Biblioteczka
2024-05-01
2024-03-24
Jagoda, specjalistka od klątw, w końcu musi spełnić daną Uczniowi Czarniksiężnika obietnicę. Przybywa do Angli na jego wezwanie, aby pomóc mu w sprawie związaną z jego dawnym mistrzem i zbrodniarzem, Jacobem Redem. Choć ten już od dawna nie żyje, prawdopodobnie stoi za kolejnymi morderstwami…
„Zaklęcie dla czarownika” to ostatni, czwarty tom z cyklu o Wilczej Jagodzie. Spodziewałam się po nim tego samego, co po poprzednich powieściach z cyklu: lekkiego urban fantasy, z całkiem sensowną główną bohaterką i może nie wybitnymi, ale poprawnie poprowadzonymi historiami kryminalnymi. Nie pomyliłam się w ocenie. Ten tom po prostu właśnie tym jest.
Tak naprawdę gdyby Magdalena Kubasiewicz chciała kontynuować (teraz lub w przyszłości) historię Jagody to nie ma ku temu żadnych przeszkód. To nie jest tom, który definitywnie wszystko zakańcza. Owszem, część wątków się tutaj domyka, ale w dalszym ciągu „Zaklęcie dla czarownika” to po prostu kolejne śledztwo, które od poprzednich różni się tylko lokacją. Autorka zabiera nas bowiem w małą przygodę do Anglii, dzięki czemu możemy poznać różnicę pomiędzy warszawską enklawą, a tymi z brytyjskiej wyspy. Nie jest to może jakoś szczególnie odkrywcze, ale zmiana otoczenia po trzech tomach cyklu była całkiem miłą odmianą.
Osobiście miałam poczucie, że ten tom podoba mi się bardziej niż poprzedni, a na pewno bardziej, niż pierwszy. Być może winny jest tutaj Caleb. Choć to bohater oparty na bardzo znanym schemacie (ten szary moralnie z problematyczną/smutną przeszłością) to mam wrażenie, że ze wszystkich bohaterów ma z Jagodą najlepszą chemię. Ponadto ekipa postaci, która pojawia się tutaj, a jest nieco inna niż w poprzednich częściach również wydała mi się po prostu ciekawsza, nawet jeśli te postacie nie są w większości jakoś szczególnie rozwijane.
Te różnice w jakości nie są jednak w moim odczuciu jakoś szczególnie duże i tak po prawdzie, mogę lubić ten tom bardziej, niż inne, wyłącznie z powodów preferencji osobistych. Bo poza tym niewiele się tu zmienia. Fabuła jest poprowadzona poprawnie, ale raczej dość przewidywalnie. Styl autorki też jest po prostu porządnie wypracowany, wystarczająco lekki. Nie wzbudza może we mnie szczególnych emocji, ale też nie odpycha od lektury. Być może czasem pojawia się tu zbyt wiele powtarzanej w kółko ekspozycji, ale nie stało się to do takiego stopnia, abym poczuła się szczególnie rozdrażniona.
Koniec końców, wydaje mi się, że cykl o Jagodzie Wilczek jest po prostu w miarę solidnym, rozrywkowym ubran fantasy. To nie jest historia, w której cokolwiek by mnie zaskoczyło, czy wprawiło w jakikolwiek zachwyt, nie zapadnie mi też raczej na długo w pamięć, nie mam w stosunku do tego świata i bohaterów wielkich emocji. Szanuję jednak, że autorka postanowiła zakończyć cykl, nim zrobił się z tego tasiemiec. Także wydaje mi się, że osoby, które poszukują w miarę prostej, ale w miarę sensownie napisanej rozrywki mogą po te książki spokojnie sięgnąć.
Jagoda, specjalistka od klątw, w końcu musi spełnić daną Uczniowi Czarniksiężnika obietnicę. Przybywa do Angli na jego wezwanie, aby pomóc mu w sprawie związaną z jego dawnym mistrzem i zbrodniarzem, Jacobem Redem. Choć ten już od dawna nie żyje, prawdopodobnie stoi za kolejnymi morderstwami…
„Zaklęcie dla czarownika” to ostatni, czwarty tom z cyklu o Wilczej Jagodzie....
2024-02-17
Pewien człowiek przypadkiem został świętym za życia. Aniołowie nie są w stanie wycofać wniosku, dlatego też WINA postanawia wykorzystać jego doświadczenie śledczego do własnych celów.
„Stróże” to już siedemnasty tytuł, pod którym podpisał się Jakub Ćwiek i z którym się zapoznałam. I tak naprawdę ja nie wiem, czemu to sobie zrobiłam – doskonale przecież wiem, że od dawna jego twórczość po prostu rozmija się z tym, czego od literatury chcę. Ale jednak dalej próbuje, bo przecież „Ciemność płonie” i „Grimm City” dały mi trochę radości, a jego książki jakoś same pojawiają się na mojej półce.
Tak naprawdę mam poczucie, że ja nie jestem w stanie stworzyć sensownej, bardzo merytorycznej opinii na temat tej książki, bo szybko zorientowałam się, że „Stróże” po prostu kompletnie mnie nie interesują. Ta powieść to taki dość męski akcyjniak, w którym pojawia się śledztwo, przekręty, pościgi, wybuchy, ale jakoś brakuje sensownego osadzenia fabuły, dających się lubić bohaterów, rozwiniętych relacji czy czegokolwiek, co mnie do literatury przyciąga. Ot, to taki detektywistyczny paradokument z polskiej telewizji, tylko w wersji książkowej i z elementami fantastycznymi.
Chciałabym móc powiedzieć, że zainteresowała mnie tutaj choć jedna rzecz, ale nie. Jestem na takim etapie, że podobnych światów w fantastyce znam całkiem sporo („Kłamca” zresztą zawsze bardzo mocno czerpał z „Amerykańskich bogów” Gaimana, których akurat nie lubię). Nie kręcą mnie tego typu historie, nie umiem się w nich zwykle odnaleźć. Lubię emocje w literaturze, ale raczej nieco bardziej pogłębione, skupione na postaciach, a nie na tym, że trzeba szybko szybko rozwiązać jakąś zagadkę i najlepiej komuś dać w mordę.
Mam poczucie, że jeśli ktoś lubi proste akcyjniaki, także w wersji realistycznej, a przy okazji bawią go nawiązania do popkultury to „Stróże” mogą być rozrywką dla niego. Wierzę, że ta książka swoich odbiorców znalazła i znajdzie. Tylko to po prostu nie jestem ja, dlatego cieszę się, że mam już to spotkanie za sobą. Grozę wzbudza we mnie tylko fakt, że jakimś cudem na półce stoi mi już tom drugi, a znając siebie, nie odpuszczę i kiedyś pewnie po niego sięgnę. I po co mi tyle Ćwieka, skoro aktualnie nawet nie lubię jego twórczości? Sama chciałabym znać odpowiedź na to pytanie.
Pewien człowiek przypadkiem został świętym za życia. Aniołowie nie są w stanie wycofać wniosku, dlatego też WINA postanawia wykorzystać jego doświadczenie śledczego do własnych celów.
„Stróże” to już siedemnasty tytuł, pod którym podpisał się Jakub Ćwiek i z którym się zapoznałam. I tak naprawdę ja nie wiem, czemu to sobie zrobiłam – doskonale przecież wiem, że od dawna...
2023-12-05
Od dwudziestu lat wiedza o tym, że cień człowieka może ożyć, stając się marionetką swojego właściciela jest powszechna. Charlie zaś słynie z tego, że jest w stanie ukraść lub zdobyć wszystko, co jest potrzebne do zdobywania wiedzy na temat tej wyjątkowej magii. Postanawia się jednak odciąć, chcąc rozpocząć normalne życie. Wkrótce odkrywa jednak, że jej chłopak nie jest tym, za kogo się podawał i rozpoczyna śledztwo.
.
To był wieczór po dniu, w którym próbowałam przeczytać ile się dało z „Olimpu” Dana Simmonsa. Poirytowana trochę samą tą książką, otworzyłam czytnik, szukając czegoś lekkiego, najlepiej radosnego, na tzw. odmóżdżenie, po męczeniu się fantastyką naukową z której nie byłam zadowolona. A że „Księga nocy” Holly Black, jej pierwsza książka dla dorosłego czytelnika, akurat na nim była to otwarłam, ot, tak po prostu. I dostałam coś, czego raczej się nie spodziewałam, choć właściwie nie do końca wiem czemu.
Dlatego że nie czytając nic o tej książce wcześniej, założyłam, że będzie to kolejna powieść, która wyrosła na fali książek młodzieżowych i która od takowych różni się tylko obecnością scen erotycznych i wiekiem bohaterów. A dostałam książkę, która naprawdę jest powieścią fantasy dla dorosłego czytelnika, poruszającą również trudniejsze tematy, dojrzałą w prowadzeniu bohatera i ciekawą pod kątem kreacji świata.
Moje pierwsze spotkanie z Holly Black miało miejsce lata temu, kiedy w koszu z danią książką wygrzebałam jej debiut. „Danina. Nowoczesna baśń” („Zła królowa”) to historia, do której wracałam latami i do dziś mam w stosunku do niej dużą nostalgię. Jej protagonsitka ma 16-lat i pochodzi z patologicznej, dysfunkcyjnej rodziny. Charlie, bohaterka „Księgi nocy” jest w pewnych aspektach bardzo podobna. Choć starsza (28 lat), również nie wychowała się w najlepszych warunkach. Musiała zbyt szybko dorosnąć, wzięła na siebie odpowiedzialność za młodszą siostrę, a mając lat 13 przed nieodpowiedzialność matki została wkręcona w światek przestępczy, stając się oszustką, złodziejką, mistrzynią w odnajdywaniu rzeczy, których znaleźć się nie da. To, po pierwsze, sprawiło, że ponownie wróciła moja nostalgia do debiutu Black, a po drugie… jest cholernie dobrze rozpisane.
Mniej więcej pierwsza ¼ tej powieści to powiem nie tyle, co wartka akcja, a studium tego, kim jest Charlie: jej przeszłości, jej charakteru, jej silnych stron, jej problemów z samooceną. Choć jak najbardziej jest to rozrywkowe fantasy, które czerpie garściami z popkulturowych motywów, to Holly Black zdaje się bardzo dobrze rozumieć mechanizmy patologii oraz światka przestępczego. Przez to z jednej strony Charlie to pełnowartościowa, wielowymiarowa bohaterka, z drugiej zaś przyznaję, początkowo poczułam się przez ogólny klimat książki trochę przytłoczone. Ostatecznie przyznaję, że ta analiza była potrzebna, nie tylko dając owoce później w fabule pod postacią lepszego zrozumienia protagognistki, ale również ustanawiając sam jej przebieg, ale sięgając po tę historię warto wziąć pod uwagę, że poruszane w niej tematy nie zawsze są przyjemne.
Bardzo podobała mi się też relacja romantyczna Charlie, która ponownie, jest zaskakująco realistyczna. Bohaterka nie zakochuje się, jak to często bywa, a jest już zakochana; jest w stałym związku, ale w gruncie rzeczy nie wierzy w to, że tego przystojnego, pracowitego chłopaka jest warta. Autorka w naprawdę wiarygodny sposób opisuje jej zachowania, jednocześnie częściej faktycznie pokazując, niż tylko pisząc. Ta relacja jest zaś o tyle istotne, że to tak naprawdę wokół niej kręci się główna część historii, mimo że nie jest to stricte romans. Tu warto dodać, że w książce pojawiają się opisy scen erotycznych, jednak są one bardzo zdawkowe, Black zdecydowanie nie na tym się skupia i to nie z ich powodu jest to powieść dla dorosłego czytelnika.
Poza aspektem kreacji bohaterów i ich relacji mamy tu też oczywiście aspekt fantastyczny, czyli kreację świata przedstawionego. Trafiamy do uniwersum urban fantasy, do naszego (alternatywnego) świata, w którym jedyną magią jest magia cieni, połączona trochę z magią krwi. W tym świecie dwadzieścia lat wcześniej ludzkość dowiedziała się o istnieniu nadnaturalnych sił. Zaczęto ich nie tylko używać na co dzień, ale także są one po prostu wykładane na uniwersytetach, badane. I choć tej magii pozornie nie ma „dużo”, bo nie mamy tu elfów/wampirów/czarownic/innych cudów na kiju to wydaje mi się, że jest naprawdę dość dobrze rozpisana i jest jej wystarczająco, by dobrze i w interesujący sposób wypełniła świat.
Jednocześnie przez pochodzenie Charlie czytelnik nie obraca się w sferach wyższych, naukowych, a raczej w dość niebezpiecznym półświatku, gdzie każdy chce zgarnąć jak najwięcej tajemnic cieni dla siebie. To kuszące motywy, które jednak często autorom nie wypadają najlepiej, bo mimo wszystko nie są proste do realizacji, ale jak już pisałam, moim zdaniem to jak najbardziej Holly Black wyszło.
Dostajemy tu więc i dobrze rozpisanych bohaterów, i całkiem ciekawy system magiczny z jasnymi zasadami, i gęsty, raczej mroczniejszy klimat. Ponadto uważam, że historia ma dość prosty, ale naprawdę satysfakcjonujący zwrot akcji pod sam koniec, bohaterzy naprawdę są wiarygodni i mimo swoich wad dają się polubić, że jest wystarczająco realistyczne i popkulturowo jednocześnie i… po prostu dałam się w to wszystko wkręcić. A to wcale nie zdarza się aż tak znowu często.
Na pewno „Księga nocy” nie będzie tytułem dla tych, dla których triggerem są historie z dość realistycznie przedstawionymi dysfunkcjonalnymi rodzinami i relacjami, bo jednak to na nich Charlie jest zbudowana jako bohatera. To powieść, która wymaga też odrobinę cierpliwości, bo zdaje sobie sprawę z tego, że nie każdy ma ochotę brnąć przez taki kawał powieści głównie po to, by poznać przeszłość protagonistki (w tym przypadku naprawdę uzasadnioną, nie jak np. w „Archiwum burzowego światła” Sandersona). To też nie jest romans, to nie jest erotyk. Relacje w tej historii są moim zdaniem naprawdę bardzo ważną jej częścią, ale ona po prostu nie jest o znajdowaniu pożądania i leceniu z kimś do łóżka. Nie jest to też powieść dla młodzieży, bo zawiera takie sceny, które zdecydowanie kategoryzują ją jako co najmniej 16+. Niemniej, jeśli to wszystko Was nie odstrasza i jeszcze jej nie znacie, a macie ochotę na tego typu fantasy to może to być naprawdę fajny wybór.
Od dwudziestu lat wiedza o tym, że cień człowieka może ożyć, stając się marionetką swojego właściciela jest powszechna. Charlie zaś słynie z tego, że jest w stanie ukraść lub zdobyć wszystko, co jest potrzebne do zdobywania wiedzy na temat tej wyjątkowej magii. Postanawia się jednak odciąć, chcąc rozpocząć normalne życie. Wkrótce odkrywa jednak, że jej chłopak nie jest tym,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-11
Ołeksandr Petrowycz Tiuryn miał być w Kijowie tylko przejazdem. Los jednak zatrzymał detektywa w mieście na dłużej. W 1913 roku, w alternatywnej rzeczywistości, nie brakuje magicznych stworzeń prosto ze słowiańskiej mitologii. To sprawia, że rozwiązywanie kryminalnych zagadek może być jeszcze trudniejsze.
Ostatnio niełatwo mnie „kupić” i sprawić, bym po lekturze oczekiwała czegoś więcej, niż przeciętnej powieści, zwłaszcza w przypadku nieznanych mi autorów. Jednak gdy wydawnictwo specjalizujące się w fantastyce postanawia wydać ukraińską książkę i to w wydaniu lepszym i ładniejszym, niż to robią zazwyczaj to trudno nie poczuć się zaintrygowanym. Dlatego „Lazarus” Switłany Taratoriny trafił do mnie, gdy pojawił się w przedsprzedaży. Wiedziałam, że to kryminalne urban fantasy, co do którego nie mam nic przeciwko i liczyłam na przyjemną rozrywkę. Ostatecznie okazało się, że książka jest źle wydanym i w gruncie rzeczy dość nudnym średniakiem.
Zacznijmy od tego, co nie gra w samym wydaniu. Książka ma twardą oprawę, jest szyta, ma wyklejki i wyciąganą mapę. Wydawałoby się więc, że wydana jest dobrze. Otóż nie: książka nie przeszła przez redakcję, bo redakcję w rozpisce nie ma. To zaś wiąże się z tym, że zapis dialogów w całości jest błędny (choć to rola redakcji, acz uważam, że redaktor mógłby to wychwycić), a styl książki być może właśnie z tegoż powodu jest… cóż, taki, jaki jest.
Sam „Lazarus” to trochę powieść ukryta w opowiadaniach. Na ponad pięciuset stronach znajduje się sześć zagadek kryminalnych, które łączy detektyw i miasto, w którym rozgrywa się akcja. Przy tym przez wszystkie teksty ciągnie się zagadka z przeszłości rodzinnej Tiuryna, głównego bohatera. Jest to konstrukcja dość typowa i całkiem bezpieczna, zważając na to, że autorka właśnie tą książką debiutowała (nad krótszymi segmentami tekstu łatwiej jest zapanować), a sama historia w Ukrainie zdobyła nagrody gatunkowe, toteż mogłoby się wydawać, że jest to dobry wybór lektury.
Z tym że dla mnie ta książka była po prostu i przede wszystkim… nudna. Ani przez chwilę nie poczułam się wciągnięta w opowieści autorki, mimo że wydawać by się mogło, że wszystko jest na miejscu. Przede wszystkim winiłabym tu styl, który wypada dość topornie. Być może właśnie jest to kwestia już wspomnianej, nieistniejącej redakcji, być może to kwestia stylu autorki, albo złego tłumaczenia – nie wiem tego i raczej się nie dowiem, zważając na to, że języka oryginału nie znam i nie sądzę, bym poznała go na poziomie pozwalającym płynne czytanie.
W trakcie lektury miałam też poczucie, że świat przedstawiony jest bardzo chaotyczny. Że magiczne istoty nie zostały w odpowiedni sposób zakotwiczone w świecie; że istnieją, ale nie znamy do końca zasad, jakimi są obwarowane. O ile takie „luźne” podejście do kreacji tych elementów może nie przeszkadzać np. w powieści przygodowej, czy skupiającej się na rozterkach bohatera, to w przypadku kryminału niestety przeszkadzają niezmiernie. Niestety, gdy zasady nie są klarowne, trudno podążać za zagadką, trudno próbować ją rozwiązywać razem z detektywem, a przez to również trudno się w opowieść naprawdę wciągnąć.
Przy tym wszystkim miałam poczucie, że mimo udziału samej magii historie detektywistyczne są niemrawe, pisane zgodnie z popularnymi i przemielonymi wielokrotnie schematami, bez odpowiednio zbudowanych punktów kulminacyjnych.
Doceniam fakt, że wydawca spróbował wydać na rynku polskim ukraińską fantastykę. Cieszę się, że miałam możliwość zapoznania się z czymś, co pochodzi z nieco innego niż zwykle kraju. Nie podoba mi się jednak podejście wydawnictwa do wydania, a sama książka okazała się dla mnie dość rozczarowująca. Doceniam jej setting i zdaje sobie sprawę z tego, że z powodu nieustającej od lat mody na mitologię słowiańską może być kuszącą lekturą; nie uważam też, aby była to absolutnie najgorsza historia na rynku i być może osoby scricte zainteresowane tego typu klimatami będą z lektury zadowolone.
Dla mnie to jednak osobiście książka co najwyżej przeciętna, przy której wcale dobrze się nie bawiłam. A że to literatura rozrywkowa to chyba gorszego odczucia po jej przeczytaniu mieć nie mogę…
Ołeksandr Petrowycz Tiuryn miał być w Kijowie tylko przejazdem. Los jednak zatrzymał detektywa w mieście na dłużej. W 1913 roku, w alternatywnej rzeczywistości, nie brakuje magicznych stworzeń prosto ze słowiańskiej mitologii. To sprawia, że rozwiązywanie kryminalnych zagadek może być jeszcze trudniejsze.
Ostatnio niełatwo mnie „kupić” i sprawić, bym po lekturze oczekiwała...
2023-11-02
Bibliotekarka Margo wywodzi się z rodziny czarownic, ale kategorycznie odmawia używania i nauko czarów. Pewnego dnia spotyka się z przyjaciółką i udaje przed nią, że rzuca zaklęcie, mające przywołać jej wymarzonego mężczyznę. Nie wie jednak, że czar okazał się zaskakująco udany.
Ta książka wzbudza we mnie sprzeczne emocje. „Do zakochania jeden urok” to powieść, którą napisała Ludka Skrzydlewska. Nie znałam wcześniej tej autorki, a wydawnictwu Kobiecemu nieszczególnie ufam, jeśli chodzi o jakość literatury, ale przyznaję, że… kupiła mnie okładka. Ot, tak po prostu uznałam, że całkiem mi się podoba i w związku z tym przeczytam sobie tę książkę, zwłaszcza że tematycznie idealnie wpasowywała mi się jako książka na „dobranoc” i przerywnik od cięższej Ursuli Le Guin. I mniej więcej przez pierwszą połowę plułam sobie w brodę za tę decyzję.
To, co od razu rzuciło mi się negatywnie w oczy to styl autorki. Wprawdzie dość lekki, ale zdecydowanie wymagający (jeszcze?) większego wsparcia redakcji. Już od pierwszych stron narracja powtarza nam kilkukrotnie, kto jest kim, gdzie studiowała Margo, dlaczego wróciła, gdzie wróciła, jak bardzo jest wyjątkowa, jak bardzo jest normalna, jak bardzo bardzo lubi tego przystojnego weterynarza i jak bardzo lubi i jednocześnie nie lubi swojej rodziny. Nie ma w tym za grosz subtelności, a powtórzenia przynajmniej dla mnie szybko stały się po prostu męczące.
Gdy już zostaje nam ustanowione, kto jest kim i dlaczego troszeczkę się ten stan rzeczy normuje, ale w dalszym ciągu w trakcie zdarzają się w narracji tego typu powtórzenia, tak jakby czytelnikowi TRZEBA BYŁO KONIECZNIE o wszystkim przypominać, bo przecież, po co uwierzyć w jego intelekt i w to, że załapał już za pierwszym razem.
W każdym razie, po tym niezbyt zgrabnym wstępie, autorka wrzuca nas do pierwszego segmentu powieści, w którym to Margo wpada w miłosny trójkąt. I jeden, i drugi mężczyzna jest protagonistką szczerze zainteresowany, choć ta jest przecież zwykłą szarą myszką. Żaden też w moim odczuciu nie ma z nią żadnej chemii, obydwoje zachowują się dość toksycznie (Margo zresztą troszkę też), a ten, którego bohaterka sobie „wyczarowała” wzbudzał we mnie cały czas szczególną nieufność. Nie chce tu zbyt wiele zdradzać, jednak sposób, w jaki jest wykreowany Theo, określiłabym po prostu jako „creepy”.
Przyznaję, obawiałam się, że tak będzie wyglądała cała powieść i gdyby tak było, pewnie nawet bym jej nie skończyła. Pierwsza połowa naprawdę mnie męczyła i miałam poczucie, że w sumie nie mam czego w tej historii szukać.
W drugiej połowie jednak romans odchodzi na dalszy plan, a narracja zaczyna skupiać się na rozwiązywaniu rodzinnej tajemnicy. Oczywiście już w pierwszej połowie w narracji pojawiały się zapowiedzi, że coś takiego będzie miało miejsce, jednak spodziewałam się, że będzie to raczej dodatek, który pomoże doprowadzić do jakiegoś finału, jak to często w romantasy bywa, a nie aż tak mocna zmiana. Po prostu w którymś momencie ze słodkiego (sic!) romansu historia zmienia się w niemal pełnoprawny kryminał fantasy – być może nie najwyższych lotów, ale… całkiem wciągający.
Naprawdę tego kompletnie się nie spodziewałam. W jednej chwili miałam ochotę po prostu odłożyć to głupie romansidło, ale uznałam, że jeszcze kawałek… a potem ocknęłam się po przeczytaniu kilkudziesięciu stron, odkrywając, że wsiąknęłam, co ostatnio wcale nie zdarza mi się często.
Oczywiście to w dalszym ciągu była bardzo lekka historia, której styl naprawdę chwilami nie domagał, a zakończenie było w moim odczuciu dość łatwe do przewidzenia, jednak wydaje mi się, że autorce udało się wstrzelić w odpowiedni rytm opowiadania historii, a podpowiedzi i wskazówki stopniowo podawane czytelnikowi w pierwszej połowie książki zaczęły się „spłacać”.
Przyznaję, jest to trochę ironiczne, że w książce, która w ponad połowie jest po prostu romansem (bo w drugiej połowie też swoje elementy ma), najsłabszym ogniwem jest właśnie romans. Ta książka wygląda trochę tak, jakby autorka początkowo nie wiedziała do końca, co chce napisać i trochę kręciła się w kółko, a potem wszystko jej „kliknęło” i zaczęło tworzyć spójną całość. Chyba już dawno nie trafiłam na powieść, która w trakcie zmieniłaby się na lepsze, a nie na gorsze, i to w znacznym stopniu.
Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie wspomniała o chyba najgorszej scenie w tej powieści. [SPOILERY] Wyobraźcie sobie, że tajemnicza siła czyha na Wasze życie. Zmarła Wasza kuzynka, odszedł Wasz kot, Wasza matka i inny bliski człowiek są w szpitalu, prawdopodobnie przez Was. Czekacie jak na szpilkach na dalsze działania, wiecie, że lada chwila temat może ruszyć z kopyta. Co robicie w takiej sytuacji? Ja pewnie siedziałabym jak na szpilkach, odświeżając telefon, albo łażąc w kółko po pomieszczeniu. Margo zaś uznała, że to doskonały moment na przeżycie swojego pierwszego razu z miłością życia, o której właściwie nic nie wie. Na całe szczęście, scenka erotyczna była tylko jedna i to na dodatek całkiem krótka. [KONIEC]
„Do zakochania jeden urok” na pewno jest moim o dziwo, pozytywnym zaskoczeniem. Czy polecałabym tę książkę? Tym, którzy szukają lekkiej literaty pewnie tak, choć z zastrzeżeniem, że ma ona swoje problemy. Niemniej, oczywiście, jeśli ktoś ma kosę z romansami i jest szczególnie czuły na problemy ze stylem – zdecydowanie przemyślałabym dwa razy, czy jest sens po nią sięgać.
Bibliotekarka Margo wywodzi się z rodziny czarownic, ale kategorycznie odmawia używania i nauko czarów. Pewnego dnia spotyka się z przyjaciółką i udaje przed nią, że rzuca zaklęcie, mające przywołać jej wymarzonego mężczyznę. Nie wie jednak, że czar okazał się zaskakująco udany.
Ta książka wzbudza we mnie sprzeczne emocje. „Do zakochania jeden urok” to powieść, którą...
2023-09-18
W Warszawie pojawił się potężny mag oraz jego smok. Jednostki specjalne próbują poradzić sobie z magicznym cholerstwem, ale jak się okazuje, nie jest to wcale takie proste. Z kolei w innym, zaczarowanym świecie pewien Wędrowiec ratuje z sideł demona i wyrusza wraz z nim w podróż.
Zgodnie z regułą, że do trzech razy sztuka, postanowiłam dać kolejną szansę Magdalenie Kozak, licząc, że jej „Minas Warsaw” to powieść, która po prostu w końcu mi się spodoba. Od dnia wydania kusiła mnie bowiem okładka i miałam nadzieję, że tym razem autorka pójdzie w magiczne klimaty, nie skupiając się aż tak bardzo na technicznych kwestiach związanych z wojskiem. Teraz mogę jednak oficjalnie stwierdzić: no nie polubię się chyba za bardzo z tą jej twórczością.
Ta powieść składa się z dwóch linii fabularnych, z których jedna rozgrywa się we współczesnej Warszawie, a druga w fantastycznym świecie. Z czasem oczywiście obydwie historie zazębiają się, choć nie powiem, by sposób, w jaki do tego dochodzi, jakkolwiek mnie zdziwił: dość szybko zaczęłam spodziewać się właśnie takiego rozwiązania akcji. Zabieg, po który sięgnęła tu Kozak, jest dość popularny w podobnej literaturze i jeśli po tę książkę sięgnie oczytany czytelnik fantastyki, to raczej nie będzie miał powodów do zachwytów nad kreatywnością autorki pod tym względem.
Sam klimat historii jest jasny od samego początku: to nie ma być żadna poważna fantastyka, a coś lekkiego i komediowego, czasem zahaczającego wręcz o satyrę gatunku. Mój problem polega jednak na tym, że do mnie żart Magdaleny Kozak w ogóle nie trafia. Autorka próbuje komentować rzeczywistość, ale przed nią w podobny sposób zrobiło to wielu pisarzy, toteż nie są to dla mnie jakoś szczególnie celne czy zaskakujące spostrzeżenia i podobnie jest z samymi żartami. To przerobione już na milion sposobów teksty, które nie wybijają się dla mnie niczym szczególnym. Czytając, miałam wrażenie, że Kozak chce żartować, tak jak robi to Marta Kisiel, Martyna Raduchowska czy choćby Aleksandra Janusz, ale po prostu brakuje jej umiejętności, by te żarty były tak lekkie i trafne, jak udaje się to innym. Tak, jakby pisała tę powieść trochę na siłę, bo hej, taka lekka i żartobliwa fantastyka przecież dobrze się sprzedaje.
A że to niby żartem ta powieść stoi, to kiedy ten element do mnie nie trafił, nie trafiła do mnie cała reszta. Fabuła nieszczególnie mnie interesowała. Wątek w świecie fantasy wydawał mi się bardzo toporny, a ten warszawski jakiś niemrawy. Poza tym jeśli ktoś spodziewał się, że w tej książce Kozak odetnie się od swoich wojskowych korzeni to niestety, to nie jest ta powieść. Autorka jednak dość mocno skupia się na działaniach służb specjalnych, które być może są rozpisane realistycznie (nie znam się na tym), ale w jej wydaniu kompletnie mnie nie interesują.
Muszę jednak dodać parę milszych słów na temat samej oprawy graficznej książki. Jak już wspominałam, okładka chwyciła mnie za oko, ale to nie wszystko. Wewnątrz znajdują się naprawdę dobre ilustracje, a same rozdziały mają też grafiki dostosowane do tego, gdzie rozgrywa się akcja: gdy dany rozdział ma miejsce w Warszawie, pojawia się tam bardziej miejska ilustracja, a gdy w magicznym świecie — magiczna, ze smokiem. To akurat naprawdę uroczy detal.
Nie wiem, czego spodziewałam się po tej lekturze, ale naprawdę miałam nadzieję, że będę się po prostu lepiej bawić. Niestety, nie wciągnęła mnie ta opowieść i nie sprawiła, że jednak mam ochotę na więcej powieści Magdaleny Kozak, w związku z czym teraz chyba naprawdę twórczość tej polskiej autorki sobie odpuszczę. Pod warunkiem że znów nie kupię książki przez miłą dla oka okładkę.
W Warszawie pojawił się potężny mag oraz jego smok. Jednostki specjalne próbują poradzić sobie z magicznym cholerstwem, ale jak się okazuje, nie jest to wcale takie proste. Z kolei w innym, zaczarowanym świecie pewien Wędrowiec ratuje z sideł demona i wyrusza wraz z nim w podróż.
Zgodnie z regułą, że do trzech razy sztuka, postanowiłam dać kolejną szansę Magdalenie Kozak,...
2023-07-07
Warszawskiej enklawie magów zagraża poważne niebezpieczeństwo: ktoś próbuje utknąć zakazaną, potężną klątwę, pozbawiając życia czarodziejów. Jagoda Wilczek zostaje wezwana jako specjalistka na miejsce zbrodni, ale sama nie ma pojęcia, co takiego dzieje się w stolicy.
Trzeci tom cyklu „Wilcza Jagoda”, czyli „Klątwa dla demona”, moim zdaniem jakością dorównuje tomowi pierwszemu. Jest poprawny, lekko napisany, ale brakuje mi w nim czegoś więcej, co sprawiłoby, że nie mogę odłożyć lektury.
Mam wrażenie, że pierwszy i trzeci tom są lepszymi kryminałami, jednak to przy drugim, który skupiał się na budowaniu relacji Jagody i Caleba odczułam najwięcej emocji. Co prawda był on spoilerem sam dla siebie, ale nie jestem czytelniczką, która w kryminale szuka kryminału, a ciekawych postaci i kreatywnych rozwiązań. Tych drugich nie było tam zbyt wiele, ale bohaterowie w moim odczuciu mieli swój moment. W „Klątwie dla demona” wracamy trochę do statusu quo: to przede wszystkim raczej przeciętny kryminał, który przy okazji próbuje przedstawić nam relację protagonistki z otoczeniem, ale robi to jakoś trochę mdło.
Dla mnie ta powieść jest po prostu całkiem przyjemnym, rozrywkowym przeciętniakiem, który fajnie „wchodzi” w trudniejsze dni, zresztą to może być spokojnie lektura na jeden dłuższy wieczór, ale nie widzę w niej nic więcej, a o takich książkach najtrudniej się mówi/pisze. Bo tu niby wszystko gra: bohaterowie są OK, fabuła jest rozplanowana całkiem zgrabnie. To też dość bezpieczny wybór, w którym nie ma ani nadmiaru romansu, ani nadmiaru ckliwości, scen dla dorosłych też tu nie uświadczycie, a z bohaterami łatwo można się utożsamić. Autorka korzysta ze znanych motywów, układając je po swojemu, ale raczej nie zaskakując jakoś szczególnie. W związku z tym ta powieść powinna odpowiadać wielu czytelnikom i jak najbardziej rozumiem, jeśli komuś „Klątwa dla demona” po prostu „siądzie”.
Mnie w tym tomie jednak ponownie brakuje „czegoś”. W drugim tym „czymś” była relacja Jagody i Caleba. W tym nieszczególnie mnie już interesowała, tak samo jak inne znajomości protagonistki. Styl Magdaleny Kubasiewicz jest poprawny i rzemieślniczy, ale nie wybija się niczym ponad przeciętność, nie ma w sobie nic bardzo charakterystycznego. Fabuła również nie jest dla mnie niczym nowym.
Tu warto dodać, że o ile poprzednie części są zamkniętymi sprawami, tak ta książka to maksymalnie połowa opowieści. Także warto mieć to na uwadze i np. z lekturą tomu trzeciego poczekać na premierę czwartego.
W związku ze wszystkim powyższym, o ile uważam, że jak najbardziej warto ten cykl, z trzecim tomie włącznie, wcisnąć w swoje czytelnicze plany, właśnie jako „rozluźniacz” w trakcie ciężkiego tygodnia albo w przerwie pomiędzy cięższymi książkami to ja zdecydowanie nie czytałam jej z zapartym tchem i choć po kolejną część pewnie sięgnę, to nie będzie mi się jakoś szczególnie do niej palić.
Warszawskiej enklawie magów zagraża poważne niebezpieczeństwo: ktoś próbuje utknąć zakazaną, potężną klątwę, pozbawiając życia czarodziejów. Jagoda Wilczek zostaje wezwana jako specjalistka na miejsce zbrodni, ale sama nie ma pojęcia, co takiego dzieje się w stolicy.
Trzeci tom cyklu „Wilcza Jagoda”, czyli „Klątwa dla demona”, moim zdaniem jakością dorównuje tomowi...
2023-06-13
Londyn. Elfy i ludzie żyją razem. Dawniej toczyli wojny, lecz obecnie żyją w pokoju. Arianrhod infiltruje organizację terrorystyczną, chcąc sama dokonać zemsty.
Czytam sporo złych książek. Często narzekam nawet na te, które są po prostu przeciętne, co może sprawiać wrażenie, że ostro je krytykuje. Ale prawda jest taka, że mimo błędów, sporo z tych tytułów to kompetentnie napisane powieści, mające wstęp, rozwinięcie i zakończenie. „Elfy Londynu” nie można tak niestety nazwać. W moim odczuciu to co najwyżej amatorski twór powieściopodobny, który nie wiedzieć czemu został wydany przez profesjonalne wydawnictwo. Czyżby Marta Dziok-Kaczyńska (której przed przeczytaniem nie kojarzyłam) była AŻ TAK popularna, aby taka publikacja się po prostu opłacała?
To książka, w której przede wszystkim nie wiadomo, o co chodzi. Jest jakiś współczesny Londyn, w którym są elfy. Jak się tam znalazły? A kogo to obchodzi. Są rody i zasady dworskie wzięte prosto z jakiejś kostiumowej telenoweli, w których autorka momentami zdaje się rozpływać. Jednocześnie dostajemy jakieś wątki niby rasistowskie i niby terrorystyczne, wpada też romans. Ale naprawdę trudno się w ogóle połapać, o co tu w ogóle chodzi i jaki był na tę historię zamysł. Naprawdę bardzo dawno się z czymś takim nie spotkałam, a przecież tego typu lekkiego fantasy czytam sporo.
Autorka dodatkowo strzela sobie w stopę raz za razem, np. regularnie robiąc przeskoki czasowe. Dostajemy więc 100 lat temu, 98 lat temu, rok później, 5 lat później… a potem kawałek współczesności i znów przeskok o 50 lat do tyłu. Do tego dodajmy imiona, które trudno spamiętać, opisy rodów, które nic nie wnoszą, bardzo bezpłciowo rozpisane sceny erotyczne i dostajemy książkowy horror roku. Naprawdę jestem niemal pewna, że ta książka trafi do mojego TOP 10, jeśli nie TOP 5 najgorszych powieści przeczytanych w 2023 roku. A szkoda, bo chętnie poczytałabym trochę o magicznym Londynie.
Zwykle gdy książka mi się nie podoba i tak widzę jakiś target, któremu mogłabym ją polecić. Ale nie w tym przypadku. Ta powieść w tej formie nigdy nie powinna opuścić szuflady autorki. Absolutnie nigdy. A już tym bardziej nie powinna ukazać się nakładem profesjonalnego wydawnictwa. Nie kupujcie, nie czytajcie – szkoda czasu i pieniędzy.
Londyn. Elfy i ludzie żyją razem. Dawniej toczyli wojny, lecz obecnie żyją w pokoju. Arianrhod infiltruje organizację terrorystyczną, chcąc sama dokonać zemsty.
Czytam sporo złych książek. Często narzekam nawet na te, które są po prostu przeciętne, co może sprawiać wrażenie, że ostro je krytykuje. Ale prawda jest taka, że mimo błędów, sporo z tych tytułów to kompetentnie...
2023-06-01
Crowley jest demonem odpowiedzialnym za sprawowanie opieki nad Antychrystem. Gdy chłopiec dorośnie, nastąpi koniec świata, a dobro i zło stoczą ostateczną walkę. Z tym że Crowley całkiem ceni sobie życie wśród ludzi i wcale nie chce opuszczać ziemskiego padołu. Dlatego ze swoim (nie)przyjacielem oraz aniołem piątej kategorii, Azirafalem, próbuje jakoś temu zaradzić.
Ta książka miała zadatek na powieść, przy której będę się wybornie bawić. Ale ostatecznie wypadła moim zdaniem przede wszystkim dość chaotycznie. „Doby omen” został napisany przez dwóch popularnych i cenionych pisarzy. Neil Gaiman i Terry Pratchett w jednym projekcie brzmi jak przepis na sukces. Aczkolwiek nawet żartobliwe, lekkie fantasy powinno mieć przecież odpowiedni rytm i strukturę.
„Dobry omen” ma swoje momenty. Niektóre akapity, czy nawet zdania potrafią być jednocześnie trafne i zabawne. Jednocześnie to żarty raczej eleganckie, całkiem inteligentne i puchate, w żadnym razie nie sprośne/obleśne. I to jest chyba największa siła tej książki.
Druga największa siła to duet Crowley’a oraz Azirafala. To postacie, które niby się nie lubią, ale tak naprawdę łączy je po prostu głęboka przyjaźń. Moim zdaniem jest pomiędzy nimi dobra chemia, a i demon, i anioł, dają się po prostu lubić.
To w ogóle jedno z tych urban fantasy, w której i piekło, i niebo są po prostu niekompetentnymi organizacjami, które nie radzą sobie z podstawowymi zadaniami. Anioły nie tańczą, a diabły wciąż są mentalnie w średniowieczu, zaś to ludzie odpowiadają w największej mierze za dobro i zło tego świata. To w gruncie rzeczy typowy zabieg dla angel fantasy, ale w tym przypadku po prostu jest to wyciągnięte do granic absurdu. W końcu bądź co bądź to po prostu komedia.
Z tym że w momencie, kiedy odchodzimy od głównych bohaterów, to ta historia naprawdę robi się po prostu chaotyczna. Skaczemy pomiędzy postaciami, scenkami, momentami w życiu i historii i choć to wszystko prowadzi do prostego zakończenia, to mnie konstrukcja tej powieści potrafiła po prostu męczyć. Oczywiście, trochę ją rozumiem: więcej postaci to więcej stereotypów do przerobienia i więcej żartów do opowiedzenia. Ale gdyby tak to wszystko trochę uporządkować to z „Dobrego omenu” mogłaby wyjść naprawdę znacznie lepsza powieść. Zwłaszcza że drugoplanowe postacie, tak czy siak, nie dorównują głównym protagonistom, dlatego osobiście po prostu wolałabym się trzymać właśnie ich.
Dobrze było się z tą historią zapoznać i na pewno same postacie są na tyle charakterystyczne, że zapadną mi w pamięć na dłużej. Ale przyznaję, po tym duecie liczyłam na coś więcej. Na historię o lepszym rytmie, która przy tym bardziej mnie zaskoczy fabularnie. Bo niestety, i historia wydaje się tutaj trochę klejona na ślinę, bez zwrotów akcji, których bym się nie spodziewała. Choć może po prostu przeczytałam już trochę za dużo podobnej fantastyki, by komediowa książka stworzona w latach 90. robiła na mnie efekt „wow”.
Aczkolwiek jeśli ktoś z Was szuka lekkiego urban/angel fantasy, które jest żartobliwe i lekkie, a nie zna jeszcze tej powieści Gaimana i Pratchetta to być może warto dać jej szansę.
Crowley jest demonem odpowiedzialnym za sprawowanie opieki nad Antychrystem. Gdy chłopiec dorośnie, nastąpi koniec świata, a dobro i zło stoczą ostateczną walkę. Z tym że Crowley całkiem ceni sobie życie wśród ludzi i wcale nie chce opuszczać ziemskiego padołu. Dlatego ze swoim (nie)przyjacielem oraz aniołem piątej kategorii, Azirafalem, próbuje jakoś temu zaradzić.
Ta...
2023-04-23
Gdy ginie istotna w Kairze osoba, Fatma rozpoczyna śledztwo. W tym czasie zostaje jej przypisana nowa partnerka, z którą młoda kobieta musi dojść do porozumienia.
Biorąc pod uwagę styl i jakość opowiadań P. Djèlí Clarka spodziewałam się po „Władcy dżinnów” raczej generycznego urban fantasy, ale miałam nadzieję, że, tak czy siak, będę się przy tej historii dobrze bawić. Niestety, przede wszystkim ta przygoda była dla mnie po prostu naprawdę nudna.
Nawet nie umiem do końca określić, gdzie pojawił się problem. Może to było coś w stylu autora, może coś w samym śledztwie. Po prostu nie złapałam bakcyla, nudziła mnie ta historia i nie zachęcała do poznawania jej dalej.
Nie pomógł chyba też przerysowany feminizm. W tej historii główne role grają wyłącznie kobiety. Takie, które są silne, wyzwolone i nawzajem muszą się spierać o to, która jest silniejsza i bardziej wyzwolona. I to nie tak, że nie lubię silnych, kobiecych postaci. Po prostu w wykonaniu Clarka to po prostu sprawiało, że czułam dyskomfort i brak naturalności całej sytuacji. Ponadto autor próbuje tu budować między swoimi heroinami ciekawe relacje, ale ponownie, to wydaje się budowane na siłę. Zabrakło mi w wymianach zdań chemii, nie interesowały mnie ich spory, nie zainteresował mnie też przedstawiony romans.
Świat przedstawiony zdecydowanie ma w sobie potencjał. Setting w Kairze, w dwudziestoleciu międzywojennym, w alternatywnej wersji historii, gdzie dżinny dołączyły do ludzkiego świata to zdecydowanie zaleta tej historii. Ale kiedy wszystko inne mnie nie interesuje to i same te motywy również… Niestety, ale by historia grała, wszystkie elementy muszą być przynajmniej na jakimś poziomie.
Źle się czuję, oceniając tę historię, bo najzwyczajniej w świecie czuje zniechęcenie i znużenie, a nie jakąś głębszą chęć do analizy, co poszło tu nie tak. Ot, wynudziłam się na przeciętnej, rozrywkowej książce, która nie dała mi tego, czego od niej chciałam. Z drugiej strony jak najbardziej rozumiem, że „Władca dżinnów” może znaleźć swojego czytelnika. Tylko najwyraźniej nie jestem nim ja.
Gdy ginie istotna w Kairze osoba, Fatma rozpoczyna śledztwo. W tym czasie zostaje jej przypisana nowa partnerka, z którą młoda kobieta musi dojść do porozumienia.
Biorąc pod uwagę styl i jakość opowiadań P. Djèlí Clarka spodziewałam się po „Władcy dżinnów” raczej generycznego urban fantasy, ale miałam nadzieję, że, tak czy siak, będę się przy tej historii dobrze bawić....
2023-04-11
W jednym z polskich miast, w okolicy Głuchołazów panoszą się panie czarowne. Polski kościół próbuje namierzyć chronioną przez magię miejscowość. Czarownice zaś muszą poradzić sobie ze swoimi problemami.
Bez wątpienia w ostatnich latach czarownice odnotowują wzrost popularności. Ale zwykle są to wiedźmy w wydaniu bardziej kobiecym. Albo baśniowo-obrzydliwym, albo puchatym i dziewczęcym, a czasem łączące obydwa te tropy. Dlatego książka Jakuba Ćwieka, „Panie czarowne”, jest nieco innym podejściem do tematu i to nie tylko przez samą płeć autora. W końcu nic nie stoi na przeszkodzie, by i mężczyzna napisał puchatą, radosną historię. Czy to jednak oznacza, że dobrze bawiłam się w trakcie lektury? Cóż, niestety nie.
Jak najbardziej widać, że Ćwiek to wprawiony pisarz. On już swoje literki wystukał w tę klawiaturę, jego styl jest raczej wprawny, dlatego początkowo myślałam, że mi się po prostu ta książka spodoba. Ale im dalej w las, tym było gorzej.
Swego czasu regularnie czytałam literaturę tworzoną przez tego autora. Przestałam jednak, bo nie podobało mi się, w jaką stronę poszedł. Zawsze widziałam w nim zamiłowanie do amerykańskiej, męskiej pulpy, brutalności i przedstawiania świata w niekoniecznie pozytywnych barwach, ale mam wrażenie, że w jego późniejszych książkach jest tego więcej (ewentualnie mi się zmieniło postrzeganie i przestało mi to odpowiadać). Nie inaczej jest w tym przypadku. O ile kobiety są tu przedstawiane pozytywnie, o tyle mężczyźni są wielcy, męsko męscy, często obleśni, źli i zepsuci do szpiku kości. A ja takiego podejścia po prostu nie lubię, odrzuca mnie ono. Jednocześnie to osobiste wrażenie i mam pełną świadomość, że niektórym może to po prostu pasować.
Mam jednak wrażenie, że Ćwiek zawodzi też na innej, być może nieco bardziej obiektywnej, płaszczyźnie. Mianowicie na konstrukcji tej książki. Po ciekawym wstępie dostajemy jakieś różne scenki, zawiązania akcji, rozmowy między postaciami, jakieś scenki erotyczne, ale nie konkretną fabułę. Miałam wrażenie, że ta powieść jest dziwnie rwana, nie klei się i w sumie wszystko na siłę zmierza do tego wielkiego finału, który we mnie nie wzbudził żadnych większych emocji. Dlaczego?
Nic tu nie jest odpowiednio zbudowane. Ani postacie, ani świat, ani fabuła. Całość ma pewne elementy, z których dałoby się coś wyciągnąć (nawet jeśli np. kościół polujący na czarownice naprawdę jedzie pulpą – no ale pulpa też może być fajna!), ale po prostu to wszystko nie łączy się w moim odczuciu w spójną całość, którą dobrze się przyswaja. A że to zdecydowanie rozrywkowa powieść to chyba jednak powinna…
Na pewno „Panie czarowne” to ciekawy reprezentant książek urban fantasy z wiedźmami w rolach głównych, bo naprawdę niewiele jest takich z nieco bardziej męską perspektywą. To pod tym względem powiew świeżości i być może, jeśli komuś opisane przeze mnie klimaty pasują, warto ją sprawdzić. A tak poza tym? To nie, niekoniecznie. To co najwyżej dość przeciętna rozrywka.
W jednym z polskich miast, w okolicy Głuchołazów panoszą się panie czarowne. Polski kościół próbuje namierzyć chronioną przez magię miejscowość. Czarownice zaś muszą poradzić sobie ze swoimi problemami.
Bez wątpienia w ostatnich latach czarownice odnotowują wzrost popularności. Ale zwykle są to wiedźmy w wydaniu bardziej kobiecym. Albo baśniowo-obrzydliwym, albo puchatym...
2023-03-22
Antologie opowiadań, zwłaszcza te różnych autorów, są generalnie trudne do oceny. W końcu krótsze teksty bywają nierówne, na dodatek każdy z nich ma inny styl, inny pomysł na siebie i czasem niełatwo jest porównać jeden do drugiego w jakikolwiek sposób. Ale z „Innymi niebami” jest trochę inaczej, bo tu jest już po prostu, do czego porównywać w celu znalezienia punktu odniesienia.
Dlaczego? Dlatego że ta książka właściwie łączy w sobie dwie różne serie wydawnicze. To drugi tytuł wydawnictwa SQN, który został zainspirowany pracami Jakuba Różalskiego, a zarazem to trzecia antologia grupy polskich autorek Harda Horda (tym razem w składzie dwunastu, a nie standardowo trzynastu pisarek. Zabrakło Marty Kisiel). Dlatego w tym przypadku po prostu mamy inne tytuły, które mają przynajmniej jakiś punkt wspólny z tym i łatwiej mi określić, co podobało mi się bardziej, a co mniej.
W porównaniu do „Innych światów” drugiej antologii z pracami Różalskiego, ten zbiór jest bardziej baśniowy, oniryczny, delikatny. Mniej tu wojenki i zabawy słowem, więcej tekstów raczej miłych w przyswajaniu i skupionych na bohaterze. Osobiście wolę takie podejście. Poprzednią antologię wspominam jako dobrą, ale dość surową, a ja niekoniecznie takie rzeczy lubię. „Inne nieba” są bardziej w moim guście.
W porównaniu do innych antologii tej grupy autorek, uważam, że wypada podobnie jak „Harde baśnie”. Teksty są jak na antologię dość wyrównane (co ma sens, twórczynie miały okazję trochę się zgrać), a jednocześnie naprawdę różnorodne. Choć nie ma tu dla mnie żadnego świętego Graala spośród polskich opowiadań, to kilka jest naprawdę dobrych.
Część z nich nawiązuje do baśni. Mamy tu np. retelling Czerwonego Kapturka (Jadowska), w przypadku którego wilk W KOŃCU nie jest Kapturkiem, czy nową i naprawdę klimatyczną wizję Małej Syrenki (Raduchowska). Nie brakuje też elementu horroru, w który lekko poszła Anna Kańtoch, choć raczej w popkulturowym wydaniu, trochę pisząc też o samym świecie wydawniczym.
Są również opowiadania fantastyczno-naukowe. W końcu prace Różalskiego słyną z tego, że jest w nich trochę mechów i innych elementów raczej sugerujących SF niż fantasy. I tak też w ten gatunek fantastyki poszła Aleksandra Janusz, tworząc opowiadanie o androidce, wyróżniającej się na tle innych sztucznych ludzi. Zresztą mój ulubiony tekst w tej antologii to też właśnie SF. Napisała go Anna Hrycyszyn i opowiada o żyjącej w świecie przyszłości parze, która wylatuje na wakacje na niezaludnioną planetę. Sam pomysł uważam za urokliwy (po co komu samotna wyspa, jak ma planetę!), a fabułę uważam za prostą, dość lekka, ale przy tym kreatywną, z zaskakującym twistem.
Ogółem nie mam w tym antologii tekstu, na który chciałabym jakoś szczególnie ponarzekać. Część już zaciera mi się w pamięci, ale niekoniecznie dlatego, że były bardzo złe. Przeciwnie — raczej dlatego, że trafiły w moim odczuciu do tych, które albo nie są „moje”, albo po prostu niczym szczególnym nie rzuciły mi się w oczy.
Uważam, że to w ogóle może być ciekawa antologia na start z antologiami. Dlatego że jeśli czytelnikowi spodoba się temat, ma w razie czego „Inne światy”, za które może się zabrać, a z kolei jeśli uzna, że po prostu ta grupa twórczyń mu odpowiada, może sięgnąć po kolejne dwie antologie. A jednocześnie to nie jest przecież cykl i w razie czego nie trzeba sięgać po żadną kontynuację (ogólnie nigdy nie trzeba, ale mniejsza).
Dlatego ogółem, polecam. To ładnie wydana książka, z przyjemnymi opowiadaniami, promująca nie tylko pisarzy, ale również naszego polskiego grafika. Takie rzeczy warto mieć na półce… albo po prostu znać.
Antologie opowiadań, zwłaszcza te różnych autorów, są generalnie trudne do oceny. W końcu krótsze teksty bywają nierówne, na dodatek każdy z nich ma inny styl, inny pomysł na siebie i czasem niełatwo jest porównać jeden do drugiego w jakikolwiek sposób. Ale z „Innymi niebami” jest trochę inaczej, bo tu jest już po prostu, do czego porównywać w celu znalezienia punktu...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-04
Gdy na progu Jagody zjawa się ranny Uczeń Czarnoksiężnika i prosi o przysługę, ta nie ma wyboru. Wpuszcza mężczyznę do środka, obiecując mu ochronę, która ma być wypełnieniem magicznego przyrzeczenia. Mężczyzna nie chce jednak zdradzić, co takiego mu się stało i co mu zagraża. W tym czasie w mieście zaczynają ginąć samotne czarownice.
Być może „Kołysanka dla czarownicy” nie wychodziła poza bycie solidną, poprawną powieścią to jednak była na tyle przyjemna, że nie wahałam się z sięgnięciem po „Przysługę dla czarnoksiężnika”. Mimo wszystko nie mamy obecnie na rynku wielu tego typu książek. Większość rozrywkowego fantasy jest niestety i tak na znacznie niższym poziomie. I okazało się, że w trakcie lektury drugiego tomu mogłam miło się zaskoczyć.
Nie zrozumcie mnie źle. Ta książka to dalej przede wszystkim solidna i nie wychodząca ponad przeciętność rozrywka. Ona absolutnie nie jest i nawet nie próbuje być czymś więcej. Styl Kubasiewcz dalej jest tym rzemieślniczym i poprawnym, a świat przedstawiony nie staje się nagle jakiś wyjątkowo ciekawy i oryginalny. Jednakże ten tom ma dwie zalety, które moim zdaniem sprawiają, że (zwłaszcza dla mnie, na osobistym poziomie) jest lepszy od poprzedniego.
Po pierwsze fabuła. „Kołysanka dla czarownicy” była tak sztampowym kryminałem urban fantasy jak to tylko jest możliwe. Poprawnie rozpisanym, ale bez niczego więcej. Tutaj dalej krążymy wokół popularnych motywów, ale jednak dostajemy więcej tajemnicy, więcej jakiś drobnych twistów. Historia jest jakby gęstsza i lepiej nabudowana, choć książka wcale nie jest dłuższa.
Po drugie bohater. I to akurat jest scricte moja osobista słabość. Za każdym razem, gdy myślę, że jednak z tego typu postaci „wyrosłam” to okazuje się, że jednak kompletnie nie. [drobne spoilery] Nasz Uczeń Czarnoksiężnika, czyli Caleb to wypisz wymaluj Kruchy z „Szamanki od umarlaków”, tylko wsadzony w nieco inny setting. To w teorii szary bohater, który w gruncie rzeczy jest dobrym, choć nieco ironicznym typem. I z powodu mojej sympatii do tego typu bohaterów, ta historia po prostu dla mnie ma w sobie nieco więcej życia.
Wydaje mi się jednak, że Kubasiewicz strzeliła sobie w stopę jednym wyborem fabularnym, który sprawia, że zakończenie historii dość szybko staje się właściwie jasne. [spoiler] W którymś momencie Sonia, uczennica Jagody, wpada na młodego chłopaka o przezwisku Neo i zaczyna się z nim spotykać. Chwilę później główna protagonistka dostaje informację, że w magicznej wersji policji pracuje osoba, której przezwisko również ma coś ze słowem „neo” wspólnego. I to niestety jest po prostu zbyt oczywisty trop, podany zbyt wcześnie, co może zepsuć zabawę tym, którzy głowią się nad fabularnym rozwiązaniem.
Cóż mogę więcej? Miło było. Bez szału, ale miło i w końcu mam wrażenie, że z życiem. Oby w dalszych tomach Kubasiewicz pokazywała tylko coraz lepszą jakość.
Gdy na progu Jagody zjawa się ranny Uczeń Czarnoksiężnika i prosi o przysługę, ta nie ma wyboru. Wpuszcza mężczyznę do środka, obiecując mu ochronę, która ma być wypełnieniem magicznego przyrzeczenia. Mężczyzna nie chce jednak zdradzić, co takiego mu się stało i co mu zagraża. W tym czasie w mieście zaczynają ginąć samotne czarownice.
Być może „Kołysanka dla czarownicy”...
2023-02-19
Początek „Dewbadu” sprawił, że zaczęłam mieć ochotę na magiczny Kair. Niestety, tamten cykl mi tego absolutnie nie dał. W swoim niezaspokojeniu od razu kupiłam więc dwa domu z uniwersum P. Djèlí Clarka, które rozpoczyna zbiór trzech opowiadań „Martwi dżin w Kirze i inne opowiadania”. W końcu, jeśli on nie dałby mi magii i Kairu, to już nie wiedziałabym chyba, gdzie go szukać.
I owszem, dostałam niby te tropy, których chciałam, ale sama jakość tekstów nie dostarczyła mi na tyle, jak bardzo bym chciała. Przyznaje: miałam ochotę na coś znacznie bardziej kreatywnego i lepszego, zwłaszcza wiedząc, co wydawnictwo Mag potrafi wybierać i wydawać.
Zbiór otwiera tytułowe opowiadanie. Główna bohaterka, Fatma, to ta typowa-nietypowa protagonistka. Jest inna niż wszyscy, nosi melonik, garnitur i jest jedyną kobietą w zespole, co w Kairze na początku XX wieku czyni z niej białego kruka. Szybko odkryłam, że mam tu do czynienia z bardzo typowym urban fantasy, co już spowodowało u mnie zawód, tym bardziej potęgowany, im głębiej wchodziłam w to opowiadanie.
Bo coś mi w nim wyraźnie nie grało. Styl był toporny, pojawiały się powtórzenia i wszystko brzmiało jakoś nienaturalnie, niewprawnie. Nie wiem, w jakim stopniu to kwestia tłumaczenia, a jak bardzo oryginalnego stylu autora, ale coś tu zdecydowanie nie gra. Sam setting, choć niby nietypowy, też mnie nieszczególnie zaskakiwał, a fabuła szybko zaczęła nużyć.
Na szczęście drugi tekst wypadł lepiej. „Anioł z Chanu al-Chalili” jest bardzo krótkim opowiadaniem, traktującym o pewnej nastolatce, która poszukuje tytułowej istoty, prosząc o coś dla siostry. Nie jest to być może nic nadzwyczajnego, ale jest bardziej kreatywne i koncepcyjne, dlatego miałam nadzieje, że być może ten zbiór jeszcze pójdzie w tę stronę. Ale niestety, „Nawiedzony tramwaj numer 15” to ponownie typowe kryminalne urban fantasy, choć mimo wszystko, lepsze od pierwszego.
W tym przypadku bohaterzy to towarzysze Fatmy z biura, choć ona sama pojawia się tylko jako piątoplanowa postać. Mają do rozwiązania problem: jeden z tramwajów nawiedziło i muszą odkryć, cóż to takiego. To prosty, ale sympatyczny pomysł. Jego wykonanie zaś jest poprawne, w przygodowym klimacie, choć również ma toporne momenty (ekspozycja wygląda, jakby bohaterzy cytowali encyklopedie). Nic nadzwyczajnego, ale gdyby tekst znalazł się w antologii wielu autorów, pewnie uznałabym, że było OK, szybko zapomnę, i poszłabym dalej.
Jako że mam już na półce powieść to na pewno po nią sięgnę, ale przyznaję, że ten początek z cyklem był dla mnie średniozachęcający. Nastawiłam się na więcej, niż dostałam. Ale jeśli ktoś szuka po prostu kryminału urban fantasy w niekoniecznie typowym settingu to jak najbardziej, można tym historiom dać szansę.
Początek „Dewbadu” sprawił, że zaczęłam mieć ochotę na magiczny Kair. Niestety, tamten cykl mi tego absolutnie nie dał. W swoim niezaspokojeniu od razu kupiłam więc dwa domu z uniwersum P. Djèlí Clarka, które rozpoczyna zbiór trzech opowiadań „Martwi dżin w Kirze i inne opowiadania”. W końcu, jeśli on nie dałby mi magii i Kairu, to już nie wiedziałabym chyba, gdzie go...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-06
Niezbyt utalentowany nekromanta odkrywa w zapomnianym grobowcu śpiącą dziewczynę. Jagoda Wilczek jest proszona o konsultację i odkrywa, że została na nią nałożona klątwa, która wygaśnie za kilka dni. Wkrótce jej brat zostaje zaatakowany, a wszystkie tropy prowadzą do ciemnowłosej nieznajomej.
Gdy przeczytałam opowiadanie o Jagodzie Wilczek w antologii „Harde baśnie”, wiedziałam, że „Kołysanka dla czarownicy” będzie miłą lekturą na oderwanie się. A że leżała już na mojej półce to po prostu po nią sięgnęłam, co tu dużo mówić. I przyznaję, było miło. Ale przy okazji w tej historii nie było w gruncie rzeczy niczego szczególnego.
Opowiadanie, jak to z nimi bywa, było bardziej skondensowane. Dlatego pewien brak wyjątkowości samego świata nie był aż tak widoczny, ale tu, co tu kryć, jest. Ot, mamy magiczny świat za zasłoną. Magów, którzy żyją we współczesnym świecie. Mają różne talenty, istnieją wielkie rodziny i ogólnie się dzieją rzeczy, ale to nie tak, że mamy tu jakąś jedną charakterystyczną cechę uniwersum. W gruncie rzeczy, gdyby ktoś mi powiedział, że to jest ten sam świat, który pojawia się w „Szamance od umarlaków” Raduchowskiej to po prostu nie miałabym żadnego większego „ale”. Jednocześnie jednak wszystko się na tyle dobrze składa w całość, że na tę historię taki świat przedstawiony jest po prostu wystarczający.
Brak cech charakterystycznych dostrzegam też w samym stylu autorki, przynajmniej w przypadku tej powieści. To rzemieślniczy, poprawny, ale też prosty język. Przez to historię czyta się miło, lekko i płynnie, co jest w porządku, gdy mówimy o literaturze rozrywkowej, ale jeśli ktoś oczekuje czegokolwiek więcej od języka, w którym napisana jest książka: to nie tutaj.
Ta książka to przede wszystkim jednak historia kryminalna. I jako taka wypada w porządku. Nie jest tak porywająca, że nie mogłam się od niej oderwać, ale jest wystarczająco wprawnie poprowadzona, bym była w stanie się w nią wciągnąć i z ciekawością śledzić poczynania bohaterów, a w gruncie rzeczy o to też chodzi. Sama Wilcza Jagoda to sympatyczna bohaterka: wciąż młoda, ale mająca w sobie pewien spokój i pewność siebie. To nie młoda Ida, która co chwilę panikuje i gra żartem przez swój charakter, ani nie Dora Wilk wykreowana przez Anetę Jadowską, która co chwilę idzie z kimś do łóżka. Jagoda jest „ascetyczna”, spokojna, stonowana. I to w gruncie rzeczy jej siła, bo takich bohaterek zbyt wielu nie ma.
Podoba mi się też to, że nie jest to historia o zbyt dużej stawce. Owszem, pojawia się jakieś zagrożenie, ale jest ono „mierzalne” i nic nie zmierza jak na razie do końca świata. Ponadto historia została dobrana tak, aby opowiedzieć trochę o historii rodziny Jagody, co pozwala lepiej ją poznać i nieco bardziej się z nią zżyć, a to nie jest bez znaczenia przy pierwszym tomie cyklu.
Było miło, ale nie nadzwyczajnie. Co prawda, nie jest to jakiś szczególnie duży problem w tym przypadku. Mimo wszystko tego typu kryminalnego urban fantasy, osadzonego w Polsce nie mamy na rynku zbyt dużo, a to jest naprawdę przyjemna lektura. Bardzo „bezpieczna” i doskonale nadająca się do tego, aby rozluźnić się przy książce. Na pewno zadowoleni z niej będą również ci, którzy lubią retellingi i wariacje na temat baśni. Ale jednocześnie nie czuję, aby to w tej chwili była historia, która mi bardzo mocno zapadła w pamięć.
Niezbyt utalentowany nekromanta odkrywa w zapomnianym grobowcu śpiącą dziewczynę. Jagoda Wilczek jest proszona o konsultację i odkrywa, że została na nią nałożona klątwa, która wygaśnie za kilka dni. Wkrótce jej brat zostaje zaatakowany, a wszystkie tropy prowadzą do ciemnowłosej nieznajomej.
Gdy przeczytałam opowiadanie o Jagodzie Wilczek w antologii „Harde baśnie”,...
2023-01-04
W drodze do Nowego Jorku zapomina swojego imienia. Wkrótce odkrywa, że jest żywym wcieleniem jednej z jego dzielnic – Manhattanem. Szybko okazuje się, że w mieście dzieje się coś niepokojącego.
Na tę powieść Nory K. Jemisin czekałam jeszcze przed jej wydaniem w USA. Nie sądziłam jednocześnie, że aż dwa lata zajmie wydanie polskiego tłumaczenia „Miasta, którym się staliśmy”. Ale w końcu się udało: nowa książka autorki, której dwa cykle okazały kilka lat temu książkami dla mnie, w końcu trafiła w moje ręce. Niestety, mam wrażenie, że albo autorka w tym tomie naprawdę gdzieś się pogubiła i coś po prostu jej nie wyszło, albo po prostu te kilka lat temu miałam zupełnie inne wymagania.
Zaczyna się dość typowo jak na Jemisin. Autorka nie wykłada wszystkiego od razu. Wrzuca czytelnika prosto w świat przedstawiony, tłumacząc tylko niektóre elementy. Jednocześnie akcja osadzona we współczesnym, istniejącym mieście i sposób prowadzenia narracji sprawia, że czyta się to początkowo jak jakieś weird fiction. Naprawdę początkowo zastanawiałam się, czy mogę to klasyfikować jako po prostu fantasy.
Po przeczytaniu mogę jednak z czystym sumieniem stwierdzić, że początkowo ta powieść udaje, że jest czymś więcej, niż jest naprawdę. Ale po kolei.
Zacznijmy od rzeczy, które mi do końca nie pasowały, ale do końca są błędem autorki. Po pierwsze, to książka o Nowym Jorku. Mam wrażenie, że jest w niej wiele podtekstów, które zrozumieją wyłącznie ludzie z tym miastem związane albo się nim interesujące. Ja kompletnie nie jestem w tej grupie.
Po drugie, wydaje mi się, że część rozdziałów była napisana w oryginale slangiem aforamarykanów i że przez to momentami ta książka po prostu nie brzmi. Acz nie mam zamiaru tego aktywnie weryfikować.
Z rzeczy już częściowo związanych z warsztatem jako takim, nie podoba mi się wybór narracji w czasie rzeczywistym. Wiem, że Jemisin ją lubi, ale w tym przypadku na dłuższą metę była po prostu dość męcząca i kompletnie zbędna, niepotrzebnie udziwniająca bardzo prostą powieść.
Sam motyw przewodni, który skupia się na tym, że wiara ludzka przebudza do życia bogów (i nie tylko), a wśród nich są miasta, jest jednocześnie interesujący i wcale nie aż tak nowatorski, jakbym się po Jemisin spodziewała. No bo w gruncie rzeczy czy to miasto, czy grecki bóg – to nie robi nam aż takiej różnicy, a sama moc wiary to motyw wałkowany w fantasy wielokrotnie. Ale w dalszym ciągu da się go naprawdę dobrze ograć, jeśli ktoś ma na to pomysł.
Z tym że Jemisin nie wyciska z tego motywu zbyt wiele. W gruncie rzeczy ta początkowo dziwna powieść to bardzo prosta fabuła o ratowaniu świata przez ludzi, którzy przypadkiem dostali super moce. Ot, tyle. To bardzo prosta rozrywka. Ale zaznaczmy, że to dalej może do pewnego stopnia bronić się jako hołd oddany Nowemu Jorkowi. W końcu USA to kraj superbohaterów, więc wybór takiej linii fabularnej da się uzasadnić.
To jednak, czego nie mogę Jemisin wybaczyć to ostateczne traktowanie czytelnika jak idiotę. Po mrocznym początku narracja przechodzi do właśnie typowej przygodówki ze zbieraniem drużyny i ratowania wszystkiego, gdzie bohaterzy ganiają od punktu, do punktu. I na tym etapie, jeśli ktoś nie domyślił się, o co chodzi, co chwilę będzie zasypywany prostacką ekspozycją w stylu: on wygląda jak mieszanka wszystkich ras ludzkich i dlatego jest Manhattanem, a ona to ruda Hinduska, dlatego jest Bronksem (ona nie jest rudą Hinduską, to tylko przykład).
Ponadto pomimo tego, że charaktery, wygląd, pochodzenie itd. bohaterów mają oddawać pewne miasta to po nich nie do końca czuć jakikolwiek charakter. Wyglądają jak figury, stworzone tylko po to, by pasowały do koncepcji Jemisin, którą autorka chyba sama bardzo, bardzo polubiła, ale jednocześnie nie jest na tyle dobra, by nadawała się na tak pozornie górnolotną powieść.
W opiniach innych widzę trochę zarzutów o kwestie związane z powiedzmy, poprawnością polityczną. Osobiście nie mam z tym w przypadku tej powieści większych problemów. Autorka oczywiście porusza tu tematy gdzieś tam związane z kwestią gorszego traktowania osób czarnoskórych, ale należy zauważyć, że ona sama do takowych należy. Na dodatek mieszka od lat w Nowym Jorku i ma pełne prawo mieć do tego swoje własne, osobiste przemyślenia. To jej świat, jej poglądy i jej opowieść. Cudze spojrzenie na świat wydaje mi się zaś cenne.
Ponadto warto zwrócić uwagę, że w historii Jemisin nawiązuje do Lovecrafta, który był nomen omen rasistą. W związku, z czym choćby w postaci Kobiety w Bieli raczej dolatywałabym się pstryczka w nos w jego stronę, niż krytyki wszystkich osób odmiany kaukaskiej.
To nie tak, że „Miato, którym się staliśmy” jest powieścią złą. Odbieram ją w tym momencie jako potknięcie Nory Jemisin, które miewa każdy pisarz. Autorka chciała napisać ponownie dużą historię, jednocześnie chcąc chyba zachować rozrywkowy sznyt i po prostu ten koncept okazał się nie do końca trafiony. Na tyle, aby w trakcie czytania ta książka czasem wzbudzała rozdrażnienie, czy nawet irytacje. Ale jednocześnie widać, że jest to powieść napisana przez wprawną osobę, która potrafi pisać. I pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że się nie mylę.
W drodze do Nowego Jorku zapomina swojego imienia. Wkrótce odkrywa, że jest żywym wcieleniem jednej z jego dzielnic – Manhattanem. Szybko okazuje się, że w mieście dzieje się coś niepokojącego.
Na tę powieść Nory K. Jemisin czekałam jeszcze przed jej wydaniem w USA. Nie sądziłam jednocześnie, że aż dwa lata zajmie wydanie polskiego tłumaczenia „Miasta, którym się...
2022-12-28
Liliana ma wymagających rodziców. Próbując uciec przed światem, spędza czas w nowojorskim muzeum, szkicując zwiedzających. Przypadkiem trafia na nową wystawę dotyczącą starożytnego Egiptu. Tam zaś odkrywa, że jedna z mumii ożyła, a ona sama jest z młodym księciem związana za pomocą magii. Wspólnie muszą uratować świat.
Jako dziecko miałam fizia na punkcie starożytnego Egiptu, a wizja młodego faraona, wraz z którym miałabym przeżywać przygody była jedną z moich fantazji. Dlatego już, gdy w 2019 roku „Przebudzeni” zostali wydani w Polsce, byłam książką jak najbardziej zainteresowana. Ale z czasem o niej zapomniałam i tak dopiero pod koniec 2022 roku udało mi się z książką Colleen Houck zapoznać. I nie ma co ukrywać: to jest po prostu jedna z dość tanich młodzieżówek fantasy z romansem w roli głównej.
Już sama początkowa ekspozycja jest niezwykle toporna. Od razu dostajemy informacje, że główna bohaterka (narratorka) ma wymagających rodziców, nie może spotykać się z byle kim i że właściwie to nie ma konkretnego gustu, co do mężczyzn. Dziewczyna idzie niedługo na studia, czyli ma jakieś 19 lat. A poniewąż fabuła wymagała, by często spędzała czas w muzeum, to chodzi tam, by obserwować ludzi. Ten wątek nie ma żadnego znaczenia. Jest wyłącznie fabularną wymówką. Słabą, szczerze mówiąc.
Następnie dowiadujemy się, jak dokładnie wygląda nasza Liliana, ponieważ musi dokładnie przejrzeć się w lustrze, a potem dochodzi do spotkania bohaterki z Amonem, jej egipskim towarzyszem. Jak do tego dochodzi? A no tak, że przestraszona i skonfundowana dziewczyna non stop myśli o tym, jak przystojny i jak bardzo nie w jej typie jest protagonista. A to tylko pierwsze 40 stron.
Byłam gotowa na to, że tego typu powieść będzie lekka, ale przy tym niezbyt wiarygodna. Nie oczekiwałam jakiejś szczególnie wygórowanej fabuły i dobrze, bo takiej tu po prostu nie ma. Ratujemy świat, podróżując po świecie. I choć Liliana nie ma swoich funduszy i mieszka z rodzicami to nikt nawet nie zwraca uwagi na to, że tymczasowo opuściła kraj. No kto by się takimi detalami przejmował? Biorąc pod uwagę, że nie jest to książka dla 10-12 latka, a raczej osoby w wieku 14-17 lat to wydaje mi się, że niestety, czytelnik może już na to zwracać uwagę.
I gdyby po prostu autorka skupiła się na przygodzie, to naprawdę byłabym po prostu zadowolona z lekkiej, nostalgicznej dla mnie lektury. Problem polega na tym, że przygoda jest tu tylko wymówką do romansu. Amos i Liliana co chwilę zostają sam na sam. Dziewczyna zaś non stop myśli jak bardzo jest przystojny (początkowo jeszcze, że go nienawidzi, ale szybko sama traci w to wiarę) i narzuca się chłopakowi, który wyraźnie woli się odizolować. Co właściwie jest całkiem ciekawe, bo w tym przypadku to ona jest tą bardziej toksyczną stroną. Amon naprawdę próbuje budować dystans, jednocześnie troszcząc się o towarzyszkę i wyjaśniając jej, ile może z całej tej dziwnej sytuacji.
Oczywiście nie ma się co spodziewać po tej książce dobrze rozbudowanego systemu magicznego, czy poszanowania dla historii. To też tu kuleje. I jasne, Amon jest postacią wymyśloną przez autorkę, ale jeśli osadza się bohatera w czasach przed faraonami, to wypadałoby wiedzieć choćby o tym, że Dolina Królów była wykorzystywana jako miejsce pochówku dopiero znacznie później.
Mimo wszystkich swoich wad „Przebudzeni” jest po prostu przeciętną, dość toporną i stosunkowo „tanią” młodzieżówką fantasy dla młodzieży. W gruncie rzeczy to niewinna przygoda. Nie mogę jej wprawdzie z czystym sumieniem wszem wobec polecać, ale jednocześnie jest lekka w przyswojeniu, a książek fantasy z motywem starożytnego Egiptu nie ma aż tak dużo, więc jeśli ktoś konkretne tego szuka, to właściwie nie ma w czym przebierać. A wtedy dobre i to.
Liliana ma wymagających rodziców. Próbując uciec przed światem, spędza czas w nowojorskim muzeum, szkicując zwiedzających. Przypadkiem trafia na nową wystawę dotyczącą starożytnego Egiptu. Tam zaś odkrywa, że jedna z mumii ożyła, a ona sama jest z młodym księciem związana za pomocą magii. Wspólnie muszą uratować świat.
Jako dziecko miałam fizia na punkcie starożytnego...
2022-08-31
Po powrocie do domu Nina wciąż zauważa u siebie znaczny wzrost bystrości. Niedługo po rozpoczęciu roku szkolnego zostaje porwana przez komunistów. W ten sposób trafia do ukrytego w lesie ośrodka, pełnego powiązanych z Aniołami dzieci oraz nastolatków.
Przyznaję: „Tajemnica diabelskiego kręgu” jest jedyną książką Anny Kańtoch, która była dla mnie po prostu nieco nudna (mimo m.in. ciekawego settingu – Polska w latach 50. to nie jest typowy wybór). Dlatego zwlekałam z zapoznaniem się z kontynuacją i… okazuje się, że niepotrzebnie, bo tom drugi jest znacznie lepszy od pierwszego, mimo że magii jako takiej jest w nim stosunkowo niewiele.
Tak naprawdę lwia część fabuły kręci się wokół porwania Niny przez komunistów. Przetrzymywana razem z innymi dziećmi trzynastolatka dobrze wie, że coś nie gra i ponownie próbuje rozwikłać zagadkę. Ta jednak raczej skupia się na komunistach i ośrodku, w którym bohaterka się znajduje. Magiczne elementy jako takie są zaś przede wszystkim tłem i bardzo klimatycznym dodatkiem… który ostatecznie oczywiście ma spory wpływ na samo rozwiązanie fabuły, bo nie oszuszukujmy się, w takiej opowieści tak po prostu musi być.
Nie miałam okazji doznać życia w PRL-u. Znam ten okres dziejów Polski jedynie z opowieści, lekcji, czy książek. Ale jeśli miałabym wyobrażać sobie wierzących w ustrój komunistów, to w głowie pojawiłby mi się bardzo podobny obraz do tego, który kreuje w swojej książce Kańtoch. Choć teoretycznie to książka napisana z myślą o młodzieży to jest momentami tak jednocześnie realistyczna, mroczna i brutalna, że ta 13-letnia bohaterka i narracja kierowana do nastolatka po prostu mi się ze sobą gryzły.
Z jednej strony styl sugeruje mi, że mam rozwiązywać zagadkę i przeżywać przygodę, a z drugiej strony mam ludzi, którzy robią krzywdę nieletnim. Mam wrażenie, że ta książka, mimo wszystko, lepiej by działała, gdyby była po prostu horrorem o dzieciach, ale kierowanym do dorosłego czytelnika. Anna Kańtoch ma w sobie potężną dawkę umiejętności, wrażliwości artystycznej i wiedzy, ale odnoszę wrażenie, jakby właśnie to przeszkadzało jej napisać scricte powieść dla dzieci. Ona jest po prostu w tym zbyt dobra, aby dostarczyć lekką i miłą lekturę. Z tego powodu to dla mnie powieść, która sprawdzi się jako lektura tylko w przypadku dość wąskiej grupy nastolatków, którzy szukają tego mroku i realizmu, a nie tylko przyjemnej przygodówki.
Naprawdę nie sądziłam, że tak wsiąknę w kolejną opowieść z tej serii, biorąc pod uwagę, że tom pierwszy naprawdę jakoś szczególnie mi się nie spodobał. To unikatowa książka, nie tylko w kontekście książek dla młodzieży: niewiele mamy fantastyki w Polsce, której akcja rozgrywa się w tym wczesnym PRL-u i jednocześnie faktycznie skupia się na tym aspekcie. I choć są historie z bohaterami, których bardziej lubię i takie, które fabularnie są bardziej rozbudowane, ale naprawdę w pewnym momencie dałam się po prostu „Tajemnicy nawiedzonego lasu” wciągnąć.
Po powrocie do domu Nina wciąż zauważa u siebie znaczny wzrost bystrości. Niedługo po rozpoczęciu roku szkolnego zostaje porwana przez komunistów. W ten sposób trafia do ukrytego w lesie ośrodka, pełnego powiązanych z Aniołami dzieci oraz nastolatków.
Przyznaję: „Tajemnica diabelskiego kręgu” jest jedyną książką Anny Kańtoch, która była dla mnie po prostu nieco nudna...
2022-08-21
Nie mam pojęcia, dlaczego byłam przekonana, że w zbiorze „Kochali się, że strach”, znajdę raczej horror i mrok, niż w gruncie rzeczy lekkie opowiadania o miłości w fantastycznym wydaniu. A jednak nie tylko takie znalazłam, ale też dość pozytywnie się zaskoczyłam.
Ta antologia to zbiór dwunastu tekstów autorów, którzy brali udział w warsztatach prowadzonych m.in. przez Annę Brzezińską. To dzięki niej debiutowały dwie dość poczytne dzisiaj autorki fantastyki rozrywkowej (i nie tylko): Marta Kisiel i Martyna Raduchowska. Dlatego w mojej małej kolekcji zbiorów opowiadań nie mogło tej pozycji zabraknąć.
Przyznaję, że najlepiej bawiłam się mniej więcej do połowy książki. Następnie przyszło zmęczenie materiału albo po prostu pojawiły się słabsze teksty. Niemniej, te opowiadania, które mi się podobały, były naprawdę niezłe.
Przede wszystkim warto zaznaczyć, że choć są to opowiadania o miłości to niekoniecznie są scricte romansami. To po prostu temat przewodni, który przewija się przez prawie wszystkie teksty, ale to nie oznacza, że w każdym tekście dostajemy zakochaną parę. Na przykład zbiór otwiera opowiadanie „Imponderabilia”, który opowiada o impie szukającym partnerki dla swojego mistrza-czarodzieja. Przyznam, że to ta lekka, komediowa i rozrywkowa fantasy, której zawsze mi mało, dlatego przyjęłam ten tekst w całości, z otwartymi ramionami.
Najlepszym i najbardziej ambitnym tekstem ze zbioru jest opowiadanie „Miód z moich żył” Rafała W. Orkana. To już fantastyka z wyższej półki, która piękne rysuje świat, dobrze prowadzi czytelnika słowem i która porusza bądź co bądź wrażliwe i istotne tematy. Choć nazwisko tego autora już o uszy mi się obiło, to do tej pory bliższej styczności z nim chyba nie miałam i przyznaję, chyba miałabym ochotę pogrzebać w jego twórczości.
Innym tekstem, który pozytywnie zwrócił moją uwagę, jest „Na końcu świata” Sawickiego. To przygoda w kosmosie, opowiadająca o człowieku i pewnym statku. Pozornie lekka space opera, którą dobrze się czyta, jest kolejną rzeczą, której mi w fantastyce wiecznie brakuje, dlatego z chęcią ten tekst polecę dalej.
Oczywiście musiałam zwrócić uwagę na opowiadanie Martyny Raduchowskiej, do której mam jeszcze licealną nostalgię. Jej debiut, „Cała prawda o PPM”, to baśniowe i rozrywkowe fantasy. Podobne klimatem do opowiadania Janusz, acz w moim odczuciu od niego słabsze, ale dalej przyjemne. Tekst Marty Kisiel, czyli „Dożywocie” znam zaś dobrze i od dawna, przepadam, acz dobrze wiem, że nie ma w nim zbyt wiele fabuły, czy jakiejś większej głębi.
To te teksty, które chyba z jakichś powodów (czasem znajomości autora, czasem nie) najbardziej zapadły mi w pamięć. Pozostałe odebrałam jako po prostu OK, bądź nudne/nie dla mnie, niemniej i tak uważam, że to jedna z antologii, w której ostatnio znalazłam najwięcej swoich tekstów. A dla tego Orkana warto byłoby przemęczyć nawet cały zbiór kiepskich opowiadań!
Nie mam pojęcia, dlaczego byłam przekonana, że w zbiorze „Kochali się, że strach”, znajdę raczej horror i mrok, niż w gruncie rzeczy lekkie opowiadania o miłości w fantastycznym wydaniu. A jednak nie tylko takie znalazłam, ale też dość pozytywnie się zaskoczyłam.
Ta antologia to zbiór dwunastu tekstów autorów, którzy brali udział w warsztatach prowadzonych m.in. przez Annę...
Co dekadę Towarzystwo Aleksandryjskie wybiera sześciu młodych, uzdolnionych Medejów, aby wybrać pięciu nowych członków. Ci, którym uda się wstąpić do organizacji zyskają nie tylko prestiż, ale również dostęp do tajnej wiedzy.
Czasem sprawdzam książki tylko dlatego, że stały się popularne, choć często zabieram się za to już po tym, jak ich pierwszy moment przeminie. I tak było z „The Atlas Six”. To książka Olivie Blake, która stała się swego czasu sensacją tzw. booktoka, której okładka regularnie mi się przewijała. Znając tylko ogólny koncept wzięłam się za lekturę i… na Merlina, jakie to cholerstwo było nudne.
Sam początek wydał mi się naprawdę całkiem przyjemny. Pomysł z tajnym towarzystwem, które rekrutuje nowych członków mógł wypalić, a sam styl Blake jest prosty, lekki, nie wymagający szczególnego skupienia się, ale jednocześnie wydawało mi się, że ma w sobie odpowiednio dużo ciężaru, by nie wypadać infantylnie. Kilka pierwszych scenek dało mi zaś nadzieję, że być może z całości złoży się całkiem składna powieść.
Problem tej powieści polega jednak na tym, że ostatecznie nie ma w niej za bardzo fabuły. Autorka nakreśliła ogólną sytuację, wrzuciła szóstkę bohaterów do jednej przestrzeni i skupiła się na interakcjach pomiędzy nimi. Postacie siedzą więc na kupie, rozmawiając i „dramkując” niczym szkolni uczniowie. Niby przy okazji zapoznają się z jakimiś magicznymi tajemnicami, ale wyraźnie widać, że nie to jest celem autorki. Pojawiają się tu jakieś elementy światotwórstwa, ale raczej dlatego, że wypadałoby coś czasem czytelnikowi podrzucić.
Osobiście lubię dobrze napisane relacje pomiędzy postaciami i skupienie się na bohaterze, tyle tylko, że nie w takim wydaniu. „The Atlas Six” zdaje się pływać po płyciźnie także w tym względzie. Przyznam też, że upływ czasu i stawka związana z dołączeniem do Towarzystwa nie są zbyt mocno odczuwalne. Człowiek nawet nie wie, kiedy w życiu bohaterów upłynęło pół roku (przecież to było tylko kilka scenek!), a wszystkie sekwencje walki, czy te związane z tajemnicami towarzystwa są wyraźnie spychane na dalszy plan bądź wykorzystywane do tego, by postacie mogły pomiędzy sobą trochę ponarzekać i się pokłócić.
Wydaje mi się, że jeśli komuś akurat spodobają się te postacie to „The Atlas Six” może być dla takiej osoby dobrą lekturą. Ja jednak nie umiem utożsamić się z żadnym z bohaterów, są mi oni zupełnie obojętni. Dlatego koniec końców ta powieść naprawdę szybko zaczęła mnie męczyć i gdyby nie moje samozaparcie to po prostu odłożyłabym ją po jakiejś ⅓. Miałam jednak cały czas nadzieję, że ta fabuła się tu jednak pojawi, że autorka po tym, jak zbuduje bohaterów, skupi się na faktycznej opowieści. To się jednak nie stało; na samym finale wprawdzie pojawia się ciut więcej akcji, ale przynajmniej dla mnie nie był on satysfakcjonujący.
Dlatego też jeśli kusi Was lekka lektura, która skupia się na „szkolnych” dramkach w klimacie quasi-dark-academia to być może „The Atlas Six” warto sprawdzić. Ale w każdym innym przypadku raczej odradzam – to nie jest ani dobra powieść o bohaterach, ani ciekawe fantasy, które jest jakoś szczególnie warte uwagi.
Co dekadę Towarzystwo Aleksandryjskie wybiera sześciu młodych, uzdolnionych Medejów, aby wybrać pięciu nowych członków. Ci, którym uda się wstąpić do organizacji zyskają nie tylko prestiż, ale również dostęp do tajnej wiedzy.
więcej Pokaż mimo toCzasem sprawdzam książki tylko dlatego, że stały się popularne, choć często zabieram się za to już po tym, jak ich pierwszy moment przeminie. I tak...