Diuny” nie jest wyjątkiem. Autor przesuwa akcje o tysiąclecia i chociaż jest to dobrze uargumentowane to dalej ta zmiana nieco mnie kuła, zwłaszcza, że świat przez tyle lat nie zmienił się aż tak, jak można byłoby przypuszczać. Wprawdzie istnieje na to dobre wytłumaczenie (niezmienna od lat władza), ale ten przeskok i tak jest niewiarygodnie mały.
W czwartym tomie „Kronik Diuny” najczęściej obserwujemy Boga Imperatora: to on jest centrum i głównym tematem powieści, co z resztą możemy poznać po tytule. Umyślnie nie zdradzam jego imienia – ten, kto zna część poprzednią i tak wie, o kim mówię. W każdym razie to bohater ciekawy, biorąc pod uwagę długość jego życia i naprawdę zgrabne posługiwanie się słowem. Niestety, jednocześnie rzadko obserwujemy go w akcji i tak naprawdę nie mamy kiedy się o niego martwić, a co za tym idzie: nie mamy jak się do niego przywiązać. Poza nim mamy cztery w miarę istotne fabularnie postacie, z czego jedną znamy z poprzedniego tomu. Z trójki nowych najbardziej wyróżnia się chyba Siona, młoda Atrydka i buntowniczka, która po prostu ma w sobie ikrę. Hwi Nori, kobieta przysłana, by uwiodła Boga Imperatora, jest zaś po prostu zbyt idealną bohaterką, by można było w nią w pełni uwierzyć.
Chociaż styl Herberta dalej jest piękny, to przez nadmiar dialogów jego barwne opisy po prostu w czwartym tomie giną niemal zupełnie. Jednocześnie bardzo mała ilość wydarzeń sprawia, że to naprawdę nie jest książka dla każdego. Dla mnie jest istotna, ponieważ bardzo cenię sobie cykl jako całość, ale gdyby nie moje przywiązanie do uniwersum i rozwinięcie go w jakimś stopniu, prawdopodobnie prędko bym ją odłożyła.
Co jednak się stanie, jeśli wyłączymy rozważania na temat władzy? Przede wszystkim prostą historię o buncie i różnicy między pokoleniami. Dobrą i mającą wpływ na historię uniwersum, ale nie zachwycającą. Nieco nad tym ubolewam, bo kilkanaście pierwszych stron dało mi nadzieję, na prostą, ale nostalgiczną historię o młodej postaci, która musi pokonać „złego władcę”, aby wyzwolić swój lud. Niestety, ten wątek jest odsunięty na zbyt daleki plan, bym mogła w pełni się nim cieszyć.
„Bóg Imperator Diuny” to książka dla ludzi cierpliwych. Tych, którzy cenią sobie uniwersum Herberta samo w sobie i chcą wiedzieć, co wydarzyło się dalej. Inne osoby mogą się naprawdę od tej powieści porządnie odbić.
Minęło wiele wieków. O Diunie już nikt nie pamięta: przez transformacje ekologiczną nosi teraz nazwę Rakis. Czerwie wyginęły, a planetą rządzi Bóg Imperator, strzegący zebranego przez lata melanżu. Młoda Artydka przeciwstawia się swojemu władcy i krewnemu, wykradając plany jego cytadeli. Niedługo potem na Diunę przybywa Hwi Nori, kobieta stworzona po to, by zdobyć serce...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-04
Lucarno to młody arystokrata, który przed kilku laty przebył płomienny romans z obecnym imperatorem. Obecnie jego dawna miłość znów próbuje wrócić do jego życia, oferując młodzieńcowi możliwość zdobycia tytułu doży.
„Porcelanowy książę” to polski debiut Niki Hoffman, do którego mam zaskakująco dużo ciepłych emocji, chociaż on sam w sobie ma jednak sporo niedociągnięć i nie da się ukryć, że te sześćset stron jednak troszeczkę wymęczyłam, nie mając wcale aż tak dużej ochoty na lekturę.
Zacznijmy jednak od pozytywów. Choć zdecydowanie widzę tutaj braki warsztatowe (o których później) to mam wrażenie, że w języku używanym przez Hoffman jest sporo takiego miłego ciężaru. Widać, że autorka miała do opowiedzenia dość konkretną historię, że ma już pewną wprawę w pisaniu. Miałam faktycznie wrażenie, że jest to powieść, a nie amatorskie dzieło, które powinno trafić do szuflady, a nie na półkę księgarni, tak jak choćby „Opowieść wysłanniczki” Angeliki Botor czy „Jaszczurka” Uli Gudel.
Mam też wrażenie, że Hoffman lubi swój świat, lubi swoich bohaterów, jest dość mocno postaciocentryczna, a przy tym rozumie mniej więcej o co chodzi w fantastyce i popkulturze, dzięki czemu łapie ten „feeling”. Nie jest to jedna konkretna rzecz którą mogę wskazać, bardziej miałam takie odczucie w trakcie lektury, ale ja to odczucie bardzo lubię mieć, a nie zdarza się to znów aż tak często.
I tu stety niestety muszę przejść do wad tej historii. Bo wiecie, tak już trochę jest, że jeśli coś ma potencjał, ale nie realizuje go w pełni to te wady są widoczne kilkukrotnie bardziej, niż w przypadku czegoś, co jest po prostu w całości kiepskie.
Przede wszystkim w tej historii brakuje… opisów. Większa część tej powieści to dialogi toczące się wokół tematów politycznych fikcyjnego świata, który nie został dla mnie wystarczająco zbudowany, abym się tym faktycznie mogła emocjonalnie przejmować. W związku z tym szybko zaczęłam się tym wszystkim po prostu nudzić. Większość tych dialogów mogłaby zostać ucięta lub wycięta, w zamian za np. jakieś scenki rodzajowe budujące świat jako taki. I wydaje mi się, że wówczas ta historia byłaby dużo lepsza.
Ponadto mam poczucie, że celem autorki było przede wszystkim opowiedzenie o relacji Lucarna oraz imperatora, Cesara, a ta ilość politycznych dialogów miała na celu trochę zamydlenie oczu czytelnikowi, aby nie był to po prostu romans. Z tym, że chociaż to tej (nieistotnej) polityki jest tu więcej, to cały nacisk emocjonalny położony jest własnie na tę relację i przynajmniej mnie ta przykrywka zupełnie nie kupiła.
Sam pomysł na tę relację jest całkiem mądry i ma w sobie masę potencjału, który ponownie nie jest w pełni wykorzystany. Nie tylko brakuje mi tu opisów (naprawdę, w tej powieści jest ich BARDZO mało), ale też same dialogi czasem wypadają po prostu sztucznie, nienaturalnie. Postacie wyjaśniają sobie oczywistości, mówią do siebie formułki wyjęte z ust terapeuty i chociaż logika w tej relacji naprawdę jest to przez obecne tu braki ten wątek nie działa w pełni tak, jak powinien.
Jeśli chodzi o fantastyczny worldbuilding, „Porcelanowy książe” nie ma jakoś szczególnie dużo do zaoferowania. Mamy tu owszem, fantastyczny świat, o którym dowiadujemy się głównie z ekspozycji znajdującej się w dialogach okołopolitycznych (co wypada dość topornie), ale tak naprawdę więcej wiemy o granicach i władcach, niż o tym, jak się tam żyje, jak się tam funkcjonuje na co dzień, jak wyglądają pola, łąki, jakie są tam wierzenia i architektura. Jest niby trochę o magii, jednak w tym tomie ta praktycznie nie występuje. Trudno więc mówić tu mówić też o jakimś systemie magicznym.
Największą zmianą w stosunku do świata rzeczywistego jest dla mnie wprowadzenie homoseksualnych aranżowanych związków małżeńskich pomiędzy arystokracją, co jednak nie wypada najlepiej, bo nie zostało w wystarczający sposób uargumentowane. Co prawda książka próbuje to robić, tłumacząc, że opłacalnym jest połączenie dwóch wielkich rodów dla władzy i pieniędzy, ale skoro tak, to czemu nie zrobić tego politycznego ruchu tak, aby przy okazji uzyskać z tego potomka? Zaakceptowałabym, gdyby taka sytuacja była przedstawiona jako akceptowany społecznie precedens bądź gdyby pojawiło się jakieś inne wyjaśnienie tego faktu (np. magia pozwala parom homoseksualnym na posiadanie dzieci), ale w tej sytuacji miałam poczucie, że jest to sztuczne i nielogiczne.
Koniec końców, mam nadzieję, że Hoffman nad swoim warsztatem popracuje i wróci z czymś innym, nowym, lepszym – bo wierzę, że potrafi. A „Porcelanowego księcia” wolę potraktować jako ciekawostkę i zapowiedź czegoś lepszego w przyszłości.
Lucarno to młody arystokrata, który przed kilku laty przebył płomienny romans z obecnym imperatorem. Obecnie jego dawna miłość znów próbuje wrócić do jego życia, oferując młodzieńcowi możliwość zdobycia tytułu doży.
„Porcelanowy książę” to polski debiut Niki Hoffman, do którego mam zaskakująco dużo ciepłych emocji, chociaż on sam w sobie ma jednak sporo niedociągnięć i...
2024-02-24
Albo pracujesz przy wrakach, zbierając złom i masz szczęście, albo umierasz. Nailer jest nastolatkiem żyjącym w świecie zniszczonym przez ekologiczną katastrofę. Pewnego dnia sztorm wyrzuca na wybrzeże bogato wyposażony statek, w którym chłopak znajduje żywą dziewczynę. Nailer staje przed ważnym wyborem: pozbawić ją życia i zgarnąć całe bogactwo dla siebie lub postąpić w zgodzie z sumieniem, ocalając jej życie.
Paolo Bacigalupi to naprawdę utalentowany pisarz fantastyki, choć krążący raczej wokół jednego motywu. Wszystko, co od niego dotychczas przeczytałam, to historie poruszające tematykę zmian klimatycznych i tego, jak będą one wpływać na przyszłość ludzi. „Złomiarz” nie jest wyjątkiem. To powieść młodzieżowa osadzona w bardzo typowym dla tego autora świecie.
Jednocześnie jest to najprostsza i przez to chyba najsłabsza jego powieść spośród trzech (włącznie z tą), które przeczytałam. Nie oznacza to absolutnie, że jest zła. To naprawdę niedługa, a co za tym idzie niezbyt skomplikowana opowieść i chyba przez to wypada na tle pozostałych dość blado, chociaż jednocześnie warto zaznaczyć, że jest nieco bardziej rozrywkową historią.
Mam jednak wątpliwości co do tego, czy Bacigalupi potrafi pisać stricte dla młodzieży. Pod względem fabularnym to naprawdę dość schematyczna historia, typowa przy historiach dla tego targetu, ale mam wrażenie, że klimat może być tu trochę przytłaczający, ciężki. Choć nie pojawiają się tu aż takie okrucieństwa, po jakie autor potrafi sięgać w swoich innych tekstach, to jednak jest dość brutalnie, realistycznie. „Złomiarz” jest powieścią z raczej nieprzyjemnym światem. Muszę też dodać, że personalnie za takimi realiami w historiach dla młodzieży nie przepadam, przynajmniej nie zazwyczaj, także to też na pewno obniżyło nieco mój entuzjazm.
Brakowało mi tu też nieco w języku Bacigalupiego. To może nie jest pisarz, który słynie ze stylu, ale w swoich historiach dla dorosłych jakoś lepiej operował językiem, wszystko było bardziej barwne, bardziej wciągające. Ponownie, „Złomiarz” nie jest zły; jest po prostu słabszy, niż inne powieści, które od autora czytałam i to chyba na każdym poziomie, zarówno pod względem kreacji świata, jego skomplikowania, poruszanych tematów czy kreacji bohaterów. A że historia jest krótka to miałam też poczucie, że wszystko dzieje się naprawdę szybko, że nie mam czasu na oddech w trakcie. W przypadku powieści dla młodzieży jestem w stanie to uzasadnić, nie uważam tego za jakiś wielki błąd warsztatowy, ale przyznaję, że nieco mi to przeszkadzało.
Drugi tom już czeka na mnie na półce i na pewno się z nim zapoznam, bo mam do Bacigalupiego słabość. Jego „Wodny nóż”, „Nakręcana dziewczyna” i opowiadania pokazały mi wyraźnie, że potrafi kreować ciekawe i ważne historie. „Złomiarz” jednak jest dla mnie trochę ciekawostką, przerywnikiem między innymi książkami, a nie opowieścią, która pozostanie mi na dłużej w pamięci.
Albo pracujesz przy wrakach, zbierając złom i masz szczęście, albo umierasz. Nailer jest nastolatkiem żyjącym w świecie zniszczonym przez ekologiczną katastrofę. Pewnego dnia sztorm wyrzuca na wybrzeże bogato wyposażony statek, w którym chłopak znajduje żywą dziewczynę. Nailer staje przed ważnym wyborem: pozbawić ją życia i zgarnąć całe bogactwo dla siebie lub postąpić w...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-02
W świecie, w którym od 400 lat toczy się wojna na granicy, jeźdźcy smoków są ostatnią siłą, która może utrzymać bariery. Violet, córka generał, od dziecka marzyła o zostaniu skrybką, chcąc iść w ślady ojca. Matka jednak nie pozwala jej na to i dziewczyna, mimo choroby, trafia do akademii smoczych jeźdźców, w której najprawdopodobniej czeka ją szybka śmierć.
„Czwarte skrzydło”, powieść, którą napisała Rebecca Yarros, szturmem podbiła książkowe media, trafiając na półki bestsellerów, także w Polsce. I choć rozumiem powody, dla których może innych bawić, w moim odczuciu jest to fantazja erotyczna, „ukryta” pod płaszczykiem powieści fantasy o smokach, której autorce zabrakło warsztatu i wiedzy, aby była historią napisaną przynajmniej poprawnie.
Uwaga, w tekście mogą pojawiać się spoilery, za pomocą których będę próbować wyjaśnić, co mam dokładnie na myśli.
Zacznijmy od tej pierwszej kwestii. Wydawać by się mogło, że przy długiej na ponad pięćset stron książce dwie sceny erotyczne to w gruncie rzeczy wcale nie jest szczególnie dużo, więc jak tu mówić o fantazji erotycznej w jej kontekście? Wydaje mi się jednak, że jak najbardziej można, bo mam poczucie, że cała fabuła była kreowana właśnie z myślą o nich. Już od samego początku myśli i rozmowy protagonistki zmierzają właśnie w te rejony. Mimo że w teorii Violet powinna być zestresowana sytuacją i skupiona na przeżyciu, ona często jednak skupia się na pięknych, niezwykle silnych i twardych klatach, czy po prostu wprost mówi o tym, że chciałaby się z kimś przespać. Nie ma w samym tym fakcie absolutnie niczego złego, tylko nawet taka fabuła wymaga pewnych umiejętności, której Yarros po prostu w moim odczuciu po prostu zabrakło.
Mimo jednak tego, że jest to przede wszystkim historia pisana z myślą o lekkim romansie/erotyku, autorka wybrała sobie setting fantasy, próbując tworzyć swój własny świat. Skoro zaś właśnie na to postawiła, to przynajmniej ja mam zamiar wymagać od autora przynajmniej sensownych podstaw światotwórstwa. Tego niestety zdecydowanie tutaj brakuje. Świat jest ubogi, pełny głupot, często zupełnie nielogiczny. Te bzdury pojawiają się zaś na dosłownie każdym poziomie, od ogólnej konstrukcji armii, która nie ma sensu, przez smoki, które odmawiają noszenia siodeł po 400-latach współpracy z ludźmi (a wszyscy wciąż się dziwią, czemu tylu jeźdźców umiera), po trening pod postacią bicia się ZARAZ PO OBIEDZIE. Cały czas zadaję sobie pytanie, czy oni w tym uniwersum naprawdę aż tak bardzo lubią sprzątać wymiociny uczniów… Dodajmy do tego fakt, że ta bardzo przerażająco straszna akademia smoczych jeźdźców przypomina w gruncie rzeczy liceum i że w najlepszej jednostce edukacyjnej w kraju nikt nie jest w stanie nawet przypilnować pokoju pani generał, w którym znajdują się kluczowe dla wojny mapy.
Nie zapominajmy też o topornej ekspozycji. W tej historii protagonistka, aby się uspokoić, recytuje sobie w pamięci treści czytanych książek i zupełnym przypadkiem są to np. opisy mapy, albo opisy gatunków smoków. Brawo, to bardzo szprytne rozwiązanie.
Autorce też naprawdę kiepsko wychodzi rozpisywanie scenek rozwojowych, w których to Vi próbuje zdobyć jakąś wiedzę. O ile gdy akcja się toczy to się jeszcze jakoś czyta, tak te fragmenty są po prostu niezmiernie nudne.
Być może przymknęłabym na to wszystko oko, gdyby kreacja bohaterów oraz ich wzajemne relacje stały na wysokim poziomie. Ale niestety, jest im do tego zdecydowanie daleko. Protagoniści z „Czwartego skrzydła” to nie pełnokrwiste postacie, a marionetki, które nie przechodzą żadnej zauważalnej drogi na przestrzeni całego tomu. Przejdźmy więc przez nasze główne trio, czyli przez Violet, Daina oraz Xandera.
Violet teoretycznie na początku chce zostać skrybką i szczyci się szczególną inteligencją. W tej historii nie widać jednak ani jednego, ani drugiego, bo protagonistka już właściwie na samym początku po prostu godzi się ze swoim losem. Przez cały czas trwania historii zachowuje się zaś niemal dokładnie tak samo i choć w teorii tą przemianę przechodzi, w momencie, w którym powiedziała do swojego przyjaciela: hej, wiesz, zmieniłam się, ja pytałam siebie samą tylko: gdzie? Nie zauważyłam. Oczywiście w trakcie zdobywa nowe super moce i staje się coraz to potężniejsza, będąc doskonałym przykładem postaci typu Mary Sue, ale jej wnętrze w moim odczuciu pozostaje niezmienne.
Później mamy Daina. Bohatera, który z założenia jest przyjacielem Violet od czasów dzieciństwa i oczywiście, jest w niej zauroczony. Jest też postacią, która bardzo mocno trzyma się zasad. I jak najbardziej widzę, że konflikt pomiędzy: „zależy mi na Tobie, Violet”, a „ważne są dla mnie reguły” może być pociągający i dobrze zrobiony, ale ponownie TU TEGO NIE MA. Dain od początku chce tylko kontrolować protagonistkę, nie ma w nim cienia zrozumienia, pomiędzy tymi postaciami nie ma żadnej chemii, nie czuć ich wieloletniej przyjaźni. Autorka zrobiła z tej postaci potwora, nie realnego człowieka, który z troski o bliską mu osobę próbuje podjąć decyzje za nią.
No i na końcu mamy docelowego chłopaka Violet, czyli Xandera. Mężczyznę trochę starszego od niej (wszyscy mają na oko jakieś 20-26 lat), który z założenia jest wrogiem jej rodziny, kimś, komu bohaterka nie ufa. I o ile w narracji Violet wykłada nam to wielokrotnie, o tyle w jej zachowaniu, reakcji na jego słowa, w ich dialogach tego kompletnie nie widać. Autorka chciała wyraźnie stworzyć tu motyw od nienawiści do miłości, ale tej nienawiści tu nie ma. Oni od samego początku są w sobie zauroczeni i to ze wzajemnością.
Jeśli więc w romansie brakuje nie tylko świata przedstawionego, ale też dobrze napisanych relacji, także romantycznych… to cóż to jest za romans?
„Czwarte skrzydło” to powieść napisana bardzo lekkim stylem, która (nieudolnie wprawdzie) realizuje kuszące motywy. Bo kto nie chciałby latać na smokach? Kto nie chciałby mieć SWOJEGO SMOKA? Niemal każdy marzy też o bliskich relacjach z innymi, spora część osób pragnie bliskiej relacji romantycznej. Dlatego rozumiem, jeśli ta powieść się komuś podoba w takiej formie. Mnie jednak niezmiernie boli, że nawet wykorzystując te same schematy, ale pisząc w sposób bardziej kompetentny, skupiając się bardziej na kreacji świata i sensownym przedstawieniu bohaterów moglibyśmy dostać naprawdę przyjemną powieść fantasy. W tym przypadku zaś to co najwyżej przykład tego, jak takich książek absolutnie nie należy pisać.
W świecie, w którym od 400 lat toczy się wojna na granicy, jeźdźcy smoków są ostatnią siłą, która może utrzymać bariery. Violet, córka generał, od dziecka marzyła o zostaniu skrybką, chcąc iść w ślady ojca. Matka jednak nie pozwala jej na to i dziewczyna, mimo choroby, trafia do akademii smoczych jeźdźców, w której najprawdopodobniej czeka ją szybka śmierć.
„Czwarte...
2024-02-10
Każda syrena, w dniu swoich urodzin, zabiera człowiekowi serce. Lira, przyszła Królowa Mórz, kradnie je tylko książętom. Gdy łamie zasady, odbierając życie człowiekowi przed swoimi urodzinami, zostaje ukarana przez matkę. Pozbawiona szponów i ogona, musi zdobyć serce księcia i łowcy syren w jednym.
Zauważyłam że wśród romantasy można znaleźć pewną podgrupę książek, które wyróżniają się na tle innych dość ładnym, poetyckim, baśniowym stylem, ale niestety często poza tym nie mają czytelnikowi zbyt wiele do zaoferowania. Do takich książek zaliczam na przykład „Słowo i miecz” Amy Harmon oraz ostatnio przeczytaną przeze mnie „Pieśń syreny” napisaną przez Alexandrę Christo.
Ta historia zaczęła się naprawdę bardzo ładnie. Tak, że gdyby wyjąć z niej sam początek i dorobić do niego jakieś szybsze zakończenie to byłoby to całkiem klimatyczne opowiadanie, będące retellingiem klasycznej „Małej syrenki”. Wizja strasznych syren, potworów, które zabijają ludzi bez cienia wahania została tu zarysowana naprawdę całkiem intrygująco i w takiej krótkiej formie naprawdę mogłaby zadziałać. Problem polega na tym, że to nie opowiadanie, a powieść i niestety, po rozciągnięciu tego pomysłu po prostu całość przestaje działać.
Szybko okazuje się, że krwiożercze syreny wcale takie do końca nie są. Ich zachowanie nie jest zaś jakoś ciekawie podbudowane (np. faktycznie dobrze opisanymi traumami, głębokimi przekonaniami itd.), a wynika po prostu z woli tej bardzo złej morskiej wiedźmy, która w tym przypadku po prostu rządzi oceanami. Postacie przez to mi osobiście wydają się dość płaskie i nijakie, bo naprawdę brakuje im porządnej, psychologicznej podbudowy. I nie chodzi mi o to, że w takiej książce twórca musi od razu tworzyć głęboką psychoanalizę, a po prostu przydałoby się tutaj więcej smaczku. Mam poczucie, że Christo poszła na zupełną łatwiznę.
Książka realizuje popularny motyw od wrogów do kochanków i jest w tym dość konsekwentna. Faktycznie nie ma tutaj wyznawania sobie miłości po kilku stronach i bohaterowie przechodzą swoją drogę.
Z tym, że po dość ciekawym początku cała historia, włącznie z wątkiem romantycznym, zaczyna się po prostu niemiłosiernie ciągnąć, tracąc na tempie i paradoksalnie, jestem gotowa to zrzucić na styl pisania, który początkowo wydawał mi się bardzo ładny. Ta cała poetyckość i baśniowość z jednej strony zaczyna się z czasem trochę zacierać, z drugiej strony wciąż jest obecna w stopniu na tyle znacznym, by narracja i dialogi nie były odpowiednio dynamiczne. Przez to i przygoda, i romans (obydwa obecne w dość zrównoważonym stopniu) po prostu nie działają w odpowiedni sposób. Osobiście nie byłam zaangażowana emocjonalnie w tę historię i po prawdzie, szybko zaczęłam chcieć, by po prostu dobiegła końca.
Zakończenie też nie zaskakuje. Jest proste i właściwie dość oczywiste od samego początku. To nie zawsze jest problem, czasem nic więcej po prostu nie potrzeba, zwłaszcza jeśli historia jest w stanie przywiązać czytelnika do postaci, tyle że w tym przypadku nie wniosło nic pozytywnego do mojej opinii na temat „Pieśni syreny”.
To książka, której fabuła na papierze nie wygląda wcale źle. Autorka miała może nie bardzo oryginalny, ale za to klimatyczny pomysł na rozpoczęcie historii i wydaje mi się, że całość została rozpisana poprawnie, jeśli chodzi o to, co działo się w niej krok po kroku. Gdzieś jednak zgubił się tu klimat, rytm, czy ciekawa kreacja świata i bohaterów, dlatego ostatecznie w trakcie po prostu byłam znudzona. A chyba nie ma nic gorszego, jeśli chodzi o rozrywkowe powieści (którą ta przecież jest).
Każda syrena, w dniu swoich urodzin, zabiera człowiekowi serce. Lira, przyszła Królowa Mórz, kradnie je tylko książętom. Gdy łamie zasady, odbierając życie człowiekowi przed swoimi urodzinami, zostaje ukarana przez matkę. Pozbawiona szponów i ogona, musi zdobyć serce księcia i łowcy syren w jednym.
Zauważyłam że wśród romantasy można znaleźć pewną podgrupę książek, które...
Szare Siostry pomagają odprawiać zmarłych w zaświaty, aby ci nie zmienili się w duchy. Pewnego dnia zostają jednak zaatakowane przez opętanych żołnierzy. Młoda zakonnica, Artemizja, próbuje ratować siebie i inne siostry, przypadkiem uwalniając potężnego upiora, który zaczyna panoszyć się w jej umyśle.
„Wespertyna” Margaret Rogerson to powieść, która spełnia swoje zadanie jako rozrywkowe fantasy, choć jednocześnie gdyby dodać do niej odrobinę czegoś jeszcze to wcale bym nie narzekała – tak mogłabym podsumować w skrócie moje wrażenia po lekturze.
Zacznijmy od tego, że tę książkę po prostu czytało mi się całkiem przyjemnie. Fabuła płynęła, zdawała się mieć całkiem dobry rytm. Dawno też nie czytałam żadnej historii, w której pojawiłby się motyw demonicznych opętań w takiej formie, toteż była to miła odmiana. Tyle że kiedy już książka jest na pewnym poziomie to po prostu aż chciałoby się od niej czegoś ciut więcej.
Styl autorki jest lekki i przyjemny. Pojawia się tu odrobina stylizacji językowej, jednak moim zdaniem zabrakło mi tu pewnego pogłębienia. Autorka buduje dość mroczny świat, w którym duchy i magia z nimi związana są dość wszechobecne, a nie czułam tego jakoś szczególnie w klimacie powieści. Ponadto z immersji dość mocno wytrącała mnie demoniczna postać, która zdawała się odzywać w sposób bardziej współczesny, niż inni bohaterowie, co do wiekowego potwora nie bardzo chyba jednak pasuje.
Jeśli o samego upiora chodzi to ostatecznie wydaje mi się, że wolałabym, aby ta postać przynajmniej na początku robiła większe wrażenie. Rozumiem, że „Wespertyna” jest z założenia lekkim fantasy, ale autorka nawet nie pozwoli się czytelnikowi zastanowić nad tym, czy ta postać nie jest przypadkiem negatywnym bohaterem. A jednak przy tego typu świecie przedstawionym chciałabym poczuć przynajmniej to ukłucie niepewności.
Zresztą, miałam momentami wrażenie, że generalnie brakuje tutaj jakiegoś pogłębienia postaci, zwłaszcza drugoplanowych. Że to wszystko trochę za bardzo goni, że brakuje mi tu momentu, aby wsiąknąć w świat i poobserwować go chociaż trochę dłużej. Być może samo podkręcenie stylu rozwiązałoby tę sprawę, ale w tej chwili mogę tylko gdybać.
Podobało mi się za to, w jaki sposób autorka kreuje świat przedstawiony, powoli dorzucając kolejne zasady. Nie zasypuje czytelnika nadmierną ilością zasad na raz, a za to powoli odkrywa karty, pozwalając poznawać go bardziej. I to było całkiem przyjemne.
Warto tu dodać, że jest to powieść jednotomowa, o niezbyt dużą stawkę i niezbyt zwartej fabule. Oczywiście dzieje się tu całkiem dużo, ale to nie jest bardzo sprecyzowana historia. „Wespertyna” to po prostu podróż głównej bohaterki, która z pewnych względów jest cały czas w ruchu, a np. sama finałowa akcja to nie jest żaden wielki plot twist, który zapowiadany był od początku, a raczej splot przypadków, które okazały się przy okazji. Gdyby protagonistka przypadkiem obrała inny kierunek podróży to i finał byłby inny. Nie oceniam tego ani szczególnie pozytywnie, ani negatywnie, dla mnie to raczej po prostu cecha tej książki.
Ponadto, jeśli szukacie historii bez romansu to proszę bardzo, oto ona! W „Wespertynie” nie pojawia się żaden wątek tego typu, bo i też przecież nie musi. Wiem też, że ta historia jest określana jako młodzieżowa, choć dla mnie to po prostu neutralne wiekowo fantasy, być może marketingowo sygnowane jako YA. Dlaczego? Dlatego, że nie zauważyłam tu silnego wątku związanego z dorastaniem. Teoretycznie protagonistka ma 17 lat (wygooglałam), ale naprawdę nie czułam, by wiek bohaterki miał tu jakieś większe znaczenie. Równie dobrze mogłaby mieć 20, 30, albo nawet i 50 – to nie robiłoby większej różnicy tej fabule.
To powieść, którą przeczytałam naprawdę szybko i naprawdę w gruncie rzeczy miło spędziłam przy niej czas. Oczywiście, chciałabym, by było tu coś nieco więcej, ale to ja – maruda, która niejedną powieść fantasy miała już w swoich rękach. Dlatego wydaje mi się, że mniej wymagający albo mniej oczytany czytelnik, który po prostu poszukuje rozrywkowego fantasy może być z tej historii w pełni zadowolony.
Szare Siostry pomagają odprawiać zmarłych w zaświaty, aby ci nie zmienili się w duchy. Pewnego dnia zostają jednak zaatakowane przez opętanych żołnierzy. Młoda zakonnica, Artemizja, próbuje ratować siebie i inne siostry, przypadkiem uwalniając potężnego upiora, który zaczyna panoszyć się w jej umyśle.
więcej Pokaż mimo to„Wespertyna” Margaret Rogerson to powieść, która spełnia swoje zadanie...