-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
ArtykułyTysiące audiobooków w jednym miejscu. Skorzystaj z oferty StorytelLubimyCzytać1
Biblioteczka
2018-09-15
2018-12-25
Pies od lat jest uznawany za najlepszego przyjaciela człowieka. Co jednak złączyło nasze ścieżki?
„Z psem przez stulecia” to książka specyficzna: ni to książka naukowa, ni to dziwna literatura faktu. Oryginalnie została wydana w latach 50. XX wieku, a w Polsce pojawiła się w 1968. Nie jest to więc pozycja wyjątkowo aktualna, chociaż przynajmniej teoretycznie jej historyczna część powinna być rzetelna i sprawdzona.
Problem polega na tym, że „Z psem przez stulecia” Hansa Bauera to książka absolutnie pozbawiona żadnych przypisów. Czytając, miałam wrażenie, że to trochę taki współczesny, blogowy wpis. Autor informuje nas o tym, co kiedyś usłyszał, lub wyczytał. Czasem podaje zdawkowe i niepotrzebne informacje (jakiś pies zrobił tak i tak w jakimś mieście w Europie).
Książka czasem też nie wie, czym chce być. Ma przedstawić czytelnikowi historię ludzko-psiej relacji od starożytności, a może pokazać, jak to wygląda teraz? A może jednak lepiej najpierw wyjaśnić czytelnikowi jak wygląda psia psychika, bo inaczej nie zrozumie treści? Czytając, miałam wrażenie, że autor w żaden sposób nie usystematyzował historii życia psa i człowieka, wrzucając dane w stosunkowo losowy sposób.
Nie zmienia to faktu, że „Z psem przez stulecia” bardzo dobrze się czyta. Choć to nie zaskoczenie, jeśli spojrzymy na tłumacza tego tytułu. Jan Żabiński to niezwykła postać wśród polskich zoologów: niegdyś dyrektor warszawskiego zoo, który w trakcie II wojny światowej troszczył się zarówno o zwierzęta, jak i o ludzi, potem radiowiec, odsunięty od prowadzenia swojego ukochanego ogrodu w związku z zatargami z ówczesną władzą. To człowiek z pasją, co chyba po prostu w tym tłumaczeniu widać.
Czy samo wnętrze książki jednak cokolwiek wnosi? Tak, ale… nie dla kogoś, kto jest psiarzem od lat. O większości historii podawanych przez autora po prostu słyszałam; brakło mi wewnątrz konkretnej, dokładnej analizy relacji człowieka z psem. Ponadto zawsze w przypadku takich książek należy wziąć pod uwagę ich wiek. Wiele z faktów podawanych przez Bauera mogło się zdezaktualizować i nim wykorzystamy gdzieś jego dane to warto je dodatkowo zweryfikować, nie tylko przez wzgląd na brak przypisów.
Warto jeszcze w przypadku tej pozycji nadmienić, że wewnątrz nie brakuje czarno-białych zdjęć, które w ciekawy sposób mogą przenieść nas w przeszłość i pokazać, jak te kilkadziesiąt lat temu wyglądały psy konkretnych ras, a warto pamiętać, że niektóre z nich przez te dziesięciolecia naprawdę się zmieniły. Choć wzorce teoretycznie pozostały te same, zwierzęta potrafią naprawdę diametralnie różnić się od tych, które widzimy współcześnie na ringach wystawowych.
Jak w przypadku wielu starszych książek „poradnikowych”, tak i „Z psem przez stulecia” jest raczej ciekawostką, niż pozycją, po którą koniecznie trzeba sięgnąć. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że bardzo podoba mi się sam jej zamysł i bardzo chętnie sięgnęłabym po coś o tej samej tematyce, tylko współczesnego i lepiej opracowanego.
Pies od lat jest uznawany za najlepszego przyjaciela człowieka. Co jednak złączyło nasze ścieżki?
„Z psem przez stulecia” to książka specyficzna: ni to książka naukowa, ni to dziwna literatura faktu. Oryginalnie została wydana w latach 50. XX wieku, a w Polsce pojawiła się w 1968. Nie jest to więc pozycja wyjątkowo aktualna, chociaż przynajmniej teoretycznie jej...
2018-09-25
Ludzkość zasiedliła Układ Słoneczny. Statek Jima Holdena w trakcie jednego ze swoich kursów odbiera wołanie o pomoc. Mężczyzna, razem z trójką innych członków załogi wyrusza, aby sprawdzić co stało się ze statkiem Scopuli. Wkrótce później ich statek-matka zostaje unicestwiony. W tym samym czasie detektyw Miller pracujący w Pasie Asteroid dostaje zlecenie: ma odszukać i porwać Julie Mao, młodą i bogatą, lecz zbuntowaną dziewczynę, która według swojej rodziny może być w dużym niebezpieczeństwie.
Gdy poznałam serial „The Expanse” początkowo nie byłam zachwycona, ale z czasem historia zaczęła nabierać rozpędu, a ja naprawdę zżyłam się z jej bohaterami. Dlatego właściwie gdy tylko dowiedziałam się, że Wydawnictwo Mag wznawia „Przebudzenie Lewiatana”, czyli pierwszy tom z cyklu na bazie którego powstała ekranizacja od razu miałam na niego wielką ochotę. Zwłaszcza, że nowe wydania mają naprawdę przepiękne okładki. Spotkania z twórczością dwóch panów ukrywających się pod pseudonimem James S. A. Corey uważam za udane, chociaż muszę dodać, że w przypadku tej konkretnej historii absolutnie nie potrafię być obiektywna i absolutnie nie potrafię oceniać tej powieści w zupełnym oderwaniu od serialu.
Dlaczego? Sprawa jest prosta – dwa pierwsze sezony „The Expanse” bardzo wiernie oddaje treść „Przebudzenia Lewiatana”. Zmiany w samej historii są naprawdę niewielkie (a przynajmniej ja większych nie zauważyłam, będąc już jakiś czas po obejrzeniu serialu), dzięki czemu po prostu nie mogę mieć do samej fabuły innego podejścia w przypadku oryginału, czy serialu. Tak, jak lubiłam adaptację, tak lubię oryginał – i już. „Przebudzenie Lewiatana” to utrzymana w dość poważnym tonie space opera, do której treści jestem naprawdę przywiązana.
Omawianie książki to jednak nie sama historia, ale też język, jakim posługuje się autor, czy w tym przypadku – autorzy. Muszę przyznać, że z tym po prostu nie miałam żadnych większych zgrzytów. Być może wynika to właśnie ze znajomości historii samej w sobie, ale w moim odczuciu duet pisarski Daniela Abrahama i Ty Franck’a pisze poprawnie i przejrzyście. Ich styl jest po prostu „w sam raz” – nie jest lekki w sposób infantylny, panowie nie boją się opisów, nie próbują być zabawni na siłę, ale jednocześnie dobrze wyważają akcję, kończą rozdziały w kulminacyjnych momentach i po prostu nie pozwalają na nudę. W „Przebudzeniu Lewiatana” bezustannie coś się dzieje, coś wybucha, ktoś kogoś goni. Tempo tej historii naprawdę mi odpowiadało, choć – przypominam ponownie – może to częściowo wynikać ze znajomości wersji serialowej.
Warto dodać, że narracja „Przebudzenia Lewiatana” poprowadzona jest dwutorowo: autorzy oddają głos tylko Millerowi i Holdenowi z wyjątkiem prologu i epilogu historii. Ich rozdziały bezustannie przeplatają się, dynamizując historię.
A co z samymi bohaterami książki? Muszę przyznać, że w trakcie czytania miałam przed oczami bezustannie twarze serialowych aktorów, choć oczywiście – ich charaktery w drobny sposób się różnią. Miałam wrażenie, że serialowy Holden jest mniej konkretny i częściej wygląda jakby zaraz miał się rozpłakać (przez co wolę „oryginalnego”), a książkowy Miller to postać bardziej zniszczona przez życie. Relacja Amosa i Naomi w „Przebudzeniu Lewiatana” wydała mi się skromnej zarysowana, a Aleks… Aleks jest po prostu świetnym pilotem i elementem, który czasem potrafi rozładować napięcie. W jego przypadku chyba zauważyłam najmniej zmian.
Mam wrażenie, że ta space opera jest przy okazji tytułem, który nie wymusza czytania o olbrzymiej ilości technologii, raczej skupiając się na „przygodzie” i relacjach bohaterów. Dzięki temu „Przebudzenie Lewiatana” może okazać się książką dobrą także dla osób, które właśnie tego technicznego podejścia obawiają się z science-fiction. Jakby nie patrzeć już sam gatunek tej serii wymusza jej mocno rozrywkowy charakter, choć sam ton książki należy raczej do poważnych.
Dla mnie „Przebudzenie Lewiatana” było powtórką z rozrywki i cudownym powrotem do bohaterów, których naprawdę lubię. Cieszę się, że oryginał nie okazał się dla mnie smutnym zderzeniem z rzeczywistością i na pewno nie raz polecę ten tytuł osobom szukającym podobnej rozrywki.
Ludzkość zasiedliła Układ Słoneczny. Statek Jima Holdena w trakcie jednego ze swoich kursów odbiera wołanie o pomoc. Mężczyzna, razem z trójką innych członków załogi wyrusza, aby sprawdzić co stało się ze statkiem Scopuli. Wkrótce później ich statek-matka zostaje unicestwiony. W tym samym czasie detektyw Miller pracujący w Pasie Asteroid dostaje zlecenie: ma odszukać i...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-01
Shelley trafia do tajnego oddziału, zarządzanym przez Czerwień. Prowadzi oddział, starając się zdecydować komu powinien zaufać.
Muszę się przyznać: nie potrafiłam zabrać się za ukończenie „Czerwieni” Lindy Nagaty. Ostatni tom tej trylogii, „W stronę mroku” leżał na mojej półce przez dobre osiem miesięcy, nim postanowiłam się za niego zabrać. Nie widzę w tym nic dziwnego: to nie jest seria nadzwyczaj wybitna, a militarne tematy nigdy nie należały do moich ulubionych.
Po zakończeniu całej trylogii odnoszę wrażenie, że to po prostu książki, które sprawdzą się w przypadku bardzo konkretnej grupy odbiorców. To literatura bardzo męska, skupiona praktycznie tylko na akcjach militarnych. „W stronę mroku” jest książką, która tak naprawdę w ogóle nie buduje głębokich relacji między bohaterami, ani nie skupia się na tle wydarzeń. Wprawdzie te informacje są w jakiś sposób przemycane, ale jednak wyraźnie widać, że nie są celem istnienia tej powieści.
Temat sztucznej inteligencji działającej gdzieś w sieci, który sprawia, że trylogia może intrygować niestety jest też zepchnięty na dalszy plan. Teoretycznie bohaterowie cały czas o niej mówią, cały czas o niej pamiętają, ale jako czytelnik nie odczułam, aby autorka się tak naprawdę, z pełnym zaangażowaniem skupiła właśnie na niej.
Naprawdę, fabuła „W stronę mroku” opiera się tylko na akcjach. Shelley razem ze swoim oddziałem leci do jednego miejsca, wykonuje zadanie i nagle okazuje się, że musi lecieć na kolejną, jeszcze bardziej niebezpieczną misję. W ten sposób mija praktycznie cała książka i najzwyczajniej w świecie jeśli czytelnik nie jest tym zainteresowany po prostu się znudzi. Zwłaszcza, że przynajmniej mi nie udało zżyć się z bohaterami.
Nie oznacza to jednak, że jest to zła książka. Absolutnie nie. To książka dla konkretnego targetu – i nie ma w tym nic złego. Same militarne realia są przedstawione naprawdę nieźle, a otaczająca naszych bohaterów technologia to po prostu dodatkowy smaczek. Dlatego moim zdaniem nawet nie jest to literatura dla fanów „po prostu science-fiction”: sięgając po trylogię Nagaty trzeba się po prostu nastawić na bardzo specyficzny typ literatury.
Moje „problemy” z tą serią zaczęły się już przy tomie drugim, który po prostu mocno mnie wymęczył. Niestety, z ostatnią częścią nie było wcale lepiej. Trochę żałuje, bo widzę, że autorka włożyła w swoją historię sporo pracy. Niestety, brakuje mi jakiegokolwiek przywiązania się do postaci (nawet głównego bohatera) i przedstawionych realiów. W trakcie czytania przyłapywałam się na tym, że nawet nie obchodziło mnie w jakim celu odbywa się kolejna misja Shelly’ego: wszystkie zlewały mi się w całość, nie kibicowałam postaciom, nie interesowały mnie ich rozmowy, ani bliższe relacje.
Jeśli znacie poprzednie tomy tej trylogii i uważacie, że to jest „wasza” literatura myślę, że i kolejna część będzie całkiem miłą rozrywką. Niestety, ja do serii raczej nie wrócę: po prostu nie jest to literatura przeznaczona dla mnie, choć nie żałuje, że miałam okazję ją poznać.
Shelley trafia do tajnego oddziału, zarządzanym przez Czerwień. Prowadzi oddział, starając się zdecydować komu powinien zaufać.
Muszę się przyznać: nie potrafiłam zabrać się za ukończenie „Czerwieni” Lindy Nagaty. Ostatni tom tej trylogii, „W stronę mroku” leżał na mojej półce przez dobre osiem miesięcy, nim postanowiłam się za niego zabrać. Nie widzę w tym nic dziwnego:...
2018-12-10
Życie Łucji nie należy do prostych. Połączenie pracy, studiów, wyjść ze znajomymi oraz jazdy konnej to naprawdę trudne zadanie. Gdy dziewczyna dostaje propozycje, aby pomóc „przy owcach na latających psach” od Mikołaja, w którym niegdyś była zauroczona, natychmiast się zgadza.
Gabrielę Krzyżanowską obserwuje nie od dziś. Chyba byłam jeszcze w gimnazjum, gdy trafiłam na jej fanzin jeździecki – Konną Cafe – i od tego czasu po prostu mniej więcej obserwuje jej działania w sieci. Gdy więc w 2017 wydała książkę (własnym nakładem) od razu kusiło mnie, by sprawdzić, co takiego ta konna blogerka stworzyła. Trochę przyszło mi wprawdzie poczekać na sięgnięcie po jakieś z jej dzieł, ale… w końcu się udało. I choć niby nie żałuję spotkania z „#Luzaczką” to nie mogę ukryć – jest mi jednak trochę przykro.
Czemu? Bo to wcale nie jest dobre dzieło pod kątem literackim. Świat jeździecki jest trudny do opisania dla osoby, która nigdy się nim nie interesowała, dlatego w powieściach często pojawiają się liczne błędy rzeczowe. Wydawać by się więc mogło, że książka stworzona przez osobę od lat związaną z końmi, która na dodatek ma cały czas kontakt ze słowem i wielokrotnie udowodniła mi, że potrafi czasem coś dobrze skomentować po prostu nie może nie wyjść. Niestety, to jednak wydany własnym nakładem debiut… i to po prostu widać.
Jeśli zajrzymy na pierwszą „informacyjną” stronę książki znajdziemy informacje o tym, że książka Krzyżanowskiej miała „wsparcie redakcyjne”, a nie po prostu redakcję, jak to jest w przypadku większości książek wydawanych standardowym, klasycznym torem. Niestety, w przypadku debiutu, gdy autor dopiero uczy się tworzyć, to po prostu nie ma prawa zdać egzaminu. Gaba, Ty potrzebujesz specjalisty, który „przerżnie” Ci tekst od początku do końca i NAUCZY cię jak pisać! Wsparcie to niestety za mało.
„#Luzaczka” jest więc książką bardzo nieliteracką. Naprawdę! To powieść, która wygląda jak „opko z Wattpada”, czy po prostu tekst umieszczany gdzieś za darmo w sieci, a nie rzecz, za którą ktokolwiek miał by płacić. Czyta się ją wprawdzie lekko, ale autorka wyraźnie nie ma wyczucia dotyczącym tego, kiedy wizja autorska może dopuścić w książce „żartobliwy” brak czarownika w zdaniu, albo wykorzystanie internetowych skrótów (takich, jak choćby „BTW”). Czasem pojawiają się też dziwne, nienaturalne konstrukcje zdania, czy drobne problemy z interpunkcją.
Sam humor w „#Luzaczce” odbieram jako często suchy i dość mocno wymuszony. Krzyżanowska czasem po prostu wrzuca wszystkiego za dużo i żart zamiast być taką idealnie wbitą szpileczką w końcu przestaje bawić, bo w takich chwilach łatwo się na niego znieczulić.
Co zaś z fabułą? Ech… szczerze przyznam – trudno powiedzieć. „#Luzaczka” miała być humorystyczną powieścią JEŹDZIECKĄ i choć konie cały czas się tu pojawiają, to jednak w głowie głównej bohaterki pojawiają się przede wszystkim chłopcy i imprezy. Oczywiście wszystko cały czas kręci się wokół stadniny i opieki nad końmi, ale jako osoba, która nieszczególnie przepada za romansami wolałabym jednak, aby historia skupiła się konkretnie na koniach, a nie miłostkach głównej bohaterki.
Ponadto powieść jest po prostu dość chaotyczna: bohaterka co chwilę pisze na komunikatorze ze swoimi koleżankami (co jest zawarte w książce w formie „chatu”), co chwilę przedstawia nam kolejne dygresje, czasem tylko po to, by powiedzieć coś żartobliwego. A sam główny trzon fabuły trochę się w tym wszystkim jednak gubi. Tego jest po prostu za dużo: na nieco ponad dwustu stronach autorka opisuje i wizyty w stajni, i szukanie przez Łucję nowego mieszkania, i wypady na miasto bohaterki z koleżankami… a wiele z tych scenek nie ma żadnego konkretnego wpływu na linię fabularną.
Jak już wspominałam „#Luzaczki” nie czyta się źle. Choć to kompletnie nieliteracka powieść to jednak da się ją pochłonąć bardzo szybko. Poza tym widzę też sens w istnieniu tego typu pozycji: nie znam absolutnie żadnej innej książki jeździeckiej napisanej przez zwyczajnego jeźdźca dla innych zwyczajnych jeźdźców. To jednak jest nieco za mało, abym mogła uznać debiut Krzyżanowskiej za książkę dobrą. Niemniej, jeśli komuś bardzo przypadnie do gustu sam żart autorki to wydaje mi się, że „#Luzaczka” może się swobodnie stać jego „guilty pleasure”.
Życie Łucji nie należy do prostych. Połączenie pracy, studiów, wyjść ze znajomymi oraz jazdy konnej to naprawdę trudne zadanie. Gdy dziewczyna dostaje propozycje, aby pomóc „przy owcach na latających psach” od Mikołaja, w którym niegdyś była zauroczona, natychmiast się zgadza.
Gabrielę Krzyżanowską obserwuje nie od dziś. Chyba byłam jeszcze w gimnazjum, gdy trafiłam na...
2018-11-04
Joanna Chyłka prowadzi sprawę z góry skazaną na porażkę: jej klient jest oskarżony o dwukrotne zabójstwo, a wszystkie dowody wskazują na niego. Razem z aplikantem, Korianem Oryńskim, nie do końca wierzą jednak w jego winę. Po przegranej sprawie próbują doprowadzić do kasacji wyroku.
Po raz pierwszy z twórczością Remigiusza Mroza spotkałam się w 2015 za sprawą „Ekspozycji”. Nie było to jednak udane spotkanie, dlatego trochę wody w rzece musiało upłynąć, nim znów zabrałam się za twórczość tego pana. Dopiero w trakcie wakacji 2018 w moje ręce wpadła „Kasacja” i po odleżeniu kilku miesięcy przemogłam się i zabrałam za ten tytuł. Po lekturze stwierdzam, że Mróz dalej nie będzie jednym z moich ulubionych autorów… ale przynajmniej kolejna powieść tego pana nie okazała się czymś aż tak irytującym i irracjonalnym.
Dla mnie „Kasacja” przypomina trochę kiepskiej jakości serial telewizyjny: niby czyta się ją lekko, niby akcja i intryga jest, ale całość niezbyt porywa i zdecydowanie brakuje jej choćby odrobiny artystycznego szlifu. Jednocześnie nie jest to książka nad którą mam ochotę się szczególnie pastwić: przecież oglądając telewizyjne „W-11”, czy „Detektywów” też nie będę się nad tymi serialikami rozwodzić. Są, mogą lecieć w tle, ale nie są na tyle zajmujące, bym miała ochotę rozkładać ich części składniowe na części pierwsze.
Wydawać by się mogło, że na niemal pięciuset stronach będzie się naprawdę wiele działo, a w gruncie rzeczy i fabuła, i intryga w „Kasacji” są dość proste i prozaiczne: wiele stron zajmują w końcu same dialogi Oryńskiego i Chyłki, a budowanie napięcia i faktyczna akcja jest trochę w tle.
Jak więc wypadają główni bohaterowie? Niby w porządku: nie mam do nich większych zastrzeżeń. Niestety, nie pałam też do nich szczególnym uczuciem. Chyłka jest wręcz na siłę przerysowana: to kobieta, która je tylko steki, jeździ szybko i słucha tylko mocnego rocka. Szczerze mówiąc nie do końca potrafię uwierzyć we właśnie takiego prawnika. Oryński zaś po prostu jest grzecznym i niedoświadczonym chłopcem na posyłki. Obydwoje całkiem nieźle razem współgrają, jednak na pewno nie będą to moje ukochane postacie.
Jeśli chodzi zaś o samą zagadkę to choć autor faktycznie próbuje ją komplikować to w gruncie rzeczy też nie czuje się nią szczególnie zafascynowana. Pozornie zaplątana, jest sprawą bardzo prostą i wierzę, że nieco oczytana osoba bez problemu poradzi sobie z jej rozwiązaniem.
Przy tym wszystkim w związku z tym, że „Kasację” czyta się wybitnie lekko nie dziwię się temu, że to jest seria ciesząca się naprawdę sporą popularnością. Ten tytuł można po prostu czytać bez obycia z literaturą, czy bez większego pomyślunku, więc może dobrze sprawdzić się jako „czytadło” po ciężkim dniu. Jako zaletę traktuje też fakt, że w porównaniu do „Ekspozycji” historia nie jest aż tak absurdalnie niewiarygodna, a same postacie raczej nie wywoływały we mnie negatywnych emocji, jak to miało miejsce przy moim poprzednim spotkaniu z Mrozem.
„Kasacja” na pewno nie jest książką, którą będę gorąco polecać każdemu, ale z drugiej strony nie jest też twórczością szczególnie złą, czy w jakiś sposób szkodliwą. Myślę, że można po nią swobodnie sięgnąć, choć nie należy też oczekiwać olbrzymich fajerwerków, zwłaszcza, jeśli ma się już za sobą pewną ilość lepszej jakości powieści.
Joanna Chyłka prowadzi sprawę z góry skazaną na porażkę: jej klient jest oskarżony o dwukrotne zabójstwo, a wszystkie dowody wskazują na niego. Razem z aplikantem, Korianem Oryńskim, nie do końca wierzą jednak w jego winę. Po przegranej sprawie próbują doprowadzić do kasacji wyroku.
Po raz pierwszy z twórczością Remigiusza Mroza spotkałam się w 2015 za sprawą „Ekspozycji”....
2018-11-15
Na Pyrkonie 2018 udało mi się dorwać kilka książek od Fabryki Słów w cenie 10zł. Wśród tych tytułów była pierwsza „Dora Wilk”, był Ćwiek i jego „Dreszcz”, a także to dzieło Ziemkiewicza. Byłam naprawdę szczęśliwa, że udało mi się ją dorwać: uważam, że warto znać książki nagrodzone Zajdlem, a ten tytuł zawiera aż dwie takie pozycje! Ponadto lubię poznawać kolejnych polskich autorów, a o Ziemkiewiczu jednak słyszałam już nie raz. No więc kupiłam. I nic ciekawego z tego faktu nie wniknęło.
Miałam do tej książki dwa podejścia. Pierwsze podczas mojego wyjazdy do pracy za granicę latem 2018. Wtedy tekst wydał mi się raczej ciężki i nieprzystępny, ale byłam też przemęczona, więc uznałam, że zapoznam się z Ziemkieiwczem po powrocie. Po paru miesiącach faktycznie otwarłam książkę ponownie i przetrwałam tylko przez „Śpiącą królewnę” oraz kawałek „Pieprzonego losu Kataryniarza”.
Obydwa teksty zawierały pomysły, które teoretycznie naprawdę mogły mi się spodobać, ale w sposobie pisania Ziemkieiwcza jest coś, co niezwykle mnie nużyło i odrzucało. Robiłam wszystko, by tej książki nie czytać, co wywoływało u mnie wyrzuty sumienia, bo naprawdę chciałam przebrnąć przez całość. Po ponad tygodniu męczenia się z tym tytułem powiedziałam sobie: „dosyć”. Nie czytam dalej, to nie ma sensu – lepiej skupić się na ciekawszych (dla mnie) książkach z mojego stosiku.
Na Pyrkonie 2018 udało mi się dorwać kilka książek od Fabryki Słów w cenie 10zł. Wśród tych tytułów była pierwsza „Dora Wilk”, był Ćwiek i jego „Dreszcz”, a także to dzieło Ziemkiewicza. Byłam naprawdę szczęśliwa, że udało mi się ją dorwać: uważam, że warto znać książki nagrodzone Zajdlem, a ten tytuł zawiera aż dwie takie pozycje! Ponadto lubię poznawać kolejnych polskich...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-21
Pan Fogg, brytyjski dżentelmen, przyjmuje zakład: ma wybrać się w podróż dookoła świata i wrócić w osiemdziesiąt dni. Natychmiast wyrusza w podróż razem ze swoim wiernym sługą, Obieżyświatem.
„W 80 dni dookoła świata” to powieść dla dzieci i młodzieży, która swoją premierę miała w 1872 roku. Mimo jednak, że od jej premiery minęło tyle czasu to dalej jest to tytuł obecny w popkulturze. Mało tego – to książka, która pomimo upływu lat dalej jest niezwykle przyjemną, przygodową lekturą. Do moich rąk nie trafiła jednak oryginalna wersja, a wersja skrócona, stworzona na podstawie wydania Gebethnera i Wolffa, o czym dowiedziałam się dopiero po przeczytaniu całości.
To, że jest to książka dla młodszego czytelnika nie ulega wątpliwości. Nie dość, że główny bohater, pan Fogg, jest postacią dość przerysowaną to na dodatek „W 80 dni dookoła świata” jest książką zaskakująco krótką. Moje wydanie nie ma nawet dwustu stron, a przecież opisuje podróż z Anglii przez Francję, Indie, Hong Kong, Japonię i USA. To właśnie temu zawdzięcza swoją lekkość: autor nie spędza zbyt wiele czasu na opisywaniu mijanych w podróży państw. Wprawdzie każde z miejsc ma jakąś swoją cechę charakterystyczną, czy opisaną przygodę, dzięki czemu czytelnik ma okazję dowiedzieć się nieco o kulturze danego kraju, jednak nie jest to tekst, który wnikliwie bada rzeczywistość.
Ciekawi mnie, jak ten aspekt wypada w oryginalnym tekście, dlatego że jako dorosły czytelnik odczuwałam jednak spory niedosyt. Wprawdzie lektura w żadnym razie mi się nie dłużyła i czytanie tej powieści było nadzwyczaj płynne, jednak brakowało mi wewnątrz choćby odrobiny opisów, które w lepszy sposób budowałyby atmosferę, czy przedstawiałyby bohaterów. Jednocześnie mam wrażenie, że target tego wydania – czyli raczej młodsza młodzież, jeśli nie dzieci – zdecydowanie lepiej przyswoi tego typu treść, niż bardziej rozbudowany oryginał.
Jak już wspominałam, główny bohater, pan Fogg, jest postacią mocno przerysowaną: ten elegancki, cichy mężczyzna wydaje się być często przedstawiony w krzywym zwierciadle. Jednak nie on jeden. Także czarny charakter tej historii, czy sługa Fogga, Obieżyswiat, to postacie, których przez uwypuklenie niektórych cech charakteru nie da się z nikim, ani niczym pomylić. Niestety, brakowało mi jakiegokolwiek zarysowania jedynej kobiecej postaci występującej w tej historii. Aouda jest damą, która właściwie nie robi absolutnie nic poza podążaniem za pozostałymi postaciami… a szkoda.
Zdecydowanie muszę pochwalić wydanie, które trafiło w moje ręce. Choć ubolewam nad faktem, że nie jest to wersja oryginalna to na pewno piękne i liczne ilustracje umiliły mi czytanie.
Jeśli z jakiś powodów boicie się sięgnąć po oryginalną wersje, albo szukacie książki dla młodszych członków rodziny naprawdę polecam poszukanie tego wydania z 2018 roku. Nie dość, że to naprawdę pięknie wyglądająca książka to na pewno dzięki uproszczeniom treści nie będzie doskwierała Wam nuda i na pewno też samo czytanie książki nie zajmie Wam zbyt wiele czasu. Oczywiście uważam, że oryginalna wersja zawsze jest lepszym wyjściem, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę z zalet tego typy edycji.
Pan Fogg, brytyjski dżentelmen, przyjmuje zakład: ma wybrać się w podróż dookoła świata i wrócić w osiemdziesiąt dni. Natychmiast wyrusza w podróż razem ze swoim wiernym sługą, Obieżyświatem.
„W 80 dni dookoła świata” to powieść dla dzieci i młodzieży, która swoją premierę miała w 1872 roku. Mimo jednak, że od jej premiery minęło tyle czasu to dalej jest to tytuł obecny w...
2018-11-04
Gdy Jude ma sześć lat jej rodzice zostają zamordowani, a ona wraz z dwoma siostrami trafia do królestwa elfów. Dorasta w dostatku, jednak w świecie, w którym człowiek jest niewolnikiem, nie jest jej łatwo. Gdy obecny król ma abdykować jeden z jego synów prosi dziewczynę, aby stała się jego szpiegiem, chcąc wykorzystać jej dar, którego nie posiadają elfy: umiejętność kłamania.
O ile aktualnie sięgam bezustannie po nowe pozycje i rzadko sięgam po te sprzed lat, o tyle okres mojej szkoły podstawowej zamyka się w tak naprawdę kilku seriach, czy książkach. Niewątpliwie wielki wpływ na mnie miał „Harry Potter”, cykl „Dziedzictwo” Paoliniego i – o dziwo – „Zmierzch” Stephenie Meyer. Wśród nich pojawiła się jednak też pewna niepozorna książka, kupiona gdzieś, kiedyś, w nadmorskiej „taniej książce”. Mówię o „Daninie. Nowoczesnej Baśni” Holly Black, czyli moim pierwszym spotkaniu z urban fantasy i tytule, który po dziś dzień do mnie wraca. Gdy ukazał się więc „Okrutny książę” tej właśnie autorki z jednej strony poczułam radość: w końcu mówi się o pisarce, która jest dla mnie w jakiś sposób istotna! Z drugiej strony zaś bałam się po tę książkę sięgnąć, by nie zniszczyć sobie obrazu twórczości Black, jaki wytworzyłam sobie w swojej głowie. W końcu jednak sięgnęłam i… ugh, mogłam jednak tego nie robić.
Zdecydowanie – ten tekst nie będzie szczególnie obiektywny i na pewno nie mam zamiaru unikać dygresji, ale… po kolei. Gdy zabrałam się za „Okrutnego księcia” nie miałam szczególnych oczekiwań: oczywiste jest, że po tylu latach mój gust się zmienił, że warsztat Black także pewnie uległ zmianie, że i target – młodzież z drugiej, a nie pierwszej dekady XXI wieku – też ewoluował. Po prostu… chciałam zobaczyć jak to wyszło i właściwie w trakcie czytania pierwszych rozdziałów moja reakcja to było po prostu „meh”.
„Okrutny książę” nie wypada szczególnie kiepsko na tle innych powieści młodzieżowych. Przede wszystkim autorka zdecydowanie nie skupia się na romansie, za co chyba od razu zasługuje na pochwałę, a Jude jest… po prostu znośnym charakterem. Nie chwytającym za serducho, nie irytującym – znośnym. Nie wadziła mi w niczym szczególnym, a o to w sumie niełatwo w powieściach tego typu. Nie zmienia to faktu, że mamy tu do czynienia z książką dla ludzi młodych, której świat jest sklejony trochę na ślinę, że całość niebezpiecznie przypomina „Dwór cieni i róż” Maas, a główna bohaterka większość czasu spędza… w szkole.
Tak, dokładnie – w szkole. Takiej… elfickiej. Czy elfowej, jak chciałby tłumacz (co jest uzasadnione, coś takiego pojawiało się np. w tłumaczeniach książek Tolkiena). Jude najzwyczajniej w świecie uczy się, jak każda nastolatka. Jednocześnie z racji swojej inności jest odrzucana przez większość rówieśników. Szczególnie znęca się nad nią Cardan, czyli jeden z młodszych synów aktualnego króla. Nim sięgnęłam po „Okrutnego księcia” widziałam dość dużo fanartów z główną bohaterką oraz tym naszym głównym mężczyzną i muszę Wam przyznać, że nie mam pojęcia, w jaki sposób twórcy tych grafik zrobili z niego tak bosko przystojnego eleganta. Książkowy Cardan to po prostu jeden z tych szkolnych dupków, którzy pastwią się nad innymi i nie są w żadnym razie sympatyczni i choć ich życie prywatne często też nie jest zbyt kolorowe to w moich oczach nic nie usprawiedliwia ich czynów. W związku z tym wszystkie te ich sprzeczki po prostu potrafiły mnie irytować, a w ich relacji nie widziałam absolutnie nic nowatorskiego czy ciekawego. Wprawdzie rozumiem – nastolatka czytająca „Okrutnego księcia” pewnie utożsami się i z Jude, i pewnie będzie czuła pewny pociąg do Cardana, ale… o ile to pierwsze rozumiem, o tyle ta druga kwestia kompletnie do mnie nie trafia. Dupkom mówię „nie”, ok? Nawet, jeśli są przystojnymi elfowymi królewiczami.
Poza tym dość szybko w fabule pojawia się wątek „śledczy”, w którym Jude ma szpiegować dla jednego z braci Cardana i w moich oczach on także wypada dość płasko. Niby bohaterka się do tego przygotowuje, niby coś działa, ale w gruncie rzeczy nie ma to większego znaczenia przy samym finale. Samo zakończenie jest z resztą stosunkowo przewidywalne i choć faktycznie wtedy akcja „Okrutnego księcia” w końcu rusza z kopyta (a Black olewa szkolne tematy) to mnie osobiście po prostu nie ruszyła, biorąc pod uwagę mój brak przywiązania do bohaterów i świata przedstawionego. No… prawie.
[TU MOGĄ BYĆ SPOILERY z „Okrutnego księcia” i „Daniny. Nowoczesnej baśni”. Przejdź do podsumowania, jeśli ich sobie nie życzysz.] Bo cóż się okazało? No cóż, to dość bolesna dla mnie sprawa. Przez lwią część powieści miałam wrażenie, że… no dobrze, tu są elfy. W „Daninie. Nowoczesnej baśni” były skrzaty, ale nie przeczę, mam wrażenie, że to słowo zostało po prostu źle przetłumaczone. Stworzenia z poprzedniej książki Black, którą miałam w rękach może miały różne kolory, wzrost i umiejętności, ale jednak to były elfy. Tylko nazywały się „skrzatami”. Niemniej, obydwa światy wydawały mi się kompletnie różne. W „Okrutnym księciu” mamy jakiś osobny wymiar elfów; w „Daninie” mieliśmy do czynienia ze skrzatami żyjącymi na obrzeżach ludzkich miast. W nowszej książce dostajemy królestwo elfów; w starszej mieliśmy dwory sforne i niesforne działające raczej niezależnie od siebie. W „Okrutnym księciu” kluczowy był fakt, że elfy nie potrafią kłamać. W „Daninie” liczyła się głównie władza, jaką daje nad skrzatem znajomość jego prawdziwego imienia. Brzmi jak kompletnie inne światy, no nie?
A w finale niespodziewanie okazuje się, że Roiben i Kaye, bohaterzy „Daniny” także w „Okrutnym księciu” występują. Jak? Nie mam pojęcia. Być może autorka rozwijała to uniwersum w swoich innych książkach, ale bazując tylko na jej debiucie w życiu nie powiedziałabym, że te dwa światy da się w jakikolwiek sposób połączyć.
Jednocześnie uważam, że… „Okrutny książę” wypada dosyć blado na tle „Daniny”. Fakt, nie potrafię tego tytułu oceniać obiektywnie i na pewno czytając go dziś miałabym inne odczucia, ale w przypadku debiutu Black przynajmniej sam klimat historii był mroczniejszy, a główna bohaterka nie spędzała połowy fabuły w szkole (spoiler: bo do niej po prostu nie chodziła). Mam też wrażenie, że tamto dzieło było… bardziej „jej”? Uniwersum z „Okrutnego księcia” wydaje się o wiele bardziej ugłaskane i upiększone, tak, aby wpasować się w trendy, które wyznaczyła choćby Maas ze swoim (naprawdę kiepskim) „Dworem cierni i róż”.
Przechodząc do podsumowania… cóż, „Okrutny książę” to nie jest książka zła w swojej kategorii; rozumiem zachwyty nią, zwłaszcza ze strony nastolatek, bo w końcu Black mimo wszystko kreuje rzeczywistość, w którą w tym wieku być może sama chciałabym uwierzyć. Tyle tylko, że… ja nie potrafię tej książki lubić, głównie przez wmieszanie w to wszystko bohaterów z „Daniny” właśnie. Gdybym mogła traktować ją jako zupełnie odrębne dzieło (co miałam zamiar zrobić przez większą część lektury) myślę, że podeszłabym do niej w miarę obiektywnie i być może szczerze po prostu poleciła, ale w takim przypadku… ja o „Okrutnym księciu” chcę po prostu zapomnieć. A niestety, nie będzie to łatwe.
Na szczęście w nieszczęściu to jeden z niewielu przypadków, w którym sięgnęłam po e-booka, bo po prostu chciałam czytać tę książkę „na już”. I dobrze – bo prawdopodobnie wylądowałaby w śmietniku, gdy dostrzegłam imię Roibena. Dlatego wybaczcie, wyjątkowo nie mam dla Was zdjęć książki.
Gdy Jude ma sześć lat jej rodzice zostają zamordowani, a ona wraz z dwoma siostrami trafia do królestwa elfów. Dorasta w dostatku, jednak w świecie, w którym człowiek jest niewolnikiem, nie jest jej łatwo. Gdy obecny król ma abdykować jeden z jego synów prosi dziewczynę, aby stała się jego szpiegiem, chcąc wykorzystać jej dar, którego nie posiadają elfy: umiejętność...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-04
Pewnego dnia Jack zapomina wziąć lek, który zażywa odkąd pamięta. W trakcie treningu ujawniają się jego niezwykłe zdolności. Nastolatek nie jest świadomy, na jak wielkie niebezpieczeństwo właśnie się wystawił.
Powieści fantastyczne dla młodzieży mogę swobodnie podzielić na trzy główne kategorie: te kiepskie i zupełnie głupie, przeciętne oraz lepsze, niż większość. „Dziedzic wojowników” to książka z tej pośredniej grupy. Nie przeraża głupotą bohaterów i czyta się go lekko, ale to w dalszym ciągu nie jest wybitna literatura.
Zacznijmy może najpierw od tego, co wyróżnia tę książkę. Zaskakującym pomysłem w powieści Chimy jest sam sposób na magię: ta ukryta jest nie tylko w genach, ale też w magicznych kamieniach, od których uzależniona jest „klasa” osoby z nadprzyrodzonymi umiejętnościami. To ciekawy motyw, który swobodnie mógłby dobrze zadziałać nawet w powieści dla dorosłych. Poza tym jednak „Dziedzic wojowników” to po prostu bardzo typowa książka dla swojego gatunku.
W końcu mamy młodzieńca, mamy jego obiekt westchnień; mamy też wrogów, walki i akcję, a także świat, który niekoniecznie ma sens oraz bohaterów często postępujących dość głupio i naiwnie. Czyli ni mniej, ni więcej – przeciętną, typową powieść fantasy dla młodzieży. Jednak zwłaszcza biorąc pod uwagę, że „Dziedzic wojowników” to debiut autorki nie wypada szczególnie źle.
Ciekawym przypadkiem w książce jest nawiązanie do Wojny Dwóch Róż oraz fakt, że autorka nie postawiła na wielkie zło nie z tego świata, a na polityczne rozgrywki. Oczywiście nie są szczególnie głębokie, ani skomplikowane, a w realnym, dorosłym świecie nie miałyby prawa działać w sposób przedstawiany w „Dziedzicu wojowników”, ale mimo tego i tak warto zwrócić na ten fakt uwagę.
Samo czytanie książki jest bardzo proste, lekkie; do tego stopnia, że czasem pominięcie kilku stron właściwie niczego nie zmieni. „Dziedzic wojowników” to książka, którą oczytana osoba swobodnie pochłonie w jeden dzień: mimo pewnej objętości naprawdę należy do tych wyjątkowo łatwych w przyswojeniu pozycji. Muszę jednak przyznać, że sam początek, czyli prolog i pierwszy rozdział sprawiły, że poczułam się nieco zmieszana. Autorka próbuje w nich przedstawiać przeszłe czasy, ale w moim odczuciu dało to efekt chaosu. Zwłaszcza, że wszystkie detale dotyczące działania magii wyjaśnia w kolejnych rozdziałach w związku z czym te części nie mają większego sensu. Osobiście wolałabym, gdyby autorka wykorzystała je jako retrospekcje, zachowując tajemnicę wokół Jacka przez nieco dłuższy czas.
Dodać muszę, że tłumacz wybrał jedno słowo do określania magii, które w języku polskim brzmi absolutnie źle; i nie byłby to tak wielki problem (to w końcu naprawdę tylko jedno słowo), gdyby nie fakt, że książka absolutnie cały czas obraca się wokół niego. Ale niestety, tak bywa i zdarza się nawet najlepszym.
Wydaje mi się, że nie jest to książka, o której warto dłużej mówić. „Dziedzic wojowników” to absolutnie przeciętne młodzieżowe fantasy, które młodszym czytelnikom i miłośnikom tej odmiany fantastyki powinno się spodobać. Inni, najzwyczajniej w świecie, mogą sobie ten tytuł odpuścić.
Pewnego dnia Jack zapomina wziąć lek, który zażywa odkąd pamięta. W trakcie treningu ujawniają się jego niezwykłe zdolności. Nastolatek nie jest świadomy, na jak wielkie niebezpieczeństwo właśnie się wystawił.
Powieści fantastyczne dla młodzieży mogę swobodnie podzielić na trzy główne kategorie: te kiepskie i zupełnie głupie, przeciętne oraz lepsze, niż większość....
2018-12-02
Nim w naszym domu pojawi się pies należy zorientować się, jakie są jego potrzeby. Krystyna Milczarek przedstawia podstawy opieki nad tymi zwierzętami.
Książka „Pies” Krystyny Milczarek to moje kolejne spotkanie z leciwymi już poradnikami dla właścicieli psów. Poprzednio jednak miałam do czynienia z pozycją skupiającą się tylko na jednej rasie. „Pies” zaś opowiada o tych zwierzętach raczej ogólnie i ma też mniej broszurową formę, choć w dalszym ciągu jest książką raczej krótką.
Ta pozycja na runku pojawiła się w 1990, czyli w czasie, gdy na rynku nie było dostępnych karm suchych w takiej ilości jak dzisiaj; w czasie, gdy świadomość ludzi dotycząca psów rasowych była mniejsza i w czasie, w którym samo podejście Związku Kynologicznego do hodowli było zdecydowanie inne. To sprawia, że z oczywistych względów wiele rzeczy jest przestarzałych i podejrzewam, że ten fakt będzie dotyczył każdej polskiej pozycji tego typu, jaka wpadnie mi w ręce.
Należy też zauważyć, że Krystyna Milczarek to osoba bez wykształcenia w stronę zajmowania się psami. Widać to też częściowo w tekście. Jest to poradnik bez konkretnych przypisów (na końcu znajdziemy jednak bibliografię), a sama autorka często wtrąca w tekście swoje, życiowe historie.
Tekst czyta się raczej lekko i przyjemnie. Nie jest wprawdzie szczególnie odkrywczy, ale większość rad autorki, które nie miały jak się „zestarzeć” (np. tych dotyczących układania psa) jest po prostu poprawna. Nie mam jakiś większych merytorycznych zarzutów pod tym kątem, choć kilka rzeczy trochę mnie zasmuciło, albo rozśmieszyło. Przykładowo, ZKwP przez dość długi czas uznawał za rasowe sześć wybranych szczeniąt z miotu (obecnie każdy pies dostaje dokumenty). Autorka w tekście pisze o tym, ile psów suka jest w stanie bez problemu wychować, wspomina o tej zasadzie ZKwP, po czym informuje nas o tym, że w przypadku nadmiaru zwierząt najlepszym wyjściem będzie ich eutanazja, jakby sugerując, że każdy szczeniak powyżej tych sześciu nie ma racji bytu. Z własnego doświadczenia wiem, że już w przypadku średnich ras często rodzi się 7-8 szczeniąt, a u dużych psów miot liczący sześć psów to… mały miot. Suka zwykle bez problemu jest w stanie wychować większą ilość, nawet zakładając, że w latach 90. dostęp do sztucznego mleka był trudniejszy. Wydaje mi się, że ten fragment bardzo mocno pokazuje różnicę między myśleniem sprzed prawie 30 lat, a tym, co sądzimy dzisiaj.
Drugim fragmentem, który w tym przypadku mnie rozbawił było sugerowanie autorki, aby dużych psów nie nazywać imionami zdrobniałymi z powodu… szacunku do psa. Absolutnie nie mam pojęcia, co ta wstawka miała pokazać czytelnikowi.
Na pewno ciekawa w przypadku „Psa” jest sama konstrukcja książki. Dostajemy tu zarówno informacje na temat budowy psa, jak i dość dokładny opis substancji odżywczych, które musimy mu dostarczyć; w pozycji można znaleźć też opisy chorób, czy omówienie kwestii prawnych. To zdecydowanie ciekawe elementy, choć oczywiście przy większości z nich obecnie obawiałabym się o aktualność zawartych danych, dlatego na pewno nie można po tę książkę sięgać dzisiaj, traktując ją jako perfekcyjny poradnik.
Miałam też wrażenie, że autorka kieruje książkę przede wszystkim do tych, którzy chcą zacząć psy nie tylko mieć, ale i hodować – wiele miejsca zostało poświęcone na opis rozwoju szczeniąt i opieki nad miotem.
W swoich czasach „Pies” na pewno był ciekawym poradnikiem, a obecnie zapewnił mi ciekawe spotkanie ze starszą literaturą fachową. Nie żałuję sięgnięcia po niego, chociaż jednocześnie raczej nie jest to książka, którą będę polecać standardowemu czytelnikowi. Jeśli ktoś po prostu szuka informacji na temat psów i nie próbuje „badać” tematu (tak jak ja robię to w ostatnich miesiącach) raczej po prostu nie ma celu w sięganiu po książki tego typu.
Nim w naszym domu pojawi się pies należy zorientować się, jakie są jego potrzeby. Krystyna Milczarek przedstawia podstawy opieki nad tymi zwierzętami.
Książka „Pies” Krystyny Milczarek to moje kolejne spotkanie z leciwymi już poradnikami dla właścicieli psów. Poprzednio jednak miałam do czynienia z pozycją skupiającą się tylko na jednej rasie. „Pies” zaś opowiada o tych...
2018-09-21
Okolice miasta Arkham wypełnione są przerażającymi legendami o ciemnych mocach pochodzących z kosmosu, które wkradają się w życie zwykłych ludzi. Na nieszczęście mieszkańców, wiele z nich okazuje się prawdą.
Międzywojnie to czas, gdy powstała taka fantastyka, jaką znamy dzisiaj. To wtedy możemy mówić o zaczątkach fandomu: o pierwszych klubach, czy pierwszych gazetach poświęconych właśnie jej. Wtedy też pojawiło się wielu pisarzy, uznawanych dziś za klasycznych. Wśród nich jest H. P. Lovecraft – człowiek, którego twórczość, a zwłaszcza jego mitologia cthulhu, zakorzeniła się w popkulturze, mimo że osobom niezainteresowanym jego nazwisko niekoniecznie wiele mówi. „Zew Cthulhu” to zbiór opowiadań opowiadających właśnie o wymyślonym przez autora świecie, czy też – mitologii.
Na niespełna trzystu stronach książki mamy okazję poznać siedem opowiadań, z których – moim zdaniem – trudno wybrać najgorsze, czy najsłabsze. Każde z nich jest utrzymane w bardzo zbliżonej konwencji i tonie, przez co wypadają naprawdę równo, co nie jest czymś typowym dla tego typu zbiorów.
Jak na prozę z lat 30. przystało „Zew Cthulhu” napisany jest dość specyficznym językiem: styl Lovecrafta jest bardzo „gęsty”, choć jednocześnie konkretny i realistyczny. Wewnątrz praktycznie nie ma dialogów, a jeśli jakieś rozmowy się pojawiają przybierają raczej formę monologu. Jednocześnie absolutnie nie jest to język wyjątkowo trudny, za to doskonale wpisujący się w atmosferę grozy panującą w opowiadaniach.
No właśnie, uczucia grozy i lęki naprawdę rzadko kiedy towarzyszą mi w trakcie czytania. Horrory raczej mnie nudzą, niż straszą, a dark fantasy raczej nie ma w zwyczaju mnie przerażać. Ale… „Zew Cthulhu” przez swoją atmosferę naprawdę sprawił, że wolałam w nocy nie wychodzić spod kołdry, co dobrze pokazuje, jak świetnie autor potrafi budować napięcie w swoich tekstach.
Warto zauważyć, że większość z opowiadań napisanych jest w narracji pierwszoosobowej, których bohater czasem zwraca się bezpośrednio do czytelnika. To nadaje tekstowi nieco gawędziarski styl, ale jednocześnie sprawia, że zdecydowanie łatwiej jest w świat przedstawiony wsiąknąć i naprawdę z niego uwierzyć, przynajmniej w chwili czytania. Ponadto same fantastyczne istoty występujące w opowiadaniach mocno bazują na zakorzenionych gdzieś głęboko w nas lękach, co też niewątpliwie potęguje odczucia w trakcie lektury. Zwłaszcza, że całość podana jest w naprawdę realistyczny sposób. Mam wrażenie, że współcześni twórcy często puszczają do czytelnika oko, niszcząc klimat tekstów grozy. Lovecraft zaś zdaje się w swojej prozie robić wszystko, aby naprawdę przerazić czytelnika.
Twórczość Lovecrafta jest absolutnie ponadczasowa. Ba, powiedziałabym, że czas międzywojnia sprawdza się przy takich opowieściach lepiej, niż współczesność. Ponadto to w końcu klasyka literatury grozy, czy początek dark fantasy (moim zdaniem „Zew Cthulhu oscyluje właśnie gdzieś pomiędzy horrorem, a dark fantasy). Z tych powodów naprawdę warto się z tym tytułem zapoznać, choćby po to, by rozwinąć swoje horyzonty i przy okazji poczuć dreszczyk strachu.
Okolice miasta Arkham wypełnione są przerażającymi legendami o ciemnych mocach pochodzących z kosmosu, które wkradają się w życie zwykłych ludzi. Na nieszczęście mieszkańców, wiele z nich okazuje się prawdą.
Międzywojnie to czas, gdy powstała taka fantastyka, jaką znamy dzisiaj. To wtedy możemy mówić o zaczątkach fandomu: o pierwszych klubach, czy pierwszych gazetach...
2018-12-01
Gujaareh jest obecnie pod rządami Protektoratu Ksiuańskiego. Miasto już dawno utraciło swój dawny spokój. Gdy mieszkańców zaczyna toczyć związana ze snem zaraza książę Wanahomen ma zamiar przywrócić w mieście należytą władzę. W ramach potwierdzenia sojuszu kapłani oddają mu jako zakładniczkę młodą uzdrowicielkę, Hanaji.
„Zabójczy księżyc”, czyli powieść poprzedzająca „Mroczne słońce” skupiała się przede wszystkim na świecie przedstawionym: była w przepiękny sposób spokojna, lecz sama jej fabuła nie należała do szczególnie skomplikowanych. To klimat historii i świata zapadł mi w pamięć; nie historia, czy bohaterowie. W kontynuacji Jemisin zakłada jednak, że czytelnik zna już świat przedstawiony, rozwijając inne aspekty książki, przedstawiając czytelnikom kolejną absolutnie magiczną historię.
Już czytając jej „Piątą porę roku” byłam świadoma tego, że poza światotworzeniem ta autorka potrafi też tworzyć dobre relacje między postaciami. W „Mrocznym słońcu” dała tego ponowny popis. To powieść mocno skupiająca się na odczuciach i emocjach głównej bohaterki; na jej zranieniu, samotności i lękach. Jednocześnie zaczęła tworzyć bardzo konkretną, ciekawą relację między nią, a drugim z głównych bohaterów, czyli księciem, Wanahomenem. Mimo że jest to powieść fantasy tego typu relacja swobodnie mogłaby funkcjonować w naprawdę dobrym dramacie, czy romansie bez jakiejkolwiek zmiany (wyłączając oczywiście otoczenie bohaterów) i w dalszym ciągu tak dobrze by działała. Nie zrozumcie mnie jednak źle: „Mroczne słońce” to zdecydowanie nie jest romans. Choć Jemisin skupiła się raczej na samych działaniach postaci to jednak nie znajdziecie tu nadmiaru wzdychania i wychwalania miłości, bo nie jest to główny sens tej historii, tak po prostu.
A jaki jest jej główny, podstawowy sens? „Mroczne słońce” skupia się przede wszystkim na nadchodzącej rewolucji do której szykuje się książę oraz na rozwiązaniu zagadki związanej z zarazą toczącą pustynne miasto-państwo. To motywy, które razem naprawdę dobrze współgrają, a szczególnie ten drugi jest poprowadzony naprawdę kreatywnie. Nie znam innej serii fantasy, która w taki sposób eksplorowałaby kwestię magii snu, a to właśnie ona jest kluczem dla tego problemu dotykającego Gujaareh.
O ile w tomie pierwszym widziałam mocną analizę kwestii eutanazji oraz kary śmierci tak w przypadku drugiej części „Snu o krwi” Jemisin skupia się na kobiecości. Wręcz każdy wątek tej historii dotyczy jakiegoś problemu związanego z płcią piękną. Autorka porusza tematykę gwałtów, traktowania kobiety w różnych kulturach, damskich pragnień i praw; jednocześnie robi to z typowym dla siebie brakiem nachalności. Jemisin ma do tego naprawdę duży dar. W swoich książkach zawsze wyraża swoje poglądy, ale jednocześnie robi to z taktem, raczej zmuszając do zastanowienia się, a nie wymuszając na czytelniku zgadzanie się z jej punktem widzenia.
Mam wrażenie, że styl „Mrocznego słońca” jest nieco mniej baśniowy od tego w „Zabójczym księżycu”. Niewątpliwie wynika to z faktu, że w tej części mamy po prostu nieco mniej ekspozycji i więcej akcji, co sprzyja takiemu stanowi rzeczy. W dalszym ciągu jednak ta książka to przykład naprawdę niezłego warsztatu pisarskiego Jemisin.
„Mroczne słońce” to naprawdę dobra kontynuacja i mam wrażenie, że wielu czytelnikom może spodobać się nawet bardziej, niż część pierwsza. W końcu mamy tu zarówno konkretniejszą, istotniejszą fabułę jak i bardziej mięsiste relacje między bohaterami. Dla mnie jednak obydwie są właściwie na równi dobre. Nora Jemisin to niewątpliwie jedna z moich ulubionych współczesnych, amerykańskich pisarek fantasy i jeśli tylko pojawi się taka możliwość z chęcią sięgnę po jakąkolwiek inną jej powieść, czy opowiadanie.
Gujaareh jest obecnie pod rządami Protektoratu Ksiuańskiego. Miasto już dawno utraciło swój dawny spokój. Gdy mieszkańców zaczyna toczyć związana ze snem zaraza książę Wanahomen ma zamiar przywrócić w mieście należytą władzę. W ramach potwierdzenia sojuszu kapłani oddają mu jako zakładniczkę młodą uzdrowicielkę, Hanaji.
„Zabójczy księżyc”, czyli powieść poprzedzająca...
2018-10-04
Gdy zdradzasz narkotykowego króla ten nie spocznie, dopóki będziesz oddychał. Choć Jon Hansen doskonale o tym wie, próbuje odciąć się od Rybaka i zaszywa się w okolicy niewielkiej, lapońskiej wsi.
Uważam, że aby mówić o sobie jako o osobie naprawdę oczytanej warto sięgać po różne znane i cenione w różnych kręgach nazwiska – dzięki temu najzwyczajniej w świecie poszerzamy swoje horyzonty. Dlatego Jo Nesbo już od dawna był na mojej liście autorów do poznania i odhaczenia i gdy natrafiłam na „Więcej krwi” w jednym z marketowych koszy po prostu przygarnęłam ten niedługi tytuł. Przypadkiem okazało się, że jest to drugi tom serii, ale po zasięgnięciu porady innych czytelników zabrałam się za niego mimo to. I dobrze, bo większych problemem ze zrozumieniem treści nie miałam.
W trakcie lektury okazało się jednak, że dostałam coś nieco innego, niż się spodziewałam. Byłam przekonana, że Jo Nesbo pisze „po prostu kryminały”. Jak się okazało, „Więcej krwi” jednak nie do końca ma wiele wspólnego z tym właśnie gatunkiem. W moich oczach ta książka to przede wszystkim sensacja z elementami romansu. W tej historii nie mamy w końcu ani detektywa, ani konkretnej zagadki, choć Nesbo też nie wykłada nam wszystkiego od razu na tacy.
„Więcej krwi” to bardzo krótka powieść, która w związku z tym pokazuje właściwie tylko pewien wycinek z życia bohatera; pewien fragment jego wędrówki. Jednak jest poprowadzona na tyle sprawnie, że całość wydaje się kompletną historią. Jon jest postacią wystarczająco rozwiniętą, aby można było go polubić, a postacie drugoplanowe, choć nie ma ich zbyt dużo, również są konkretne i łatwo rozpoznawalne. W tej historii nie ma chaosu i wszystko składa się w klarowną, elegancką całość.
Nesbo rozbudza ciekawość czytelnika przez zabieg stosowany często przez pisarzy, ale jednocześnie – przez zabieg cały czas bardzo skuteczny. Autor stopniowo informuje nas o tym, co tak naprawdę stało się z Jonem. Czemu zachowuje się tak, a nie inaczej. Pokazuje nam urywki jego wspomnień, fragmenty przeszłości, z których musimy złożyć sobie całą historię. To zdecydowanie ma szansę trzymać odbiorcę w napięciu. Jednoczesnie styl autora jest bardzo konkretny, pozbawiony zbędnych opisów, a przy tym stosunkowo przystępny, dzięki czemu ta licząca nieco ponad dwieście stron książka to w gruncie rzeczy lektura na jeden wieczór.
Interesujące jest też miejsce akcji powieści. Osobiście nieczęsto spotykam się z twórczością jakkolwiek poruszającą tematykę krajów skandynawskich i choć autor nieszczególnie pogłębia opis lapońskiej kultury to sam fakt, że historia rozgrywała się właśnie w takim otoczeniu był dla mnie dość odświeżający.
Mimo wszystko nie jest to jednak literatura w jakikolwiek sposób wybitna. Autor przedstawia historię, która nie jest w żadnym razie wyjątkowo unikatowa, choć prowadzi ją nadzwyczaj sprawnie. Na dodatek sam wątek romantyczny nie jest czymś, co w przypadku „Więcej krwi” wypada najlepiej: być może właśnie przez długość tekstu sama miałam wrażenie, że relacja między bohaterami rozwija się zbyt szybko.
Moje pierwsze spotkanie z norweskim kryminałem uważam za udane. „Więcej krwi” zapewniło mi nieco przyjemnej rozrywki. Jednocześnie jednak nie sądzę, aby Jo Nesbo trafił do grona moich ukochanych autorów, ale pewnie jeśli trafi do mnie jego kolejna powieść nie zawaham się po nią sięgnąć.
Gdy zdradzasz narkotykowego króla ten nie spocznie, dopóki będziesz oddychał. Choć Jon Hansen doskonale o tym wie, próbuje odciąć się od Rybaka i zaszywa się w okolicy niewielkiej, lapońskiej wsi.
Uważam, że aby mówić o sobie jako o osobie naprawdę oczytanej warto sięgać po różne znane i cenione w różnych kręgach nazwiska – dzięki temu najzwyczajniej w świecie poszerzamy...
2018-10-05
W jednej w polskich wsi na świat przychodzi blady jak papier chłopiec, Wiktor. Społeczeństwo nie akceptuje jego albinotycznego wyglądu, uznając go za odmieńca. W innej rodzinie na świat przychodzi Emilka: dziewczynka, którą wydaje się ścigać klątwa wypowiedziana niegdyś przez cygankę. W wieku kilku lat dziecko ulega poważnym poparzeniom.
Po lekturze „Dżozefa” i „Nikt nie idzie” natrafiłam w księgarni na „Dygot”, jedną z najbardziej popularnych książek Jakuba Małeckiego. Skuszona niską ceną oraz faktem, że poprzednio czytane przeze mnie powieści autora były po prostu dobrymi książkami, nie wahałam się po nią sięgnąć. Spotkania z książką zdecydowanie nie żałuję, choć jednocześnie po kolejnej już pracy Małeckiego mam wrażenie, że jego twórczość jest po prostu dość wtórna.
Przede wszystkim sam styl pisania autora wydaje mi się być praktycznie taki sam w każdej z książek. Teoretycznie lekki i przyjemny w odbiorze, ale jednocześnie dość mocno poetycki, z ciekawymi spostrzeżeniami w narracji, które wręcz chciałoby się czasem zacytować. Nie ma co ukrywać – Jakub Małecki po prostu potrafi naprawdę ładnie pisać i niewątpliwie jest dobrym obserwatorem rzeczywistości.
Jednocześnie nie mogę nie zauważyć, że autor cały czas powraca do tych samych motywów. Ponownie mamy tematykę niepełnosprawności, odrzucenia, pewnego zamknięcia intelektualnego społeczeństwa. Jego bohaterowie, choć różniący się zainteresowaniami oraz innymi detalami, cały czas wydają się mieć tą samą podstawę. Na dodatek mam wrażenie, że Małecki po prostu nie może nie wspomnieć w swojej twórczości o Lemie, czy „Nowej Fantastyce” – przynajmniej jeden z jego bohaterów musi wspomnieć coś związanego z tematyką fantastyki.
W związku z tym sama historia również wydaje mi się stosunkowo podobna do czytanych wcześniej przeze mnie książek autora. Tak jak i poprzednie, pojawia się tu wieś; pojawiają się dręczony przez życie człowiek; pojawia się przekrój przez długie lata i przedstawienie losów kilku pokoleń w jednej, niedługiej książce. Zdecydowanie to historia, która ma szansę poruszyć, ale jednocześnie przy znajomości „Dżozefa” i „Nikt nie idzie” po prostu miałam wrażenie, że ja po prostu wiem, co w tej historii będzie działo się dalej.
Przed lekturą „Dygotu” byłam przekonana, że ten tytuł to – tak samo jak „Dżozef” – realizm magiczny. I choć pewne drobne elementy związane z nim się tu pojawiają, a sam klimat powieści mogłabym swobodnie określić jako „swojski z odrobiną mistyki” to w gruncie rzeczy ta powieść jest po prostu książką obyczajową, która pokazuje pewien przekrój przez polskie społeczeństwo od początku II wojny światowej, aż po pierwszą dekadę XXI wieku.
„Dygot” jest powieścią, którą można pochłonąć naprawdę szybko i która ma szansę poruszyć tłumy – z resztą, przecież to właśnie cały czas robi. Jednak choć Małecki jest niewątpliwie osobą bardzo utalentowaną to chyba jednak w przyszłości wolałabym sprawdzić, czy potrafi poradzić sobie w innej konwencji, bo w tym momencie po prostu mam wrażenie, że bezustannie trzyma się tych samych schematów.
W jednej w polskich wsi na świat przychodzi blady jak papier chłopiec, Wiktor. Społeczeństwo nie akceptuje jego albinotycznego wyglądu, uznając go za odmieńca. W innej rodzinie na świat przychodzi Emilka: dziewczynka, którą wydaje się ścigać klątwa wypowiedziana niegdyś przez cygankę. W wieku kilku lat dziecko ulega poważnym poparzeniom.
Po lekturze „Dżozefa” i „Nikt nie...
2018-09-26
Ryszard Zwierzchowski to bezrobotny rockman, który nawet nie próbuje przestać wisieć na garnuszku swojej córki. Pewnego dnia zostaje trafiony piorunem. Wkrótce odkrywa, że posiadł niezwykłą umiejętność, która pozwala mu okiełznać elektryczność.
Superbohaterowie. W Polsce, na Śląsku. Na takie coś wpaść mógł chyba tylko Jakub Ćwiek. O „Dreszczu” słyszałam już od dawna, jednak dopiero teraz udało mi się za niego zabrać. Niestety… chyba nigdy książka tego autora utrzymana w fantastycznej konwencji nie wymęczyła mnie aż tak bardzo.
„Dreszcz” nie jest długą powieścią: ma zaledwie niecałe trzysta stron. W połączeniu z dużą czcionką, jaka zwykle pojawia się w książkach Fabryki Słów przeczytanie jej powinno mi zająć co najwyżej kilka godzin… a tak bardzo nie potrafiła wgryźć się w świat przedstawiony, że po przeczytaniu kilku stron po prostu ją odkładałam, przeplatając czytanie jej z inną książką (a zwykle czytam jedną rzecz na raz). Na całe szczęście przynajmniej zdaje sobie sprawę, co jest tego sprawcą.
Herosi są świetnym motywem. Superbohaterowie pozwalają na stworzenie czegoś z jednej strony powtarzalnego, ale z drugiej – kreatywnego, o ile twórca dobrze przemyśli swój pomysł. Mój problem polega na tym, że oryginalność „Dreszcza” to jej setting. Katowice, Śląsk. Coś, co niektórym może bardzo się spodobać, mnie kompletnie odrzuca. Nie dość, że Polska po prostu kłóci mi się z wątkami tego typu to na dodatek autor wrzuca nas do specyficznej krainy, przedstawiając nam bohaterów mówiących gwarą, za którą po prostu osobiście nie przepadam. W związku z tym czytanie takich dialogów, w połączeniu właśnie ze śląskim, „brudnym” klimatem okazało się dla mnie nie lada męczarnią.
Zwłaszcza, że absolutnie nie potrafię utożsamić się z głównym bohaterem. To człowiek do którego w życiu bym sama z siebie nie podeszła: zmęczony życiem, choć jednocześnie nigdy nie pracujący. Wydający się nie szanować pasji innych, nie mający w sobie krztyny elegancji, typ do którego wolałabym się nie zbliżać, nie ważne, czy to książkowo, czy w prawdziwym życiu. Zdaję sobie w pełni sprawę, że to znów rzecz bardzo osobista. Osoby zainteresowane nieco mocniejszą muzyką na pewno znajdą w tej historii i w tej postaci coś swojego, ale jednak… to po prostu nie są moje klimaty.
Sama historia również nieszczególnie mnie wciągnęła. Z resztą – aby to się stało musiałby mi odpowiadać i bohater, i to, co go otacza, a mnie naprawdę absolutnie to wszystko nie obchodziło. W każdym razie sama opowieść Ćwieka jest raczej prosta i jak przystało na tego typu historię, dość irracjonalna.
Styl autora jak zawsze jest lekki i teoretycznie całkiem przyjemny, o ile czytelnikowi nie straszne są wulgaryzmy. Tyle tylko, że w tym przypadku to miało naprawdę niewielki wpływ na mój odbiór tego tytułu.
„Dreszcz” to po prostu książka absolutnie nie dla mnie. Nie chcę tu wydawać jednogłośnych sądów, bo po prostu wiem, że wynika to głównie z jej tematyki, ale sama na pewno do historii nie wrócę i nie sądzę, abym sięgnęła po kontynuację.
Ryszard Zwierzchowski to bezrobotny rockman, który nawet nie próbuje przestać wisieć na garnuszku swojej córki. Pewnego dnia zostaje trafiony piorunem. Wkrótce odkrywa, że posiadł niezwykłą umiejętność, która pozwala mu okiełznać elektryczność.
Superbohaterowie. W Polsce, na Śląsku. Na takie coś wpaść mógł chyba tylko Jakub Ćwiek. O „Dreszczu” słyszałam już od dawna,...
2018-12-30
Niegdyś idealnie życie Arthura obecnie zupełnie się rozsypało. Osiemnastoletni chłopak zostaje wysłany do rodziny, aby uspokoić się po trudnych przejściach. Gdy odkrywa list zmarłego pięć lat wcześniej dziadka ucieka i wyrusza w podróż, aby sprawdzić, co kryje się za tekstem.
Rzadko kiedy pojawia się książka, przy której już po kilku pierwszych zdaniach mam w głowie jakieś określenie, które – w moim odczuciu – w pełni oddaje jej ducha. „Między nami chaos” okazało się wyjątkiem od reguły. W jej przypadku kwestia ta od razu wydała mi się prosta. Ta książka po prostu jest jak… nastolatek. Taki nastolatek-intelektualista. Czemu?
Ona próbuje być dziwna i nie zrozumiana jak nastolatek. Próbuje się też po nastoletniemu buntować. Porusza tematy „wielkie”, „głębokie” i „ważne”, bo przecież o takich rzeczach należy mówić! I nie chodzi mi przy tym wszystkim, że „Między nami chaos” to książka zła. W żadnym razie! Tylko… to tytuł napisany przez kogoś, kto wydaje się dobrze rozumieć taki „typ” nastoletniej osoby (albo może nawet sam nim niedawno był?), dzięki czemu mam wrażenie, że ludzie w wieku dorastania mają szansę naprawdę identyfikować się z tą historią.
Przede wszystkim „Między nami chaos” ma w sobie coś ulotnego; coś, co trudno nazwać i w dobrze opisać, ale jednocześnie właśnie to coś sprawia, że powieść Smauela Millera nie wydaje się zwyczajna.
Nie mamy tu fabuły typowej dla nastoletnich powieści. Nie znajdziemy romansu, czy problemów szkolnych. Główny bohater przede wszystkim szuka swojego dziadka, odkrywając jego przeszłość oraz historię młodych ludzi z USA sprzed kilku pokoleń. Autor stawia nas też przez wieloma innymi problemami dotyczących zarówno wieku dorastania, czy nawet chorób. Zmusza czytelnika do zastanowienia się nad nimi, przeanalizowania tych kwestii.
Mam wrażenie, że „Między nami chaos” traktuje samą historie jako wymówkę do opowiedzenia właśnie o tym i do zajrzenia do głowy Arthura, bo fabuła sama w sobie nie należy do tych najbardziej logicznych i sensownych. To znaczy, w trakcie czytania całość jak najbardziej wydaje się mieć sens, ale powodem tego jest głównie nietypowość tej młodzieżowej powieści. Jednocześnie powiedziałabym, że ta powieść ma w sobie trochę z realizmu magicznego, który jednak pojawia się w samym klimacie, a nie historii powieści.
Co, co jednak chyba trochę nie irytowało to traktowanie Arthura przez innych wokół. To osiemnastolatek, który właściwie ma już pełne prawo stanowić o sobie. Rodzina traktuje go jednak tak, jakby był co najmniej kilka lat młodszy, a i on czasem ma takie myśli. Mam wrażenie, że Miller czasem za bardzo chciał, by postać wyglądała wiarygodnie jako młody człowiek i czasem za bardzo przeszarżował. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że to może być tylko moje „zboczenie”, a i takie sytuacje, jakie opisuje Miller w „Między nami chaos” mogą się przecież zdarzyć.
Kończąc, muszę przyznać, że mimo wszystko raczej do tej książki nie wrócę. Nie do końca odpowiada mi sposób, w jaki „Między nami chaos” została stworzona. Zdecydowanie bardziej wolę analizy tego typu przeprowadzane w powieściach fantastycznych, które z resztą czytam najczęściej. Jest to jednak moja bardzo indywidualna preferencja i mam wrażenie, że wiele osób po lekturze tej książki będzie z niej bardzo zadowolona. Szczególnie, jeśli utożsamią się i z głównym bohaterem, i z nieco pretensjonalnym, „nastolatkowym” tonem powieści.
Niegdyś idealnie życie Arthura obecnie zupełnie się rozsypało. Osiemnastoletni chłopak zostaje wysłany do rodziny, aby uspokoić się po trudnych przejściach. Gdy odkrywa list zmarłego pięć lat wcześniej dziadka ucieka i wyrusza w podróż, aby sprawdzić, co kryje się za tekstem.
Rzadko kiedy pojawia się książka, przy której już po kilku pierwszych zdaniach mam w głowie jakieś...
2018-07-11
Na Północy czai się zło: wie o tym każde dziecko mieszkające na wybrzeżu. Żarek ma piętnaście lat, gdy niecne siły zakradają się do jego wioski. Razem ze swoimi bliskimi musi poradzić sobie w starciu z mocami ciemności pod postacią wilkołaków, strzyg, świdrzaków i innych nieprzyjaznych stworzeń.
Czasem zdarza mi się dawać autorom kolejne szanse wręcz „na siłę”, bo po prostu chcę sprawdzić, czy są w stanie napisać jakiś dobry tekst. Po części było tak z Piotrem Patykiewiczem: dwa tomy jego cyklu „Dopóki nie zgasną gwiazdy” nie były czymś, co wspominam nadzwyczaj dobrze. Nie chcąc tego pana skreślać sięgnęłam po jego debiut, „Zły brzeg” i szczerze mówiąc – chyba dawno nie zawiodłam się na książce tak bardzo.
Dlaczego? Powód jest prosty: pierwsze sto pięćdziesiąt stron właściwie w całości mnie „kupiło”. Dopiero potem zrobiło się znacznie gorzej.
„Zły brzeg” to mocno słowiańskie fantasy z 2006 roku: właśnie nasza rodzima mitologia jest dla tej powieści bazą. I tak też na początku książki autor wrzuca nas do niewielkiej wsi na wybrzeżu. Nie wiemy, gdzie dokładnie leży: to mała osada, w jakimś księstwie i na tym kończy się nasza wiedza. Nie dostajemy nawet jej nazwy. Historia, która zaczyna się w niej rozgrywać jest mocno baśniowa i jednocześnie bardzo swojska. Wprawdzie główny bohater, Żarek, jest nastolatkiem, jednak widzimy, że to nie on tu rządzi: wszystko, co robi, wykonuje właściwie na czyjeś polecenie.
W stylu autora początkowo mamy bardzo dużo treści: niby nic takiego w tej wsi się nie dzieje, ale jednocześnie jeśli zaczniemy rozpisywać wszystkie zdarzenia okaże się, że opisów ataków potworów i radzenia sobie z nimi naprawdę jest niemało.
Niestety, potem cała powieść zaczyna się „sypać”. Żarek wyrusza w podróż w trakcie której przeżywa przygody, bezustannie jęcząc i marudząc. Fabuła traci na kameralności, a historia zaczyna powielać znane nam schematy z młodym wybrańcem, prowadząc do absolutnie głupiego zakończenia (choć przyznaje: scenka zamykająca była absolutnie klimatyczna). I choć w dalszym ciągu same opisy potworów, jakie napotyka Żarek są całkiem ciekawe to jednak autorowi najzwyczajniej w świecie na złe wyszła zmiana tonacji i miejsca akcji.
Ponadto uderzyła mnie dość mocno jedna, teoretycznie drobna, lecz dla mnie istotna sprawa. „Zły brzeg” początkowo wydaje się być powieścią osadzoną w innym świecie, który jest pewną alternatywą naszego. Nie mamy podanych nazw, więc możemy podejrzewać, że w tej alternatywie absolutnie wszystko wygląda inaczej. Z czasem zaś dowiadujemy się, że bohaterowie są… katolikami. To absolutnie nijak nie ma się do całości: brakło mi tu konkretnego stwierdzenia dotyczącego w jakim świecie odbywa się akcja. W naszym? Czy jednak zupełnie wymyślonym?
Muszę też dodać, że w trakcie czytania miałam czasem wrażenie, że jednak wróciłam do „Dopóki nie zgasną gwiazdy”: choć tematyka jest inna to sam główny bohater wydał mi się stosunkowo podobny do Kacpra z pierwszego tomu cyklu. Ponadto tak jak i tam, tak i tutaj znajdują się mocne nawiązania do religii chrześcijańskiej. Z tym, że w tym przypadku pierwsza część powieści jest dość mięsista i widać w niej pewną… pasję do tego tekstu. W nowszej powieści autora chyba właśnie tego mi zabrakło.
Po przeczytaniu wstępu naprawdę wierzyłam, że będę mogła tę powieść wychwalać, dlatego niezmiernie żałuję, że tak potoczyła się moja przygoda z nią. Nie jest to wprawdzie zupełnie zła lektura. Zapewne sprawdzi się u czytelników młodszych, mniej wymagających, lub szukających w literaturze przede wszystkim mitologii słowiańskiej w formie licznych potworów w opowieści. Zaletą może okazać się też fakt, że to jednotomowa powieść, o które dziś w tym gatunku naprawdę trudno. Niemniej, ja się najzwyczajniej w świecie na „Złym brzegu” zawiodłam.
Na Północy czai się zło: wie o tym każde dziecko mieszkające na wybrzeżu. Żarek ma piętnaście lat, gdy niecne siły zakradają się do jego wioski. Razem ze swoimi bliskimi musi poradzić sobie w starciu z mocami ciemności pod postacią wilkołaków, strzyg, świdrzaków i innych nieprzyjaznych stworzeń.
Czasem zdarza mi się dawać autorom kolejne szanse wręcz „na siłę”, bo po...
2018-12-23
Ana jest prawniczką, która od pięciu lat nie zajmuje się poważnymi sprawami. Gdy jej uzależniony od hazardu brat zostaje oskarżony o morderstwo szychy z kasyna kobieta postanawia go bronić.
Gdy „Ana” pojawiła się na mojej półce byłam nieźle zdziwiona. Nie sprawdziłam wcześniej długości książki i byłam przekonana, że skoro to thriller to pewnie będzie miał maksymalnie sześćset stron, pewnie mniej. A tu przyszło tomiszcze długie na prawie tysiąc, choć w miękkiej oprawie. Nic dziwnego, że zbierałam się do przeczytania tej książki dosyć długo: obawiałam się, że utknę w środku i po prostu będę męczyła ją przez kilka tygodni.
Na całe szczęście nic takiego nie miało miejsca. Hiszpańska „Ana”, choć jest pierwszą książką Roberta Santiago dla dorosłych czytelników, to typowa współczesna literatura, której najważniejszym zadaniem jest: nie nudzić. Czyta się ją lekko i raczej szybko, nie jest szczególnie opisowa. Mimo objętości nie wydaje się też szczególnie przegadana. Nie dziwię się więc wszystkim tym którzy – zgodnie ze sposobem promowania książki przez wydawcę – zarwali noc z „Aną”.
Mam jednak wrażenie, że ze wszystkich thrillerów, które poznałam ten ma w sobie najmniej „dreszczowego” pierwiastka. Odbieram „Anę” jako sensacyjny kryminał prawniczy, który może wzbudzał pewne napięcie i oczekiwanie na rozwiązanie zagadki, ale na pewno nie sprawił, bym miała dreszcze.
Po tym wszystkim nie trudno się domyśleć, że przeczytanie tej książki sprawiło mi pewną frajdę. I tak, nie przeczę: było przyjemnie. Zagadkę śledziłam z zainteresowaniem. Sama tematyka hazardu w Hiszpanii też była czymś, co mnie zaciekawiło. Nie dość, że poker to dla mnie temat raczej odległy to na dodatek dobrze było pobyć trochę w innym kraju. Poza tym mamy w tej powieści też silny polski pierwiastek, co też można traktować jako zaletę. Mam jednak z tą książką chyba dość poważny problem. Jaki? „Silną” bohaterkę.
„Ana” promowana jest właśnie naszą tytułową postacią. Silną prawniczką, która nigdy się nie poddaje i zawsze dąży do celu. Ale… dla mnie to w żadnym razie nie jest silna osobowość. To uzależniona od leków alkoholiczka, która na dodatek jest niebywale rozwiązła. Wprawdzie pyskuje, kombinuje i kłamie bez mrugnięcia okiem, ale przepraszam: to NIE jest silny charakter. Mam wrażenie, że przedstawianie tego typu postaci i promowanie ich w taki sposób może być krzywdzące dla obydwu płci. Z resztą, to nie pierwsze moje spotkanie z taką postacią i mam wrażenie, że obecnie możemy zaobserwować trend związany z silnymi kobietami-alkoholiczkami.
Przy okazji zastanawia mnie również czemu mężczyzna, który pije zwykle jest przedstawiany jako słaby charakter, a kobieta – wręcz przeciwnie? Czy to robienie „męskich” rzeczy w oczach pisarzy robi z nas silne babki? Myślę, że to całkiem ciekawy temat na dyskusje.
W każdym razie wracając do książki i głównej bohaterki – przyznaję, że nie przepadam za Aną. To nie postać, z którą „prywatnie” chciałabym mieć cokolwiek wspólnego, choć jednocześnie jako protagonistka działa naprawdę dobrze w ramach całej historii i temu zaprzeczyć nie mogę. W końcu postać idealna, bez nałogów i z doskonałym życiem to nigdy nie jest dobry początek historii, chyba że autor ma zamiar postaci ten cały doskonały świat prędko zniszczyć.
Cóż mogę jeszcze dodać? „Ana” to nie jest literatura nadzwyczajna, wyjątkowo piękna, czy odkrywająca coś w swoim gatunku. Wydaje mi się, że może być jednak przyjemną rozrywką, która przy okazji zabierze nad do – nie ukrywajmy – modnej obecnie Hiszpanii. Muszę przyznać, że to pozycja, która obudziła we mnie pewną ciekawość dotyczącą tego kraju, a związanego z hazardem właśnie: gdybym mogła spotkać się z autorem chętnie dowiedziałabym się, skąd wziął pomysły na książkę… i czy hiszpański świat kasyn wygląda właśnie tak, jak w „Anie”.
Ana jest prawniczką, która od pięciu lat nie zajmuje się poważnymi sprawami. Gdy jej uzależniony od hazardu brat zostaje oskarżony o morderstwo szychy z kasyna kobieta postanawia go bronić.
Gdy „Ana” pojawiła się na mojej półce byłam nieźle zdziwiona. Nie sprawdziłam wcześniej długości książki i byłam przekonana, że skoro to thriller to pewnie będzie miał maksymalnie...
2018-10-09
Piąta Pora Roku trwa już od dwóch lat. Essun pozbawiła swoją wspólnotę domu, aby ocalić jej życie. Nie wszyscy jednak są zadowoleni z takiego obrotu spraw. Jednocześnie kobieta czuje, że jak najszybciej musi odnaleźć swoją córkę, Nassun, a także przywrócić Ojcu Ziemi to, co zostało mu zabrane, jeśli chce zapobiec kolejnym katastrofom.
Bardzo długo zwlekałam z sięgnięciem po „Kamienne niebo”. Opinie na temat tego tomu były zdecydowanie chłodniejsze w porównaniu do części poprzednich, mimo że zakończenie serii, tak samo jak tomy poprzednie, także zgarnęło Nagrodę Hugo. Na szczęście dla mnie sama w trakcie lektury książki Nory K. Jemisin bawiłam się nie gorzej, niż w przypadku części poprzednich.
Faktycznie jednak muszę przyznać, że w ostatniej części – tak samo, jak w przypadku tomu drugiego – brakowało mi odrobiny chemii między bohaterami. W przypadku „Piątej pory roku” relacja Sjen oraz Alabastra po prostu iskrzyła; w kolejnych częściach te emocje towarzyszące tej relacji zdają się nieco opadać, zmieniać i dojrzewać. Niemniej, poza tym „Kamienne niebo” to po prostu kolejna książka Jemisin zawierająca wszystko to, co w twórczości tej autorki lubię: zabawę słowem, stopniowe odkrywanie świata oraz położenie nacisku na światotwórstwo, nie na samą fabułę.
Bo choć w „Kamiennym niebie” pozornie dzieje się dużo to nie jest to historia, której nie da się przewidzieć. Zakończenia mają zwykle to do siebie, że muszą podsumować całokształt, a więc mimo splendoru wydają się w pewnym sensie krótsze, niż części poprzedzające. Zwłaszcza, że Jemisin w tym tomie znów porywa się na trzy narracje i tylko dwie z nich dotyczą czasów współczesnych bohaterom. Jedna opisuje zamierzchłą przeszłość, co pozwala nam lepiej zrozumieć świat przedstawiony, ale jednocześnie zabiera czas zwrotom akcji w głównej linii fabularnej. Niemniej, dla mnie to zdecydowanie nie jest wada „Kamiennego nieba”: osobiście tak lubię styl Jemisin oraz jej pomysłowość, że mogłabym dostać wymyślony przez nią bestiariusz, albo coś pokroju „Silmarilionu” Tolkiena i dalej doskonale się bawić.
No bo właśnie… świat przedstawiony w „Kamiennym niebie” jest dość mocno rozwinięty w porównaniu do części poprzednich, choć autorka, jak zawsze, nie podaje nam wszystkich fragmentów układanki na tacy. Choć to ostatni tom serii to dalej na wiele pytań nie mamy odpowiedzi, co sprawia, że Bezruch zachowuje wiele ze swojego mistycznego, tajemniczego klimatu. Na pewno jednak ta część potwierdza moje wcześniejsze przypuszczenia: trylogia Jemisin to science-fantasy, a nie czyste high fantasy.
Mam tendencję do przyjmowania prozy Jemisin takiej, jaką jest: jestem zakochana w jej stylu i w jej podejściu do tworzenia światów. Dlatego nic dziwnego, że przy „Kamiennym niebie” dobrze się bawiłam i nie do końca widzę powód, przez który opinie na temat ostatniej części są o tyle chłodniejsze w porównaniu do części poprzednich. Dla mnie to po prostu naprawdę ładnie napisana i bardzo pomysłowa trylogia, która porusza dość dużo istotnych społecznie tematów. Na pewno jednak nie jest to literatura dla każdego: seria „Pękniętej Ziemi” wymaga od czytelnika sporej dawki cierpliwości i niezniechęcania się do tekstu książki nawet, jeśli coś przez dłuższy czas wydaje się niezrozumiałe.
Piąta Pora Roku trwa już od dwóch lat. Essun pozbawiła swoją wspólnotę domu, aby ocalić jej życie. Nie wszyscy jednak są zadowoleni z takiego obrotu spraw. Jednocześnie kobieta czuje, że jak najszybciej musi odnaleźć swoją córkę, Nassun, a także przywrócić Ojcu Ziemi to, co zostało mu zabrane, jeśli chce zapobiec kolejnym katastrofom.
Bardzo długo zwlekałam z sięgnięciem...
Iven to wybitny kucharz dla którego pichcenie jest całym życiem. Jest szefem kuchni w luksusowej, kosmicznej restauracji i niezwykle docenia swoją pracę. Twierdzi – z reszta słusznie – że galaktyka jest pełna pysznego jedzenia. Podczas jednej z kolacji zostaje wrobiony w zabójstwo ważnej osobistości, co zmusza go do ucieczki.
Zajdel za rok 2012 trafił do Mai Lidii Kossakowskiej za powieść „Grillbar Galaktyka”. Książka ta to bardzo lekkie i przygodowe science-fiction, będące swoistym hołdem autorki do gotowania (które – razem z mężem – uwielbia) oraz popkultury. Po lekturze muszę przyznać, że to książka niezwykle przyjemna i kolorowa, choć jednocześnie zdecydowanie nie wybitna.
Zacznijmy od kwestii, przez która nie do końca mogłam wgryźć się w historie przedstawioną przez Kossakowską. W przypadku tej powieści trudno mówić o konkretnym świecie przedstawionym. Cała książka jest bardzo żartobliwa i humorystyczna, a przez to „przyszłość” przedstawiona przez autorkę nie została potraktowana w sposób poważny. Czytając, miałam wrażenie, że wiele ras, postaci, potraw czy planet pojawiło się na jej kartach tylko dlatego, że ich nazwy, lub opisy brzmią zabawnie. Jeśli do tego dołączymy ich mnogość oraz – w moim odczuciu – stosunkowo toporną ekspozycję świata przedstawionego czasem po prostu trudno w to wszystko w pełni uwierzyć. Zwłaszcza, że fakt posiadania przez bohaterów macek, czy łap bez kciuków w wielu przypadkach zdaje się nie wpływać szczególnie ani na ich umiejętności, ani na ich charaktery.
Na dodatek nie dość, że „Grillbar Galaktyka” to olbrzymia mnogość gatunków oraz planet to autorka nie szczędzi nam odniesień do świata rzeczywistego. Wewnątrz tej książki można więc znaleźć bardzo jasne odwołania do Unii Europejskiej (do której autorka ma podobne podejście jak jej mąż, Jarosław Grzędowicz, a które ten przedstawił w swoim „Hel-3”) oraz sporej ilości „klasyków” kultury. Jeden z początkowych rozdziałów jest właściwie w całości poświęcony „Obcemu”, a na dalszych kartach powieści można znaleźć odwołania do mangi, czy „Gwiezdnych Wojen”. I choć polityczne odwołanie było jednym z nudniejszych aspektów książki (bo autorka poświęca temu cały rozdział) o tyle te nawiązania do kultury wypadają naprawdę sympatycznie.
„Grillbar Galaktyka” pod względem swojej konstrukcji jest przede wszystkim powieścią drogi. Bohater często zmienia miejsce zamieszkania, uczy się nowych rzeczy, poznaje świat. Niestety, tu pojawia się mój drugi problem z tym tytułem. Przez lwią część historii Iven jest sam: wprawdzie po drodze poznaje mniej, lub bardziej przyjazne osoby, ale żadnej z nich nie poznajemy głębiej. Postacie drugoplanowe prędko znikają. Dopiero właściwie pod koniec tej historii Iven zaczyna budować relacje z innymi osobami i dopiero wtedy historia nabiera naprawdę przyjemnego klimatu. Jego wcześniejsza, samotna podróż może po prostu zacząć nudzić.
Warto też zwrócić uwagę na to, że sama fabuła powieści nie należy do kluczowych rzeczy w tym przypadku. Autorka stawia na niekoniecznie udaną ekspozycje oraz opisy związane z kuchnią i gotowaniem, w związku z czym nawet sama podróż Ivena czasem schodzi na dalszy plan. Z tego powodu przez ¾ książki główny bohater właściwie bezustannie ucieka i pałęta się bez celu po świecie, aby dopiero pod koniec dostać konkretną misje do wypełnienia.
Jak zwykle, styl Kossakowskiej jest bardzo lekki i łatwy do przyswojenia. Choć teoretycznie mamy tu do czynienia z fantastyką naukową to należy wziąć pod uwagę, że wynika to tylko z powodu settingu książki. W końcu mamy tu do czynienia z przyszłością, kosmosem i podróżami międzygwiezdnymi. Treść tej książki nie ma jednak nic wspólnego z tą bardzo naukową odmianą gatunku. Nie znajdziecie wewnątrz dokładnych opisów technicznych, czy naukowych, bo po prostu wyraźnie widać, że nie o to autorce w tej powieści chodziło.
„Grillbar Galaktyka” to na pewno książka przyjemna, celebrująca jedzenie i popkulturę. Przez swoją lekkość i żartobliwość może być też dobrym startem z literaturą science-fiction: nieobyty czytelnik będzie mógł dzięki niej zdecydować, czy w ogóle interesują go historie z akcją osadzoną w kosmosie. Nie jest to jednak – jak już wspominałam – wysokopółkowa literatura, zmuszająca do głębszych przemyśleń i tego po niej zdecydowanie nie należy się spodziewać.
Iven to wybitny kucharz dla którego pichcenie jest całym życiem. Jest szefem kuchni w luksusowej, kosmicznej restauracji i niezwykle docenia swoją pracę. Twierdzi – z reszta słusznie – że galaktyka jest pełna pysznego jedzenia. Podczas jednej z kolacji zostaje wrobiony w zabójstwo ważnej osobistości, co zmusza go do ucieczki.
więcej Pokaż mimo toZajdel za rok 2012 trafił do Mai Lidii...