-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
ArtykułyTysiące audiobooków w jednym miejscu. Skorzystaj z oferty StorytelLubimyCzytać1
Biblioteczka
2020-12-28
2020-12-26
Jako mieszaniec z nieucywilizowanej północy, Yeine nigdy nie miała łatwo. Teraz, gdy ma szansę objąć tron w stolicy, jej życie właściwie wisi na włosku. Młoda kobieta zostaje wrzucona w wir walki o tron, pomiędzy bogów i ludzi, musząc obrać konkretne sojusze.
Gdy w Polsce w 2011 roku został wydany debiut Nowy Jemisin raczej nie byłam jeszcze na etapie głębszego zainteresowania fantastyką i literaturą, toteż nawet nie pamiętam osobiście czasów promocji „Stu tysięcy królestw”. Biorąc pod uwagę jednak ilość nominacji za najlepszy debiut oraz późniejszą twórczość autorki uznałam, że obecne kiepskie opinie oraz ocena w ilości 5,9/10 to pewnie wyraz pewnego niezrozumienia treści przez czytelnika, albo po prostu kiepskiego wydania. W końcu Papierowy Księżyc nie słynie z najlepszych praktyk wydawniczych. A jednak... debiuty rządzą się swoimi prawami. O ile uwielbiam „Sen o krwi” Jemisin za nawiązania do Egiptu, a „Trylogia pękniętej ziemi” jest absolutnie wspaniała, o tyle „Sto tysięcy królestw” pozostawia naprawdę bardzo wiele do życzenia.
Nie czytając wcześniej opisu spodziewałam się raczej typowo „dorosłej” fantasty, zwłaszcza biorąc pod uwagę wspomniane wcześniej nominacje. Wystarczyło jednak kilka pierwszych stron, abym zorientowała się, z czym mam do czynienia. Ta powieść strukturalnie jest bardzo typową, skierowaną do nastolatek powieścią fantasy z elementem romansu (bo taki w tych książkach jest zawsze). Nasza główna bohaterka to ta „zwyczajna dziewczyna”, pochodząca z gminu (tutaj: z mniejszej i niezbyt bogatej szlachty), która zostaje wybrana do czynienia rzeczy wielkich i musi przejść swoją drogę od zera do bohatera, w międzyczasie zakochując się i najlepiej ratując najmroczniejszego z okolicznych typów. Kilkanaście pierwszych stron wystarcza, aby móc mniej-więcej określić, w jaką stronę ma iść fabuła... a to przecież nie jest zapowiedzią najlepszej książki.
Problem polega na tym, że Jemisin chyba już wtedy miała ambicje na tworzenie czegoś więcej, ale nie do końca potrafiła to zrobić. Ta autorka ma tendencje do trzymania czytelnika w niepewności, jeśli chodzi o świat przedstawiony. Nie wykłada wszystkiego od razu, tłumaczy spokojnie i powoli, ale bardzo klarownie, co świetnie udało jej się w „Piątej porze roku”. Tu jednak po prostu nie była tego w stanie zrobić technicznie, przez co ekspozycja wypada topornie i chaotycznie, zwłaszcza, że często wciskana jest pomiędzy akcją, często także jako zapowiedź przyszłych akcji. Wprowadza to sporą dawkę chaosu do samej treści.
Gdy już pogodziłam się z myślą, że OK, to jest powieść dla młodzieży, nie dostanę kolejnej wybitnie dobrej historii to pomyślałam, że może jednak TO jest ten moment na który zawsze czekam przy podobnych książkach. Na dobrze poprowadzony romans, który ma ręce i nogi, w którym czuć chemię między głównymi bohaterami. W końcu w jej najbardziej znanej trylogii dostałam naprawdę dobre relacje, a to jest coś, na czym mi zależy. Niestety. Nie wyszło. Yeine zakochuje się w sposób najbardziej przewidywalny, bez nawet jednej rozmowy o pogodzie ze swoim ukochanym, nic o nim nie wiedząc, a cała relacja skupia się bardzo mocno na seksualności, chociaż przyznaję, że Jemisin nie jest w tym nadmiernie obrazowa. Przynajmniej tyle.
Omawiając relację romantyczną głównej bohaterki przychodzą mi na myśl dwa kolejne tematy z tym tytułem związane i które chcę poruszyć, dlatego po kolei. Uwaga, mogą pojawić się mniejsze lub większe spoilery, choć spróbuje pisać dość ogólnie.
Po pierwsze, sama relacja romantyczna głównej bohaterki MOGŁA BYĆ ograna doskonale. Co prawda, uważam że błędem Jemisin było wrzucanie do świata bogów istniejących przy początku istnienia świata jako główny temat i głównych bohaterów (to trudno opisać wiarygodnie), ale jeśli skupimy się na samym występującym tu motywie „dżinów” spełniających życzenie panów to właściwie dostaniemy coś, z czego w każdej relacji można wiele wyciągnąć. Oto potężne istoty, skute kajdanami. Wściekłe, poirytowane, znudzone, pozbawione nadziei na lepszą przyszłość. Oto ich władcy: słabi ludzie, którzy mają nad nimi wielką władzę. To naprawdę można byłoby perfekcyjnie ograć, ale... Jemisin nie ciągnie tego wystarczająco. Skacze po tematach, opisuje nic nie wnoszące do historii pseudopolityczne kwestie, nie zwraca uwagi na to, co mogło być wielką siłą jej tekstu.
Po drugie, nie rozumiem w jaki sposób wywodząca się z barbarzyńskiego plemienia kobieta mogła okazać się istotą tak słabą, aby ulec i zakochać się w charakterze, który właściwie od początku głównie ją krzywdzi? To chyba wymaga z resztą szerszego wytłumaczenia.
To, że Nora Jemisin jest feministką i jednocześnie osobą starającą się walczyć z rasizmem wiem od dawna. I to, że takie elementy wplata do swoich powieści nie jest mi obce. Tu jednak wyraźnie nie miała jeszcze wyczucia co, ile i gdzie może wrzucić, jednocześnie próbując pogodzić swoje poglądy z typowo młodzieżowymi marzonkami. Dostajemy więc silną kobietę z wojowniczego plemienia, w którym to kobiety są częścią armii, a mężczyźni siedzą w domu i pilnują dzieci, będąc ostatecznością w walce. Oni mają pilnować gospodarstw, kobiety granic (jakby to miało sens...). Ta sama kobieta już na pierwszych stronach książki uznaje, że ona w tej stolicy zginie i nie przetrwa. Ta sama zakochuje się w człowieku wyraźnie toksycznym. I ta sama jest po prostu wrednym i niemiłym charakterem. Więc choć z założenia ma być wzorem do naśladowania dla czytelników, w praktyce jest naprawdę nijaką postacią, którą ciężko bardziej polubić.
Gdy poważnie wytężę umysł, rozumiem skąd te wszystkie nominacje dla Jemisin. Pomijając kwestie poprawności politycznej rozumiem, że być może w 2010 roku próba dołożenia warstw do typowo młodzieżowego fantasy było czymś nowym i świeżym. Tyle, że w praktyce to po prostu naprawdę przeciętna (w stronę kiepskiej) książka, która dla fana młodzieżówek może okazać się zbyt specyficzna, a dla czytelnika preferującego poważniejszą literaturę – zbyt głupia i naiwna.
Jako mieszaniec z nieucywilizowanej północy, Yeine nigdy nie miała łatwo. Teraz, gdy ma szansę objąć tron w stolicy, jej życie właściwie wisi na włosku. Młoda kobieta zostaje wrzucona w wir walki o tron, pomiędzy bogów i ludzi, musząc obrać konkretne sojusze.
Gdy w Polsce w 2011 roku został wydany debiut Nowy Jemisin raczej nie byłam jeszcze na etapie głębszego...
2020-12-25
Ludzkie niedopatrzenie, okrucieństwo czy nieprawidłowa hodowla to jedynie niektóre z powodów licznych cierpień domowych pupili. Co najbardziej krzywdzi naszych podopiecznych i w jaki sposób doprowadza do ich zgonu? Achim Gruber, weterynarz patolog, dzieli się swoimi doświadczeniami.
Gdy sięgam po tego typu tytuł raczej spodziewam się prozy popularnonaukowej, która wyłoży mi pewną problematykę w sposób lekki i z dodatkiem odrobiny ciekawostek. Achim Gruber podszedł jednak do swojej książki w sposób nieco inny. Jego „Dramat zwierząt domowych” to najpierw literatura faktu, zbierająca jego historie, anegdotki i opinie. Dopiero później wiedzę, która może przydać się posiadaczowi zwierzęcia lub zwierząt. Co prawda robi to w sposób całkiem interesujący, jednak przyznaję, że nie jest to lektura pozbawiona wad.
„Dramat zwierząt domowych” rozpoczyna się od opisów spraw, nad którymi pracował autor. Przedstawia nam historie z ogrodów zoologicznych; opisuje sekcje zwłok rasowych zwierząt, czy postrzelonych w lesie psów. Skupia się na ciekawostkach, opisując czasem niedorzeczne lub wręcz okrutne przypadki. Nie zachowuje jednak przy tym obiektywizmu, naprawdę chętnie dzieląc się swoimi opiniami. Nie dziwię się: jest przecież weterynarzem, a nie dziennikarzem piszącym profesjonalny reportaż. Gdy jedna trzeba wyjaśnić kwestie medyczną robi to w sposób jasny i interesujący, a wydaje mi się, że w tego typu książkach to jest mimo wszystko najważniejsze.
Przyznaję, że generalnie to tej pierwszej części książki nie miałam większych zarzutów. Ot, dostałam od autora garść całkiem ciekawych historii kryminalnych, przy okazji dowiadując się kilku ciekawostek ze świata zwierząt, który przecież jak najbardziej mnie interesuje. A potem Gruber postanowił przejść do kwestii hodowli zwierząt rasowych...
Początek rozdziału o zwierzętach rasowych to właściwie wykład opinii autora na temat hodowców. Według niego tworzenie ras jest procederem zupełnie sztucznym i złym; jego kundel jest istotą przewyższającą genetycznie każdego rasowego psa czy kota, bo został stworzony w sposób naturalny. I choć w dalszej części zdanie Grubera mięknie to jako weterynarz będzie dla wielu osób autorytetem i może mocno zniechęcić innych do idei hodowania zwierząt w ogóle. A przecież chcemy mieć wokół siebie psy, koty czy inne żywe stworzenia: w końcu to daje nam radość. W jaki więc sposób mamy je pozyskiwać? „Naturalnie”? Może biorąc psy do parku dla zwierząt, spuszczając je ze smyczy i hulaj dusza – niech się dzieje co chce! To na pewno jest bardziej odpowiedzialne podejście, niż staranny dobór osobników, połączony z genetycznymi badaniami, co robi się w dobrych hodowlach psów czy kotów.
Na szczęście, jak wspominałam, po tym wstępnie autor mięknie i skupia się po prostu na konkretnych problemach, które w hodowlach faktycznie występują. Są one być może z tych bardziej, niż mniej znanych (psy z krótkimi pyskami, geny merle, kwestia chowu wsobnego itd.), ale biorąc pod uwagę, że taka lektura ma z założenia trafić do jak najszerszego grona czytelników: nie dziwi mnie to, ani też nie gorszy.
Koniec końców, jestem z lektury zadowolona, choć absolutnie nie zachwycona. To na pewno tytuł, który ma szansę poszerzyć wiedzę i świadomość czytelnika, zwłaszcza jeśli ten zwykle o zwierzętach nie czyta. Być może nawet dzięki tej lekturze niektóre zwierzęta zostaną szybciej zdiagnozowane, a w przypadku innych: poprawi się ich poziom życia, co jest zawsze jak najbardziej dużą zaletą tego typu książek. Czy jednak „Dramat zwierząt domowych” jest przełomem i czymś, co każdy miłośnik zwierząt powinien przeczytać? Ku temu mam wątpliwości: wiele wiedzy zawartej w książce swobodnie da znaleźć się w sieci w bardziej skondensowanej wersji. Mimo wszystko, zbyt wiele jest w tym tytule samego autora oraz jego wspomnień, aby uznawać „Dramat zwierząt domowych” za kompendium wiedzy albo przełomowe dzieło, przedstawiające ciekawe badania czy fakty.
Ludzkie niedopatrzenie, okrucieństwo czy nieprawidłowa hodowla to jedynie niektóre z powodów licznych cierpień domowych pupili. Co najbardziej krzywdzi naszych podopiecznych i w jaki sposób doprowadza do ich zgonu? Achim Gruber, weterynarz patolog, dzieli się swoimi doświadczeniami.
Gdy sięgam po tego typu tytuł raczej spodziewam się prozy popularnonaukowej, która wyłoży...
2020-12-21
Aby uratować swoich przyjaciół, Jean Grey poświęca swoje życie, aby następnie odrodzić się jako Phoneix. Tkwiąca w niej moc stopniowo przejmuje nad nią kontrolę.
Choć superbohaterów lubię to nie jestem nadmiernie związana z większością drużyn, czy w ogóle: postaci. Ot, lubię i tyle. X-meni to jeden z wyjątków. Możliwość posiadania nadnaturalnej mocy, połączone z chodzeniem do szkoły na której czele stał ktoś tak charyzmatyczny jak Charles Xavier niegdyś zdawało mi się spełnieniem marzeń, a i dziś nie pogardziłabym możliwością współpracy z takim charakterem. I choć wiem, że nowelizacje zwykle nie wypadają zbyt dobrze to „Saga mrocznej Phoneix” od dawna krzyczała na mnie z księgarnianych półek, aby w końcu do mnie trafić. Autorem tej powieści jest Stuart Moore, a w Polsce książkami z uniwersum Marvela zajmuje się Insignis.
Jak już napisałam, „Saga mrocznej Phoneix” to nowelizacja. W tym przypadku źródłem jest powieść graficzna, której jednak osobiście nie znam. Niemniej, nie ważne co było pierwsze, w idealnej sytuacji każda adaptacja powinna sama z siebie być dziełem kompletnym i po prostu dobrym, a w tym przypadku ani jedno, ani drugie nie zostało „odhaczone”.
Moore wrzuca nas w sam środek akcji. Nie znamy jeszcze bohaterów, jednak autor zakłada, że jednak tak. Przedstawia nam ich wprawdzie pokrótce i w toporny sposób rysuje ich zależności (on ją kocha ponad wszystko, tamten jest jej mentorem, inny trafił do friendzone itd.), ale nie ma w tym ani odrobiny klimatu czy dobrego smaku. Wprawdzie zdania sklejone są poprawnie, ale „Saga mrocznej Phoneix” stylem przypomina bardziej rozdmuchany „fanfik”, niż powieść z krwi i kości. Już na pierwszych pięćdziesięciu stronach Jean Grey musi wybierać, jakiego mężczyznę woli, a jej ukochany Scott kilkukrotnie myśli o tym, jak bardzo ją uwielbia i kocha.
Dodatkowo, Moore zdaje się kompletnie nie czuć tego, kiedy należy użyć imienia postaci, a kiedy jej przezwiska. Rozumiem, że za pierwszym razem może przedstawić kogoś jako „Logan – Wolverine”, ale to mu się zdarza również później, tak jakby bał się, że czytelnik nie załapał, lub nie zapamiętał.
Fabuła tej powieści to jak pisałam: wycinek większej historii. Na dodatek wycinek mocno skrócony: w wielu momentach wydaje się brakować rozwinięcia, w wielu chwilach coś tu nie gra z tempem. Tak, jakby autor dosłownie jedynie rozpisywał sceny z powieści graficznej, ale że tej nie znam to nie jestem w stanie tego zweryfikować. Gdy do historii wplatani są obcy to i oni nie są przez Moore’a odpowiednio rozpisani i właściwie wydają się jedyne sztucznie wklejeni do całokształtu, zaś sam finał przynajmniej dla mnie nie był absolutnie satysfakcjonujący.
Właściwie spośród zalet tej powieści mogłabym wymienić dwie. Po pierwsze, to lekkie czytadło, które mimo wszystko jest napisane stosunkowo poprawnie: nie zajmuje więc wiele czasu. Po drugie: dzięki niej wróciłam myślami do Kurta Wagnera, jednego z bohaterów X-men, którego niegdyś naprawdę bardzo lubiłam i zorientowałam się, że wciąż gościa lubię, choć może nie do końca w wydaniu tej książki.
Dla mnie „Saga mrocznej Phoneix” jest powieścią o wartości kolekcjonerskiej. Lubię X-men i cieszy mnie sam fakt posiadania czegoś takiego u siebie. Nie polecałabym jej jednak jako właściwie cokolwiek innego. Nie jest to ani dobra przygoda, ani świetny pomysł na zapoznanie się z samą drużyną, nie zachwyca dialogami, czy humorem. Ot, to pisana masowo i na zamówienie powieść, która do życia czytelnika raczej niewiele wnosi.
Aby uratować swoich przyjaciół, Jean Grey poświęca swoje życie, aby następnie odrodzić się jako Phoneix. Tkwiąca w niej moc stopniowo przejmuje nad nią kontrolę.
Choć superbohaterów lubię to nie jestem nadmiernie związana z większością drużyn, czy w ogóle: postaci. Ot, lubię i tyle. X-meni to jeden z wyjątków. Możliwość posiadania nadnaturalnej mocy, połączone z chodzeniem...
2020-12-20
W czasach młodości Krystyny jej brat wraz z grupą znajomych zaginął w tracie górskiej wycieczki. Po latach, jako już emerytowana policjantka, kobieta spotyka Jacka: jedynego człowieka, który wrócił z wyprawy cały i zdrowy. Wkrótce później mężczyzna zostaje znaleziony martwy, a Krystyna angażuje się w śledztwo.
Rok 2020 okazał się w pewnej mierze czasem poznawania przeze mnie Anny Kańtoch. „Wiosna zaginionych” jest piątą powieścią tej autorki po którą sięgnęłam i pierwszą w pełni niefantastyczną. W ostatnim czasie nie dane było mi jednak sięgać po naprawdę dobry i dość klasyczny kryminał, dlatego pokładałam w Kańtoch spore nadzieje. I jak najbardziej: spełniła je. Jednocześnie muszę chyba na wstępie zaznaczyć, że w dalszym ciągu jej „Przedksiężycowi” uznaję za dzieło bardziej unikatowe, lepsze i ciekawsze. „Wiosna zaginionych” to wprawdzie porządny kryminał, ale wydaje mi się, że nie wnosi do gatunku nowej jakości.
Mam wrażenie, że dziś często odchodzi się od klasycznego kryminału, w którym główny bohater powoli bada tropy i pozwala na stopniowe analizowanie przypadku. Autorzy często dorzucają sporą dawkę sensacji, mieszają kryminał z thrillerem; szukają swojej drogi na napisanie zbrodni doskonałej. Kańtoch zaś absolutnie nie idzie w tę stronę. Oczywiście „Wiosna zaginionych” to powieść bardziej rozbudowana od klasyków takich pisarzy jak Aghata Christie czy Doyle. Dostajemy od niej kilka różnych perspektyw i możemy skupić się również na kilku bohaterach, a nie tylko głównym detektywem. Jednocześnie dalej jednak skupia się mocno na śledztwie. Nie epatuje krwią, jest rzeczowa i stopniowo podrzuca nam coraz to kolejne elementy układanki. Więc choć to uwspółcześniony, to wciąż bardzo klasyczny w swojej konstrukcji kryminał. W trakcie lektury nie mogłam wypędzić z głowy obrazu panny Marple, stworzonej przez Aghatę Christie, mimo że Krystyna to jednak zupełnie inna postać.
To, co zwróciło moją uwagę to wiara autorki w czytelnika, której inni pisarze mogliby się od niej uczyć. Jednocześnie ta kwestia mocno świadczy o dobrym warsztacie. Mianowicie, Kańtoch nie pisze o oczywistościach. Brzmi to może jak oczywistość, ale przecież połowa obecnie wydawanych książek mogłaby być znacznie krótsza, gdyby nie pojawiały się w nich niewnoszące nic opisy jedzenia, czy ruszania ku zamkniętym drzwiom. Jak to się objawia u Kańtoch? Pozwólcie na drobny spoiler, który jednak nie powinien zepsuć Wam samej lektury.
Na samym początku książki dzieje się coś związanego ze zbrodnią, ale nie do końca z główną bohaterką. Pewna postać zdobywa informacje, które są kluczowe dla śledztwa. W wielu sytuacjach przekazanie takiej informacji detektywowi byłoby rozpisane na kolejny rozdział. Anna Kańtoch tego nie robi. Uznaje to za oczywistość i jedynie bohaterowie wspominają o tym w narracji, czy rozmowie. I tyle wystarczy.
W związku z brakiem niepotrzebnych treści, „Wiosna zaginionych” to powieść z dobrym tempem, dobrą ciężkością języka (nie infantylną, lekko wchodzącą, ale zachowującą pewną powagę) i ciekawą historią, choć na pewno osoby preferujące akcję i gonitwy tego w tej fabule nie znajdą. To w końcu nie jest sensacja. W trakcie lektury chwilami wydawało mi się jedynie, że trochę zbyt dużo było w tej fabule zbiegów okoliczności. Z drugiej strony... dobrze wiem, że takie i w realnym życiu się zdarzają. Niektóre prawdziwe historie kryminalne naprawdę brzmią bardziej nieprawdopodobnie niż ta z tej powieści. A muszę też zaznaczyć, że to pierwsza powieść kryminalna od lat, przy której właściwie zarwałam nockę. Zwykle nie mam problemów z odłożeniem lektury, gdy zbliża się późna godzina. W tym przypadku zaś po prostu czułam potrzebę dotarcia do zakończenia.
„Wiosna zaginionych” jest kryminałem, którego potrzebowałam. W końcu napisanym poprawnie, bez większych zgrzytów, z szacunkiem do klasycznych motywów w gatunku. Z dobrym językiem i napisanym w sposób, który naprawdę by mnie interesował. Jeśli mam czytać ten gatunek to właśnie w takim wydaniu i choć mimo wszystko wolałabym Kańtoch w kolejnej powieści na miarę „Przedksiężycowych” to z tej lektury po prostu również jestem zadowolona.
W czasach młodości Krystyny jej brat wraz z grupą znajomych zaginął w tracie górskiej wycieczki. Po latach, jako już emerytowana policjantka, kobieta spotyka Jacka: jedynego człowieka, który wrócił z wyprawy cały i zdrowy. Wkrótce później mężczyzna zostaje znaleziony martwy, a Krystyna angażuje się w śledztwo.
Rok 2020 okazał się w pewnej mierze czasem poznawania przeze...
2020-12-18
Więzienie przyszłości to wcale nie przelewki i Jean le Flambeur został sobą tylko dlatego, że udaje mu się z niego uciec. Wybitny złodziej, niezrównany w swoim fachu, ma do spłacenia dług. Dopiero gdy to zrobi, będzie mógł być prawdziwie wolny.
Nim sięgnęłam po „Kwantowego złodzieja” byłam wielokrotnie ostrzegana, że to „NAPRAWDĘ hard SF”. Że kolejne tomy są lepsze i że po prostu mam przez pierwszy przebrnąć. Przyjmując te informacje do wiadomości zabrałam się za lekturę, dość prędko orientując się, o co w tym wszystkim chodzi i skąd ta cała trudność w przyswojeniu tej książki.
Warto jednak zaznaczyć, że Hannu Rajaniemi jest fińskim pisarzem dla którego ta wydana po raz pierwszy w 2010 roku powieść była debiutem. Mamy tu więc doczynienia z quasi-amatorem, który pisania się tak naprawdę dopiero uczy. I mam wrażenie, że problemy tej książki (a one jak najbardziej są… w sporej ilości) wynikają w dużej mierze właśnie z tego.
Przeyjdźmy więc może do tej najważniejszej kwestii, czyli tej mitycznej twardości „Kwantowego złodzieja”. Opis wydawcy wyraźnie bowiem sugeruje fantastykę rozrywkową, a nie problemową i fabuła jako taka też to potwierdza. Debiut Rajaniemi NIE JEST książką, która próbuje analizować trudne społecznie tematy, która zajmuje się filozofią czy nauką. Jednocześnie jednak autor zdecydował się dość irytujący zabieg językowy, polegający na wciskaniu takiej ilości dziwnych, futurystycznych słów do tekstu, ile mu tylko wpadnie do głowy. Część z nich wyjaśnia, część nie, ale koniec końców dostajemy powieść napisaną językiem raczej prostym i rozrywkowym… pod warunkiem, że usuniemy te wszystkie „scenografie umysłowe”, „panoptikumy”, plastomaterie” czy „gevuloty”.
Specyficzne słownictwo jest bowiem dobre, ale wtedy, gdy nie ma go nadmiernie i gdy dodane jest dla klimatu lub ekspozycji, a nie po to, by czytelnika zadziwić i zgubić, a mam wrażenie, że właśnie to się tu autorowi wkradło. Przedobrzył – po prostu.
Przez całą tą otoczkę właściwie trudno czasem skupić się na linii fabularnej. Ta jest pozornie prosta, ale czasem po prostu trudno zrozumieć, o co pisarzowi chodzi. Gdy bohater robi [dziwne słowo] i autor nie wyjaśnia nam, czym to jest, możemy się czasem domyślać jedynie z kontekstu. Ja, jako czytelnik fantastyki, byłam w stanie przez to przebrnąć, ale jestem jednak w mniejszości. Przeciętny czytelnik pewnie po prostu by się zirytował i odstawił „Kwantowego złodzieja” na półkę. Nie dziwię się, że ta powieść w ostatnim czasie nie sprzedawała się najlepiej.
To wszystko właściwie psuje efekt, jaki miałaby ta powieść, gdyby była pisana zwyczajnym, niezbyt udziwnionym stylem. Gdyby tylko Jean oraz towarzysząca mu Mieli dostali nieco więcej charyzmy, mogliby stanowić naprawdę ciekawy duet, a sama historia mogłaby dobrze płynąć i świetnie działać. W takiej sytuacji działa jedynie przeciętnie, zwyczajnie. Nie wpada w pamięć na dłużej.
I w takiej chwili warto sobie przypomnieć, że to naprawdę jest… debiut. Mam wrażenie, że pod tą warstwą „hard SF” skrywa się po prostu jeszcze niezbyt doświadczony pisarz, o czym łatwo zapomnieć, gdy regularnie dostajemy zlepkiem trudnych słów, które zdają się brzmieć profesjonalnie. Niestety, to „hard” jest tu właściwie „mową-watą”, która nie wnosi wiele ani do fabuły ani do klimatu. Przeciwnie, wręcz jej przeszkadza.
Nie mogę się też powstrzymać i nie porównać „Kwantowego złodzieja” do „Modyfikowanego węgla” Morgana. W obydwu tych historiach mamy motyw ludzi, których ciało nie zawsze należy do nich, choć w inny sposób. Ponadto całość trochę kojarzyła mi się stylem i takim „męskim” podejściem do tematu, choć tu muszę zaznaczyć, że Rajaniemi przynajmniej na razie wypada lepiej. Nie mamy tutaj dokładnie rozpisanych scen erotycznych (panie Morgan, to było naprawdę kiepskie!), a całość, mimo wszystko, wypada sympatyczniej niż drugi i trzeci tom cyklu o Takeshim Kovacs.
Jako, że kolejne tomy czekają na mojej półce i że podobno mają być lepsze na pewno będę je sprawdzać. Na ten moment wolę się jednak wstrzymać od konkretnego sądu. Mam jedynie nadzieję, że ta przeprawa była tego warta i w kolejnym tomie Rajaniemi pokaże, o co mu z tym całym futuryzmem chodziło.
Więzienie przyszłości to wcale nie przelewki i Jean le Flambeur został sobą tylko dlatego, że udaje mu się z niego uciec. Wybitny złodziej, niezrównany w swoim fachu, ma do spłacenia dług. Dopiero gdy to zrobi, będzie mógł być prawdziwie wolny.
Nim sięgnęłam po „Kwantowego złodzieja” byłam wielokrotnie ostrzegana, że to „NAPRAWDĘ hard SF”. Że kolejne tomy są lepsze i że...
2020-12-17
Po co pewnej rodzinie ochroniarz w trakcie poszukiwań choinki? W jaki sposób dziadek do orzechów może wzbudzić rewolucje? A co byłoby gdyby Trzej Królowie tak naprawdę okazali się zbirami, a nie szlachetnymi mężami podążającymi za proroctwem? Trzynaście świątecznych i fantastycznych opowiadań na wyjątkowe święta – to jest coś, co każdy czytelnik powinien mieć w rękach.
Sposobów na tworzenie antologii jest co najmniej kilka. Może to być antologia konkursowa. Może to być zbiór jednego, często całkiem znanego autora. Zdarzają się też zbiory tematyczne, w których wydawca czy redaktor zarzuca temat, a pisarze tworzą teksty na zamówienie. Ale są też zbiory takie jak ten: „Fantastyczne opowieści wigilijne” to wybór najlepszych opowiadań świąteczno-fantastycznych, na jakie Piotr Gociek trafił kiedykolwiek. I takie antologie, moim zdaniem, mają szansę zawierać naprawdę dobre teksty. Z tym zbiorem tak właśnie jest.
Zacznijmy od tego, że cieszę się, że ta książka w ogóle wyszła. Ze świątecznych książek fantastycznych z lat poprzednich kojarzę jedynie „Dynię i jemiołę” Jadowskiej. Co roku wychodzi wiele książek obyczajowych czy kryminalnych o takiej tematyce, a osoby lubiące nierealistyczny nurt zwykle nie mają po co sięgać. W tym roku, na szczęście, wydawnictwo Zysk po prostu nam to umożliwiło, mimo że antologie raczej nie są tymi najbardziej dochodowymi. Takie inicjatywy naprawdę warto wspierać.
Przechodząc do samego zbiorku: Gociek przekazuje nam zbiór z twórcami zarówno polskimi, jak i zagranicznymi. Mamy tu pisarzy bardziej znanych, takich jak Orson Scott Card, mamy sporo twórców z polskiej „starej gwardii” – dobrej, choć dziś już częsciwo zapomnianej przez młodsze pokolenie (Kochański, Oramus, Sędzikowska). Jest popularny dziś Łukasz Orbitowski, jak i twórcy w ogóle lub prawie w ogóle na polski nie tłumaczeni, choćby dlatego, że piszą głownie opowiadania. A jak już wspominałam, antologie nie są czymś, co na naszym rynku dobrze się sprzedaje. Jeśli miałabym wszystkie te teksty krótko podsumować, powiedziałabym po prostu, że Gociek wykonał naprawdę kawał dobrej roboty i opowiadania po prostu trzymają wysoki poziom. Ale może omówię chociaż kilka z nich, aby nie zostawać gołosłownym.
Uwagę czytelników w przypadku tego zbioru zwraca często uwagę „Dziecko z Marsa” Davida Gerrolda. Tekst pozornie najmniej świąteczny i zdecydowanie najmniej fantastyczny, ale przy tym poruszający temat ważny, bo wciąż dość „zakazany”. Gerrold opowiada nam o samotnym ojcu adopcyjnym i robi to w sposób niezwykle wrażliwy i ciepły. Nie dziw: sam takowym jest. To dobry tekst i jak zauważa sam Gociek – uniwersalny, bo autor choć mógł to przynajmniej w tej wersji uniknął nawiązań wychodzących poza ojcowską miłość.
Opowiadanie „Po choinką” Kochańskiego to przewrotna opowieść o Świętym Mikołaju. „Wigilijne psy” Orbitowskiego podobno są już całkiem kultowym tekstem, a ich klimat przynajmniej odrobinkę zmierza w stronę horroru. „Opowieść wigilijna” Oramusa jest baśnią o typach z ulicy, którzy jednak też czują magię świąt. Nie brakuje tu też świątecznej inwazji obcych, którą przedstawia nam Connie Willis w „Gazetce”. Najlepszy z tych tekstów to jednak moim zdaniem – ten ostatni.
„ Mistrzowskie posunięcie dziadka do orzechów” Janet Kagan nie bez powodu w 1993 roku zdobyło Nagrodę Hugo. Choć to świąteczne opowiadanie i jako takie sprawdza się doskonale to mamy tu też całkiem niezły pokaz światotworzenia. Mamy barwne postacie, między którymi naprawdę pojawia się chemia oraz – a właściwie przede wszystkim – mamy tu poruszenie tematu polityki i tego, jak ta działa. Także w naszym świecie.
Pod koniec zbiorku możemy znaleźć notkę o każdym autorze, napisaną osobiście przez Gocieka. Nie są to więc zupełnie puste, encyklopedyczne wpisy. Twórca zbioru informuje, czemu wybrał właśnie tego pisarza i ten tekst, czasem dodając jakąś ciekawostkę czy anegdotkę, dzięki czemu nawet ci nieznani nam twórcy mogą stać się dla nas kimś nieco bliższym.
Tak jak i autor, tak i ja mam zamiar nawoływać do rozmawiania i kupowania „Fantastycznych opowieści wigilijnych”. Naprawdę brakuje nam takich zbiorów w Polsce i nie miałabym nic przeciwko, gdyby w przyszłym roku pojawiła się swoista kontynuacja tego. Do tego jednak potrzeba czytelnika, który takie autorskie „widzimisię” opłaci. A więc kupujcie i czytajcie, albo wręczajcie innym na prezenty, bo to naprawdę kawał dobrych opowiadań, nie tylko w kategorii „świątecznych”.
Po co pewnej rodzinie ochroniarz w trakcie poszukiwań choinki? W jaki sposób dziadek do orzechów może wzbudzić rewolucje? A co byłoby gdyby Trzej Królowie tak naprawdę okazali się zbirami, a nie szlachetnymi mężami podążającymi za proroctwem? Trzynaście świątecznych i fantastycznych opowiadań na wyjątkowe święta – to jest coś, co każdy czytelnik powinien mieć w...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-26
R. A. Lafferty (1914-2002) w swoim życiu napisał ponad 200 opowiadań i 20 powieści. Dwadzieścia dwie najlepsze z krótkich form zostały zebrane w antologii. Przed każdym z tekstów pisarze fantastyki wspominają swojego kolegę po fachu, tłumacząc, dlaczego dany tekst jest dla nich istotny.
Mogłabym do końca życia czytać fantastykę, a tak czy siak znajdzie się autor, o którym przez lekturą książki czy opowiadania bym nie słyszała. O R. A. Laffertym dowiedziałam się właściwie tylko dzięki serii „Artefakty”, które publikuje wydawnictwo Mag. To w ramach niej, z cudownym kogutem na okładce, ukazały się „Najlepsze opowiadania”.
Z tego, co udało mi się o tym pisarzu dowiedzieć, wynika, że znany był głównie właśnie z krótkiej formy. To jego opowiadania, a nie powieści, zwykle zachwalają pisarze w przedmowach i to za takowe zdobył Hugo. W Polsce jednak nie mamy zbyt dużej kultury czytania antologii, w związku z czym wydaje mi się, że przechodził bez większego echa (choć mogę się mylić?). Jakieś jego powieści zostały wydane w latach 90., ale żadnych wznowień czy innych podobnych nie widzę. „Najlepsze opowiadania” są więc chyba jedyną rzeczą od Lafferty’ego, którą obecnie można znaleźć u nas bez problemu w księgarni.
I są – co tu kryć – tym typem fantastyki, którą bardzo cenię, ale jednocześnie która jest na tyle absurdalna, że nie umiem pałać do niej wielką miłością. Bo to właśnie absurdem, pomieszaniem czasu i przestrzeni gra Lafferty. W krótkich tekstach zawiera ciekawe koncepcje, szalone wizje, które niby nic nie mają do rzeczywistości, a jednak mają wszystko. Gdybym miała porównać go chociaż trochę do innych znanych mi pisarzy powiedziałabym, że jest trochę jak połączenie Dicka i Gaimana (choć obydwoje byli/są od niego młodsi). Tego pierwszego przez dziwaczność, tego drugiego – przez gawędziarstwo.
Bo właśnie choć Laffery często pisze o trudnych i smutnych sprawach to zwykle jest w tym pewien żart i komedia. Mam jednak wrażenie, że ta albo zginęła trochę w tłumaczeniu, albo po prostu nie do końca jest w „moim guście”. Bo choć często rozumiałam na czym sam żart polega to jednocześnie zwykle nie wywoływał we mnie większych emocji, gdzie w przedsłowiu autorzy wręcz zachwycali się tym, jakim komediantem był Lafferty.
O ile nie mam pełnego oglądu na amerykański rynek, to wydaje mi się, że istnieje na nim dość mocny nurt pisania tekstów dziwacznych i absurdalnych. Weird fiction funkcjonuje przecież tam pełną parą, gdzie polscy twórcy czasem tworzą jakieś „absurdy”, ale jednak częściej trzymają się klasycznej konwencji. Z resztą, nawet jeśli napiszą coś dziwnego to jednak oryginał łatwiej jest przyswoić. Łatwiej zrozumieć nawiązania, czy kontekst, w jakim dane dzieło powstało, a w przypadku takich tekstów to zdaje mi się niezwykle istotne.
Ze wszystkich tekstów chyba najmocniej przypadło mi do gustu to, które zdobyło Nagrodę Hugo, czyli „Matka Euremy”. Było jakieś takie… akurat. Trafiało w ten punkt, w który miało trafić, było jednocześnie wystarczająco dziwne i wystarczająco normalne. Bardzo szanuję też wydawcę (amerykańskiego? Wszak to tłumaczenie) za dodanie przedmów. Pozwalały mi zrozumieć trochę bardziej kontekst, a jak napisałam wcześniej: to jest niezmiernie istotne przy takich opowiadaniach. W ogóle sam Mag jako wydawca polskiego tłumaczenia zasługuje na ukłon. Tego typu książki nie są tymi, które będą się jakoś wybitnie dobrze sprzedawać, a jednocześnie warto mieć do takich rzeczy dostęp i w naszym kraju oraz języku.
Nie będę dokładnie analizować każdego z opowiadań: jest ich ponad dwadzieścia, często mają po kilka stron i naprawdę nie widzę w tym sensu. Wydaje mi się, że lepiej zapoznać się z nimi po prostu samodzielnie. Nie jest to jednak w żadnym razie uniwersalna lektura. Jeśli lubicie szalone wizje, masę absurdów, czy zaginający się czas – proszę bardzo, czytajcie! Jeśli chcecie po prostu poznać ten nurt: też warto. To jednak nie jest „po prostu książka”, którą można „po prostu poczytać po pracy”.
[SPOILER] Aby była jasność o jakim absurdzie tu mówimy, może przytoczę dwa przykłady (bez tytułów opowiadań, wybaczcie). W jednym z opowiadań bohaterem jest Indianin, który chce mieć swoją ziemię na zawsze, ale nie ma aktu własności. Więc rzuca zaklęcie (trochę go nie zna, ale to nie ma znaczenia!) i jego ziemia z góry wygląda jak głęboki, ale szeroki na dwa metry wąwóz. Gdy ktoś kupuje ten teren po latach próbuje zbadać jego tajemnicę. Drugi przykład – archeologowie kopią w ziemi. I choć kopią coraz to głębiej i głębiej to znajdują rzeczy z różnych czasów, także najnowszych. A znalezione elementy okazują się swoistym listem miłosnym do kobiety, która im towarzyszy, ale właściwie to nie do końca.
R. A. Lafferty (1914-2002) w swoim życiu napisał ponad 200 opowiadań i 20 powieści. Dwadzieścia dwie najlepsze z krótkich form zostały zebrane w antologii. Przed każdym z tekstów pisarze fantastyki wspominają swojego kolegę po fachu, tłumacząc, dlaczego dany tekst jest dla nich istotny.
Mogłabym do końca życia czytać fantastykę, a tak czy siak znajdzie się autor, o którym...
2020-12-14
W tym świecie szczęśliwości nie ma już starości, nudy czy krzywd; nie ma też bohaterów i rodziców, bo to oznaczałoby brak stabilności w społeczeństwie. Ludzie tworzeni są sztucznie w przemysłowych zakładach, zajmującym się tworzeniem płodów i wychowywaniu dzieci. Istnieje jednak pewien rezerwat, a w nim ludzie żyjący jak dawniej. Jeden z nich od lat marzy, by poznać wspaniały świat, o którym opowiadała mu matka.
Choć bardzo chcę, wciąż nie mogę wyjść na prostą, jeśli chodzi o nadrabianie fantastycznych klasyków. Zawsze pojawia się kolejna „najważniejsza w gatunku” książka, którą MUSZĘ przeczytać i lista tego typu książek zdaje się nie kończyć. „Nowy wspaniały świat” Huxley’a był na niej od dawna. Ta antyutopia to powieść z tego samego nurtu co znany mi od dawna „Rok 1984” Orwella czy „Limes inferior” Zajdla. To historia, która bierze na warsztat świat zniszczony, który pozornie wydaje się idealny i którego system musi zostać przez bohaterów przejrzany. Fabuła jest więc bardziej pretekstem do przedstawienia świata i to właściwie dotyczy niemal wszystkich tego typu historii, które znam.
Przyznaję jednak, że po lekturze „Nowego wspaniałego świata” uznaje, że wolę Huxley’a nad Orwella. Ich koncepty na światy są nieco inne. U tego drugiego kluczowe jest obserwowanie jednostki. U Huxley’a nacisk jest położony na masowe społeczeństwo, które nie potrafi funkcjonować poza wpojone im w dzieciństwie ramy. Z takim zastrzeżeniem, że u niego te ramy wynoszą się aż do granicy absurdu, co w moim odczuciu nadaje powieści nieco lżejszy, bardziej „jasny” ton. Oczywiście „Nowy wspaniały świat” to dalej historia o mocno dekadenckim klimacie, ale jednocześnie wydaje mi się, że znajduje się w niej więcej świadomego żartu.
To, co mnie zaskoczyło w tej książce, to… ilość nawiązań do seksualności. Nie jestem zupełnym laikiem, jeśli chodzi o fantastykę socjologiczną, dlatego sama wizja świata przedstawionego jest czymś, do czego stosunkowo przywykam. Ale ta książka ukazała się po raz pierwszy w 1932 roku, a zwłaszcza jej początek bardzo mocno skupia się właśnie na kwestiach związanych z tą podstawową ludzką potrzebą. Ba, początkowa scena z kilkulatkami dziś mogłaby wręcz zostać uznana za niepoprawną, mimo że Huxley wyraźnie cały wykreowany przez siebie świat krytykuje.
Zgodnie z dawnym zwyczajem (wynikającym m. in. z ograniczeń technicznych) „Nowy wspaniały świat” jest książką krótką i zwartą. Nieszczególnie poetycką, ale bardzo konkretną i przez to dość „szybką” w lekturze. To w pełni zamknięta historia, nie wymagająca żadnych kontynuacji.
Nie sądzę, abym właściwie miała cokolwiek więcej do powiedzenia. To dobra, klasyczna historia, która paradoksalnie nie zestarzała się aż tak. Nie czuje się jednak na siłach, aby poddawać ją głębszej analizie dotyczącej społeczeństwa i tego, czy przesłanie powieści dalej jest aktualne. Z resztą, to chyba nie jest na to miejsce – o „Nowym wspaniałym świecie” można swobodnie pisać całe prace naukowe. Mogę dodać w sumie tylko jedno: żałuję, że książka jest dostępna obecnie w tak miernym wydaniu. Niewielkim, z miękką oprawą i bardzo nietrwałym. Wiem, że dzięki temu nie kosztuje dużo i więcej osób może sobie na nią pozwolić, ale jakaś ładna edycja byłaby naprawdę przydatna.
W tym świecie szczęśliwości nie ma już starości, nudy czy krzywd; nie ma też bohaterów i rodziców, bo to oznaczałoby brak stabilności w społeczeństwie. Ludzie tworzeni są sztucznie w przemysłowych zakładach, zajmującym się tworzeniem płodów i wychowywaniu dzieci. Istnieje jednak pewien rezerwat, a w nim ludzie żyjący jak dawniej. Jeden z nich od lat marzy, by poznać...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-11
Maciej Parowski (1946-2019) był postacią dla polskiego fandomu kluczową. Jako osoba odpowiedzialna za dział literatury polskiej „Fantastyki”, a potem redaktor naczelny „Nowej Fantastyki” przedstawił światu wielu niezwykłych twórców, których możemy czytać do dzisiaj. „Małpy Pana Boga” (2012) są kontynuacją nieznanego mi jeszcze „Czasu fantastyki” (1990) i zawierają przekrój prac Parowskiego od końcówki lat 80. aż do czasów bardziej współczesnych.
Książka podzielona jest na sześć bardzo przemyślanych rozdziałów. Pierwszy to swoisty wstęp. Definicja fantastyki; tekst o popkulturze, o generacjach polskich twórców. Wywiad ze Smuszkiewiczem oraz ze specjalistą od Stanisława Lema. To jest fragment książki, który pomoże laikowi zrozumieć, w jakim świecie i czyim umyśle właśnie się znalazł. Bo nie oszukujmy się – umysł fantasty działa nieco inaczej.
Drugi rozdział to dalsza analiza gatunku ora teksty dotyczące najbardziej popularnych polskich twórców. Jest też trochę o teologii i fantastyce, trochę też o samym pisaniu. Następnie Parowski przedstawia nam książki traktujące o gatunku, potem – same powieści i zbiory opowiadań. Dalej są recenzje tytułów popularnonaukowych, zgodnie z tezą Parowskiego, że fandom w latach 80. i później pełnił rolę latającego uniwersytetu. Ostatni rozdział to polemiki, czyli innymi słowy: odpowiedzi Parowskiego na zarzuty, jakie miał względem niego rodzimy fandom.
„Małpy Pana Boga” są więc dla mnie książką dosyć kompletną, która może stanowić coś w rodzaju podręcznika do fantastyki. Czytaczowi gatunku pozwoli poznać od środka fandom i ucieszyć się z anegdotek. Uzupełni wiedzę i pozwoli na konfrontację z kimś, kto o gatunku wiedział niezwykle wiele. Nowicjuszowi zaś otworzy drogę do poznawania dobrych książek i pomoże sobie wszystko nieco poukładać.
Przyznaję jednak, że Parowski potrafi przytłaczać. Rzuca tytułami i nazwiskami niczym kartami z rękawa i jeśli sama nie znałam danych twórców/książek czasem czułam się nieco zagubiona. Przynajmniej ja wolę jednak takie rzeczy czytać wtedy, gdy znam przynajmniej większość przywoływanych tytułów. Przy tym generalnie same treści są napisane z reguły bardzo ciepło, dobrodusznie, z widoczną pasją i miłością do literatury. Z „ojcowskim” nastawieniem do twórców. Parowski wielokrotnie podkreśla, że większość kłótni w fandomie, nawet jeśli z daleka wyglądały na niezwykle zażarte, to w gruncie rzeczy były raczej sprzeczkami w rodzinie, niż prawdziwą wojną. Perspektywy innych uczestniczących nie znam, ale śmiem wierzyć, że przynajmniej dla niego to była prawda.
„Małpy Pana Boga” nie są książką do przeczytania na raz. To lektura, do której warto wracać wielokrotnie, zwłaszcza wtedy, gdy zabraknie nam czytelniczych inspiracji. To też doskonała baza do wszelakich artykułów z gatunkiem związanych. Dobrze wiem, że jako lektura dość specjalistyczna, nie będzie książką dla wszystkich. Ale ja sama z radością będę trzymać ją w swojej kolekcji i regularnie doń zaglądać aby odświeżyć sobie słowa Parowskiego.
Maciej Parowski (1946-2019) był postacią dla polskiego fandomu kluczową. Jako osoba odpowiedzialna za dział literatury polskiej „Fantastyki”, a potem redaktor naczelny „Nowej Fantastyki” przedstawił światu wielu niezwykłych twórców, których możemy czytać do dzisiaj. „Małpy Pana Boga” (2012) są kontynuacją nieznanego mi jeszcze „Czasu fantastyki” (1990) i zawierają przekrój...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-08
Ojciec Arama wraca po latach i zmusza dwunastoletniego chłopca, aby na rok dołączył do załogi jego statku. Zakochany w rysunku chłopiec nie czuje się najlepiej na pokładzie, zwłaszcza, że czuje do ojca żal. Gdy sprawy zaczynają przybierać lepszy obrót, statek zostaje zaatakowany przez piratów. Aram, wraz z nieco starszą od siebie Makasą, uciekają i próbują znaleźć drogę do domu.
Nigdy nie byłam bliżej związana ze światem Warcrafta. Znam jego główne motywy, nie jest mi zupełnie obcy, ale nie spędziłam w nim zbyt wiele czasu. Trochę więc z ciekawości, trochę z powodu niskiej ceny książki, sięgnęłam po powieść „World of Warcraft. Traveller: Wędrowiec”. Dobrze wiem, że książki bazujące na grach często nie wypadają najlepiej, ale jednocześnie mam świadomość, że tego typu literatura – nawet jeśli głupiutka – jest szybka w przyswajaniu. Więc spróbowałam. I wiecie co? Było lepiej, niż myślałam, że będzie.
Autorem książki jest Greg Weisman, twórca różnorakich rzeczy dla dzieci i młodzieży. Pisze książki, scenariusze, czy tworzy komiksy. Choć więc nie ma na swoim koncie zbyt dużej ilości prozy to raczej po prostu wie, czego chce młody odbiorca. Sama oglądałam przecież serial „W. I. T. C. H.”, który współtworzył, a przynajmniej dla mojego otoczenia w tamtym okresie to był nie mały hit. I właściwie ta książka dobrze pokazuje jego doświadczenie. „Wędrowiec” to bardzo generyczne, przygodowe fantasy dla dzieci i młodszej młodzieży, które nie wnosi do gatunku nic nowego, ale pozostaje kompetentną i przyjemną lekturą.
Gdybym była targetem tej książki prawdopodobnie w trakcie lektury bawiłabym się nieźle. Bo tu przecież są śmieszne wodne stworzonka! Tu jakieś hieny z maczugami, orkowie, piraci, przygody, śliczne jelonki i przygoda. No i ilustracje: Aram jest rysownikiem, w związku z czym na kartach książki znajdziemy naprawdę ładne szkice przygotowane bodaj przez dyrektora artystycznego (?) Blizzarda. I choć Warcrafta nie znam najlepiej to sam styl ich postaci zawsze całkiem mi się podobał.
Wiek dziecięcy już jednak jest za mną i mam na swoim koncie naprawdę wiele dobrej literatury, a co za tym idzie – mi „Wędrowiec” po prostu nie wystarcza. To schematyczna powieść, która niczym nie ryzykuje. Porusza temat rozbitej rodziny i rodziny niepowiązanej więzami krwi. Opowiada o pasji i wartości samorozwoju, o przyjaźni i międzygatunkowych przygodach – ot, standard w przypadku książek dla dzieci oraz najbardziej klasycznej fantasy na raz.
Świat Warcrafta w tym wydaniu jest bardzo kolorowy, przepełnionymi różnymi istotami, z jasnym podziałem na dobro i zło. Nie mam pojęcia, czy tak to wypada zawsze, bo nie znam uniwersum najlepiej, ale nie wątpię, że jest trochę „podrasowany”, aby podobał się też młodszemu odbiorcy.
Powieść jest pierwszym tomem z cyklu. I to widać, ponieważ choć ta część kończy się wielką akcją to jednak sama historia Arama zakończona jeszcze nie jest. Jednakże jak na razie o kontynuacji nie wiadomo nic, a sama książka pojawia się w dyskontach i tanich książkach, co może sugerować, że Insignis jednak nie postanowił wydać kontynuacji. Nie zdziwiłoby mnie to, bo nie sądzę, aby sprzedaż książek dla dzieci w tym cyklu była szczególnie wysoka, ale jednocześnie jeśli spodziewacie się zamkniętej historii to lojalnie uprzedzam, że kontynuacja istnieje, ale istnieje duża szansa, że nie pojawi się w Polsce zbyt szybko, jeśli w ogóle.
Jeśli nie przeszkadza Wam powyższa sprawa i szukacie czegoś dla dziecka lub młodego nastolatka albo sami po prostu uwielbiacie Warcrafta – nie widzę przeciwskazań. To naprawdę dość porządne czytadło, w którym nie widzę żadnych wątpliwych czy szkodliwych treści. Szukając jednak czegoś więcej lepiej sięgnąć po inną lekturę.
Ojciec Arama wraca po latach i zmusza dwunastoletniego chłopca, aby na rok dołączył do załogi jego statku. Zakochany w rysunku chłopiec nie czuje się najlepiej na pokładzie, zwłaszcza, że czuje do ojca żal. Gdy sprawy zaczynają przybierać lepszy obrót, statek zostaje zaatakowany przez piratów. Aram, wraz z nieco starszą od siebie Makasą, uciekają i próbują znaleźć drogę do...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-07
Lena jest pośrednikiem między Pomrokami a ludźmi, pracując w specjalistycznym wydziale. Jej nowym partnerem zostaje Sasza: były wojskowy z osobistymi problemami. Następnego dnia okazuje się, że mężczyzna jest oskarżany o morderstwo, a jasnowłosa pani porucznik to jego jedyna nadzieja na wyjście z tarapatów cało.
Gdy para pisarzy wpada na pomysł napisania książki w trakcie niekoniecznie niewinnego leżenia na sobie – wiedźcie, że coś jest nie tak. A owszem, do tego Olga Gromyko i Andriej Ułanow przyznają się w posłowiu do „Plus/Minus”. Jakby to dla nas, czytelników, miało jakiekolwiek znaczenie.
Pomysł na tę powieść był dosyć prosty. Gromyko miała prowadzić postać Leny, a Ułanow – Saszy. Jak tytuł wskazuje, historia miała polegać na inności tej dwójki. Mieli być jak ogień i woda; tak inni, że aż wzajemnie dopełniający się. I w teorii do pewnego stopnia tak jest. Lena jest ułożoną kobietą z nieszczęśliwym życiem miłosnym, która właściwie nudzi się we własnej pracy. Jest zachowawcza, w teorii miła i poukładana. Sasza to były wojskowy, który ma problemy spowodowane przeżyciami wojennymi. Wybuchowy, chaotyczny, czasem wręcz agresywny. W chwilach, gdy bohaterowie ze sobą spokojnie rozmawiają to było widać i do pewnego stopnia czuć. Bo tak, ta powieść miała momenty, którym prawie udawało się mnie kupić… aby chwilę później nasz duet zaczął znów drzeć koty bez potrzeby i urok pryskał.
A no bo koniec końców tej inności charakterów w ogóle nie widać. Obydwoje po prostu bezustannie się kłócą i godzą, mają bardzo zbliżone do siebie zachowania, a ich „inność” polega głównie na tym, że Lena nie chce robić rzeczy szalonych, zaś Sasza atakuje ludzi bez pytania i rzuca granatami.
Jak już się nietrudno domyślić, fabuła tej historii, podobnie jak świat przedstawiony, jest co najmniej pretekstowa i nie zawsze ma sens. Dostajemy tutaj najbardziej genetyczne kryminalno-sensacyjne urban fantasy, jakie można sobie wymyślić. Z resztą, elementów magicznych zbyt wielu tutaj nie ma i nie są nawet szczególnie potrzebne fabularnie. Ale tak czy siak, wyobraźcie sobie, że dowiadujecie się nagle i niespodziewanie, że dostaliście pracę, która polega na współpracy z magicznymi istotami. Czy następnego dnia przeszlibyście do normalności? Wydaje mi się, że nie – a to właśnie dzieje się z Saszą, którego istnienie magii nie dziwi wcale i jego brak wiedzy jest jedynie pretekstem do przedstawienia ekspozycji.
Główny wątek „Plus/minus”, czyli ten kryminalny, zdaje się być poprowadzony bez najmniejszego pomyślunku. To raczej przypomina mi fanfiction albo roleplay pisany dla zabawy, niż faktyczną historię. Rozumiem, że akcja dzieje się na Białorusi, a tam sytuacja jest nieco inna, niż u nas, ale przecież dzień po morderstwie miejsce zbrodni przynajmniej powinno być pilnowane, prawda? Policja powinna pilnować i sprawdzać, czy ktoś podejrzany nie kręci się w okolicy. Nie w tym świecie! W tym Sasza, na którego prowadzona jest ogólnomiastowa nagonka, ot tak przybywa sobie na miejsce zbrodni, nawet bez przebrania. Z resztą, razem z Leną paraduje po sklepach i nikt go nie rozpoznaje. Bohaterowie rzucają granatami, udają ciążę (ktoś dotyka brzucha zrobionego z poduszek i uznaje, że to jest OK!), kradną helikoptery… a nasi autorzy w posłowiu tylko się cieszą tym, jak fajną fabułę napisali. Rozumiem, że bawili się w trakcie pracy doskonale, ale jednocześnie… to po prostu nie działa jako pełnowartościowa powieść.
Mam też coraz większe wrażenie, że wydawnictwo Papierowy Księżyc nie do końca potrafi ani w tłumaczenia, ani w korektę. Wszystkie z ich powieści, które przeczytałam, zdają się mieć ten sam, pusty styl. Poza tym w tym konkretnym przypadku nie rozumiem, dlaczego przekleństwa są zastąpione pięknym: „3$11S!” – to przecież nawet wygląda głupio! Nawet, jeśli to wybór autorów to wydaje mi się, że w tłumaczeniu można to było zmienić choćby na proste „cholera!”. Wyglądałoby to znacznie lepiej.
Teoretycznie „Plus/minus” jest powieścią dla dorosłych. W praktyce mimo dojrzałych bohaterów (Lena jest na pewno po studiach i paru latach pracy) ton tej książki jest mocno infantylny i młodzieżowy. Nie ma tu też jakiś dokładnie rozpisanych obrazoburczych scen i całokształt w większości trzyma się ryzów, które spokojnie pozwalają przedstawić książkę nastoletniemu czytelnikowi. Z jednym wyjątkiem. Przyznaję, że oniemiałam, jak to przeczytałam i wybaczcie, ale muszę to przytoczyć:
Sasza, jak prawdziwy mężczyzna, znalazł się na górze, trzymając Marikę za ręce i przyciskając ją całym ciałem do podłogi – co mocno przypominało gwałt w tym stadium, kiedy ofiara już uznała, że się rozluźni i spróbuje wyciągnąć z tego maksimum przyjemności.
Szanowny Panie Redaktorze Prowadzący, panie Adamie Wróblewski i Szanowna Pani (przecież wrażliwa społecznie i opowiadająca się za sprawami LGBT!) Redaktorko Ewo Białołęcka – jakim cudem w lekkiej powieści, którą będzie czytać młodzież znalazło się takie coś? Cenzurujecie – Wy lub autorzy – przekleństwa, a coś takiego zostawiacie?
Cóż ja mogę poza stwierdzeniem, że „Plus/minus” to ogółem po prostu kiepska książka i jeśli ktoś chce po nią sięgnąć to tylko na własną odpowiedzialność? Ja naprawdę rozumiem, co autorzy mieli na myśli i czemu tak cieszyli się swoim pomysłem, ale samo wykonanie im po prostu nie wyszło. Dotarło też do mnie, że ta książka to najsłabsza powieść Gromyko, ale biorąc pod uwagę, że fragment związany z gwałtem pisała prawdopodobnie ona straciłam ochotę na dalsze zapoznawanie się z jej twórczością.
Lena jest pośrednikiem między Pomrokami a ludźmi, pracując w specjalistycznym wydziale. Jej nowym partnerem zostaje Sasza: były wojskowy z osobistymi problemami. Następnego dnia okazuje się, że mężczyzna jest oskarżany o morderstwo, a jasnowłosa pani porucznik to jego jedyna nadzieja na wyjście z tarapatów cało.
Gdy para pisarzy wpada na pomysł napisania książki w trakcie...
2020-12-04
Tajemniczy medyk, Domenic Jordan, przemierza XVIII-wieczny świat. Kierowany ciekawością, bada nietypowe przypadki, stykając się z magią i demonami.
„Przeksiężycowi” Anny Kańtoch to lektura praktycznie idealna. Oryginalna, ciekawa, dobra zarówno na poziomie rozrywkowym i intelektualnym. Nie mogłam więc poprzestać tylko na niej. Gdy tylko nadarzyła się okazja kupiłam więc „Diabła na wieży”. To zbiór opowiadań zawierający debiut autorki z 2004 roku oraz pięć jej innych opowiadań: pierwszych, jakie zostały wydane w formie książkowej.
Koncept, jaki stoi za tym zbiorem jest wybitnie prosty. Nie jest to też forma niespotykana u nas. „Diabeł na wieży” przypomina wiedźmińskie opowiadania czy – nawet bardziej – „Cykl Inkwizytorski” Jacka Piekary. Tak jak i tam, nasz główny bohater to powiązany z religią (choć nie tak bezpośrednio) człowiek, który rozwiązuje magiczne zagadki. Podobnie jak u Piekary, tak i u Kańtoch świat udaje nasz, choć wydaje mi się, że w tym przypadku miasta, lokacje, osoby, rodziny itd. są w pełni fikcyjne. W przeciwieństwie jednak do opowieści o Mordimerze, Domenic Jordan jest postacią spokojniejszą, bardziej zamkniętą w sobie i inteligentniejszą. Jest też znacznie mniej wulgarny i o wiele bardziej elegancki, swoją konstrukcją postaci przypominając nieco Sherlocka Holmesa. Jako, że to właściwie jeden z moich ulubionych „typów” detektywów (a tych generalnie bardzo lubię) miał spore szansę, aby wpisać się do kanonu moich ulubionych.
Niestety, choć bardzo liczyłam na Kańtoch to… to się niestety nie zdarzyło. Te opowiadania są debiutem autorki i to bardzo, ale to bardzo widać. „Diabeł na wieży” ma fragmenty bardzo klimatyczne. Jego styl zapowiada już inteligentną i zgrabnie poprowadzoną narrację z „Przedksiężycowych”. Ogół tych opowiadań wypada jednak dosyć miernie. Autorce wyraźnie brakowało jeszcze warsztatu, aby tak prosty pomysł dobrze ograć.
W swoich opowiadaniach autorka często skacze po narracjach. Buduje tajemnice wokół Jordana, ale nie trzyma jej się odpowiednio. Spójrzmy choćby na tytułowe opowiadanie. Tekst zaczyna się z perspektywy innego medyka, z którym spotyka się Domenic. Widzimy go jego oczami; powoli zaczynamy zastanawiać się, kim jest ten tajemniczy i dobrze ubrany człowiek. Dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej? A potem, zamiast trzymać się tego od początku do końca, autorka nagle przeskakuje na Jordana, psując cały budowany przez opowiadanie suspens.
Kolejnym problemem w tym zbiorze jest samo budowanie zagadki. Mam wrażenie, że Kańtoch w tamtym okresie jeszcze nie do końca potrafiła kreować świat przedstawiony. Informacje, które podaje czytelnikowi, zwykle wydają się być niepewne, jakieś takie… niedorobione. Zagadek nie rozwiązuje się więc płynnie. Albo zbyt szybko da się odgadnąć zakończenie, albo Jordan dochodzi do konkluzji ot tak, bez odpowiedniej drogi do niej. To psuje zaskoczenie. Niestety, kryminał fantasy jest często trudniejszy do napisania, niż ten realistyczny, bo trzeba skutecznie wpleść w ekspozycje opis świata przedstawionego, ale robiąc to tak, by czytelnik nie połączył od razu wszystkich kropek.
Ze wszystkich opowiadań najbardziej podobało mi się chyba to zatytułowane „Serena i cień”. Było chyba jednym z najdłuższych i często naprawdę dobrze budowało klimat, choć i w nim nie wszystko gra doskonale. Niestety, te pozornie drobne elementy sprawiały, że wybijałam się z lektury i choć chciałabym uwielbiać Domenica Jordana – na tę chwilę nie umiem tego zrobić. Kańtoch przedstawiła jego oraz otaczającą go rzeczywistość zbyt topornie.
Zapewne sięgnę po kolejne tomy, choćby po to, aby sprawdzić, czy kolejne teksty będą warsztatowo lepsze. W końcu dobrze wiem, jak mocno wyrobiła się ta pisarka i mam szczere przeczucie, że kolejne opowiadania mają pełne prawo wypadać znacznie lepiej i płynniej. Przyznam jednak, że spodziewałam się jednak czegoś lepszego. Sięgałam po „Diabła na wieży” z nadzieją na bardzo porządnie skonstruowane historie, a dostałam raczej dość zwyczajny i problematyczny debiut. Na szczęście z dwojga złego lepiej w tę stronę! Zawsze cieszy mnie „widok” autorów, którzy faktycznie rozwijają się literacko.
Tajemniczy medyk, Domenic Jordan, przemierza XVIII-wieczny świat. Kierowany ciekawością, bada nietypowe przypadki, stykając się z magią i demonami.
„Przeksiężycowi” Anny Kańtoch to lektura praktycznie idealna. Oryginalna, ciekawa, dobra zarówno na poziomie rozrywkowym i intelektualnym. Nie mogłam więc poprzestać tylko na niej. Gdy tylko nadarzyła się okazja kupiłam więc...
2020-12-02
Nie łatwo jest być zbuntowaną nastolatką. Zwłaszcza, gdy jakaś tajemnicza siła przenosi cię do świata przyszłości, w którym – przynajmniej w teorii – wszystko jest idealnie i wszystko wolno. Spika prędko odkrywa, że w tym niezwykłym świecie coś jest nie tak. Ludzie będący jednością ze wszystkim, co ich otacza, okazało się czymś niemożliwym do zrealizowania.
Gdy usłyszałam tytuł tej powieści – „Era Zero. Ego: Ostatnie starcie” miałam w głowie przede wszystkim: „Znowu?!”. Znowu kolejny pisarz-amator, próbuje stworzyć Epicką i Długą Sagę, Której Tytuł Jest Zbyt Długi, Ale Dlatego Wspaniały. Na szczęście okazało się, że w sporej mierze się myliłam, chociaż jednocześnie nie powiedziałabym, aby sama lektura przyniosła mi wiele dobrej rozrywki.
Zacznijmy może od autorki. Michalina Olszańska-Rozbicka jest młodą aktorką, która ma na swoim koncie w sumie trzy powieści. Dwie pierwsze zostały wydane kolejno w 2009 i 2011, nakładem wydawnictwa Albatros (2009) oraz (jeśli dobrze się doszukałam) prywatnym (2011). Młoda powieściopisarka miała więc wtedy kolejno 17 i 19 lat, a same książki mają na Lubimy Czytać raczej mierne opinie (poniżej 6/10). W teorii więc „Era zero” nie jest debiutem, w praktyce: trudno mi o niej myśleć inaczej. Nie dziwcie się z resztą, że początkowo nie byłam do lektury przekonana.
W praktyce jednak to całkiem kompetentna powieść, która jednak posiada sporo problemów i przynajmniej w moim przypadku – te przeważyły nad zaletami. Niemniej, wydaje mi się, że muszę zaznaczyć: w porównaniu do amerykańskich powieści dla młodzieży ta dalej wypada dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o większość takiej literatury z USA. Ponadto, nie jestem targetem tej książki, a osoby, które się w niego wpisują powinny przynajmniej po części przy tej książce dobrze się bawić. Skoro to jest odhaczone – lećmy dalej!
Zacznijmy od głównej bohaterki. Spika jest absolutnie perfekcyjnie przedstawioną nastolatką. I przez to jest – równie perfekcyjnie – wkurzająca. Ona zawsze idzie pod prąd. Zawsze narzeka. Zawsze robi innym na złość. Jest niemiła i wie o tym, ale właściwie to woli być nie miła. Jej życie składa się głównie z focha na wszystkich i wszystko wokół. Jest melodramatyczna, zakochuje się od ręki i na wszystkich istniejących i nieistniejących bogów: jak ja nie lubię takich charakterów. Rozumiem i akceptuje wybór takiej postaci na bohaterkę, ale jeśli macie uczulenie na tego typu postacie to „Era zero” nie jest czymś, po co chcecie sięgnąć. Serio. Nie jest.
Jeśli chodzi o postacie poboczne: one są, ale nie mają w sobie właściwie nic poza głównymi cechami. Przystojny chłopak numer jeden, przystojny chłopak numer dwa (bo zauroczenie musi być w obydwu), psiapsia, niby-nie-niby-wredna-ale-jednak-psiapsia i młodsza psiapsia – ot, dostajemy od autorki dość sztampowy, młodzieżowy „team”, który w gruncie rzeczy zbyt istotny nie jest, bo w „Erze zero” nacisk jest położony na coś nieco innego.
Olszańska-Rozbiska postawiła na mocno współczesną i pełną anglikanizmów, potoczną narrację pierwszoosobą. To kolejny zabieg, który rozumiem, ale który nie do końca mi się podoba. To słownictwo jest po prostu zbyt młodzieżowe, zbyt… brzydkie. Szczególnie w tej pierwszej części powieści, gdy autorka raczy nas ekspozycją i porównuje obydwa światy do siebie.
No i właśnie… może tu przejdziemy zarówno do świata, jak i języka autorki na raz, bo to wydaje mi się dosyć istotne. Olszańska-Rozbicka próbuje kreować nam świat absurdalny. Inny od naszego, niezrozumiały, pełen duchowości i dziwnych zasad. Porównałabym go trochę do tego, co działo się w „Pułapce czasu” L’Engle. Tyle, że pod tym kolorowym absurdem kryje się bardzo mocna schematyczność i sztampowość typowa dla powieści młodzieżowych. Choć przenosimy się tysiące lat w przyszłość, zachowania ludzi wcale nie uległy szczególnej zmianie. Jednocześnie niemal cała pierwsza połowa książki (~300 stron) to bezustanna, bardzo twardo podana ekspozycja, która mogłaby być skrócona co najmniej o połowę, bo właściwie wciąż czytamy o tym samym, tylko podanym innymi słowami. Na dodatek sama narracja jest jednocześnie bardzo prostacka i uduchowiona. Co chwilę mamy analizę ego, grzechów, harmonii w przyrodzie i tego typu ważnych tematów, ale podanych w sposób po prostu dosyć… głupi. Nie oszukujmy się.
Fabularnie też nie jest – moim zdaniem – szczególnie dobrze. Po pierwszej ekspozycyjnej połowie dostajemy nieco więcej akcji, ale sama linia fabularna jest bardzo prosta. Nasi bohaterowie, aby dotrzeć do celu, muszą po kolei zmierzać się z własnymi lękami/ego/grzechami/itd., a my musimy to obserwować. W kółko i w kółko. Jak w typowej powieści przygodowej, tylko tu te przygody są po prostu bardzo wtórne, a przez to dosyć nudne. Jedynie absurdalna otoczka próbuje to wszystko ratować, ale jako, że ja ani nie przepadam za absurdem, ani to nie jest dla mnie wielka nowość… No cóż. To chwilami była trudna przeprawa.
Wróćmy może do kwestii tytułu. „Era zero. Ego: Ostatnie starcie” mogłaby być po prostu „Erą zero” i właściwie książka tylko by na tym zyskała. Pewności mieć nie mogę, ale ta powieść wygląda konstrukcyjnie na solowe dzieło. Dodatkowe podtytuły są niepotrzebne. Tak zupełnie niepotrzebne.
Jeśli jesteście lub szukacie książki dla zbuntowanej nastolatki, która ma już dosyć sztampowych rzeczy – „Era zero” może być dobrym wyborem. Jeśli nigdy ale to nigdy nie mieliście do czynienia z absurdem w SF – może to będzie ciekawa pozycja na początek. Ja koniec końców czuje się tą lekturą po prostu zmęczona. Przeczytałam te sześćset stron jak najszybciej, by po prostu mieć ją już z głowy. „Era zero” jest zbyt przefilozofowana, jest zbyt potocznie napisana, a główna bohaterka ma wszystkie cechy, które doprowadzają mnie do szału. Może być całkiem kompetentną książką na tle innych podobnych, ale mi jedno spotkanie z nią wystarczy do końca życia.
Nie łatwo jest być zbuntowaną nastolatką. Zwłaszcza, gdy jakaś tajemnicza siła przenosi cię do świata przyszłości, w którym – przynajmniej w teorii – wszystko jest idealnie i wszystko wolno. Spika prędko odkrywa, że w tym niezwykłym świecie coś jest nie tak. Ludzie będący jednością ze wszystkim, co ich otacza, okazało się czymś niemożliwym do zrealizowania.
Gdy usłyszałam...
2020-11-30
Gdy wśród zwykłych ludzi krążą telepaci, trudno popełnić przemyślane przestępstwo. Taka jednostka zostanie złapana, nim do niego dojdzie. Ben Reich doskonale o tym wie. Planuje więc zbrodnie doskonałą, która pomoże mu przechytrzyć prawo i dokonać pierwszego od siedemdziesięciu lat morderstwa. Lincoln Powell, wybitny telepata i detektyw, prowadzi w jego sprawie śledztwo.
Premiera „Cyberpunku 2077” sprawiła, że w tym roku polski rynek związany właśnie z cyberpunkiem nieco odżył. Pojawiły się związane z nim teksty, zarówno nowsze, jak i te starsze w nowych wydaniach. Przykładem tego jest „Człowiek do przeróbki” Alfreda Bestera. To powieść z 1953 roku , która według wydawcy zapoczątkowała ten nurt, choć nazwany został dopiero jakieś trzydzieści lat później, a za jego ojca uznaje się Williama Gibsona, który zadebiutował dopiero w 1984 roku. Mimo tego „Człowieka do przeróbki” spokojnie mogę do tego nurtu zaliczyć – ba, nawet nie zestarzała się ta książka szczególnie, nawet w kontekście współczesnych powieści cyberpunkowych.
No, nie że tak w ogóle. Te siedemdziesiąt lat w kilku elementach w niej widać. Na szczęście, raczej nie w samym nazewnictwie. Właściwie jeśli chodzi o technologię to jedynie słowo „rakieta” rzuciło mi się w oczy jako powiew starych czasów w fantastyce naukowej. Poza tym wszystkie wynalazki istnieją w świecie przedstawionym zupełnie naturalnie i nawet, jeśli ich współczesne odpowiedniki nie zgadzają się z nazwami z naszymi to nie zwróciło to mojej uwagi.
Zwłaszcza, że ta warstwa związana z tworzeniem świata jest w tej powieści wręcz świetna. Co prawda dziś sam koncept nie jest może nadzwyczaj unikatowy, ale fragmenty, w których występują telepaci i robią swoje „telepatyczne” rzeczy są jednymi z moich ulubionych. Na przykład, autor wpadł na pomysł, aby jego uzdolnieni nadnaturalnie ludzie rozmawiali myśląc… przeplatankami. Niby prosta sprawa a jak cieszy!
Z resztą, sam styl Bestera zdaje się być bardzo inteligentny. Nie zachwyca poetyckością, jest dość zwięzły, ale przy okazji czytając miałam wrażenie, że wchodzę w pewien dialog z naprawdę mądrym człowiekiem, który ma mi do przekazania coś ciekawego, a to zawsze jest dobre poczucie w przypadku lektury takiej jak ta. Autor zręcznie nakreśla nam też głównych bohaterów, POKAZUJE, a nie MÓWI o tym, że są zdolni i utalentowani, dobrze nakreśla ich charakter, ale…
No i tu pojawia się niestety kwestia związana z mijającym czasem. Zarówno Reich i Powell to konkretnie wykreowane postacie, każda ze swoim szkieletem i cechami. Tyle, że z powodu niewielkiej objętości tej powieści czegoś mi zabrakło. Dosłownie kilku scenek, które pozwoliłyby mi się zżyć z tymi postaciami lepiej. Bo gdy zamierzamy stworzyć kryminał, w którym Genialny Zły i Genialny Dobry mają zamiar się ganiać i wzajemnie próbować oszukać to warto chyba pozwolić czytelnikowi spędzić z postaciami trochę więcej czasu. Reich dostaje go zaś za mało na początku (jego postać opiera się jedynie na koncepcie morderstwa), a Powellowi brakuje odrobiny rozwinięcia później. Przynajmniej w moim odczuciu.
Poza tym o ile pierwsza połowa powieści jest naprawdę dobra, o tyle w drugiej połowie wdziera się nam trochę chaosu, tak jakby autor nie do końca wiedział, jak tą sprawę rozwiązać. Tak, jakby jego własne postacie trochę przerosły go inteligencją i jakby Bester nie wiedział już, co powinny zrobić, aby ten pościg w kotka i myszkę trwał dalej.
Niemniej, te dwie wady nie przeszkadzają mi w tym, aby „Człowieka do przeróbki” bardzo lubić. To porządnie napisana fantastyka naukowa, która przy okazji jest niezłym kryminałem. Co prawda moim zdaniem ten nadprzyrodzony element wypada tu koniec końców nieco lepiej, bo śledztwo w pewnej chwili po prostu zaczyna się nieco sypać, ale tak czy siak to po prostu lektura na wysokim poziomie.
Gdy wśród zwykłych ludzi krążą telepaci, trudno popełnić przemyślane przestępstwo. Taka jednostka zostanie złapana, nim do niego dojdzie. Ben Reich doskonale o tym wie. Planuje więc zbrodnie doskonałą, która pomoże mu przechytrzyć prawo i dokonać pierwszego od siedemdziesięciu lat morderstwa. Lincoln Powell, wybitny telepata i detektyw, prowadzi w jego sprawie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-27
Bożek właśnie skończył trzecią klasę i teraz czekają go wakacje. Cudowne wakacje, które planuje spędzić w łóżku z książką w dłoni. Jego rodzina ma jednak inny pomysł: chłopiec ma wyjechać na miesiąc do ciotki Ody. Licho aż przyklasnęło. To w końcu pora na ich pierwszą, wspólną wielką przygodę.
O tym, że Marta Kisiel pisze książki miłe powtarzać się nie muszę. Nie muszę też raczej wspominać o tym, że „Małe Licho” jest serią ogólnie sympatyczną z prostymi, ale ciepłymi morałami. Ale wspominam i tak, dla jasności. O tym, że trzeci tom tego cyklu dla dzieci będę chciała przeczytać wiedziałam, nim jeszcze wyszedł, dlatego nic dziwnego nie ma w tym, że się za „Małe Licho i lato z diabłem” zabrałam. Mam jednak w związku z tym tytułem pewne drobne przemyślenia, którymi się chyba powinnam w tym tekście podzielić.
Mianowicie, zaczynam mieć obawy co do jakości całej tej serii. Niekoniecznie już teraz, ale autorka pisze już tom czwarty, a tego typu książki dla dzieci lubią zmieniać się w „taśmówki”. W końcu stosunkowo łatwo się je pisze (bo długie nie są), a ludzie (nie tylko ci najmłodsi!) uwielbiają wracać do swoich ukochanych bohaterów. A mam wrażenie, że już tu zaczyna wkradać się pewna monotonia. Bożek znów – jak w tomie drugim – zostaje wysłany do Ody. Znów musi mierzyć się z kimś, kogo niekoniecznie lubi, choć w inny sposób. Problemy, przygody i morały zdają się już powoli nieco powtarzać, a to przecież zaledwie trzecia część. Na dodatek autorka nie buduje żadnej większej fabuły (a przynajmniej na to się nie zanosi), tworząc po prostu odrębne dzieła, których nie trzeba nawet czytać po kolei. To nie jest wada sama w sobie: sama jako dziecko nie interesowałam się kolejnością tego typu lektur i po prostu je czytałam. Ale jestem już od dawna dorosłym czytelnikiem i po prostu muszę zwrócić na to uwagę.
Czytając tytuł właściwie byłam przekonana, że nasz bohater będzie przyjaźnił się z jakimś diablikiem. Że to właśnie będzie główny motyw. Zakładałam, że znajdzie sobie jakiegoś rogatego przyjaciela, którego na przykład nie będzie akceptował ktoś z jego rodziny. Kisiel poszła jednak w stronę bardziej „zwyczajną”, tworząc raczej (jak w przypadku całego cyklu o „Dożywociu”) obyczaj z dodatkiem fantastyki. Bo gdybyśmy fantastyczne elementy wycieli ta główna oś pozostałaby raczej niezmienna. Zasady magii, czy inne takie nie mają tu szczególnego znaczenia. Przyznam, że po prostu po cichu liczyłam na nieco więcej rogów na metr kwadratowy. Niemniej, to narzekanie w pełni bierze się tylko z moich nieco złudnych oczekiwań. No, może jeszcze nieco podrasowały je końcowe moralitety, które są prawione Bożkowi: niby słusznie, ale miałam wrażenie, że było tego po prostu ciut za dużo.
Przyznaję jednak, że te wszystkie moje wątpliwości i uwagi to raczej wynik wrodzonego czepialstwa, niż jakieś faktyczne wady. Trzeci tom „Małego Licha” jest miłą książką dla dzieci, która i dla dorosłych może być krótką, ale sympatyczną odskocznią. Kisiel potrafi bawić się słowem, dzięki czemu jej powieści są po prostu ciepłe i zabawne, a że przekazują bardzo proste, podstawowe wartości to zwykle trudno się z nimi przynajmniej w części nie zgadzać.
Bożek właśnie skończył trzecią klasę i teraz czekają go wakacje. Cudowne wakacje, które planuje spędzić w łóżku z książką w dłoni. Jego rodzina ma jednak inny pomysł: chłopiec ma wyjechać na miesiąc do ciotki Ody. Licho aż przyklasnęło. To w końcu pora na ich pierwszą, wspólną wielką przygodę.
O tym, że Marta Kisiel pisze książki miłe powtarzać się nie muszę. Nie muszę też...
2020-11-23
Gdy dawny przyjaciel Prostego odwiedza Jelenią Górę odkrywa, że po mężczyźnie i jego córce zostało jedynie zdemolowane mieszkanie. Próbując dowiedzieć się, co stało się w tym miejscu, wpada w sam środek niebezpiecznej gry.
Wojciecha Chmielarza zawsze czyta się po prostu dobrze – co do tego nie mam wątpliwości. Jego lekki styl i dość umiejętne trzymanie tempa to niewątpliwe zalety jego twórczości. „Prosta sprawa” jest jednak powieścią inną, niż pozostałe. Napisana w trakcie pandemii powieść początkowo była publikowana w odcinkach na jego profilu na portalu społecznościom (przyznaję, ominęło mnie to), jako rodzaj literackiej gry, bez większego planu na fabułę. Wydawnictwo Marginesy wydało w druku jej poprawioną i rozszerzoną. Jak wypada tego typu eksperyment? Przyznać muszę, że dość przeciętnie.
Dotychczas znałam dwie powieści tego autora. „Żmijowisko”, które początkowo mnie zauroczyło oraz „Ranę”, którą czytało się świetnie, ale po której zaczęłam orientować się, że w obydwu tych historiach coś „nie siada” pod kątem prowadzenia bohaterów i logiki zdarzeń. Niemniej, obydwie te książki były thrillero-kryminałami, stawiającymi na klimat i zaskakujące zakończenie. „Prosta sprawa” jest czymś innym. To raczej sensacja z elementami kryminalnymi. Męskie kino akcji, ale przeniesione na łamy powieści. To faktycznie prostsza historia, dość mocno przerysowana, chwilami wręcz komiksowa, której założenie zdaje się jasne: ma po prostu bawić czytelnika.
Niestety, już samo takie podejście sugeruje powieść co najwyżej przeciętną, rozrywkową, która nie niesie niczego więcej. Jeśli autor nie wybije się konceptem czy kreacją postaci (która przecież z takich fabuł potrafi zrobić majstersztyk!) to właściwie trudno tu mówić o czymś innym, niż porządnym czytadle, a tak w gruncie rzeczy określiłabym właśnie ten tytuł.
Z takim zastrzeżeniem, że mi po prostu tematyka „Prostej sprawy” po prostu kompletnie mija się tematycznie z moimi literackimi zainteresowaniami. Bo ani nie przepadam za sensacją pozbawioną fantastycznych elementów (w literaturze), ani nie kręci mnie temat mafii, ani też nie przemawiają do mnie amerykańskie historie dziejące się we współczesnej Polsce.
Sami główni bohaterowie też niezbyt do mnie przemawiają. Narrator większej części tej powieści to mruk, kobieciarz, człowiek, który niewiele mówi – postać nie tylko bardzo sztampowa, ale też nie mająca właściwie niczego ciekawego. Widziałam już takich na pęczki i kolejnej identycznej po prostu nie potrzebuje. Towarzysząca mu kobieta również nie ma jakiś bardzo szczególnych cech i właściwie nie jestem pewna, czy jej brak tutaj cokolwiek by zmienił poza po prostu brakiem romantycznego wątku. Typy spod ciemnej gwiazdy? Zlewali mi się w jedno. Nie widzę w tych postaciach niczego szczególnego, nic też innego do tej lektury nie przyciąga mnie szczególnie. Potrafiłam ją odłożyć i nie sięgnąć przez dwa tygodnie, zapominając o istnieniu czegoś takiego jak czytanie w ogóle, mimo że przecież Chmielarz ma ten swój lekki styl, którzy szynko i miło „wchodzi”.
Rozumiem eksperyment autora, szanuje jego pomysł i rozumiem, że wydawca nie mógł przepuścić okazji. Gdy taki pisarz jak Chmielarz coś tworzy, aż żal tego nie wydrukować i nie postawić na półce księgarni. Nie uważam też tego za złą książkę w ogóle. W gruncie rzeczy chyba wolę chyba tego typu, lekką i nieco głupią prozę, niż przerysowany i przeintelektualizowany świat „Rany”. Niemniej, dobrze wiem, że tego autora chyba stać na więcej. „Prosta sprawa” jest jedynie pewną zabawą literacką i tak powinna być traktowana. I jeśli czytelnika bawi świat akcji, który jest pełny przemocy, silnych mężczyzn i ładnych kobiet to nie widzę przeciwskazań, aby po tę książkę nie sięgnąć. Sama jednak na pewno do niej nie wrócę.
Gdy dawny przyjaciel Prostego odwiedza Jelenią Górę odkrywa, że po mężczyźnie i jego córce zostało jedynie zdemolowane mieszkanie. Próbując dowiedzieć się, co stało się w tym miejscu, wpada w sam środek niebezpiecznej gry.
Wojciecha Chmielarza zawsze czyta się po prostu dobrze – co do tego nie mam wątpliwości. Jego lekki styl i dość umiejętne trzymanie tempa to niewątpliwe...
2020-10-08
Jak wychować szczeniaka na szczęśliwego psa? Steven Mann, treser z wieloletnim doświadczeniem, przedstawia swoją filozofie szkolenia tych zwierząt skupioną na pozytywnej interakcji. To książka dla przyjaciół psów – nie ich posiadaczy.
SQN to wydawnictwo, od którego mam naprawdę wiele książek i z różnych powodów mam do ich wydań słabość. A że „Dobry piesek! Jak wychować niesfornego szczeniaka” Stevena Manna ma na okładce psa dość bliskiej mi rasy to po prostu zdecydowałam, że sprawdzę, co można znaleźć wewnątrz tego poradnika. Bardziej z ciekawości i chęci analizy takiej książki, niż z potrzeby faktycznego wychowania małego psiaka.
Zacznijmy więc może od kwestii wcale nie najważniejszej w przypadku tego typu lektury, ale dość istotnej dla mnie samej, mianowicie: od stylu autora. Nie czytam nadmiernej ilości poradników, ale i tak zauważyłam tendencje do tego, aby tego typu książki upraszczać pod tym względem do wręcz blogowej formy. I „Dobry piesek!” jest właśnie przykładem tego „nurtu”. Autor posługuje się wybitnie uproszczonym i potocznym językiem. W tekście można znaleźć emotikony, a coś takiego jak źródła czy przypisy w przypadku tej pozycji nie istnieją. Rozumiem trochę z czego to po części wynika. Targetem tej książki nie jest CZYTENIK, a nowy WŁASCICIEL PSA. Osoba, która niekoniecznie czyta, a powinna przez tą pozycje przebrnąć bez bólu i z przyjemnością. Niemniej, jednak wolałabym, aby ta książka została poddana dokładniejszej redakcji.
Dodatkowo sam autor przynajmniej próbuje się kreować na Wielkiego Przyjaciela Psów, który Kocha Świat i jest Tak Pozytywny, Że Aż Zbyt. Rozumiem, że stare metody szkoleń psów potrafią być bardzo okrutne i Mann próbuje stworzyć jakby pewną przeciwwagę, ale przynajmniej dla mnie jego entuzjazm był momentami męczący. Ponadto autor często porównuje zachowania psów do ludzkich, co może tworzyć złudzenie, że psia psychika jest bardzo podobna do ludzkiej. A to właśnie uznanie, że pies = mniejszy człowiek tworzy wiele problemów w wychowaniu psów.
Skoro zaczęłam od narzekań, może po prostu najpierw wypunktuje też pozostałe rzeczy, które niekoniecznie mi się podobają i/lub z którymi się nie zgadzam. Dodajmy więc może, że tej książce przydałyby się jakieś ilustracje. Nie ma ich wewnątrz – a ona się aż o to prosi. Ale rozumiem, że to podniosłoby cenę wydania.
Jeśli chodzi o treść to mam wrażenie, ze porady o samej tresurze są lepsze, niż te z pierwszych rozdziałów dotyczące zabierania szczeniaka do domu. Autor chwilami jest dość nierealistyczny w swoim podejściu, proponując aby np. nowy właściciel psa zostawił u hodowcy kocyk lub najlepiej cale legowisko, aby przesiąknęło zapachem miejsca. Nie twierdzę, że to zła rada sama w sobie, ale kompletnie nierealistyczna. Jeśli hodowca ma siedem szczeniąt to gdzie on ma te wszystkie legowiska pomieścić? Poza tym nikt nie odda przecież kupującemu szczenię brudnego koca. A uwierzcie mi – szczenięta załatwiają się naprawdę WSZĘDZIE. Więc taki przedmiot już po chwili będzie po prostu nadawał się do prania, a nie widzę sensu w przekazywaniu właścicielowi przedmiotu pachnącego proszkiem.
Kolejną z tego typu rad jest na przykład polecanie przez Manna szelek (w książce błędnie nazywanych uprzężą). Autor zdaje się nie wiedzieć, że źle dobrane szelki mogą szczenię po prostu skrzywdzić, blokując mu ruchy łopatki. A dobrze dobrane szelki to szelki szyte na miarę, których nie opłaca się dawać szczenięciu.
Poza takimi elementami sama treść jest… po prostu w porządku. Zwłaszcza, gdy pozbawimy jej tej wręcz sztucznie pozytywnej otoczki. Nie zgadzam się idealnie ze wszystkim, ale Mann zwraca uwagę na kilka spraw, które nawet mi gdzieś umknęły, a na ile znam zachowanie psów na tyle mogę stwierdzić, że te rady i sposoby powinny zadziałać przy szczenięciu, które dopiero poznaje świat. Bo pamiętajcie też, że autor skupia się tu na psiakach, które są czystymi kartami. Nieskrzywdzonymi, dobrze socjalizowanymi od wieku szczenięcego i mające typowe dla takich psów „problemy”. Jeśli posiadacie psiaka z poważniejszymi problemami behawioralnymi ta książka raczej nie pomoże Wam ich rozwiązać.
Koniec końcow… to nieidealna książka, która mimo wszystko można polecić osobom, które zaczynają swoje przygodę z psem. Jest dość łatwo dostępna, skupia się na tych najbardziej problematycznych kwestiach wychowania szczenięcia i naprawdę może być pomocna. Nie można jednak przy niej zapominać, że każdą z rad warto najpierw przefiltrować i najlepiej usunąć z niej tę tonę nieco sztucznego, pozytywnego podejścia autora, bo przez nie niektóre treści są po prostu zbyt naiwne.
Jak wychować szczeniaka na szczęśliwego psa? Steven Mann, treser z wieloletnim doświadczeniem, przedstawia swoją filozofie szkolenia tych zwierząt skupioną na pozytywnej interakcji. To książka dla przyjaciół psów – nie ich posiadaczy.
SQN to wydawnictwo, od którego mam naprawdę wiele książek i z różnych powodów mam do ich wydań słabość. A że „Dobry piesek! Jak wychować...
2020-10-07
J. R. R. Tolkien przez całe swoje życie korespondował z członkami rodziny, przyjaciółmi, wydawcami i czytelnikami. Humphery Carpenter oraz Christopher Tolkien wspólnie wybrali te z nich, które zdają się najwięcej wnosić do życia postronnego czytelnika.
Istnieją pojedyncze książki, które wymykają się zupełnie oceny dzieła jako „dobra” lub „zła” książka. Jedną z takich są właśnie „Listy” Tolkiena, których wznowienie niedawno pojawiło się w Polsce nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. To w końcu zebrana korespondencja, w większości prywatna, która nie była wcale tworzona z myślą o osobach postronnych. Ona – sama w sobie – po prostu jest. Można ją badać i analizować, można polemizować z autorem listów; ale na pewno nie da się jej określić po prostu słowami „dobra” lub „zła” książka.
Chyba powinnam wyjaśnić, ze o ile czytałam kilka książek Tolkiena (głównie te najbardziej znane), o tyle nie jestem specjalistą, jeśli chodzi o tego pisarza. Nigdy szczególnie głęboko nie analizowałam świata Śródziemia. Ma to dość duże znaczenie w przypadku „Listów”, bo (zwłaszcza w tych późniejszych) autor w swojej korespondencji często opowiada o świecie przedstawionym. Dopowiada pewne rzeczy, a ja z powodu ograniczonej wiedzy mogłam z tych fragmentów czerpać w ograniczony sposób. Niemniej, ten zbiór jest nie tylko o tym i wydaje mi się, ze nawet z tą wiedzą, która mam, mogłam z niej wiele wyciągnąć.
Część z listów to zwykłe „dzienniki”, kierowane do rodziny czy przyjaciół. Nie ma ich zbyt wiele, ale dają pogląd na to, jak Tolkien zwracał się do swoich bliskich. Po tej książce postrzegam go jako człowieka ciepłego i bardzo przywiązanego do tych, którzy go otaczali. Potrafił być jednak względem nich krytyczny i choć zawsze grzeczny, nie wahał się użyć ostrzejszych słów nawet względem obcych sobie osób.
Zafascynowała mnie swoboda jego wypowiedzi. To znaczy, oczywistym jest, że pisarz i profesor uniwersytecki będzie potrafił pisać, ale wydawca nie bez powodu używa słowa „gawędziarz” w stosunku do Tolkiena. Mam wrażenie, że w prywatnej rozmowie mógłby być doskonałym kompanem do dyskusji. Ten niezwykły Brytyjczyk miał też wielką świadomość pisanego przez siebie gatunku, nawet mimo tego, że gdy zaczynał tworzyć swój świat, fantasy dopiero raczkowało.
Ta książka jest właściwie studiom wielu tematów. Znajdziemy tu zarówno relacje rodzica z dziećmi, opis procesu wydawniczego (który w tamtym czasie był o wiele trudniejszy!) z korektą i przygotowaniem ilustracji. Sam opis procesu twórczego powieści, czy też rozważania na tematy religijne oraz społeczne. Z tego powodu „Listy” są absolutną kopalnią dla tych, którzy chcą w sposób bardziej naukowy zająć się jednym z tych tematów. Ba, to może być po prostu bardzo dobra inspiracja dla tych, którzy po prosty chcą napisać jakiś artykuł, albo poszukują wskazówek, jak mają pisać i pracować nad swoimi umiejętnościami.
Mimo tego to na pewno nie jest pozycja „dla każdego”. Rzecz jasna, można to powiedzieć o każdej książce, ale wydaje mi się, że ta szczególnie jest przeznaczona dla konkretnej grupy odbiorców. Aby cos z niej wyciągnąć przede wszystkim trzeba znać samą postać J. R. R. Tolkiena z jego innych książek (niekoniecznie wszystkich) i być nim zainteresowanym – a to dość mocno ogranicza osoby, do których „Listy” trafią. Niemniej, ja sama na pewno będę do niej wielokrotnie wracać i na pewno po prostu przyda mi się w praktyce. Jeśli ktoś, tak jak ja, po godzinach zajmuje się „badaniem” fantastyki taka lektura to wręcz „must have” na półce.
J. R. R. Tolkien przez całe swoje życie korespondował z członkami rodziny, przyjaciółmi, wydawcami i czytelnikami. Humphery Carpenter oraz Christopher Tolkien wspólnie wybrali te z nich, które zdają się najwięcej wnosić do życia postronnego czytelnika.
Istnieją pojedyncze książki, które wymykają się zupełnie oceny dzieła jako „dobra” lub „zła” książka. Jedną z takich są...
2020-10-02
Przebudzenie zbliża się każdego dnia. Wszyscy mieszkańcy Lunapolis czują to w kościach. Finnen jest coraz bardziej zdesperowany, aby zapisać się na kartach historii. Ojciec Kairy nie przestaje zaś prowadzić swoich spisków. W tym czasie kilku zdolnych mieszkańców metropolii próbuje dowiedzieć się, co takiego planuje bogaty mężczyzna.
Ten cykl przyprawia mnie o pustkę w głowie, gdy myślę o tym co i jak mogę o nim powiedzieć. Tym razem szczególnie. W końcu to ostatni tom „Przedksiężycowych” i czuję, że powiedziałam już o tej trylogii wszystko, co byłam w stanie. Jednocześnie jednak to po prostu tak dobre książki, że czuje się zobligowana, aby o nich mówić. Tak, aby jak najwięcej osób mogło cieszyć się tą przygodą.
Może więc zacznę od końca? Bo trzeci tom jest już wyraźnym zamknięciem. Wszystkie wątki konkretnie i płynnie zmierzają do zakończenia całości, a wszystko, do podsuwała Kańtoch w tomach poprzednich zaczyna się łączyć i składać w całość. Oczywiście nie będę zdradzać zakończenia, jednak muszę przyznać, że odebrałam je dość naturalnie, bez żadnego większego zaskoczenia. Bo choć ono jest całkiem unikatowe to chyba po prostu wszystkie wątki stopniowo mnie do tego przygotowały. Nie miałam wrażenie, że końcówka jest wielkim „plot twistem”, a jedynie integralną i dobrą wersją całości.
Powiedziałabym, że Kańtoch naprawdę dobrze poprowadziła przez całość relację Kairy i Finnena, w tym tomie jeszcze dolewając oliwy do ognia. Mogłaby z tego spleść dobrze działający romans, ale poszła w innym, bardziej nieoczywistym kierunku. Lunapolis z założenia jest miastem moralnie wątpliwym i wydaje się całkiem jasne, że żaden z bohaterów nie może skończyć opowieści jako ten niewinny i nieskalany. Tu właściwie każdy ma coś za uszami.
Postacie drugoplanowe również mają wiele do powiedzenia i właściwie to dzięki nim dostajemy większą część naprawdę interesującej ekspozycji, co do przeszłości i powodów działania naszego głównego „czarnego charakteru”. Prowadzone tu śledztwo nie wbiło mnie może w fotel samo w sobie, ale na pewno było znacznie bardziej interesujące, niż wiele historii tego typu w realistycznej prozie.
I… właściwie chyba tylko tyle mam do dodania, jeśli chodzi o „Przedksiężycowych”. Ta trylogia jest spójną całością. Dobrą na każdej płaszczyźnie. Interesującą w czytaniu jak i interpretacji. A skoro zakończenie trzyma poziom to właściwie mogę naprawdę tylko powtarzać to, co pisałam i mówiłam już o tych książkach wcześniej. Z „to należy czytać, a nie o tym długo pisać” na czele.
Przebudzenie zbliża się każdego dnia. Wszyscy mieszkańcy Lunapolis czują to w kościach. Finnen jest coraz bardziej zdesperowany, aby zapisać się na kartach historii. Ojciec Kairy nie przestaje zaś prowadzić swoich spisków. W tym czasie kilku zdolnych mieszkańców metropolii próbuje dowiedzieć się, co takiego planuje bogaty mężczyzna.
Ten cykl przyprawia mnie o pustkę w...
Doktor Liang opuścił Chiny i zamieszał w Nowym Jorku dwadzieścia lat temu. Udało mu się jednak zaszczepić miłość do ojczyzny swoim dzieciom. Najstarszy z jego synów, James, wyjeżdża do kraju swoich przodków i wkrótce dołącza do niego trójka rodzeństwa. Młodzi ludzie muszą nauczyć się żyć tak, jak dawniej: bez prądu i w obyczajach, które do tej pory były dla nich obce.
Za każdym razem, gdy planuje kupić książki używane czy też w dyskontach szukam tytułów autorstwa Pearl Buck. Twórczość tej pisarki towarzyszy mi od lat i zawsze chętnie sięgam po jej książki, które są tak inne od tego, co czytam na co dzień. „W stronę życia” jest jej powieścią z 1948 roku.
Akcja tej powieści toczy się mniej-więcej w dwudziestoleciu międzywojennym (jeśli coś mylę – przepraszam). Sytuacja w Chinach jest mocno napięta. Komuniści dochodzą do władzy, a doktor Liang jako uniwersytecki wykładowca głośno ich krytykuje. Buck w tej powieści rysuje nam obraz azjatyckiej, wykształconej rodziny, która jednak stara się pielęgnować pamięć o własnej kulturze. Próbuje łączyć teraźniejszą myśl z przeszłością. Dla głowy rodziny kluczowe zdaje się być przedstawianie Chińczyków jako narodu inteligentnego i wykształconego, co nie jest łatwe, gdy w nowojorskim Chinatown wcale nie dzieje się najlepiej.
My, jako czytelnicy zostajemy zaś wrzuceni po prostu w rodzinne perypetie. Głównym bohaterem powieści zdaje się być James, jednak w gruncie rzeczy w mniejszym lub większym stopniu obserwujemy zarówno jego rodziców, jego jak i rodzeństwo młodego mężczyzny. Choć tę historię zamyka pewna klamra to nie jest opowieść zawierająca jakąś szczególnie skonkretyzowaną fabułę. Autorka skupia się za to na rodzinie, na relacjach ją łączących oraz na różnicach kulturowych, wykorzystując powieść jako możliwość opowiedzenia czytelnikowi o Chinach, które nie są ani równoznacznie dobre, ani złe. Raczej zacofane i potrzebujące pomocy, choć z tradycjami, które potrafią być niebywale piękne, nawet jeśli świat zachodu ich nie rozumie i się z nimi nie zgadza.
Mam wrażeniem, że ze stron tej powieści bije przede wszystkim rodzinne ciepło. Bo rodzina Lianga, mimo perypetii, naprawdę się kocha. To dobrzy ludzie, nawet jeśli różni od siebie. Dodatkowo Buck między wierszami opowiada też o agresji i niebezpieczeństwach komunizmu, o jego ofiarach i cierpieniu związanym z utratą młodych ludzi. Mam też wrażenie, że tą powieścią chciała przedstawić swoje zdanie na temat tego doskonale znanego sobie kraju jako tego, który potrzebuje pomocy, ale nie związanej z wielkimi rewolucjami, a polegającej na edukacji i poszanowaniu dla tradycji, przy równoczesnym otwarciu się na nowy świat.
Nie jestem ani historykiem, ani znawcą tego typu literatury pięknej. Nie byłabym też w stanie czytać takich powieści non stop. Mimo wszystko to historia bardzo powolna, bez bardzo konkretnej puenty. A jednak gdy już od czasu do czasu sięgnę po Buck to jej twórczość działa na mnie nie tylko bardzo kojąco, ale też daje poczucie, że wiem nieco więcej o świece. Że przybliża mi kraje i czasy, których nie znam najlepiej, a z których bije pewna harmonia, której zdaje się brakować dzisiaj.
Doktor Liang opuścił Chiny i zamieszał w Nowym Jorku dwadzieścia lat temu. Udało mu się jednak zaszczepić miłość do ojczyzny swoim dzieciom. Najstarszy z jego synów, James, wyjeżdża do kraju swoich przodków i wkrótce dołącza do niego trójka rodzeństwa. Młodzi ludzie muszą nauczyć się żyć tak, jak dawniej: bez prądu i w obyczajach, które do tej pory były dla nich obce.
więcej Pokaż mimo toZa...