Biblioteczka
2024-05-01
2024-04-28
Alina wraca do zdrowia, przetrzymywana przez religijnych fanatyków. Jej przyjaciele wpadają jednak na pomysł, jak ją uwolnić. Gdy to się udaje, wyruszają na poszukiwanie trzeciego amplifikatora, żarptaka, który jest niezbędny do tego, aby strącić z tronu władającego cieniem Zmrocza.
„Zniszczenie i odnowa” Leigh Bardugo to trzeci i ostatni tom z jej debiutanckiej trylogii o Alinie, przywoływaczce światła. Końcowo, mam co do tej serii nieco mieszane uczucia. Najpierw myślałam, że będzie słabsza, niż była, ale gdy okazało się, że naprawdę widzę w niej potencjał autorki to jednak zaczęłam chcieć czegoś nieco więcej, czego niestety ostatecznie nie dostałam.
Tak jak się spodziewałam, drugi tom, czyli „Oblężenie i nawałnica”, był w dużej mierze podbudową do części trzeciej, w której to wyruszamy na poszukiwanie magicznego ptaka, a następnie wraz z bohaterami zmierzamy do wielkiego finału. Mój problem z tą historią ogólnie jako całością jest jednak taki, że dla mnie te duże wydarzenia, które się w niej dzieją, nie są i tak wystarczająco nabudowane. Tak jakby cała trylogia wymagała jeszcze dopisania czegoś, pogłębienia, wejścia mocniej w bohaterów, aby końcówka była naprawdę „duża”, wzbudzająca emocje.
I gdyby ta historia była w stanie wzbudzić bardziej moje emocje to być może uznałabym, że jest naprawdę bardzo dobra, bo choć Bardugo sięga po raczej znane motywy to wydaje mi się, że miała całkiem dobry pomysł na to, jak taką klasyczną historię poprowadzić. Zwroty akcji wydają mi się nieźle przemyślane i wrzucane w dobrych momentach. Relacja Aliny i Mala też na papierze wydaje się całkiem dobrze rozpisana, tak samo jak jej relacja z Nikolajem. W „dziewczyńskich” scenach, kiedy protagonistka może pobyć chwilę z przyjaciółkami/koleżankami miałam poczucie, że sama Bardugo czuje się bardzo swobodnie jako pisarka i że ich pisanie sprawiło jej sporo przyjemności. Tyle tylko, że przez całą lekturę doskwierało mi to, o czym napisałam akapit wcześniej. GDYBY to wszystko było bardziej pogłębione, GDYBYM nie miała poczucia, że wszystko śpieszy ku finałowi to po prostu ta historia byłaby lepszą książką. To opowieść, w której sprawa toczy się o bardzo wysoką stawkę, a w której tego po prostu nie czuję.
Przyznam też trochę, że spodziewałam się nieco bardziej dramatycznego finału. Nie chcę go tu zdradzać, bo w końcu nie o to chodzi, jednak zakładałam, że jednak Bardugo będzie miała ciut więcej odwagi. Być może wówczas „Zniszczenie i odnowa” miałaby nieco większy impakt.
Biorąc pod uwagę, że „Zniszczenie i odnowa” to finał lekkiej i dość krótkiej trylogii absolutnie nie żałuję lektury. Miło było zobaczyć, z jakiego miejsce Leigh Bardugo zaczynała swoją twórczą drogę, zwłaszcza że nie są to przecież książki złe. Jeśli więc ktoś tego właśnie oczekuje od powieści fantasy to być może warto dać im szansę. Są, oczywiście, rzeczy od tej trylogii lepsze, ale często są też dłuższe, czy cięższe, a przecież czasem po prostu dobrze jest wziąć w ręce coś lekkiego i niezbyt niewymagającego.
Alina wraca do zdrowia, przetrzymywana przez religijnych fanatyków. Jej przyjaciele wpadają jednak na pomysł, jak ją uwolnić. Gdy to się udaje, wyruszają na poszukiwanie trzeciego amplifikatora, żarptaka, który jest niezbędny do tego, aby strącić z tronu władającego cieniem Zmrocza.
„Zniszczenie i odnowa” Leigh Bardugo to trzeci i ostatni tom z jej debiutanckiej trylogii...
2024-04-21
Malini okryła się nieczystością i powinna wybrać śmierć. Jednak przeciwstawia się temu, dlatego zostaje uwięziona w dawnej świątyni, w której przed laty zginęły dzieci. Prija jest zaś sierotą i służącą, która została wybrana do pomocy w miejscu, w którym siostra cesarza została uwięziona. Kraj zaś przygotowuje się do odparcia buntowników.
„Jaśminowy tron” to powieść, którą napisała Tasha Suri. Nie jest to debiut – rozpoczyna jej drugi cykl „Płonące królestwo”. Z poprzednimi dwoma książkami autorki nie miałam jednak styczności, jednak fakt, że temu tytułowi udało się zdobyć World Fantasy Award napawał mnie pewnym optymizmem, co do lektury. I niby słusznie, bo faktycznie nie jest to powieść zła, ale jednocześnie… muszę przyznać, że po prostu trochę męczyłam się w trakcie tej dłużącej się mi lektury.
Najmocniejszą stroną tej książki, przynajmniej dla mnie, jest relacja Malinii i Priji. Co prawda, nie poruszyła ona we mnie „tego czegoś”, co robią niektóre inne książki, ale sam pomysł na zestawienie dwóch kobiet z różnych światów, z których każda ma swoje własne cele i motywacje było dla mnie czymś stosunkowo świeżym, z czym ostatnio nieczęsto się spotykałam. Częściej powieści idą w stronę powieści drogi, jakiejś zagadki albo skupiają się na damsko-męskim romansie. W „Jaśminowym tronie” skupiamy się zaś dość długo na tych postaciach i wydaje mi się, że Suri pisze te bohaterki naprawdę dość skutecznie.
To jednak, co sprawiało, że naprawdę musiałam się czasem do tej lektury zmuszać, jest cała otoczka wokół. Mam poczucie, że Suri nie do końca radzi sobie z ekspozycją. Wrzuca czytelnikowi na raz bardzo dużo informacji na raz, które trudno jest „przetrawić”. Zdaje się wymagać ode mnie zaangażowanie emocjonalne w momentach, w którym ja jeszcze nie miałam czasu, aby naprawdę związać się z tym światem i z postaciami. Skacze pomiędzy perspektywami bohaterów, którzy mnie nie interesują, tak jakby chciała pokazać jak najwięcej uniwersum, zamiast skupić się na tym, aby pokazać historię protagonistek. Nie lubię mieć wrażenia, że książka jest pisana tylko po to, by przedstawić mi pomysł na świat, a tu tak czasem jednak miałam.
Nie pomagał mi na pewno fakt, że autorka używa wielu słów wywodzących się z kultury Indii, których ja po prostu nie znam, które zlewają mi się w jedno i brzmią mi dość obco. Oczywiście, to już bardziej „,mój” problem, niż problem samej książki, ale jeśli np. ekspozycji byłoby mniej, elementy świata byłyby wprowadzane stopniowo, w bardziej naturalny sposób na pewno nawiązanie do tej kultury uznałabym za zaletę. W tym przypadku był to dla mnie trochę „gwóźdź do trumny”: nie dość, że zostałam zarzucona dużą ilością ekspozycji, to jeszcze często znane mi i proste koncepty, typowe dla światów fantasy, były niby ukrywane pod obcym i mieszającym mi się w głowie słownictwem.
„Jaśminowy tron” jest powieścią traktującą o zmianie, która nadchodzi w pewnym kraju. Suri próbuje skupiać się mocno na aspektach politycznych (stąd ta rozbudowana ekspozycja), budować wielowarstwowość świata, wymuszać na czytelnikowi, aby mu na nim zależało. Ale szczerze mówiąc, chyba się z tym troszkę pośpieszyła.
Warto zwrócić tu uwagę na to, jak np. napisana jest „Gra o tron”. Pierwszy tom jest stosunkowo lekki emocjonalnie. Stanowi wprowadzenie dla świata i dla bohaterów, ustanawia pewne kwestie. Dopiero kolejne części faktycznie wchodzą w krwawą, polityczną rozgrywkę, kiedy już czytelnikowi naprawdę na tym uniwersum zależy. Podobną funkcję pełnią zresztą opowiadania o Wiedźminie, czy pierwsze dwa tomy „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”. U Suri chyba właśnie tego momentu wprowadzającego do świata mi zabrakło.
Koniec końców, doceniam próbę autorki. Doceniam tę książkę i uważam, że np. jest dużo bardziej klimatyczna i lepiej trzyma w napięciu niż „Zakon drzewa pomarańczy”. Na pewno widzę w Suri potencjał i być może nawet będę kontynuowała przygodę z tym cyklem. Ale nie przeczę, zajął mi trochę czasu i zjadł trochę moich nerwów, bo mimo, że niby wszystko się kleiło, momentami naprawdę bardzo nie chciało mi się tego czytać.
Malini okryła się nieczystością i powinna wybrać śmierć. Jednak przeciwstawia się temu, dlatego zostaje uwięziona w dawnej świątyni, w której przed laty zginęły dzieci. Prija jest zaś sierotą i służącą, która została wybrana do pomocy w miejscu, w którym siostra cesarza została uwięziona. Kraj zaś przygotowuje się do odparcia buntowników.
„Jaśminowy tron” to powieść,...
2024-04-17
Marra jest najmłodszą z księżniczek niewielkiego, biednego królestwa. Dziewczyna dorasta w zakonie. Już jako dorosła odkrywa, że jej starsza siostra jest ofiarą – jej mąż, książę i następca tronu, nie traktuje jej dobrze. Nie mając wyboru i chcąc ratować bliską osobę wyrusza w podróż.
„Pokrzywa i kość” T. Kingfisher zdobyła nominację do wielu fantastycznych nagród, a jednej, dla wielu tej najważniejszej, została finalistką. Po powieści, która zdobyła Hugo można się spodziewać wiele i nic jednocześnie – w końcu to nagroda fandomu, wręczana przez fanów, którzy głosują w trakcie Worldconu i choć po nich można się spodziewać pewnej świadomości fantastyki to jednak popularne tytuły po prostu mają tu większą szansę na wygraną.
Zwykle jednak z lektury książek, które zdobyły Hugo byłam zadowolona, dlatego liczyłam, że i tu będę. Ostatecznie zaś… w sumie jestem, ale trochę mniej, niż myślałam.
Sam początek tej powieści dał mi nadzieję na to, że ta książka będzie naprawdę CZYMŚ. Był dziwny, mistyczny, ale jednocześnie dość żartobliwy. Od razu widać, że autorka ma dużą świadomość językową i że chce się właśnie swoim stylem, swoim językiem trochę bawić. Gdyby Kingfisher zrobiła z tego opowiadanie, albo utrzymała powieść właśnie w tym klimacie w całości byłabym naprawdę zadowolona.
Jednak po intrygującym wstępie „Pokrzywa i kość” zmienia się w dość zwyczajną powieść drogi. Oczywiście dalej sprawnie napisaną, z przyjemnym, baśniowym, nieco mrocznym klimatem, ale mam poczucie, że ostatnio czytałam trochę podobnych powieści, na zbliżonym poziomie, które jednak ostatecznie po prostu spodobały mi się bardziej.
Bo choć tutaj jest naprawdę dużo ciekawych żartów językowych i gier słownych (tu w ogóle brawa dla samej tłumaczki, Dominiki Schimscheiner) to chyba zabrakło mi tu troszeczkę bohatera. To naprawdę niedługa, jednotomowa powieść, w której jak najbardziej pojawia się typowy dla fantasy motyw zbierania drużyny, ale jednak autorka stoi jakby trochę z boku. Nie wchodzi szczególnie głęboko w charaktery bohaterów, nie próbuje tworzyć mocniejszej psychoanalizy, raczej grając samym językiem. Świat przedstawiony zaś też nie jest na tyle charakterystyczny, żebym zapamiętała go na dłużej.
Początkowo liczyłam, że autorka skupi się na motywie przemocy wobec kobiet. I owszem, to jest rzecz, która motywuje Marrę do działania, ale jeśli ktoś spodziewa się (lub boi) po tej powieści jakkolwiek głębszego wejścia w temat to w tej historii tego nie ma. Oczywiście problem wspomniany jest, ale nie znalazłam tu ani jakiś szczególnie błyskotliwych przemyśleń, jakiejś ciekawej ścieżki bohatera z tym związanym, czy czymkolwiek innym podobnym. Nie, tu po prostu mamy negatywnego bohatera, którego trzeba pokonać, tyle że w tym przypadku nie jest to chcący przejąć władzę nad światem straszny typ, tylko ktoś o bardziej „przyziemnej” negatywnej naturze. W związku z czym mimo tego wątku, w moim odczuciu „Pokrzywa i kość” dalej klasyfikuje się raczej jako dość lekkie, przygodowe fantasy.
Informacyjnie, w książce pojawia się bardzo, bardzo drobny wątek romantyczny. Nie jest zbyt rozbudowany, dodaje jedynie drobny smaczek do całości. Książka przez polskiego wydawcę była targetowana jako New Adult, ale w moim odczuciu to po prostu dość neutralne wiekowo fantasy. Nie jest zbyt infantylne, ale też nie jest bardzo brutalne/obsceniczne, a główna bohaterka w trakcie trwania głównej linii fabularnej jest po prostu dorosłą kobietą.
Nie nudziła mnie ta powieść, chwilami nawet mnie bawiła, ale raczej nie zostanie ze mną na dłużej. Nie jest jednak długa, jest też jednotomowa i czyta się ją stosunkowo lekko, mimo baśniowego klimatu. Jeśli więc to brzmi jak coś dla Ciebie to być może warto po „Pokrzywę i kość” sięgnąć. Ja jednak ostatnio chyba po prostu czytałam zbyt dużo podobnych książek na zbliżonym poziomie, aby zachwycać się właśnie tą.
Marra jest najmłodszą z księżniczek niewielkiego, biednego królestwa. Dziewczyna dorasta w zakonie. Już jako dorosła odkrywa, że jej starsza siostra jest ofiarą – jej mąż, książę i następca tronu, nie traktuje jej dobrze. Nie mając wyboru i chcąc ratować bliską osobę wyrusza w podróż.
„Pokrzywa i kość” T. Kingfisher zdobyła nominację do wielu fantastycznych nagród, a...
2024-04-15
Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.
Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym, lekkim, ale całkiem zjadliwym fantasy. Mam poczucie, że niewiele się tu w gruncie rzeczy w stosunku do tomu pierwszego zmienia, być może poza faktem, że ta część jest, jak to w przypadku trylogii bywa, dość przejściowym tomem, będącym przygotowaniem i podbudową do większego finału.
Książkę można podzielić właściwie na dwie części. Pierwsza część rozgrywa się głównie na morzu i przyznam, że ten fragment podobał mi się bardziej. Lekka przygoda, drobna tajemnica związana ze statkiem, którym porusza się Alina i Zmrocz, połączona z całkiem sprawnie napisanymi relacjami między bohaterami była dla mnie dość satysfakcjonująca. Bardugo, nawet na wczesnym etapie swojej pisarskiej kariery, naprawdę potrafiła dość sprawnie budować historię.
Druga część to już przede wszystkim intrygi wokół polityczne, kiedy to Alina musi podjąć próbę przejęcia i utrzymania władzy. I ta część niestety moim zdaniem wypada trochę gorzej. Nie czułam w trakcie lektury odpowiedniego upływu czasu, czasem miałam wrażenie, że rozwój bohaterki jest wymuszony przez fabułę, ale nie jest zbyt naturalny. Rozumiem, z czego wynika, wiem, co Bardugo chciała tu pokazać, ale po prostu zabrakło jej tu chyba umiejętności wykreowania tak mocnej zmiany. Sama warstwa polityczna też nie jest szczególnie ciekawa i rozbudowana, przynajmniej nie w moich oczach. Jednak pisanie samej przygody wychodziło w tej książce autorce lepiej.
Właściwie trudno mi tu dodać cokolwiek więcej. Jeśli komuś podobał się tom pierwszy to wydaje mi się, że po drugi po prostu również można sięgnąć. Ten cykl nie jest moim zdaniem żadnym „must read”, ale jeśli ktoś szuka rozrywkowej i w miarę krótkiej trylogii fantasy z lekkim stylem to i „Cień i kość”, i „Oblężenie i nawałnica” są po prostu OK.
Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.
Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym,...
2024-03-23
Raz na dziesięć lat Smok, potężny czarodziej z doliny, chroniący mieszkańców przed magią Boru, wybiera jedną z siedemnastoletnich dziewcząt. Agnieszka, jak i wszyscy we wsi, są przekonani, że tym razem będzie to Kasia, jej piękna przyjaciółka. Mag jednak wskazuje właśnie ją, dostrzegając w niej magiczne umiejętności.
O Naomi Novik słyszałam od dawna, ale udało mi się do jej prozy dotrzeć dopiero teraz. Miałam zamiar zaczynać od „,Mocy srebra”, ale że książka z jakiegoś powodu nie była dostępna w abonamencie Legimi, toteż zabrałam się za jej powieść-siostrę – „Wybrana” to również jednotomowe fantasy, które swoim klimatem i motywami mocno nawiązuje do baśni.
Nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać, a dostałam właściwie właśnie to, czego potrzebowałam. Chciałam powieści lekkiej, przyjemniej, ale takiej, która nie będzie mi się wydawała zbyt wtórna, która będzie miała w sobie coś kreatywnego. W gruncie rzeczy coś takiego właśnie dostałam. To baśniowa, czasami żartobliwa historia, która bawi się popularnymi motywami, trochę je odwracając.
Zwłaszcza pierwsza połowa powieści bardzo mocno skupia się na relacji Agnieszki i Smoka – bohaterowie spędzają czas wspólnie, mag jest mentorem protagonistki, w związku z czym dostają wspólnie najwięcej scen. Pomiędzy nimi tworzy się przyjemna chemia. Początkowo autorka bardzo mocno podkreśla nieporadność bohaterki oraz zamknięty charakter i dystyngowany charakter czarodzieja, toteż obawiałam się, że nic dobrego z tego nie wyniknie, ale Novik jest naprawdę zręczną pisarką i moim zdaniem naprawdę dobrze „zaopiekowała się” tym popularnym motywem.
Tutaj warto nadmienić, że choć w podobny sposób często zaczynają się modne dzisiaj romantasy to „Wybrana” jest po prostu powieścią fantasy z naprawdę dość drobnym wątkiem romantycznym. On tu się jak najbardziej pojawia, jednak w dużej mierze dosyć subtelnie. Autorka często gra na drobnych spojrzeniach i dotyku pomiędzy bohaterami, a gdy już pojawiają się sceny jakiejś bliskości to są raczej opisywane ze smakiem i bez jakiegoś szczególnego wchodzenia w detal.
Styl, który pojawia się w „Wybranej” jest dosyć prosty, całkiem ładny, ale nieszczególnie skomplikowany, bez dużej dawki stylizacji. Nie jest to w żadnym razie powieść przepełniona archaizmami, czy też jakimiś poetyckimi odniesieniami. Jest wystarczająco baśniowa, aby w ten świat uwierzyć, ale to przede wszystkim lekka, rozrywkowa powieść fantasy, która po prostu dobrze spełnia swoją funkcję.
Świat przedstawiony przez Novik też jest po prostu w porządku i dobrze służy fabule. Mamy tu raczej dość miękką magię, w raczej klasycznej formie. Autorka nie wchodzi zbyt głęboko w tworzenie unikatowego systemu magicznego, ale jest wystarczająco rozpisany, by był po prostu wiarygodny. Fabuła skupia się zaś na tajemnicy Boru, zaczarowanego lasu, który skutecznie utrudnia życie wszystkim mieszkańcom krainy, nie tylko tych, którzy zamieszkują jego okolicę. Z nim związana jest spora dawka całkiem ciekawie poprowadzonych intryg i przyznam, że choć może nie była to najlepsza historia jaką poznałam w życiu, to była w wystarczającym stopniu wciągająca.
Także jeśli poszukujecie lekkiego, baśniowego fantasy i jeszcze nie znacie „Wybranej” to ta powieść Naomi Novik na pewno jest warta uwagi. Zwłaszcza jeśli chcecie chociaż na chwilę uciec od długich, ciągnących się cyklów i zależy Wam na jakiejś jednotomowej, w miarę prostej, ale satysfakcjonującej przygodzie.
Raz na dziesięć lat Smok, potężny czarodziej z doliny, chroniący mieszkańców przed magią Boru, wybiera jedną z siedemnastoletnich dziewcząt. Agnieszka, jak i wszyscy we wsi, są przekonani, że tym razem będzie to Kasia, jej piękna przyjaciółka. Mag jednak wskazuje właśnie ją, dostrzegając w niej magiczne umiejętności.
O Naomi Novik słyszałam od dawna, ale udało mi się do...
2024-03-28
Effy zawsze marzyła o tym, aby studiować literaturę. Niestety, to dla kobiet nie jest dozwolone. Trafiła więc na pierwszy rok architektury, będąc jedyną kobietą na tak prestiżowym kierunku. Pewnego dnia rodzina Myrddina, jej ukochanego, lecz zmarłego już pisarza, ogłasza konkurs na stworzenie projektu domu. Effy zgłasza się i wygrywa, wkrótce wybierając się do posiadłości narodowego wieszcza.
„Studium zatracenia” Avy Reid to przykład powieści, której autorka nawet miała jakiś pomysł na fabułę, ale w moim odczuciu zdecydowanie zabrakło jej umiejętności, aby ją dobrze poprowadzić. W trakcie lektury miałam nieodparte wrażenie, że czytam, niezbyt dobry, debiut, co było wrażeniem nieco mylnym – to nie jest wcale pierwsza powieść, jaka ukazała się spod pióra tej autorki.
Już od samego początku w tej książce wiele rzeczy się „nie klei”. Choćby to, że w świecie przedstawionym kobiety są uznawane za zbyt głupie, aby studiować literaturę, ale już mają dość rozumu, aby mogły dostać się na architekturę, gdzie przecież od umiejętności obliczeniowych (a więc częściowo inteligencji, przeciwieństwa głupoty) zależy, czy budynek się przypadkiem nie zawali, potencjalnie krzywdząc osoby znajdujące się wewnątrz.
W trakcie lektury miałam często wrażenie, że autorka bardzo chce pisać i komentować istotne tematy, związane czy to z feminizmem, równouprawnieniem, alkoholizmem czy molestowaniem, ale ponieważ chyba brakuje jej umiejętności, by te tematy dobrze zgłębić, „Studium zatracenia” sprawia wrażenie, jakby pojawiały się one tam na siłę i dla zasady. Sama Effy, główna bohaterka, jest tak naprawdę postacią stworzoną przez różnorodne traumy, ale przez powierzchowny sposób ich przedstawienia, ja nie jestem w stanie tego „kupić”. Tak samo, jak nie umiem „kupić” faktu, że wielka fanka literatury ot tak, bez problemu, dostała się na architekturę, mimo że narracja nie wspomina o tym, aby wcześniej np. lubiła rysować.
Wydaje mi się też, że styl książki Reid pozostawia wiele do życzenia. Często jest egzaltowany, brzmi wręcz dziwnie, słowa zdają się nie być na swoim miejscu. To wygląda trochę tak, jakby autorka (znów) nieumiejętnie próbowała stworzyć gęsty klimat, osiągając jednak efekt przeciwny do zamierzonego. Te niezręczności są moim zdaniem szczególnie mocno widoczne w przypadku wątku romantycznego. Reid chyba chciała, aby wypadł subtelnie i był oparty na drobnych gestach oraz spojrzeniach, tyle tylko, że w jej wykonaniu to po prostu nie działa. Od pierwszej wzmianki na temat głównego męskiego bohatera tej powieści wiedziałam, jak się ten wątek skończy.
Sam pomysł oparty na odkrywaniu tajemnicy wokół pisarza oraz legend istniejących w świecie przedstawionym jest w porządku i moim zdaniem mógłby zadziałać, gdyby rozpisał go ktoś choć trochę bardziej kompetentny. Sama w tę historię nie umiem jednak uwierzyć, przynajmniej nie w tym wydaniu. Miałam też poczucie, że autorka nieco za mocno śpieszyła się z samym początkiem. Zamiast ustanowić, kim Myrddin jest w tym świecie, dlaczego jego twórczość jest tak istotna, opowiedzieć trochę więcej, autorka pędzi do przodu, nie zatrzymując się wystarczająco długo na postaci pisarza.
„Studium zatracenia” nie jest szczególnie dobrym fantasy. Nie wiem więc, czy jest sens po tę powieść sięgać. Jeśli kogoś kuszą te motywy, jeśli chce się przekonać na własnej skórze – to oczywiście można. Ale jeśli nie, wydaje mi się, że są dużo ciekawsze tytuły.
Effy zawsze marzyła o tym, aby studiować literaturę. Niestety, to dla kobiet nie jest dozwolone. Trafiła więc na pierwszy rok architektury, będąc jedyną kobietą na tak prestiżowym kierunku. Pewnego dnia rodzina Myrddina, jej ukochanego, lecz zmarłego już pisarza, ogłasza konkurs na stworzenie projektu domu. Effy zgłasza się i wygrywa, wkrótce wybierając się do posiadłości...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-17
Książę Sumienny został uwolniony. Bastard zaczyna pełnić na dworze kilka funkcji. Jest nie tylko służącym pana Złocistego, ale również szpiegiem Ciernia i nauczycielem Mocy następcy tronu. W Koziej Twierdzy nie brakuje intryg i niebezpieczeństw, związanych nie tylko z magią Rozumienia.
W przypadku trylogii drugie części często są tymi przejściowymi. W pierwszym tomie zamyka się akcja wprowadzająca czytelnika w świat, drugi zaś często jest podbudową do tomu trzeciego. „Złocisty błazen” Robin Hobb nie jest zaś książką, która od tego schematu ucieka, choć jednocześnie nie ukrywam, że w przypadku tej autorki jakoś szczególnie mi to nie przeszkadza.
Fakt, przyznaję, tom pierwszy, czyli „Misja błazna” miał w sobie więcej typowo przygotowanej akcji. Ta część skupia się na szkoleniu młodego pokolenia, na stopniowym przekazywaniu mu pałeczki, która niekoniecznie jest dla bohaterów łatwa. Pod wieloma względami była też bardziej emocjonalna. Ale jednocześnie nie uważam, aby ten drugi tom był w jakimkolwiek stopniu zbędny.
Jak zawsze powtarzam, Robin Hobb jest wybitna w tworzeniu bohaterów i relacji pomiędzy nimi. Jest w nich jakaś emocjonalna prawda; chociaż postacie z powieści fantasy są oczywiście fikcyjne to zachowują się po prostu po ludzku, popełniając błędy, podejmując złe lub dobre decyzje, wahając się i próbując naprawić to, co zrobiły źle (albo i nie). Ta książka, jak i wszystkie poprzednie z cyklu (przed tą trylogią jest jeszcze „Trylogia skrytobójcy”) na to jednak kładzie największy nacisk i kompletnie mi to nie przeszkadza. To unikatowa cecha prozy Hobb i nauczyłam się ją za to uwielbiać.
W „Złocistym błaźnie” nie brakuje intryg politycznych, które zostały dobrze nakreślone już wcześniej i w tej części są kontynuowane. Tyle że narracja Hobb po prostu snuje się powoli, swoim spokojnym, naturalnym tempem. Dlatego choć intrygi same w sobie są moim zdaniem naprawdę nieźle i całkiem wiarygodnie rozpisane to nie jest to książka, od której nie można się oderwać przez wzgląd na nie.
Z jednej strony może to sprawić, że mniej cierpliwy czytelnik się od tej historii odbije, z drugiej strony dla mnie osobiście ten świat staje się trochę bardziej wiarygodny. Wszystko dzieje się w tempie typowym dla tego uniwersum, ustanowionym już przez autorkę w poprzednich częściach. Być może jest to drobna wada, być może jednak lepiej byłoby, gdyby historia miała nieco więcej tempa, ale jakoś nie umiem mieć tu jakichkolwiek wyrzutów w stronę autorki. Bo to, co mi daje po prostu mi wystarcza: dostaje piękne relacje, często oparte na tych drobnych emocjach i spojrzeniach, których brakuje w pisanych „na kolanie” romansach fantasy, namacalne i prawdziwe, osadzone w ciekawym świecie, z własną polityką i magią, która w tym tomie jest rozwijana szczególnie mocno.
Biorąc pod uwagę, że „Złocisty błazen” to już kolejny tom z cyklu do sięgnięcia po niego albo nie muszę zachęcać, albo nie mam po co tego robić – wydaje mi się, że jeśli komuś wcześniejsze powieści o Bastardzie się nie podobały to nie ma takiej osoby zachęcać i to tej części. Ale osoby, które nie znają w ogóle tego uniwersum, a szukają dobrego, ale spokojniejszego fantasy opartego na relacjach między postaciami zdecydowanie powinny zapoznać się z „Trylogią skrytobójcy”, by sprawdzić, czy to jest ich bajka.
Książę Sumienny został uwolniony. Bastard zaczyna pełnić na dworze kilka funkcji. Jest nie tylko służącym pana Złocistego, ale również szpiegiem Ciernia i nauczycielem Mocy następcy tronu. W Koziej Twierdzy nie brakuje intryg i niebezpieczeństw, związanych nie tylko z magią Rozumienia.
W przypadku trylogii drugie części często są tymi przejściowymi. W pierwszym tomie...
2017-05-15
Już od lat Diuna jest centrum wszechświata. Fremeni już dawno wygrali swoją wojnę, sadzając na tronie Muad’Diba. Nie każdemu jest to jednak na rękę. Kilka ugrupowań knuje przeciwko imperatorowi.
Nie wiem co powiedzieć. Naprawdę, nie wiem: o tej serii już chyba wszystko zostało powiedziane. To w końcu klasyka i to nie byle jaka! Świat stworzony przez Herberta jest zupełnie unikatowy i jedyny w swoim rodzaju. Realistyczny i wielopłaszczyznowy, mimo, że autor próbuje to nieco ukryć za płaszczykiem baśniowej krainy, którą tworzy swoim niezwykłym językiem.
Kontynuacja „Diuny” to książka krótsza, ale to nie znaczy, że lżejsza. To jedna z tych historii, których nie da się „skipować”, pomijając te nudne fragmenty. Tu każde zdanie jest istotne, każde coś wnosi. Mniejsza ilość opisów, niż w tomie pierwszym sprawia, że tekst jest bardziej ściśnięty i wewnątrz po prostu się dzieje. Jednocześnie Herbert nie ma najłatwiejszego do przyswojenia stylu, przez co do każdej jego książki potrzeba pewnej dawki cierpliwości. To lektura niezwykle przyjemna, ale zmuszająca nas do myślenia nad tym, co czytamy, dlatego warto zasiadać do niej z czystym umysłem.
Drugi tom jest nieco bardziej skomplikowany pod względem fabularnym. W pierwszej części Herbert postawił na dość prostą historię i pokazanie nam świata; teraz wplątuje nas w świat politycznych intryg. W dalszym ciągu obserwujemy tego samego bohatera, co w tomie pierwszym, trzymamy się tego samego rodu, ale ponieważ Paul zasiada na tronie to właśnie pałacu i okolicy trzyma się autor. Mniej tu pustyni, czerwia i wielkich bitew, zaś więcej zakulisowej rozgrywki władzy.
„Mesjasz Diuny” porusza też temat jasnowidzenia, przewidywania przyszłości. Pokazuje nam, jak dokładnie wygląda ta umiejętność w uniwersum, co ją ogranicza i na co pozwala. Jednocześnie w moim odczuciu całe uniwersum tak czy siak jest dość tajemnicze i cały czas mam wrażenie, że niewiele o nim wiem.
Tak jak i w poprzedniej części, tak i w tej nie miałam wrażenia, że czytam „czyste” science-fiction. Diuna to kraina pełna mistycyzmu, nie nauki (co z resztą jest wewnątrz dobrze wyjaśnione). Wprawdzie mamy tu więcej opisów pewnych mechanizmów, „magii” i innych takich, przez co jak najbardziej, to jest science-fiction, ale po prostu osobiście tego nie odczuwam.
To, co w tej części jeszcze zwróciło moją uwagę to relacje Paula z Chani oraz jego siostrą, Alią. Mimo zdobycia władzy, główny bohater to dalej dobry człowiek, który troszczy się o swoich bliskich i opisy tego chwilami naprawdę chwytają za serce. Jego relacja z ukochaną jest wręcz urocza, podobnie jak ta, która łączy go z siostrą.
„Mesjasz Diuny” to bardzo dobra kontynuacja bardzo dobrej książki. Cóż mogę tu dodać? Herbert to mistrz pióra i z tym nie mam najmniejszego zamiaru się kłócić.
Katrina
http://drewniany-most.blogspot.com
Już od lat Diuna jest centrum wszechświata. Fremeni już dawno wygrali swoją wojnę, sadzając na tronie Muad’Diba. Nie każdemu jest to jednak na rękę. Kilka ugrupowań knuje przeciwko imperatorowi.
Nie wiem co powiedzieć. Naprawdę, nie wiem: o tej serii już chyba wszystko zostało powiedziane. To w końcu klasyka i to nie byle jaka! Świat stworzony przez Herberta jest zupełnie...
2024-03-04
Lucarno to młody arystokrata, który przed kilku laty przebył płomienny romans z obecnym imperatorem. Obecnie jego dawna miłość znów próbuje wrócić do jego życia, oferując młodzieńcowi możliwość zdobycia tytułu doży.
„Porcelanowy książę” to polski debiut Niki Hoffman, do którego mam zaskakująco dużo ciepłych emocji, chociaż on sam w sobie ma jednak sporo niedociągnięć i nie da się ukryć, że te sześćset stron jednak troszeczkę wymęczyłam, nie mając wcale aż tak dużej ochoty na lekturę.
Zacznijmy jednak od pozytywów. Choć zdecydowanie widzę tutaj braki warsztatowe (o których później) to mam wrażenie, że w języku używanym przez Hoffman jest sporo takiego miłego ciężaru. Widać, że autorka miała do opowiedzenia dość konkretną historię, że ma już pewną wprawę w pisaniu. Miałam faktycznie wrażenie, że jest to powieść, a nie amatorskie dzieło, które powinno trafić do szuflady, a nie na półkę księgarni, tak jak choćby „Opowieść wysłanniczki” Angeliki Botor czy „Jaszczurka” Uli Gudel.
Mam też wrażenie, że Hoffman lubi swój świat, lubi swoich bohaterów, jest dość mocno postaciocentryczna, a przy tym rozumie mniej więcej o co chodzi w fantastyce i popkulturze, dzięki czemu łapie ten „feeling”. Nie jest to jedna konkretna rzecz którą mogę wskazać, bardziej miałam takie odczucie w trakcie lektury, ale ja to odczucie bardzo lubię mieć, a nie zdarza się to znów aż tak często.
I tu stety niestety muszę przejść do wad tej historii. Bo wiecie, tak już trochę jest, że jeśli coś ma potencjał, ale nie realizuje go w pełni to te wady są widoczne kilkukrotnie bardziej, niż w przypadku czegoś, co jest po prostu w całości kiepskie.
Przede wszystkim w tej historii brakuje… opisów. Większa część tej powieści to dialogi toczące się wokół tematów politycznych fikcyjnego świata, który nie został dla mnie wystarczająco zbudowany, abym się tym faktycznie mogła emocjonalnie przejmować. W związku z tym szybko zaczęłam się tym wszystkim po prostu nudzić. Większość tych dialogów mogłaby zostać ucięta lub wycięta, w zamian za np. jakieś scenki rodzajowe budujące świat jako taki. I wydaje mi się, że wówczas ta historia byłaby dużo lepsza.
Ponadto mam poczucie, że celem autorki było przede wszystkim opowiedzenie o relacji Lucarna oraz imperatora, Cesara, a ta ilość politycznych dialogów miała na celu trochę zamydlenie oczu czytelnikowi, aby nie był to po prostu romans. Z tym, że chociaż to tej (nieistotnej) polityki jest tu więcej, to cały nacisk emocjonalny położony jest własnie na tę relację i przynajmniej mnie ta przykrywka zupełnie nie kupiła.
Sam pomysł na tę relację jest całkiem mądry i ma w sobie masę potencjału, który ponownie nie jest w pełni wykorzystany. Nie tylko brakuje mi tu opisów (naprawdę, w tej powieści jest ich BARDZO mało), ale też same dialogi czasem wypadają po prostu sztucznie, nienaturalnie. Postacie wyjaśniają sobie oczywistości, mówią do siebie formułki wyjęte z ust terapeuty i chociaż logika w tej relacji naprawdę jest to przez obecne tu braki ten wątek nie działa w pełni tak, jak powinien.
Jeśli chodzi o fantastyczny worldbuilding, „Porcelanowy książe” nie ma jakoś szczególnie dużo do zaoferowania. Mamy tu owszem, fantastyczny świat, o którym dowiadujemy się głównie z ekspozycji znajdującej się w dialogach okołopolitycznych (co wypada dość topornie), ale tak naprawdę więcej wiemy o granicach i władcach, niż o tym, jak się tam żyje, jak się tam funkcjonuje na co dzień, jak wyglądają pola, łąki, jakie są tam wierzenia i architektura. Jest niby trochę o magii, jednak w tym tomie ta praktycznie nie występuje. Trudno więc mówić tu mówić też o jakimś systemie magicznym.
Największą zmianą w stosunku do świata rzeczywistego jest dla mnie wprowadzenie homoseksualnych aranżowanych związków małżeńskich pomiędzy arystokracją, co jednak nie wypada najlepiej, bo nie zostało w wystarczający sposób uargumentowane. Co prawda książka próbuje to robić, tłumacząc, że opłacalnym jest połączenie dwóch wielkich rodów dla władzy i pieniędzy, ale skoro tak, to czemu nie zrobić tego politycznego ruchu tak, aby przy okazji uzyskać z tego potomka? Zaakceptowałabym, gdyby taka sytuacja była przedstawiona jako akceptowany społecznie precedens bądź gdyby pojawiło się jakieś inne wyjaśnienie tego faktu (np. magia pozwala parom homoseksualnym na posiadanie dzieci), ale w tej sytuacji miałam poczucie, że jest to sztuczne i nielogiczne.
Koniec końców, mam nadzieję, że Hoffman nad swoim warsztatem popracuje i wróci z czymś innym, nowym, lepszym – bo wierzę, że potrafi. A „Porcelanowego księcia” wolę potraktować jako ciekawostkę i zapowiedź czegoś lepszego w przyszłości.
Lucarno to młody arystokrata, który przed kilku laty przebył płomienny romans z obecnym imperatorem. Obecnie jego dawna miłość znów próbuje wrócić do jego życia, oferując młodzieńcowi możliwość zdobycia tytułu doży.
„Porcelanowy książę” to polski debiut Niki Hoffman, do którego mam zaskakująco dużo ciepłych emocji, chociaż on sam w sobie ma jednak sporo niedociągnięć i...
2023-12-02
W świecie, w którym od 400 lat toczy się wojna na granicy, jeźdźcy smoków są ostatnią siłą, która może utrzymać bariery. Violet, córka generał, od dziecka marzyła o zostaniu skrybką, chcąc iść w ślady ojca. Matka jednak nie pozwala jej na to i dziewczyna, mimo choroby, trafia do akademii smoczych jeźdźców, w której najprawdopodobniej czeka ją szybka śmierć.
„Czwarte skrzydło”, powieść, którą napisała Rebecca Yarros, szturmem podbiła książkowe media, trafiając na półki bestsellerów, także w Polsce. I choć rozumiem powody, dla których może innych bawić, w moim odczuciu jest to fantazja erotyczna, „ukryta” pod płaszczykiem powieści fantasy o smokach, której autorce zabrakło warsztatu i wiedzy, aby była historią napisaną przynajmniej poprawnie.
Uwaga, w tekście mogą pojawiać się spoilery, za pomocą których będę próbować wyjaśnić, co mam dokładnie na myśli.
Zacznijmy od tej pierwszej kwestii. Wydawać by się mogło, że przy długiej na ponad pięćset stron książce dwie sceny erotyczne to w gruncie rzeczy wcale nie jest szczególnie dużo, więc jak tu mówić o fantazji erotycznej w jej kontekście? Wydaje mi się jednak, że jak najbardziej można, bo mam poczucie, że cała fabuła była kreowana właśnie z myślą o nich. Już od samego początku myśli i rozmowy protagonistki zmierzają właśnie w te rejony. Mimo że w teorii Violet powinna być zestresowana sytuacją i skupiona na przeżyciu, ona często jednak skupia się na pięknych, niezwykle silnych i twardych klatach, czy po prostu wprost mówi o tym, że chciałaby się z kimś przespać. Nie ma w samym tym fakcie absolutnie niczego złego, tylko nawet taka fabuła wymaga pewnych umiejętności, której Yarros po prostu w moim odczuciu po prostu zabrakło.
Mimo jednak tego, że jest to przede wszystkim historia pisana z myślą o lekkim romansie/erotyku, autorka wybrała sobie setting fantasy, próbując tworzyć swój własny świat. Skoro zaś właśnie na to postawiła, to przynajmniej ja mam zamiar wymagać od autora przynajmniej sensownych podstaw światotwórstwa. Tego niestety zdecydowanie tutaj brakuje. Świat jest ubogi, pełny głupot, często zupełnie nielogiczny. Te bzdury pojawiają się zaś na dosłownie każdym poziomie, od ogólnej konstrukcji armii, która nie ma sensu, przez smoki, które odmawiają noszenia siodeł po 400-latach współpracy z ludźmi (a wszyscy wciąż się dziwią, czemu tylu jeźdźców umiera), po trening pod postacią bicia się ZARAZ PO OBIEDZIE. Cały czas zadaję sobie pytanie, czy oni w tym uniwersum naprawdę aż tak bardzo lubią sprzątać wymiociny uczniów… Dodajmy do tego fakt, że ta bardzo przerażająco straszna akademia smoczych jeźdźców przypomina w gruncie rzeczy liceum i że w najlepszej jednostce edukacyjnej w kraju nikt nie jest w stanie nawet przypilnować pokoju pani generał, w którym znajdują się kluczowe dla wojny mapy.
Nie zapominajmy też o topornej ekspozycji. W tej historii protagonistka, aby się uspokoić, recytuje sobie w pamięci treści czytanych książek i zupełnym przypadkiem są to np. opisy mapy, albo opisy gatunków smoków. Brawo, to bardzo szprytne rozwiązanie.
Autorce też naprawdę kiepsko wychodzi rozpisywanie scenek rozwojowych, w których to Vi próbuje zdobyć jakąś wiedzę. O ile gdy akcja się toczy to się jeszcze jakoś czyta, tak te fragmenty są po prostu niezmiernie nudne.
Być może przymknęłabym na to wszystko oko, gdyby kreacja bohaterów oraz ich wzajemne relacje stały na wysokim poziomie. Ale niestety, jest im do tego zdecydowanie daleko. Protagoniści z „Czwartego skrzydła” to nie pełnokrwiste postacie, a marionetki, które nie przechodzą żadnej zauważalnej drogi na przestrzeni całego tomu. Przejdźmy więc przez nasze główne trio, czyli przez Violet, Daina oraz Xandera.
Violet teoretycznie na początku chce zostać skrybką i szczyci się szczególną inteligencją. W tej historii nie widać jednak ani jednego, ani drugiego, bo protagonistka już właściwie na samym początku po prostu godzi się ze swoim losem. Przez cały czas trwania historii zachowuje się zaś niemal dokładnie tak samo i choć w teorii tą przemianę przechodzi, w momencie, w którym powiedziała do swojego przyjaciela: hej, wiesz, zmieniłam się, ja pytałam siebie samą tylko: gdzie? Nie zauważyłam. Oczywiście w trakcie zdobywa nowe super moce i staje się coraz to potężniejsza, będąc doskonałym przykładem postaci typu Mary Sue, ale jej wnętrze w moim odczuciu pozostaje niezmienne.
Później mamy Daina. Bohatera, który z założenia jest przyjacielem Violet od czasów dzieciństwa i oczywiście, jest w niej zauroczony. Jest też postacią, która bardzo mocno trzyma się zasad. I jak najbardziej widzę, że konflikt pomiędzy: „zależy mi na Tobie, Violet”, a „ważne są dla mnie reguły” może być pociągający i dobrze zrobiony, ale ponownie TU TEGO NIE MA. Dain od początku chce tylko kontrolować protagonistkę, nie ma w nim cienia zrozumienia, pomiędzy tymi postaciami nie ma żadnej chemii, nie czuć ich wieloletniej przyjaźni. Autorka zrobiła z tej postaci potwora, nie realnego człowieka, który z troski o bliską mu osobę próbuje podjąć decyzje za nią.
No i na końcu mamy docelowego chłopaka Violet, czyli Xandera. Mężczyznę trochę starszego od niej (wszyscy mają na oko jakieś 20-26 lat), który z założenia jest wrogiem jej rodziny, kimś, komu bohaterka nie ufa. I o ile w narracji Violet wykłada nam to wielokrotnie, o tyle w jej zachowaniu, reakcji na jego słowa, w ich dialogach tego kompletnie nie widać. Autorka chciała wyraźnie stworzyć tu motyw od nienawiści do miłości, ale tej nienawiści tu nie ma. Oni od samego początku są w sobie zauroczeni i to ze wzajemnością.
Jeśli więc w romansie brakuje nie tylko świata przedstawionego, ale też dobrze napisanych relacji, także romantycznych… to cóż to jest za romans?
„Czwarte skrzydło” to powieść napisana bardzo lekkim stylem, która (nieudolnie wprawdzie) realizuje kuszące motywy. Bo kto nie chciałby latać na smokach? Kto nie chciałby mieć SWOJEGO SMOKA? Niemal każdy marzy też o bliskich relacjach z innymi, spora część osób pragnie bliskiej relacji romantycznej. Dlatego rozumiem, jeśli ta powieść się komuś podoba w takiej formie. Mnie jednak niezmiernie boli, że nawet wykorzystując te same schematy, ale pisząc w sposób bardziej kompetentny, skupiając się bardziej na kreacji świata i sensownym przedstawieniu bohaterów moglibyśmy dostać naprawdę przyjemną powieść fantasy. W tym przypadku zaś to co najwyżej przykład tego, jak takich książek absolutnie nie należy pisać.
W świecie, w którym od 400 lat toczy się wojna na granicy, jeźdźcy smoków są ostatnią siłą, która może utrzymać bariery. Violet, córka generał, od dziecka marzyła o zostaniu skrybką, chcąc iść w ślady ojca. Matka jednak nie pozwala jej na to i dziewczyna, mimo choroby, trafia do akademii smoczych jeźdźców, w której najprawdopodobniej czeka ją szybka śmierć.
„Czwarte...
2024-02-10
Każda syrena, w dniu swoich urodzin, zabiera człowiekowi serce. Lira, przyszła Królowa Mórz, kradnie je tylko książętom. Gdy łamie zasady, odbierając życie człowiekowi przed swoimi urodzinami, zostaje ukarana przez matkę. Pozbawiona szponów i ogona, musi zdobyć serce księcia i łowcy syren w jednym.
Zauważyłam że wśród romantasy można znaleźć pewną podgrupę książek, które wyróżniają się na tle innych dość ładnym, poetyckim, baśniowym stylem, ale niestety często poza tym nie mają czytelnikowi zbyt wiele do zaoferowania. Do takich książek zaliczam na przykład „Słowo i miecz” Amy Harmon oraz ostatnio przeczytaną przeze mnie „Pieśń syreny” napisaną przez Alexandrę Christo.
Ta historia zaczęła się naprawdę bardzo ładnie. Tak, że gdyby wyjąć z niej sam początek i dorobić do niego jakieś szybsze zakończenie to byłoby to całkiem klimatyczne opowiadanie, będące retellingiem klasycznej „Małej syrenki”. Wizja strasznych syren, potworów, które zabijają ludzi bez cienia wahania została tu zarysowana naprawdę całkiem intrygująco i w takiej krótkiej formie naprawdę mogłaby zadziałać. Problem polega na tym, że to nie opowiadanie, a powieść i niestety, po rozciągnięciu tego pomysłu po prostu całość przestaje działać.
Szybko okazuje się, że krwiożercze syreny wcale takie do końca nie są. Ich zachowanie nie jest zaś jakoś ciekawie podbudowane (np. faktycznie dobrze opisanymi traumami, głębokimi przekonaniami itd.), a wynika po prostu z woli tej bardzo złej morskiej wiedźmy, która w tym przypadku po prostu rządzi oceanami. Postacie przez to mi osobiście wydają się dość płaskie i nijakie, bo naprawdę brakuje im porządnej, psychologicznej podbudowy. I nie chodzi mi o to, że w takiej książce twórca musi od razu tworzyć głęboką psychoanalizę, a po prostu przydałoby się tutaj więcej smaczku. Mam poczucie, że Christo poszła na zupełną łatwiznę.
Książka realizuje popularny motyw od wrogów do kochanków i jest w tym dość konsekwentna. Faktycznie nie ma tutaj wyznawania sobie miłości po kilku stronach i bohaterowie przechodzą swoją drogę.
Z tym, że po dość ciekawym początku cała historia, włącznie z wątkiem romantycznym, zaczyna się po prostu niemiłosiernie ciągnąć, tracąc na tempie i paradoksalnie, jestem gotowa to zrzucić na styl pisania, który początkowo wydawał mi się bardzo ładny. Ta cała poetyckość i baśniowość z jednej strony zaczyna się z czasem trochę zacierać, z drugiej strony wciąż jest obecna w stopniu na tyle znacznym, by narracja i dialogi nie były odpowiednio dynamiczne. Przez to i przygoda, i romans (obydwa obecne w dość zrównoważonym stopniu) po prostu nie działają w odpowiedni sposób. Osobiście nie byłam zaangażowana emocjonalnie w tę historię i po prawdzie, szybko zaczęłam chcieć, by po prostu dobiegła końca.
Zakończenie też nie zaskakuje. Jest proste i właściwie dość oczywiste od samego początku. To nie zawsze jest problem, czasem nic więcej po prostu nie potrzeba, zwłaszcza jeśli historia jest w stanie przywiązać czytelnika do postaci, tyle że w tym przypadku nie wniosło nic pozytywnego do mojej opinii na temat „Pieśni syreny”.
To książka, której fabuła na papierze nie wygląda wcale źle. Autorka miała może nie bardzo oryginalny, ale za to klimatyczny pomysł na rozpoczęcie historii i wydaje mi się, że całość została rozpisana poprawnie, jeśli chodzi o to, co działo się w niej krok po kroku. Gdzieś jednak zgubił się tu klimat, rytm, czy ciekawa kreacja świata i bohaterów, dlatego ostatecznie w trakcie po prostu byłam znudzona. A chyba nie ma nic gorszego, jeśli chodzi o rozrywkowe powieści (którą ta przecież jest).
Każda syrena, w dniu swoich urodzin, zabiera człowiekowi serce. Lira, przyszła Królowa Mórz, kradnie je tylko książętom. Gdy łamie zasady, odbierając życie człowiekowi przed swoimi urodzinami, zostaje ukarana przez matkę. Pozbawiona szponów i ogona, musi zdobyć serce księcia i łowcy syren w jednym.
Zauważyłam że wśród romantasy można znaleźć pewną podgrupę książek, które...
2024-01-09
Eli podróżowała ze swoim kompanem-elfem, trafiając do państwa Ha’ami, kraju wojowników, dbających o czystość własnej rasy. Ich niechęć do nieludzi powoduje, że obydwoje stają się więźniami. O ile jednak Eli jest traktowana honorowo, o tyle jej towarzysz trafia do lochów. Dziewczyna próbuje go uwolnić.
Ta książka miała być moim małym eksperymentem. Pojawiała mi się regularnie w reklamach na platformach społecznościowych do tego stopnia, że w końcu uznałam: hej, ok, skoro tak bardzo chcesz to dam Ci szansę, nie jesteś długa, może akurat odkryję coś fajnego i mniej znanego. Nie miałam jednak szczęścia. „Jaszczurka”, której autorką jest Ula Gudel, jest po prostu bardzo amatorskim tworem, który jakimś cudem jest jest sprzedawany w cenie profesjonalnie wydanej powieści.
Amatorszczyznę widać na pierwszy rzut oka, nie trzeba tej treści nawet czytać; profesjonalnie wydana książka nie powinna mieć bowiem podstawowych błędów w zapisie dialogów oraz cudzysłowia, a ta po prostu je ma. Ale brak świadomości w tym względzie ze strony autorki i redakcji, choć nie nastawia pozytywnie, nie oznacza od razu, że styl i warsztat będzie od razu po prostu kiepski. Tu niestety, moim zdaniem tak jest.
Dialogi w tej powieści są, nie będę owijać w bawełnę, po prostu koszmarne. Mają zdecydowanie zbyt dużo didaskaliów, przez co tracą odpowiedni rytm. Często wydają się dziwne, wymuszone, brzmią sztucznie, zmieniają ton tak nagle, że to po prostu nie jest komfortowe w przyswajaniu. Na dodatek często to przez dialogi autorka wprowadza ekspozycje, co niekoniecznie jest złe, ale w tym przypadku wypada bardzo topornie.
Zresztą, świat nie jest stworzony zbyt sprawnie. Pojawia się tu jakaś próba kreacji, ale miałam poczucie, że wszystko jest tak bezsensownie i niepotrzebnie poplątane, że po prostu cała fabuła nie ma za bardzo sensu, a całość przestaje się kleić. Ponadto o ile narracja początkowo się nawet trzyma kupy i jakoś to leci to im dalej w las tym więcej pojawia się tu jakiejś nieudolnej próby zmylenia czytelnika, tak jakby ktoś chciał mnie nabrać, że haha, to wcale nie jest ten prosty schemat, zobaczysz, to jest bardziej skomplikowane, ale potem okazuje się, że jednak nie. Tyle że to nie są próby dojrzałego pisarza, który chce kogoś sprawnie wpuścić w maliny, a raczej dziecka, które chowa się na kanapie pod kocem i myśli, że go nie widać.
Jest tu też sporo pisania o postaciach, a nie pokazywania, zaś gdy dochodzi do akcji postacie nie zachowują się zgodnie ze swoim opisanym wcześniej zachowaniem. Eli miała być inteligentna i sprytna, a wcale tego po tej postaci nie widziałam.
Najgorsze w trakcie lektury było chyba poczucie, że ja nawet wiem, jaką historię autorka chce opowiedzieć, że chyba wiem, co chce mniej więcej przekazać, ale po prostu w tym piórze brakuje odpowiedniego warsztatu, by zrobić to dobrze. Widziałam tu chwilowe przebłyski, np. samo to, jak była przedstawiana postać elfa było OK, na tym motywie można byłoby sporo dobrych rzeczy zrobić, ale to zdecydowanie za mało, by powieść wyglądała na przynajmniej poprawną.
Autorka dokonuje też czasem bardzo dziwnych wyborów fabularnych. [Spoiler] Na przykład któregoś razu będąc w niewoli Eli bierze udział w obchodach święta. Nie chce jednak jechać lektyką, więc wybiega na przód i robi salto. Potem poucza samą siebie, że ma tego więcej nie robić i się nie popisywać, ale i tak to robi… Na gacie Merlina, rozumiem, że to wyćwiczona, sprawna dziewczyna. ALE SALTO, w takiej sytuacji?! To miało być umyślnie śmieszne, czy wyszło przypadkiem? Niezależnie odpowiedzi, u mnie wywołało to śmiech przez łzy.
Przy okazji to tak naprawdę tylko połowa książki, urwana zaraz po punkcie kulminacyjnym, bez żadnego wyjaśnienia. I o ile przeżyłabym to w przypadku lepszej powieści, tak tutaj… niech mnie Morgana trzaśnie, ja bym chociaż tego domknięcia od tej książki chciała, skoro nic innego nie dostałam.
„Jaszczurka” nie sprawia wrażenia profesjonalnie wydanej powieści, a kosztuje tyle, co takowa. Osobiście czuje się trochę oszukana i nie polecam.
Eli podróżowała ze swoim kompanem-elfem, trafiając do państwa Ha’ami, kraju wojowników, dbających o czystość własnej rasy. Ich niechęć do nieludzi powoduje, że obydwoje stają się więźniami. O ile jednak Eli jest traktowana honorowo, o tyle jej towarzysz trafia do lochów. Dziewczyna próbuje go uwolnić.
Ta książka miała być moim małym eksperymentem. Pojawiała mi się...
2024-01-06
Uwaga, tekst może zawierać spoilery co do poprzedniej trylogii, która jest razem z tym tomem częścią jednego cyklu – jej tytuł to „Trylogia skrytobójcy”, a rozpoczyna ją powieść „Uczeń skrytobójcy”. Zaznaczam, ponieważ oznaczenia wydawcy mogą nie być klarowne. Przed tą historią rozgrywa się również cykl „Kupy i ich żywostatki”.
Bastard od piętnastu lat wiedzie spokojny żywot wraz ze swoim wilkiem, wychowując przybranego syna, z dala od Koziej Twierdzi. W tym czasie polowania na osoby obdarzone Rozumieniem nasiliły się. Gdy okazuje się, że królestwo go potrzebuje, dawny królewski skrytobójca i bękart zmarłego już księcia musi odpowiedzieć na wezwanie.
Z pierwszą trylogią Robin Hobb o Bastardzie Rycerskim, „Trylogią skrytobójcy” mam dobre wspomnienia, choć czułam się trochę rozczarowana samą fabułą – mimo nazwy, skrytobójstwa tam wcale dużo nie ma. Drugą trylogię zaczyna jednak „Misja Błazna” o której, mam wrażenie, mam do powiedzenia niemal same dobre rzeczy i sama jestem zaskoczona, jak bardzo emocjonalnie wciągnęła mnie ta powieść.
Tak samo jak poprzedni cykl, tak i ten tom ma raczej nostalgiczny, smutny klimat, choć chyba jeszcze mocniej jest odczuwana w nim tragedia bohaterów. Depczące po piętach śmierć i obowiązek, od których nie da się uciec. Jednak jest to ten rodzaj przyjemnie smutnej dla mnie powieści, bardziej przypominającej w tym mityczną, baśniową tragedię (choć dalej dość realistyczną), niż historii o szarej, bolesnej rzeczywistości. Mam wrażenie, że te emocje w przypadku książek Hobb tak bardzo uderzają, dlatego że mimo tego wiecznego poczucia smutku nie brakuje tu dobroci serca, odwagi i nadziei, która jednak sprawia, że bohaterowie brną do przodu, nawet jeśli wiedzą, że te ich próby mogą skończyć się tylko i wyłącznie źle.
„Misja błazna” to jedna z tych powieści, która nie jest wcale krótka (~700 stron), w której w teorii wcale nie dzieje się jakoś szczególnie dużo, ale która jest na tyle gęsta emocjonalnie, że to w żadnym razie nie przeszkadza. Mam poczucie, że w takich historiach akcja jest po prostu przerzucona na wnętrze bohaterów, a nie na ich akcję.
Sięgając po tę powieść należy więc uzbroić się w cierpliwość. Pierwsze ok. 30-35% powieści to tak naprawdę zapowiedź nadchodzącej wyprawy, w trakcie której dowiadujemy się, co Bastard robił przez minione piętnaście lat, obserwujemy jego relacje z otaczającymi go osobami, z jego wilkiem, dowiadujemy się, w jakim jest teraz miejscu mentalnie i emocjonalnie. Przyznaję, mnie samą momentami nieco to nudziło i już chciałam iść dalej, ale jednocześnie rozumiem zasadność takiego rozwiązania. To pozwala czytelnikowi ponownie osadzić się w tym świecie, zrozumieć go, po prostu pobyć trochę z bohaterami, a to wszystko w dalszej części ma bardzo dobry pay-off.
Po tym dość długim wstępie autorka funduje czytelnikowi całkiem prostą, ale naprawdę satysfakcjonującą przygodę, wręcz trochę podobną do RPG-owych historii. Grupa bohaterów wyrusza w podróż, w której nie brakuje dworskich intryg, pościgów, ucieczek i poszukiwania. Już dawno nie czytałam powieści, która byłaby głównie powieścią drogi, a która realizowałaby to tak dobrze, mimo tego, że w dalszym ciągu Hobb ma jednak tendencję do powolnego pisania swojej fabuły. Chociaż gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że właśnie w tym jej powolnym kreowaniu historii może właśnie tkwić jej metoda na dobrą historię.
Nie da się ukryć, że największą siłą historii tworzonych przez tę autorkę jest to, w jaki sposób kreuje ona bohaterów. Gdy te postacie się pojawiają, człowiek od razu wie, kim są, można je od razu rozpoznać i od sobie rozróżniać, choć jednocześnie niektóre karty Hobb trzyma zakryte do odpowiedniego momentu. Momentami posuwa się wręcz do psychoanalizy, zaglądając do wnętrz postaci, przedstawiając je w naprawdę realistyczny, wiarygodny sposób. Ma dar do opisywania tych drobnych zwyczajów, drobnych gestów, które świadczą zarówno o charakterach bohaterów, jak i ich relacjach. To wszystko sprawia też, że np. ich motywacje są po prostu bardzo wiarygodne.
O ile w poprzedniej trylogii autorka eksplorowała relację Bastarda z jego psowatymi, tak w tej części jest to już dość dobrze ustanowione. W związku z tym tym razem Hobb wprowadziła kolejną grupę zwierząt – koty. I to, jak one są tutaj przedstawiane, jest jednocześnie urocze, nieco zabawne i… bardzo prawdziwe. Gdy kot przemawia, informuje, rozkazuje, lub próbuje zaklinać człowieka. „Jestem twoim ulubieńcem, weź mnie na kolana, daj mi rybę” – czy to nie byłyby kocie myśli, gdyby mówiły po ludzku?
Mam poczucie, że ten tom mógł podobać mi się bardziej przez połączenie kilku faktów. Po pierwsze, znam już tych bohaterów od dłuższego czasu. Po drugie, mamy tu postacie dojrzałe, dorosłe. Bastard ma już 35 lat, nie jest młodym dzieciakiem, a mężczyzną i to po prostu w tym tomie widać. Na dodatek to po prostu dość prosta, klasyczna historia, nieprzekombinowana, ale taka, w której jest ten element kreatywności, wyjątkowości. I chodzi mi tu zarówno o to, jak autorka kreuje i podchodzi do swoich postaci, jak i ogólnie o kreacje całego świata fantastycznego, który jest naprawdę sprawnie rozpisany i wyjątkowy w swojej kategorii.
„Misja błazna” jest książką, która dała mi to, co często obiecują romantasy. Często autorki tych powieści chcą budować historię właśnie na tragedii i emocjach bohaterów. Na tym, że nie mogą być razem, albo są zmuszeni do bycia razem, albo że mimo tego mają jakieś osobiązki do wykonania itd. itp. Tylko w nich zwykle ani postacie nie są dobrze ustanowione, ani świat, nic nie ma odpowiedniego ciężaru. Książki Robin Hobb go mają. I chociaż w „Misji błazna” nie ma romansu jako takiego (acz kto czytał, ten wie…) to ta powieść naprawdę realizuje te emocjonalne założenia milion razy lepiej, niż większość takiego przeciętnego romantasy.
Osoby, które szukają szybkiej akcji i samych pozytywnych emocji lepiej niech trzymają się z dala od „Misji błazna” i innych powieści Hobb. Jednak ci, którym brakuje w fantasy prawdy o bohaterach, którzy chcą trochę pobyć z bohaterem i nie mają nic przeciwko postaciom tragicznym i bardzo tragicznym powinni się przy tej, jak i poprzednich książkach naprawdę dobrze bawić (albo płakać, co komu pasuje).
Uwaga, tekst może zawierać spoilery co do poprzedniej trylogii, która jest razem z tym tomem częścią jednego cyklu – jej tytuł to „Trylogia skrytobójcy”, a rozpoczyna ją powieść „Uczeń skrytobójcy”. Zaznaczam, ponieważ oznaczenia wydawcy mogą nie być klarowne. Przed tą historią rozgrywa się również cykl „Kupy i ich żywostatki”.
Bastard od piętnastu lat wiedzie spokojny...
2023-12-31
Lyrissa od dziecka przejawia wyjątkowe, magiczne zdolności. Gdy ma dziesięć lat, zostaje porwana przez okrutny Zakon Umysłów, który torturuje ją przez długie lata. Z niewoli ratuje ją dawny przyjaciel i król. Szybko okazuje się, że ich świat czeka potężne starcie.
Z debiutami bywa różnie. Jedne wychodzą bardziej, inne mniej. Czasem sprawiają wciąż wrażenie amatorskiej pisaniny, innym razem widać w nich często jeszcze nieoszlifowany, ale jednak talent. Zdecydowanie chciałam, aby Angelika Botor trafiła do tej kategorii tych lepszych debiutantów. W końcu działa w mediach książkowych tak samo, jak ja, do pewnego stopnia się więc z nią utożsamiam, a poza tym zawsze brakuje mi przyjemnej fantastyki. Niestety, nie mogę – „Opowieść wysłanniczki” jest zdecydowanie jedną z najsłabszych książek od wydawnictwa SQN, jaką w ogóle czytałam. A czytałam ich naprawdę sporo, włącznie z ich serią „Fantastycznie nieobliczalni”, prezentującą właśnie fantastyczne debiuty. Tamte książki nie były raczej wybitne, ale przynajmniej miały w sobie jakieś ciekawe elementy, których w tej książce nie widzę.
Jako że materiały autorki wyświetlały mi się w książkowych mediach, wiedziałam, że powieść celuje raczej w baśniowe klimaty, jednak nie wnikałam głębiej w to, o czym ma być sama fabuła. Przyznam, że gdy zobaczyłam okładkę, pozytywnie zaskoczyłam się tym, jak ona wygląda: nie jest może wybitna, ale sprawia wrażenie dobrze zrobionej, a ponadto personalnie lubię połączenie różu i niebieskości. Niestety, wewnątrz już tak przyjemnie kolorowo nie jest.
Ta powieść sprawia przede wszystkim wrażenie jednego wielkiego bajzlu, w którym króluje „byle-jakość”. Nie wiem, na ile temu winny jest brak doświadczenia pisarskiego i odpowiedniego warsztatu ze strony Botor, a na ile po prostu brak skrupulatności w pisaniu i redakcji, ale naprawdę to pierwsze określenie, jakie przychodzi mi na myśl, gdy przypominam sobie o tej książce. Aby więc się w tym bałaganie nie zgubić, może spróbuje wyjaśnić punkt po punkcie co mam na myśli.
Po pierwsze w stylu Angeliki Botor widzę brak świadomości słowa i dużo sztuczności. Autorka nie buduje językiem klimatu w odpowiedni sposób. Widzę próbę stworzenia go, ale regularnie byłam z niego wybijana przez użycie słów niepasujących do sytuacji. Ponadto zarówno narracja (pierwszoosobowa), jak i dialogi często brzmią jak połączenie szkolnego wypracowania z kościelnym kazaniem niskiej klasy bądź jakiejś książki psychologiczno-edukacyjnej. Przykładowo, jeden z bohaterów w którymś momencie bardzo cieszy się, że stworzył nowe życie i powtarza to kilkukrotnie w dialogach, używając właśnie tego sformułowania. Czy to brzmi jak coś wypowiadanego przez pozytywnie zaskoczonego, przyszłego ojca? Absolutnie nie. Czy to brzmi jak coś, co mogłoby paść z ambony? Do cholery, jasne!
Po drugie, autorka przynajmniej w tej powieści nie panuje nad fabułą i nie potrafi dobrze określać, które momenty są ważne do rozpisania, a które nie. Dostajemy w tej historii sporo scenek obyczajowych, sporo wyznawania sobie uczuć i wzajemnego obrażania się, a potem godzenia się z bohaterami. Za to wszystkie kluczowe fabularnie opisy, które wprowadzają jakiś zwrot akcji są traktowane zdawkowo. Ot, stało się, tylko po to, by postacie znów mogły dramić i mówić sobie (nienaturalne) miłe słówka. Ach, i jeszcze pić sok owocowy o smaku jabłek, arbuza i truskawek, który ratuje protagonistkę od wielkiego smutku.
Po trzecie, jak na książkę fantasy, w tej powieści jest naprawdę bardzo kiepsko rozpisane światotworzenie. Jak pisałam na początku, „Opowieść wysłanniczki” miała być z założenia baśniową opowieścią, ale nawet taka potrzeba ustanowienia pewnych zasad w świecie, a te tutaj działają tak, jak autorce jest chyba wygodnie i jak jej się podoba. Część z nich jest wyjaśniana, ale dzieje się to zdecydowanie za późno w trakcie fabuły i na dodatek czasem wygląda to tak, jakby Botor wymyślała zasady w trakcie pisania, jakby nie zaplanowała tego wcześniej.
Dla przykładu, mamy tu kwestię nieśmiertelności bohaterów. W tym uniwersum niektóre osoby po prostu są nieśmiertelne. W którymś momencie ich życia ich procesy starzeniowe zatrzymują się. Na samym początku powieści miałam poczucie, że autorka sugeruje mi, jakoby te osoby same wybierały sobie ten moment, trochę jak w cyklu o Wiedźminie robiły to czarodziejki i czarodzieje. Dlaczego? A no dlatego, że narracja wyjaśnia nam, że kobiety są zawsze bardzo młode, a widok 36-letniego nieśmiertelnego jest już dla protagonistki zaskakujący, bo tak „starych” ludzi raczej nie widuje. Gdy jednak narracja wyjaśnia nam zasady panujące w świecie okazuje się, że nieśmiertelność jest darem, który trafia się bardzo losowo. To jest BARDZO ważna informacja, która powinna mieć POTĘŻNY wpływ na świat. Ale nie, nie, po co to wyjaśnić wcześniej…
Skoro jestem zaś przy temacie nieśmiertelności to po czwarte – po co robić z bohaterów nieśmiertelnych, skoro i tak zachowują się jak nastolatkowie? Rozumiem, że Lyrissa miała być postacią nieufną, z traumami; takie było jej założenie. Taka postać ma pełne prawo być nieco bardziej intanfylna. Z tym, że jej przeszłość i traumy moim zdaniem zupełnie nie wybrzmiewają. Dlatego w momencie, kiedy 100-letnia kobieta robi dla swojego ukochanego ręcznie napisaną książeczkę z obrazkami (gdzie ona nie potrafi rysować), zostawia mu ją pod drzwiami i ucieka, podglądając, aby sprawdzić jego reakcję to ja nie mam wrażenia, że to jest słodkie i urocze, albo creepy, ale wynikające z traumy. Ja mam wrażenie, że to jest po prostu absurdalnie głupie.
Takich głupotek jest w tej historii naprawdę dużo więcej. Zresztą, już sam początek to pokazuje. Protagonistka zostaje porwana przez jakiś zakon, który ją torturuje i źle traktuje, ale nie mamy w żadnym momencie wyjaśnienia, jakim cudem Lyrissa nie uciekła, mimo że potrafi przecież samodzielnie tworzyć portale. Ten zakon zaś chce ją wykorzystać przez wzgląd na jej magiczne moce i tak z nich korzysta, że każe jej uwieść, a następnie zabić pewnego władcę. Z tym, że o ile jakieś moce bohaterki zostały ustanowione to jej umiejętność kokieterii już nie. Nic o nich nie wiadomo, nie widać ich zresztą przez całą powieść. Dlaczego więc zakon wybrał Lyrissę, a nie jakąś wyszkoloną kurtyzanę albo damskiego szpiega? Kutwa, nie wiem, nie pytajcie.
Jeśli miałabym cokolwiek dobrego o tej książce powiedzieć to może mogłabym uznać, że w sumie to się dość szybko czyta, bo ten styl może i jest toporny i nienaturalny, ale jednak dość lekki. Ponadto mogłabym docenić, że autorka podejmuje próbę napisania czegoś ciepłego i w miarę komfortowego. Tyle że ta książka, jako całokształt, wygląda najwyżej jak wprawka pisarska, która powinna zostać w szufladzie, a nie porządnie rozpisana powieść, która powinna zostać wydana przez jakiekolwiek wydawnictwo. Przepraszam Angeliko Botor, jeśli chcesz pisać i jeszcze tego nie zrobiłaś – znajdź sobie porządnego, ostrego redaktora, zapłać mu nawet z własnej kieszeni i podejmij próbę porządnego nauczenia się pisania, jeśli chcesz to dalej robić.
A ja „Opowieści wysłanniczki” nie polecam. Zwłaszcza że jako wydana w SQN Orginals nie jest dostępna na platformach innych, niż strona wydawcy, w związku z czym nie ma możliwości. przynajmniej na tę chwilę, zapoznania się z nią w ramach abonamentu. A że nie jest bardzo popularna, to pewnie znalezienie jej w bibliotece też może być wyzwaniem.
Lyrissa od dziecka przejawia wyjątkowe, magiczne zdolności. Gdy ma dziesięć lat, zostaje porwana przez okrutny Zakon Umysłów, który torturuje ją przez długie lata. Z niewoli ratuje ją dawny przyjaciel i król. Szybko okazuje się, że ich świat czeka potężne starcie.
Z debiutami bywa różnie. Jedne wychodzą bardziej, inne mniej. Czasem sprawiają wciąż wrażenie amatorskiej...
Bastian przypadkiem trafia do antykwariatu, gdzie natrafia na wyjątkowo kuszącą go książkę. Gdy zaczyna ją czytać, odkrywa, że historia Atreju wyruszającego, aby uratować świat, niezwykle go wciąga. Jeszcze nie wie, że w tej opowieści on sam będzie wkrótce odgrywał ważną rolę.
„Niekończąca się historia” to dzięki filmowi (polskie tłumaczenie „Niekończąca się opowieść”) wręcz kultowe fantasy dla dzieci i młodszej młodzieży, choć książka w Polsce nie należy do szczególnie popularnych. Autorem tej opowieści jest Michael Ende, niemiecki pisarz zmarły w 1995 roku. Książka została zaś wydana w 1979 roku (film jest z 1984 roku) – nie należy więc do najnowszych. Dobra literatura powinna być jednak ponadczasowa, a więc pojawia się pytanie, czy historia Bastiana i Atreju przetrwała próbę czasu?
Wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie brzmi: tak. Co prawda w książce są drobne elementy, sugerujące, że nie jest to najnowsza książka, jak odwoływanie się bohaterów do bycia lub niebycia zniewieściałym, albo narracja, która moim zdaniem piętnuje, że Bastian jest niski i gruby, jednak wydają mi się to tylko drobne elementy.
Fabularnie dostajemy tutaj bardzo baśniowe fantasy, które zaczyna się dość klasycznie, bo od podróży wybrańca, której celem jest uratowanie całej krainy. Podróż Atreju jest naprawdę dość przyjemna w obserwowaniu, choć to raczej prosta przygodówka z – powiedziałabym – jednym, mocniejszym fabularnym elementem. W pierwszej połowie historii Bastian jest czytelnikiem, wraz z którym obserwujemy całą opowieść, co ma sens w kontekście całej historii, jednak nie chcę tu zdradzać zbyt wiele.
Druga połowa jest jednak nieco inna. Tej części nie było już w wersji filmowej. W niej głównym bohaterem staje się sam Bastian – to on odbywa podróż, w trakcie której musi się czegoś nauczyć. Powiedziałabym, że jest to nieco mniej klasyczna część powieści, skupiona bardziej na rozwoju postaci i próbie nauczenia czegoś młodego protagonisty, z którym prawdopodobnie będzie utożsamiał się młody czytelnik. Z tym, że w moim odczuciu w tej części tempo historii jest już nieco gorsze i może być ona odebrana wręcz za nieco nudnawą. Mi to nie przeszkadzało, ale jednak bardziej podobał mi się klimat pierwszej połowy książki.
Ogólnie jednak to naprawdę całkiem przyjemna opowieść, którą wydaje mi się, że warto postać. To dość lekka jednotomówka, która przy tym przez filmową adaptację zapisała się w pamięci wielu osób i samo poznanie oryginalnej wersji było dla mnie ciekawym doznaniem.
Na koniec warto dodać parę słów o samym wydaniu. To książka, która nie ma może ilustracji, ani farbowanych brzegów, ale za to ma… kolorowy druk. Słowa są zielone lub różowe/czerwone i naprawdę nie spodziewałam się, że w trakcie lektury sam ten fakt sprawi mi tyle radości. Jakoś tak od razu czytanie stało się bardziej kolorowe.
Bastian przypadkiem trafia do antykwariatu, gdzie natrafia na wyjątkowo kuszącą go książkę. Gdy zaczyna ją czytać, odkrywa, że historia Atreju wyruszającego, aby uratować świat, niezwykle go wciąga. Jeszcze nie wie, że w tej opowieści on sam będzie wkrótce odgrywał ważną rolę.
„Niekończąca się historia” to dzięki filmowi (polskie tłumaczenie „Niekończąca się opowieść”)...
2023-11-25
Vincent pracuje jako asystent czarodziejki Marqueritte. Jego posługa niedługo jednak ma się skończyć, a on sam planuje spokojne dalsze życie z ukochaną. Niestety, w trakcie, wydawałoby się, zwyczajnej misji coś idzie nie do końca zgodnie z planem i mężczyzna zaczyna orientować się, że los chce od niego czegoś innego.
Aleksandra Janusz to autorka, z którą mam bardzo ciepłe wspomnienia. Jej „Dom wschodzącego słońca” był dość chaotyczny, ale podobały mi się w nim relacje pomiędzy postaciami i ich ogólna kreacja. Znam też część z jej opowiadań i naprawdę za nimi przepadam. Dlatego w końcu zabrałam się za pierwszy tom z cyklu „Kroniki rozdartego świata”, czyli za powieść „Asystent czarodziejki”.
Nim przejdę do samej książki, wydaje mi się, że powinnam napisać parę słów o historii samego cyklu. Z tego co się orientuje, ta wydana w 2016 roku książka była swego rodzaju eksperymentem wydawniczym Naszej Księgarni jeśli chodzi o wydawanie tytułów fantastycznych. Niestety, w trakcie coś poszło nie tak i po trzech tomach seria została wstrzymana. Należy tutaj jednak zwrócić uwagę na to, że z tego co mi wiadomo, dwie pierwsze części stanowią zakończoną historię, więc jak najbardziej można je bez obaw czytać.
Ta powieść to high fantasy, osadzone w świecie, który kilkaset lat wcześniej został rozdarty na dwie części, dwa osobne wymiary/uniwersa. Nasi bohaterowie żyją w świecie Arborii, która wciąż boryka się z pewnymi problemami, będącymi właśnie wynikiem konfliktu sprzed lat. Z jednej strony więc mamy w powieści Aleksandry Janusz całkiem ciekawe światotwórstwo, z drugiej: to zdecydowanie powieść rozrywkowa, dość humorystyczna.
I mój prywatny problem z tym tytułem wynika chyba właśnie z tego drugiego powodu. Gdy „Asystent czarodziejki” pojawił się w 2016 roku na półkach, nie było dostępu do aż takiej ilości tego typu literatury. Niełatwo było znaleźć lekkie fantasy, które bazowałoby na lekkim humorze, nawiązującym do współczesności, wbijającym nam szpile w lekki sposób, nie próbując głębiej analizować istniejących problemów, a po prostu je zauważając. Obecnie takie książki są jak najbardziej w modzie i mam wrażenie, że wyskakują zza każdego rogu, co wiąże się z tym, że jestem nimi już nieco zmęczona. Dlatego powieść Janusz nie wciągnęła mnie aż tak mocno, jakby mogła przy moim innym nastawieniu/nastroju.
Jednocześnie w pełni zdaje sobie sprawę z tego, że takie powieści cały czas są „w cenie”. Jeśli więc szukacie tego typu lekkiego fantasy, w którym będzie ciekawy pomysł na świat, ale w którym nie będzie nadmiaru romansu, w którym bohaterzy będą dość wyraziści i w którym będzie pojawiała się pewna dawka humoru (bez przekleństw i odniesień fekalnych) – to może być dobra opcja dla Was.
Poza tym to ogólnie rzecz ujmując, przyjemna i lekka powieść przygodowa, która ma swój własny, indywidualny charakter. Opiera się na pewnych schematach, ale przełamuje je w wystarczającym stopniu, aby w trakcie nie wiało nudą. Akcja jest wartka, dzieje się tu całkiem sporo, a system magiczny jest naprawdę dość ciekawy.
Mimo wiec tego, że troszkę kręciłam w trakcie czytania nosem, chętnie prędzej czy później zapoznam się z dalszą częścią historii Vincenta, bo tego typu książki są świetnym przerywnikiem pomiędzy trudniejszymi lekturami.
Vincent pracuje jako asystent czarodziejki Marqueritte. Jego posługa niedługo jednak ma się skończyć, a on sam planuje spokojne dalsze życie z ukochaną. Niestety, w trakcie, wydawałoby się, zwyczajnej misji coś idzie nie do końca zgodnie z planem i mężczyzna zaczyna orientować się, że los chce od niego czegoś innego.
Aleksandra Janusz to autorka, z którą mam bardzo ciepłe...
2023-11-04
Do karczmy Kociołka przyjeżdżają lokalni władcy. Okazuje się, że Pogorzałek, jedyna osoba będąca w stanie pertraktować z trollami zaginęła. Dlatego też kucharz oraz jego drużyna wyruszają, aby go odnaleźć.
Marcin Mortka jak na razie mnie swoją twórczością nie zachwycał, ale w końcu do trzech razy sztuka. „Głodna puszcza”, czyli kontynuacją „Nie ma tego Złego” pojawiła się na mojej półce, więc w końcu nadszedł czas na zapoznanie się z kolejnym tomem. Nie okazał się on na szczęście słabszy od poprzedniego, ale i lepszy również nie jest.
Schemat tej części jest bardzo podobny do tego, jak była zbudowana część pierwsza. Ot, mamy drużynę wyjętą z rozgrywki RPG, bez jakiś szczególnych charakterów, a raczej opierającą się na znanych schematach, która podróżuje i przeżywa przygody. Tak jak i w pierwszej części, tak i tutaj nie czułam jednak ciężaru całej sytuacji. Ot, idą na przygodę, często popełniając błędy, ale i tak wyjdą z tego cało, więc jest zabawnie – no nie, mnie to samo w sobie po prostu nie bawi.
Nie bawi również przez wzgląd na żart, jakim Mortka operuje. Wiele osób właśnie za to go chwali i dlatego na tych książkach dobrze się bawi, ale dla mnie kompletnie on nie przemawia. Dlatego że polega on na wzajemnym wyzywaniu się i używaniu brzydkich słów, bo hehe, takie to śmieszne, że ktoś kurwą rzuci. Nie powiem, taki ostrzejszy żart MOŻE być śmieszny, jeśli jest traktowany z umiarem i wyczuciem, a i jednego, i drugiego w tej narracji moim zdaniem brakuje. To po prostu rynsztokowy humor w nieco wygładzonej wersji.
Jeśli coś wypada tu nieco lepiej w stosunku do części pierwszej to być może ustanowienie bohaterów. W tomie pierwszym nie czułam kompletnie ich charakterów i byli dla mnie raczej niepotrzebną masą – gdyby Kociołek wędrował tylko z jednym towarzyszem, efekt byłby ten sam lub podobny. Tutaj w końcu troszeczkę ich poczułam, faktycznie ta drużyna się tutaj jest widoczna nieco bardziej, ale jak na powieść właśnie o zespole dalej jest dość marnie. Te postacie są swoimi klasami postaci, a nie indywidualnymi charakterami. Nie mam nic przeciwko, by bohaterów tworzyć wokół jakiś ogólnych konceptów, ale jednak jakaś odrobinka głębi jednak by im się przydała.
Ja naprawdę rozumiem, czemu ta książka się może podobać. Jest napisana lekkim stylem. Nie jest zbyt wymagająca i pozwala na pewne odcięcie się, jeśli kogoś akurat wciągnie. To bezpieczny wybór, w którym raczej nikt nie zginie, będzie (mimo humoru) dość puchato i klasycznie, bez królujących obecnie w fantasy romansów/erotyków. I jeśli ktoś właśnie tego szuka – proszę bardzo, to jest taka książka.
Mnie jednak brakuje w niej jakiegoś ciężaru, czegokolwiek więcej, czy to w stylu, fabule, czy kreacji bohaterów. Oczekuje od fantastyki, że zaskoczy mnie czymś kreatywnym, ładnym, ciekawym – a w „Głodnej puszczy”, tak jak i w poprzedniej części z serii tego nie znalazłam. Dlatego przynajmniej na razie twórczość tego autora odpuszczam… chyba że znów „przypadkiem” kupię jego książkę w dużej promocji, jak to było z tym tomem.
Do karczmy Kociołka przyjeżdżają lokalni władcy. Okazuje się, że Pogorzałek, jedyna osoba będąca w stanie pertraktować z trollami zaginęła. Dlatego też kucharz oraz jego drużyna wyruszają, aby go odnaleźć.
Marcin Mortka jak na razie mnie swoją twórczością nie zachwycał, ale w końcu do trzech razy sztuka. „Głodna puszcza”, czyli kontynuacją „Nie ma tego Złego” pojawiła się...
2023-11-01
Po latach wróciłam do twórczości Ursuli Le Guin. „Wracać wciąż do domu” to ok. 1200-stronnicowy omnibus, który zawiera tytułową powieść, zbiór opowiadań „Międzylądowania” oraz trylogię „Kroniki Zachodniego Brzegu”. Jako że to książka długa, a moje ostatnie spotkanie z tą autorką było dość męczące, odkładałam jej lekturę, ile wlezie i swoje na mojej półce przeleżała. Ale jak się okazało, nie do końca słusznie.
Tę książkę można właściwie podzielić na pół. Pierwsza połowa to fabularna trylogia, druga zaś to dzieła nieco bardziej… cóż, koncepcyjne? Chyba tak mogę to określić. Poszczególne jej części są więc zupełnie inne, ale pewne dla mnie jest jedno – styl pisania Ursuli Le Guin jest bardzo, ale to bardzo charakterystyczny. Mam wrażenie, że gdybym dostała jakiś jej tekst, nie wiedząc, czyj jest, bez większego problemu zgadłabym, kto go napisał.
Le Guin tworzy trochę tak, jakby pisała kronikę. Niezależnie od tego, jaką historię opowiada i czy w ogóle jest to historia, to zawsze stoi jakby z boku. Przy tym ma niezwykle ładne, wręcz poetyckie pióro. W swoich historiach nie skupia się zaś na wielkich i potężnych bitwach, a raczej na tym, co z nich wynika dla zwykłych ludzi. Gdy w standardowej powieści fantasy główny bohater będzie wojownikiem, biorącym udział w starciach, tak u niej będzie to mieszkaniec wioski, która została napadnięta. To wszystko sprawia, że jej twórczość jest jednocześnie bardzo unikatowa, jak i czasem męcząca oraz zdecydowanie nie dla wszystkich. To po prostu inny sposób narracji niż ten, do którego współczesny czytelnik jest przyzwyczajony.
Należy jednak tu też dodać, że to autorka o unikatowej wrażliwości, która była świetną obserwatorką rzeczywistości. Z tego powodu poruszane przez nią problemy społeczne, czy proponowane rozwiązania na takowe zawsze są przynajmniej interesujące i zasługujące na to, by się nad nimi pochylić.
Jeśli chodzi o same jej prace zawarte w tym zbiorze, to zacznijmy najpierw od tych, które znajdują się na początku, czyli od młodzieżowej trylogii „Kroniki Zachodniego Brzegu”. To trzy powieści, skonstruowane trochę tak jak trylogia „Zamek” Diany Wynny Jones. Bohaterowie pojawiający się w tomie pierwszym spinają wszystkie trzy części, jednak poza właśnie tomem pierwszym nie grają pierwszych skrzypiec. Każda z tych powieści jest przy tym od siebie inna.
Pierwsza część, czyli „Dary” to dość obyczajowa opowieść o młodych ludziach z niezwykłymi mocami, którzy jakoś próbują sobie przeżyć w niewielkiej wsi. Rzecz ładna, poruszająca wątki rodzinne, choć bez szczególnie dużej akcji. Dla mnie osobiście była to po prostu dość komfortowa lektura, z takim zastrzeżeniem, że nie byłabym w stanie czytać takich rzeczy bezustannie; jednak chciałabym ciut więcej akcji.
Druga część, czyli „Głosy” podobała mi się najbardziej. To powieść osadzona w niegdyś naukowym mieście, które zostało podbite przez lud uznający słowo pisane za herezję. To historia o różnicach kulturowych, opowiadana z perspektywy nastolatki będącej potomkinią dwóch ludów. Odpowiadał mi tu zarówno klimat, ogólna tematyka, jak i rytm powieści, w której już nieco więcej się działo.
„Moce” to zaś historia niewolnika, który zostaje z pewnych powodów zmuszony do wyruszenia w podróż. Choć jest najdłuższa z nich wszystkich i choć w teorii to historia podróży to sama miałam wrażenie, że najmniej mi wnosi do życia i szczerze mówiąc, zaczynałam się już przy niej męczyć. Jednak może to była też wina zmęczenia materiałem.
Dwa kolejne dzieła to tak naprawdę opisy fantastycznych światów. I w tym przypadku mój osobisty problem z nimi polega na tym, że personalnie kompletnie mnie coś takiego nie interesuje. Oczywiście pojawiają się tam jakieś krótsze historie, jednak autorka skupia się tam na kreacji innych rzeczywistości, także z np. podaniem wierszy, opisów chorób, zwierząt etc. Jak najbardziej rozumiem, że mogą być osoby zafascynowane takimi publikacjami, ale to po prostu nie jestem ja; jeśli mam czytać o wyimaginowanych światach to wolałabym sięgnąć po książkę popularnonaukową, albo jakiś reportaż. Niemniej, jeśli ktoś właśnie czegoś takiego szuka, to w tym omnibusie to znajdzie.
Jak się dla mnie okazało, nie taki diabeł straszny, jak go wspomnienia malują. Od dawna cenie sobie twórczość Le Guin, jednak moje poprzednie spotkanie z jej twórczością zakończyło się bodaj zastojem czytelniczym oraz lękiem przed ciężkością jej pióra. I chociaż zdecydowanie do najlżejszych nie należy, a jej wizje skupiające się tylko na kreacji światów kompletnie nie są dla mnie, to naprawdę doceniam i piękne pióro tej autorki, i jej spojrzenie na rzeczywistość. Choć nie dla każdego to zdecydowanie jest jakościowa fantastyka.
Po latach wróciłam do twórczości Ursuli Le Guin. „Wracać wciąż do domu” to ok. 1200-stronnicowy omnibus, który zawiera tytułową powieść, zbiór opowiadań „Międzylądowania” oraz trylogię „Kroniki Zachodniego Brzegu”. Jako że to książka długa, a moje ostatnie spotkanie z tą autorką było dość męczące, odkładałam jej lekturę, ile wlezie i swoje na mojej półce przeleżała. Ale jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-27
Dwukwiat to pierwszy turysta w Świecie Dysku. Bogaty i beztroski, wyrusza w podróż. Tak trafia do Ankh-Morpork, gdzie piecze zaczyna sprawować nad nim niezbyt utalentowany mag, Rincewind.
Tej książki podobno nie lubił sam Terry Pratchett. „Kolor magii” to jego pierwsza powieść, która rozpoczyna całą serię o Świecie Dysku. Choć z autorem miałam już do czynienia, to tak naprawdę dopiero teraz postanowiłam, że spróbuje zapoznać się z całym cyklem i tak jak zostałam już przez wiele osób wcześniej ostrzeżona, pierwsza część tej historii zdecydowanie nie jest najlepszą.
Pojawia się w niej oczywiście typowy dla Pratchetta humor, pełny celnych spostrzeżeń. Gdyby ktoś zacytował mi konkretne fragmenty książki, pewnie pokiwałabym głową, uznając, że hej, to całkiem trafne. Być może Pratchett nie bawi mnie na tyle, bym śmiała się w głos, ale potrafię docenić to, jak sprawnym obserwatorem rzeczywistości był.
Problem polega na tym, że ta książka jest jednocześnie bardzo prosta fabularnie… i bardzo chaotyczna. Właściwie mamy tu po prostu przygodową historię fantasy, w której nieodpowiedzialny Dwukwiat ładuje się bezustannie w kłopoty, a mag Rincewind towarzyszy mu w tej podróży i próbuje sprawić, by ten jednak ją przeżył. Bohaterowie w trakcie latają na smokach, chodzą po lesie, uciekają przed osobami, które próbują je zabić, czy złożyć w ofierze. Przy okazji na ich drodze stają też inni bohaterowie, którzy np. są satyrą na znanych herosów fantasy. Nie jest to nic nietypowego dla gatunku, szczególnie dzisiaj. W końcu „Kolor magii” to powieść z lat 80. XX wieku i wtedy to mogłoby być czymś całkiem świeżym.
Gdy słyszałam wcześniej o chaotyczności tej powieści, ubzdurałam sobie, że chodzi o jakiś brak liniowości, o jakąś zabawę stylem narracji, ale… nie. Fabuła jest opowiadana od początku, do końca, bez jakiś szczególnych zabaw stylistycznych. A jednak mimo tego chaotyczna faktycznie jest. Trochę tak, jakby autor wymuszał na postaciach kolejne i kolejne przygody, byleby tylko pokazać swój kolejny żart, swój kolejny pomysł, swój kolejny pogląd. I to po prostu z czasem zaczęło robić się piekielnie męczące. Choć nie jest to długa książka, osobiście pod koniec miałam jej po prostu dosyć.
Jestem na takim etapie swojego czytania, że Pratchetta po prostu „głupio nie znać”, dlatego trochę świadomie zdecydowałam się na sięgnięcie po wcale nie aż tak uwielbiany „Kolor magii”. Bo to jednak z takich książek i takich serii, które po prostu warto znać. Po lekturze wiem jedno. Ten autor generalnie w nadmiarze jest dla mnie męczący. A w swojej debiutanckiej formie… cóż, nawet nie w nadmiarze. Jedna powieść jest do tego wystarczająca.
Dwukwiat to pierwszy turysta w Świecie Dysku. Bogaty i beztroski, wyrusza w podróż. Tak trafia do Ankh-Morpork, gdzie piecze zaczyna sprawować nad nim niezbyt utalentowany mag, Rincewind.
Tej książki podobno nie lubił sam Terry Pratchett. „Kolor magii” to jego pierwsza powieść, która rozpoczyna całą serię o Świecie Dysku. Choć z autorem miałam już do czynienia, to tak...
Szare Siostry pomagają odprawiać zmarłych w zaświaty, aby ci nie zmienili się w duchy. Pewnego dnia zostają jednak zaatakowane przez opętanych żołnierzy. Młoda zakonnica, Artemizja, próbuje ratować siebie i inne siostry, przypadkiem uwalniając potężnego upiora, który zaczyna panoszyć się w jej umyśle.
„Wespertyna” Margaret Rogerson to powieść, która spełnia swoje zadanie jako rozrywkowe fantasy, choć jednocześnie gdyby dodać do niej odrobinę czegoś jeszcze to wcale bym nie narzekała – tak mogłabym podsumować w skrócie moje wrażenia po lekturze.
Zacznijmy od tego, że tę książkę po prostu czytało mi się całkiem przyjemnie. Fabuła płynęła, zdawała się mieć całkiem dobry rytm. Dawno też nie czytałam żadnej historii, w której pojawiłby się motyw demonicznych opętań w takiej formie, toteż była to miła odmiana. Tyle że kiedy już książka jest na pewnym poziomie to po prostu aż chciałoby się od niej czegoś ciut więcej.
Styl autorki jest lekki i przyjemny. Pojawia się tu odrobina stylizacji językowej, jednak moim zdaniem zabrakło mi tu pewnego pogłębienia. Autorka buduje dość mroczny świat, w którym duchy i magia z nimi związana są dość wszechobecne, a nie czułam tego jakoś szczególnie w klimacie powieści. Ponadto z immersji dość mocno wytrącała mnie demoniczna postać, która zdawała się odzywać w sposób bardziej współczesny, niż inni bohaterowie, co do wiekowego potwora nie bardzo chyba jednak pasuje.
Jeśli o samego upiora chodzi to ostatecznie wydaje mi się, że wolałabym, aby ta postać przynajmniej na początku robiła większe wrażenie. Rozumiem, że „Wespertyna” jest z założenia lekkim fantasy, ale autorka nawet nie pozwoli się czytelnikowi zastanowić nad tym, czy ta postać nie jest przypadkiem negatywnym bohaterem. A jednak przy tego typu świecie przedstawionym chciałabym poczuć przynajmniej to ukłucie niepewności.
Zresztą, miałam momentami wrażenie, że generalnie brakuje tutaj jakiegoś pogłębienia postaci, zwłaszcza drugoplanowych. Że to wszystko trochę za bardzo goni, że brakuje mi tu momentu, aby wsiąknąć w świat i poobserwować go chociaż trochę dłużej. Być może samo podkręcenie stylu rozwiązałoby tę sprawę, ale w tej chwili mogę tylko gdybać.
Podobało mi się za to, w jaki sposób autorka kreuje świat przedstawiony, powoli dorzucając kolejne zasady. Nie zasypuje czytelnika nadmierną ilością zasad na raz, a za to powoli odkrywa karty, pozwalając poznawać go bardziej. I to było całkiem przyjemne.
Warto tu dodać, że jest to powieść jednotomowa, o niezbyt dużą stawkę i niezbyt zwartej fabule. Oczywiście dzieje się tu całkiem dużo, ale to nie jest bardzo sprecyzowana historia. „Wespertyna” to po prostu podróż głównej bohaterki, która z pewnych względów jest cały czas w ruchu, a np. sama finałowa akcja to nie jest żaden wielki plot twist, który zapowiadany był od początku, a raczej splot przypadków, które okazały się przy okazji. Gdyby protagonistka przypadkiem obrała inny kierunek podróży to i finał byłby inny. Nie oceniam tego ani szczególnie pozytywnie, ani negatywnie, dla mnie to raczej po prostu cecha tej książki.
Ponadto, jeśli szukacie historii bez romansu to proszę bardzo, oto ona! W „Wespertynie” nie pojawia się żaden wątek tego typu, bo i też przecież nie musi. Wiem też, że ta historia jest określana jako młodzieżowa, choć dla mnie to po prostu neutralne wiekowo fantasy, być może marketingowo sygnowane jako YA. Dlaczego? Dlatego, że nie zauważyłam tu silnego wątku związanego z dorastaniem. Teoretycznie protagonistka ma 17 lat (wygooglałam), ale naprawdę nie czułam, by wiek bohaterki miał tu jakieś większe znaczenie. Równie dobrze mogłaby mieć 20, 30, albo nawet i 50 – to nie robiłoby większej różnicy tej fabule.
To powieść, którą przeczytałam naprawdę szybko i naprawdę w gruncie rzeczy miło spędziłam przy niej czas. Oczywiście, chciałabym, by było tu coś nieco więcej, ale to ja – maruda, która niejedną powieść fantasy miała już w swoich rękach. Dlatego wydaje mi się, że mniej wymagający albo mniej oczytany czytelnik, który po prostu poszukuje rozrywkowego fantasy może być z tej historii w pełni zadowolony.
Szare Siostry pomagają odprawiać zmarłych w zaświaty, aby ci nie zmienili się w duchy. Pewnego dnia zostają jednak zaatakowane przez opętanych żołnierzy. Młoda zakonnica, Artemizja, próbuje ratować siebie i inne siostry, przypadkiem uwalniając potężnego upiora, który zaczyna panoszyć się w jej umyśle.
więcej Pokaż mimo to„Wespertyna” Margaret Rogerson to powieść, która spełnia swoje zadanie...