-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel14
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik243
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2022-10-23
2021-11-22
2021-09-27
2021-07-02
2020-11-28
2020-08-04
2020-03-03
2015-11-06
MACGYVER NA MARSIE
Marsjanin to powieść, o której jest głośno od ponad roku. Przeważnie bardzo sceptycznie podchodzę do tytułów, które są tak bardzo rozdmuchane, w większości przypadków sięgam jednak po nie, głównie po to, by sprawdzić, o co tyle szumu i żeby sukcesywnie zmniejszać swoją nieufność. Dlatego też zabrałem się w końcu za dzieło Andy’ego Weira. W końcu tylu zadowolonych czytelników nie może się mylić, prawda? Tym razem intuicja mnie nie zawiodła i dziś stwierdzam, że lepiej było tej historii nie poznawać, bowiem w Marsjaninie za największy plus uważam Jacka Rozenka, który czytał audiobooka.
Zacznę od tego, że nie jest to powieść zła. Co to, to nie. Tyle tylko, że w moim przekonaniu jest to najzwyklejszy przeciętniak, który absolutnie nie zasługuje na taki rozgłos. O tym, dlaczego tak uważam, postaram się zaraz napisać. Najpierw kilka słów o fabule: Misja Ares 3 składająca się z sześciu astronautów została wysłana na planetę Mars, celem jej eksploracji oraz zebrania danych naukowych. Niestety po kilku solach (odpowiednik Ziemskich dni) w okolicy Haba (stacja na Marsie służąca członkom ekspedycji za główną kwaterę oraz miejsce do spania) oraz MAVa (statku, dzięki któremu Ekipa Aresa 3 może wydostać się z Marsa na statek Hermes, znajdujący się na orbicie czerwonej planety, który to z kolei przetransportuje załogę z powrotem na Ziemię) rozpętała się burza piaskowa, której prędkość była tak wysoka, że groziła przewróceniem MAVa, dlatego też NASA nakazało natychmiastowe przerwanie misji i powrót z Haba do MAVa, a następnie opuszczenie planety Mars. W trakcie przejścia jeden z członków załogi – Mark Watney – oberwał odłamkiem anteny, która zraniła go, przebijając mu skafander, a utrata przytomności pozwoliła podmuchom wiatru zmieść bezwładnego kosmonautę daleko poza zasięg widzenia pozostałych pięciu członków Aresa 3. Zdezorientowani oraz zmuszeni do szybkiej ewakuacji planety koledzy Marka po kilkunastu próbach nawiązania kontaktu podjęli decyzję, której nie chcieli podejmować. Przekonani o jego śmierci, polecieli do Hermesa, skąd zaczęli kierować się w stronę Ziemi. Nie wiedzieli, że Mark żyje…
Podczas lektury Marsjanina do samego końca zastanawiałem się, gdzie też jest ten przerażający survival horror, o którym wiele osób wspomina w swoich recenzjach oraz opiniach. Będę w zdecydowanej mniejszości, ale w powieści Weira momentami wieje nudą. Ale po kolei. Głównym problemem tej niezwykle popularnej powieści jest jej skrajna „amerykańskość” rodem z blockbusterowych produkcji o superbohaterach. Bardzo szybko możemy się zorientować, że o poważnym science-fiction nie może być w tym przypadku mowy. To – z przykrością muszę stwierdzić – bardzo przeciętnie napisana rozrywka dla mas, która przede wszystkim skupia się na próbach rozśmieszenia czytelnika oraz utrzymaniu go w ciągłym napięciu przez liczne – przez co mało wiarygodne – zwroty akcji, które raz za razem sprzysięgają się, żeby utrudnić i tak już wystawione na olbrzymią próbę życie astronauty.
Andy Weir zastosował w Marsjaninie w głównej mierze narrację pierwszoosobową, w której to za pomocą wpisów do dziennika Mark Watney zaraz po przebudzeniu na Marsie podejmuje się licznych prób przetrwania na obcej człowiekowi planecie. I tu dochodzi kolejny problem, mianowicie kompletnie niewiarygodny główny bohater. Mark jest człowiekiem doprawdy dziwnym i chętnie spotkałbym takiego świra na swojej drodze, bo ten z pewnością zaraziłby mnie swoim niepoprawnym optymizmem oraz przekonaniem, że nic go zabić nie może. Wyszkolony przez NASA kosmonauta, to specjalista w sprawach botaniki oraz inżynierii, który swoim głupkowatym zachowaniem przypomina chcącego zaimponować kolegom ucznia liceum, a nie człowieka wyselekcjonowanego przez agencję rządu Stanów Zjednoczonych. Przymykałem jednak na te irytujące cechy oko, bowiem wiem, że większości ten zabieg się podoba. To, czego jednak nie mogę puścić płazem, to wszystkie działania, jakich podjął się przez swój niemal 18-miesięczny pobyt na czerwonej planecie Mark Watney. Otóż, nasz bohater od momentu przebudzenia zdaje sobie sprawę, w jak beznadziejnym położeniu się znalazł. Szybko opatrzył swoje rany i pierwsze, co uczynił, to orientacja w sprawach bieżących. Problem w tym, że Mark Watney nie odczuwa żadnych emocji. Od początku do końca jest człowiekiem, który zachowaniem przypomina robota zorientowanego na zadanie, jakim jest przetrwanie. W ciągu niemal 600 soli spędzonych na Marsie nie zdarzył mu się jeden sol, w którym zebrałby się na odruch niezwiązany z fizyczną stroną swojego człowieczeństwa. Rzucający dowcipem, tryskający sarkastycznym humorem oraz autoironią bohater nie ma nawet jednej chwili załamania, gorszego humoru, zawahania czy też obaw o swoją przyszłość. Nie przejmuje go również samotność oraz prawdopodobieństwo, że nigdy nie wydostanie się z tej planety. Jest za to świetny w uprawie ziemniaków i wszelkich naprawach oraz modyfikacjach sprzętu, którym dysponuje. Nieuchronnie kojarzy się to z MacGyverem, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. To przykre, bo moim zdaniem kładzie całą powieść na łopatki. Skoro nasz bohater niczym się nie przejmuje, to dlaczego my mamy drżeć o jego los i czuć jakiekolwiek przytłoczenie? Brak wody? Jest odzyskiwacz. Brak jedzenia? Są zapasy oraz uprawa ziemniaków. Problemy z ogrzewaniem podczas podróży łazikiem? Jest silnie radioaktywne ustrojstwo, które rozwiązuje problem termiczny. A co robi Mark Watney w wolnych chwilach? Ogląda przekrój seriali oraz filmów z lat 70. XX wieku oraz zażywa kąpieli. Jego jedyny problem to ból pleców spowodowany nadwyrężeniem kręgosłupa. Wszystkie te zachowania sprawiają, że nie dość, że nie potrafimy się wczuć w kłopoty Marka, to jeszcze po jakimś czasie jego perypetie zwyczajnie zaczynają nużyć, a kibicować mu nie można, bo i tak z góry wiadomo, że żadna krzywda go nie spotka. Ja wiem, że Marsjanin to pozycja czysto rozrywkowa, i nie ma się co doszukiwać poziomu Stanisława Lema, ale jeśli kogoś tak kiepsko skonstruowany główny bohater zadowala, to przeraża mnie niski próg wymagań czytelników.
W rozmowie z przyjacielem, który miał okazję czytać Marsjanina długo przede mną, rzuciłem – będąc na etapie 1/3 powieści – że znam zakończenie. Kiedy jakimś cudem dzielnie dotrwałem do końca, uśmiechnąłem się lekko, bo stało się właśnie tak, jak mówiłem, tyle tylko, że Andy Weir wymyślił pomysł iście MacGyverowski, którego nie przewidziałem. Nie będę się spierać, czy takie rozwiązanie jest możliwe, czy nie, bo się na tym nie znam. W każdym razie cichutko liczyłem, że może jednak finał podniesie nieco ocenę, a autor odważy się na nieprzewidywalność. Niestety, nie odważył się.
Paradoksalnie, najlepsze momenty Marsjanina to te, w których nie ma Marka Watneya. Sceny przybliżające sylwetki pozostałych członków załogi Aresa 3 oraz zmagania na Ziemi dodawały oddechu fabule, która momentami dławiła się wydarzeniami na Marsie. A za najlepszą scenę uznaję tę, w której wszyscy kosmonauci znajdujący się w Hermesie łączą się ze swoimi najbliższymi, żeby móc pożegnać się w razie niepowodzenia misji. Coś pięknego i szczerze żałuję, że nie było więcej scen w tym stylu.
Za realizację powieści Marsjani, wydanej przez wydawnictwo Akurat odpowiada Audioteka.pl, która nie wiem już który raz zasługuje na pochwały z mojej strony. Myślę, że nie mam się co na siłę rozpisywać – wykonanie stoi na światowym poziomie, a Jacek Rozenek sprawił, że cały czas, mimo irytującej treści, brnąłem dalej aż do finału tej opowieści. Jego interpretacja i zabawa głosem pozwoliła mi cieszyć się odbiorem w tych fragmentach, które były więcej niż przyzwoite, oraz w scenach, w których miałem serdecznie dość Marka Watneya. W dalszym ciągu uważam pana Rozenka za jednego z najlepszych interpretatorów książek w wersji audio w naszym kraju i mam nadzieję, że znajdzie czas, by czytać kolejne powieści sygnowane logo Audioteki.
Doprowadzając swój wywód do końca, stwierdzam, że Marsjanin sprawdzi się idealnie jako pozycja dla osób nastawionych na prostą i miejscami emocjonującą rozrywkę, które przymkną oczy na fabularne nieścisłości i skupią się na humorze. Przez swoją prostotę oraz liczne uproszczenia to również niezwykle przystępna pozycja science fiction dla tych, którzy dopiero rozpoczynają przygodę z tym gatunkiem. Andy Weir postanowił napisać książkę, która będzie napisana prostym językiem, łatwa w odbiorze i zdecydowanie wycelowana w standardy Hollywood, co zresztą znalazło potwierdzenie w powstałej niedawno ekranizacji z Mattem Damonem w roli głównej. Nie mogę jednak powiedzieć, bym był zadowolony z lektury Marsjanina, bowiem ani na moment nie poczułem klimatu tej powieści, a o jakimkolwiek zaskoczeniu bądź napięciu nie ma mowy i szczerze mówiąc – dla mnie jest to obecnie kandydat numer 1 do literackiego zawodu roku, choć – jak kilka razy zaznaczyłem – wiem, że jestem w swojej opinii w mniejszości i absolutnie nie zamierzam nikogo zniechęcać do lektury.
-------
RECENZJA PIERWOTNIE UKAZAŁA SIĘ NA PORTALU GŁOS KULTURY. www.gloskultury.pl
MACGYVER NA MARSIE
Marsjanin to powieść, o której jest głośno od ponad roku. Przeważnie bardzo sceptycznie podchodzę do tytułów, które są tak bardzo rozdmuchane, w większości przypadków sięgam jednak po nie, głównie po to, by sprawdzić, o co tyle szumu i żeby sukcesywnie zmniejszać swoją nieufność. Dlatego też zabrałem się w końcu za dzieło Andy’ego Weira. W końcu tylu...
2015-10-08
WIELKA PIELGRZYMKA
Omawianie klasyków to rzecz ryzykowna. Ponieważ praktycznie wszystko zostało o nich napisane, ponieważ dany tytuł ma rzeszę fanów, którym bardzo łatwo można się narazić w sytuacji, kiedy nam akurat omawiane dzieło niekoniecznie przypadło do gustu. W przypadku Hyperiona zdania są w gruncie rzeczy zbliżone – większość uznaje powieść Dana Simmonsa za majstersztyk science fiction, który imponuje rozmachem i wizją amerykańskiego autora. Ja również dołączam do tego grona, jednak w przypadku Hyperiona zadziałał u mnie efekt lekkiego zawodu, spowodowanego chyba zbyt dużymi oczekiwaniami. Tyle się nasłuchałem o fenomenie tej powieści, że po jej skończeniu odczuwałem głównie niedosyt. Mam też kilka uwag, które niekoniecznie spodobają się najwierniejszym fanom, jednak przy dokładniejszej analizie muszę wspomnieć o nurtujących mnie kwestiach. Oczywiście Hyperion to powieść bardzo dobra, zauważam po prostu kilka wad, które nie pozwalają mi stwierdzić, że mamy do czynienia z arcydziełem.
Hyperion to powieść, na którą składa się sześć opowieści siedmiu bohaterów Pielgrzymki na planetę Hyperion, która ma odmienić życie każdego z uczestników. Czyni to z dzieła tak naprawdę zbiór opowiadań, który Simmons zręcznie spiął w sensowną całość. Fabuła powieści ma przybliżyć nam przeszłość każdego z bohaterów (są to: Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul) oraz ukazać nam powody, które pokierowały pielgrzymami tak, aby wybrali się w mozolną podróż i spotkać Dzierzbę – mityczną postać, która – w imię legend – jest śmiercionośna, ale ma potężną moc i zna odpowiedzi na wszystkie pytania.
Mam problem z oceną powieści Simmonsa właściwie cały czas. Z jednej strony autor powalił mnie niektórymi rozwiązaniami, jak na przykład tym, że w żadnym momencie nie pokusił się, aby podpowiedzieć czytelnikowi, z czym ma aktualnie do czynienia, oraz żeby chwycić odbiorcę swojej powieści za rękę i przeprowadzić go przez zawiłości przedstawionego świata. To bardzo słuszne rozwiązanie, dzięki któremu z każdą kolejną stroną znajdujemy nowe informacje i sami dokonujemy – intuicyjnie – odkryć, o co tu właściwie chodzi i co kryje się za niektórymi słowami, których znaczenia z początku nie jesteśmy w stanie pojąć. Zachwyciła mnie również Simmonsowska umiejętność budowania napięcia oraz stopniowego ukazywania – za pomocą wspomnień, rozmów, plotek – enigmatycznego Dzierzby. To wywołało we mnie skrajne wręcz zaintrygowanie i chęć przeczytania tej sceny, w której wreszcie pojawi się mityczny stwór. Niestety – i tu upatruję winę po stronie wydawnictwa – opis przygotowuje czytelnika na coś zupełnie innego, niż otrzymujemy podczas lektury. Dodam nawet, że zaraz po skończeniu powieści byłem lekko poirytowany, gdyż okazało się, że to, co znajduje się w powieści stanowi zaledwie preludium do tego, co sugeruje opis.
Nieadekwatność opisu do treści książki nie jest jednak dziełem pisarza. Do Dana Simmonsa mam ten zarzut, że nie do końca odpowiada mi ukazanie bohaterów. Tak jak wspomniałem wcześniej – Hyperion to zbiór opowiadań połączony w taki sposób, że tworzy jedną powieść. Ma to swoje zalety, ma niestety i wady. Jedną z nich są właśnie bohaterowie. Sęk w tym, że nie do końca możemy ich poznać. Albo ujmę to inaczej. Poznajemy ich przeszłość, przez to możemy doświadczyć, jacy byli i co wpłynęło najmocniej na ich jestestwo, ale przy tym nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy w ogóle się z nimi identyfikujemy, gdyż fragmenty dotyczące samej Pielgrzymki są w Hyperionie szczątkowe – służą za wypełniacz między kolejnymi historiami pielgrzymów. Pozostając przy bohaterach i kwestii dialogów – zauważyłem również, że poza Poetą (który, notabene, jest w moim odczuciu najbardziej irytującą postacią) wszyscy mówią tak samo. Każda postać ma taki sam akcent, taką samą manierę, identyczny styl wypowiedzi. Może nie jest to coś, co psuje odbiór, bo jednak w dziele Simmonsa chodzi o coś zgoła innego, niemniej jednak rzuca się to w oczy.
Na koniec pozostawiłem twardy orzech do zgryzienia. To jednocześnie wady, jak i zalety, a tylko od danego czytelnika zależeć będzie, jak do tego podejdzie. Simmons może i nieumiejętnie ukazał indywidualność bohaterów pod względem językowym, jednak nadrobił to sposobem, jakim odróżniają się poszczególne opowieści. Nie dość, że płynnie przeskakuje z relacji pierwszoosobowej do narracji trzecioosobowej, to jeszcze w swojej space operowej wizji science fiction zmieścił między innymi opowiadanie w formie dziennika, romantyczną, futurystyczną opowieść żołnierską, kryminał momentami kojarzący się z nurtem noir, dramat obyczajowy, poezję i liczne nawiązania do innych dzieł, które możemy odkryć, jeśli tylko znamy ich treść. Ze względu na tę różnorodność jednym przypadnie do gustu opowieść Konsula czy też Poety, a inni – w tym ja – zakochają się w historii Uczonego oraz Żołnierza. W tym tkwi główna siła Hyperionu – dzięki zróżnicowaniu każdy znajdzie w niej coś, co chwyci za serce, bądź oczaruje rozmachem. Jest w tym jednak drobna skaza – niektóre z opowieści są odrobinę przeciągnięte, co przeradza się szybko w znużenie podczas lektury.
Dan Simmons stworzył dzieło świetne, które mimo zauważalnych wad broni się wyobraźnią autora. Można nie polubić opowieści niektórych bohaterów, można ponarzekać na brak głębszej indywidualności większości postaci oraz na fakt, że poznajemy w zasadzie historie pielgrzymów, a nie do końca ich samych, i że opis wydawcy jest odrobinę dezorientujący. Czym jest to jednak w zestawieniu z emocjami, które Simmons wzbudza w czytelniku w trakcie oraz po lekturze? Obok Hyperiona nie można przejść obojętnie – zostawi on w sercu głęboką drzazgę, bo świat tutaj przedstawiony jest niezwykle złożony, przygnębiający i pesymistyczny na tyle, że po zamknięciu ostatniej strony jest człowiekowi autentycznie smutno. Autor zostawia nikłe światło w tym bezmiarze pesymizmu za sprawą miłości, gdyż ta jest obecna właściwie w każdej z opowieści pielgrzymów. I nie mam tu na myśli tandetnej wizji miłości rodem z filmów romantycznych. Hyperion opowiada o wielu twarzach tego uczucia, o mnogości jej odmian oraz o zróżnicowanych odbiorcach – od człowieka, na planecie kończąc. Zamykając jednak ten wywód – polecam, w końcu to nie bez powodu wielokrotnie nagradzany klasyk. Tym bardziej, że w serii Artefakty wielkimi krokami zbliża się jego kontynuacja.
-------------
PIERWOTNIE RECENZJA UKAZAŁA SIĘ NA PORTALU GŁOS KULTURY www.gloskultury.pl
WIELKA PIELGRZYMKA
Omawianie klasyków to rzecz ryzykowna. Ponieważ praktycznie wszystko zostało o nich napisane, ponieważ dany tytuł ma rzeszę fanów, którym bardzo łatwo można się narazić w sytuacji, kiedy nam akurat omawiane dzieło niekoniecznie przypadło do gustu. W przypadku Hyperiona zdania są w gruncie rzeczy zbliżone – większość uznaje powieść Dana Simmonsa za...
2015-08-17
2015-06-13
PAPIER WSZYSTKO PRZYJMIE?
W życiu każdego czytelnika przychodzi ten niezręczny moment, kiedy trafia na powieść, która niekoniecznie jest kiepska, ale kompletnie nie trafia w nasz gust, powodując czytelniczy odruch wymiotny. Pretensje często kierujemy w stronę wydawnictwa, bo opis na tylnej okładce był wprowadzający w błąd, lub ewentualnie ciskamy gromami w kierunku bogu ducha winnego pisarza, bo ten nie spełnił nadziei, które w nim pokładaliśmy. Prawda jest jednak nieco bardziej brutalna dla nas – to my wybraliśmy sobie taką, a nie inną lekturę z tysięcy innych – z jakiegoś powodu. W normalnym przypadku moglibyśmy odłożyć książkę na bok, jednak życie recenzenta nie pozwala na taki luksus. Z bólem serca muszę przyznać, że oto trafiłem wreszcie na dzieło, które dosłownie wpędziło mnie w czarną rozpacz. Spodziewając się porządnego thrillera politycznego, otrzymałem obyczajówkę ubraną w alternatywną historię II wojny światowej w Anglii.
Papierowe Imperium to powieść, której akcja rozpoczyna się 9 maja 1940 roku, kiedy na Wyspach Brytyjskich odbywa się posiedzenie rządu, w wyniku którego premierem zostaje lord Halifax, za wszelką cenę pragnący uniknąć konfliktu z Niemcami. Chrurchill zostaje zepchnięty na polityczny margines i jedyne co mu pozostaje, to stworzenie ruchu oporu, który będzie dzielnie walczył z decyzjami podjętymi przez obecny rząd. W wyniku przejęcia przez Halifaxa rządów Niemcy z Anglią podpisują traktat pokojowy, w wyniku którego Wielka Brytania pozostaje de facto krajem, w którym rządzi III Rzesza. Pozornie Anglia pozostaje suwerennym krajem, neutralnym politycznie, jednak prawda prezentuje się zgoła odmiennie. Wszelkie polityczne decyzje podejmują Niemcy, a Anglia w niczym nie przypomina kraju z lat przed II wojną światową, w związku z czym coraz bardziej niezadowolony naród brytyjski sprzeciwia się, co pozwala Churchillowi walczyć z rządem i dyktaturą. W tym wszystkim umiejscowiony zostaje główny bohater – David i jego bliscy.
Alternatywna wizja C.J. Sansoma przytłacza czytelnika niezwykłą drobiazgowością i pieczołowitością, z jaką autor oddał najmniejszy możliwy polityczno-społeczny detal. Jest tego wszystkiego zwyczajnie za dużo, przez co nie dość, że osoba słabo zorientowana w politycznych zawiłościach może się bardzo prędko zagubić, to w dodatku nadmierna szczegółowość zabija w tej powieści tempo akcji, której przecież jest tutaj całkiem sporo. Stalin dość szybko zostaje zamordowany, Niemcy z łatwością przejmują Związek Radziecki, obozy pracy oraz obozy koncentracyjne rosną w siłę, a wyścig zbrojeń trwa w najlepsze. Dochodzi w powieści nawet do tego, że Niemcy w obawie przed Stanami Zjednoczonymi na prędce starają się stworzyć bombę atomową…
Co tu dużo mówić – styl C.J. Sansoma jest jak dla mnie toporny i męczący. Przewracałem kolejne kartki w mękach, a przebrnięcie przez alternatywną wizję i niesłychanie nudne wątki obyczajowe stanowiło dla mnie nie lada wyzwanie. Z pewnością wpływ na to ma moja słaba wiedza na temat II wojny światowej i politycznych szczegółów z nią związanych, tyle tylko, że w Papierowym Imperium mamy do czynienia z alternatywną jej wersją, co powinno być jakimś ułatwieniem. Nie było. Problemy polityczne Anglii z połowy XX wieku kompletnie mnie nie interesowały właściwie już od pierwszych stron, a cały czas czekałem na ten szpiegowski thriller… Nie twierdzę, że powieść jest skrajnie zła, ale z pewnością wymaga ona od czytelnika niezliczonych pokładów cierpliwości, dobrej woli i przede wszystkim jakiegoś „zakręcenia” na punkcie II wojny światowej i wszelkich możliwych wariacji z nią związanych.
Na pewno trzeba oddać autorowi ogrom pracy, jaki włożył w stworzenie tak opasłej powieści (ponad 600 stron drobnej czcionki) i tak jak wspominałem wcześniej – z pewnością znajdą się fani tego typu stylu oraz takich opowieści. Ja do nich nie należę i wiem już, by zarówno tego autora jak i wszelkie podobne z opisu książki omijać jak najszerszym łukiem. Sęk w tym, że autor nie był w stanie zainteresować mnie dosłownie niczym. A za największą bolączkę uznaję to, że bohaterowie powieści C.J. Sansoma – zarówno pozytywni jak i negatywni – byli dla mnie tacy, jak tytułowe Imperium – papierowi. Ze swojej strony nie polecam.
PAPIER WSZYSTKO PRZYJMIE?
W życiu każdego czytelnika przychodzi ten niezręczny moment, kiedy trafia na powieść, która niekoniecznie jest kiepska, ale kompletnie nie trafia w nasz gust, powodując czytelniczy odruch wymiotny. Pretensje często kierujemy w stronę wydawnictwa, bo opis na tylnej okładce był wprowadzający w błąd, lub ewentualnie ciskamy gromami w kierunku bogu...
2015-01-24
ZA DUŻO WODY.
Dean Koontz stawiany jest bardzo często w roli głównego rywala Stephena Kinga. Uważam, że jest to szkodliwe porównanie dla obu panów, ale może marketingowo taki zabieg jak najbardziej się sprawdza. W wydanej pod koniec 2014 roku przez wydawnictwo Albatros powieści „Kątem oka” autor tworzy gatunkowy miszmasz i mimo naprawdę świetnych momentów, niestety całość wypada dość blado. Na pewno nie jest to książka, którą można wspominać z przyjemnością.
Fabuła powieści (w dużym uproszczeniu) opowiada o losach Enocha Caina Juniora –niezrównoważonego psychicznie mordercy, który w pewnym momencie swojego życia dowiaduje się o tym, że ma śmiertelnego wroga imieniem Bartholomew. Okazuje się, że Barty jest noworodkiem, który już na początku życia nie ma łatwego startu, jednak wiadomo, iż będzie chłopcem wyjątkowym. Cain Junior postanawia za wszelką cenę dopaść chłopca, aby go zabić. Oczywiście można by napisać o fabule znacznie, znacznie więcej, jednak wielowątkowość tej powieści jak i spora ilość bohaterów sprawia, że zdradzanie czegokolwiek więcej odbierze przyjemność z czytania.
Dean Koontz w swojej książce niezwykle drobiazgowo przedstawia życie obu bohaterów oraz ludzi z nimi powiązanych. W każdym z rozdziałów autor przeskakuje z postaci na postać, tworząc niezwykle szczegółowy obraz, w którym przeplata się saga rodzinna, dramat obyczajowy, horror, sensacja oraz baśń. I niestety nie wyszło to książce na dobre. Pewne rozwiązania fabularne są niezwykle zgrabne i powodują u czytelnika przyjemny dreszczyk emocji, jednocześnie nie pozwalając oderwać się od dzieła Amerykanina, jednak wszystko to rujnuje nadmierna lubość autora do aż nazbyt szczegółowych opisów. W powieści „Kątem oka” autor opisuje dosłownie wszystko i niestety nie ma w tym przesady. Jeśli ktoś zarzuca Stephenowi Kingowi tak zwane „wodolejstwo”, ten nie czytał recenzowanej właśnie powieści.
Koontz przytłacza czytelnika faktami, które w powieści nie mają żadnego znaczenia bądź są zupełnie marginalne. W przypadku przedstawienia portretów psychologicznych głównych bohaterów jest to zabieg jak najbardziej udany, który sprawia, że jesteśmy w stanie w większej mierze zżyć się z postaciami, jednak kiedy otrzymujemy nic niewnoszący, ale dopracowany w najdrobniejszych szczegółach opis jazdy samochodem – z uwzględnieniem jego marki, rocznika, przebiegu, stanu opon, hamulców i wycieraczek, na komforcie jazdy oraz wygodzie siedzeń kończąc – zwyczajnie męczy to i po pewnym czasie wzbudza irytację. Autor nie pozostawia nic wyobraźni czytelnika, prowadząc go za obie ręce, niczym niepełnosprawnego ślepca po pustej autostradzie, co chwila wykrzykując, co powinien wiedzieć oraz na co zwrócić uwagę. To niezwykle zniechęcające, bo nie raz czułem się tak, jakby pan Koontz miał mnie za niedouczonego idiotę. Na dobrą sprawę gdyby książka miała 450 stron, wyszłoby jej to tylko na dobre.
Mimo iż ostatnie 100 stron czyta się niezwykle szybko, bo autor doskonale wie, jak zbudować odpowiednie napięcie oraz wzbudzić odpowiednie emocje, to finałowa konfrontacja wraz z jej rozwiązaniem przyprawia o czytelnicze zgrzytanie zębów. Gdybym miał ograniczyć jej podsumowanie do krótkiego frazesu, byłbym zmuszony napisać, że zakończenie jest koncertowo zepsute. Emocje kumulowane przez ponad 650 stron za pomocą tych kilku zapisanych kartek papieru pryskają niczym bańka mydlana i czytelnik zostaje z jednym wielkim pytaniem: „ale co tu właściwie zaszło?”.
Żeby jednak być w pełni sprawiedliwym, muszę zaznaczyć, że kilka rzeczy w książce „Kątem oka” Deanowi Koontzowi wyszło rewelacyjnie. Enoch Cain Junior to fenomenalnie wykreowana postać. Bije na głowę wielu znanych psychopatów znanych w popkulturze. Na uznanie zasługuje także odpowiednio zarysowana przemiana głównego antagonisty oraz jego narastająca paranoja, która uczyniła z niego człowieka kompletnie innego niż tego, którego poznaliśmy na pierwszych stronach powieści. Plusem jest również zajmująca warstwa obyczajowa. Mam wrażenie, że gdyby pisarz pozostał w tych rejonach – a w takich utrzymana była połowa powieści – byłoby tylko lepiej.
Dean Koontz jest autorem, z którym w dalszym ciągu mam niebywały problem. Po zapoznaniu się z niemal 10 jego powieściami do tej pory nie potrafię opowiedzieć się po jakiejkolwiek ze stron – nie jestem ani fanem, ani przeciwnikiem twórczości Amerykanina. W moim wypadku jest to zniechęcenie mieszające się z zaciekawieniem. W książce „Kątem oka” intrygujące sytuacje są pokryte oceanem tak zwanego „lania wody”, natomiast genialne postaci tracą na wartości przez zwyczajnie słabe rozwiązania fabularne. Nie jest to książka zła, tego nie można o „Kątem oka” powiedzieć. Na pewno jest przegadana, ale – kto wie – może taki sposób narracji znajdzie swoich zwolenników.
Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu www.gloskultury.pl
ZA DUŻO WODY.
Dean Koontz stawiany jest bardzo często w roli głównego rywala Stephena Kinga. Uważam, że jest to szkodliwe porównanie dla obu panów, ale może marketingowo taki zabieg jak najbardziej się sprawdza. W wydanej pod koniec 2014 roku przez wydawnictwo Albatros powieści „Kątem oka” autor tworzy gatunkowy miszmasz i mimo naprawdę świetnych momentów, niestety całość...
2015-02-01
NIEWYKORZYSTANY POTENCJAŁ.
Jedną z podstawowych zasad pisarskich – wyznawaną głównie przez Stephena Kinga – jest ta mówiąca, że jeśli nie znamy się na tym, o czym chcemy pisać, powinniśmy sobie odpuścić. Philip K. Dick pomyślał o tym nieco inaczej, dlatego zaprosił do współpracy nad Deus Irae Rogera Zelaznego, żeby ten dołożył od siebie wiedzę na tematy religijne, które w tej powieści są niezwykle istotne. Niestety w moim odczuciu ten klasyk literatury science fiction nie stoi na najwyższym poziomie i nie powala czytelnika. Zarówno pomysłem, jak i wykonaniem.
Może wynika to z mojego „czepialstwa”, może po prostu nie trafia do mnie taki sposób ukazania problematyki w powieści oraz przedstawienia fabuły, może opis wydawcy nastawił mnie na coś zgoła odmiennego. Niestety mnie książka Deus Irae zawiodła niemalże na całej linii. Dostrzegam w niej spory potencjał, i zamysł obu autorów generalnie mi się podoba, jednak po literaturze science fiction, w dodatku napisanej przez dwie legendy tegoż gatunku, moje oczekiwania były iście kolosalne. Do tego w pierwszym zdaniu opisu pada określenie „świat po wojnie jądrowej”, co z miejsca przykuwa moją uwagę i każe mieć nadzieję na wizję świata przynajmniej fascynującą.
Niestety, w starciu z oczekiwaniami książka przegrała już po kilkunastu stronach. Spora część Deus Irae to filozoficzne rozważania na temat boga, sensowności religii oraz dysputy na temat wyższości jednej religii nad inną. Temat intrygujący, z którego można wykreować coś mocnego, nietuzinkowego i zapadającego w czytelniczą pamięć. Moim zdaniem – niestety – nawet jeśli takie były założenia, nic z tego nie wyszło, bo owe rozważania czytelnika szybko nudzą, przytłaczają i nadmiernie spowalniają fabułę. Nie wiem, może ktoś będzie czerpał z tych przemyśleń przyjemność i znajdzie w nich wiele wartościowych dla siebie elementów, z których wyłoni się obraz kompletny, satysfakcjonujący i pozwalający zatracić się w lekturze, ja jednak do tych szczęśliwców nie należę.
Deus Irae opowiada o podróży niepełnosprawnego malarza, Tibora McMastersa. Podróż jest jednocześnie jego misją, nadaną przez pracodawcę, który jest czołowym wyznawcą religii powstałej po wojnie oraz wybuchu jądrowym. Celem misji Tibora jest odnalezienie Carletona Lufteufla – osoby będącej odpowiedzialną za zniszczenie świata oraz jednocześnie uznawanej za symbol Boga Gniewu, w którego wierzą wyznawcy nowej religii, powstałej po wojnie. Tibor na swojej drodze spotyka się z licznymi przeciwnościami oraz z wieloma postaciami, które odmienią jego podejście do życia i wiary.
Jak na złość w Deus Irae motywów postapokaliptycznych jest jak na lekarstwo. W tej powieści wątki końca świata mają na celu jedynie zarys fabuły oraz wprowadzenie do problematyki religijności, a także przyczynek do powstania nowej religii. Jeśli ktoś – podobnie jak ja – nastawiał się na motywy rodem z wcześniejszej książki Dicka – Blade Runnera bądź Świtu 2250 Andre Norton, ten będzie srogo zawiedziony. Jasne, w Deus Irae bohaterowie natykają się na zgliszcza świata nam znanego oraz na inne rasy, powstałe zapewne na skutek wybuchu bomby, jednak są to tylko fabularne wypełniacze (będące jednocześnie największym plusem powieści).
Książka pisarskiego duetu Dick/Zelazny z pewnością jest lekturą wymagającą i stawiającą sporo istotnych dla człowieka pytań. Filozofia gra tutaj jednak pierwsze skrzypce i wiele osób może poczuć zawód po zapoznaniu się z treścią tej niezbyt długiej powieści. Od razu zaznaczam: Deus Irae nie jest powieścią złą, jednak bez problemu można wyczuć, że sami autorzy męczyli się przy jej tworzeniu. Książkę na pewno ratuje fenomenalne wydanie. Rebis sukcesywnie wydaje powieści Dicka w jednakowym formacie, z podobnymi grafikami i dla fanów autora książka i tak będzie pozycją obowiązkową, choćby ze względu na prezencję na półce. Oczywiście można dać szansę tej powieści, jednak gdybym miał polecać jakąś powieść obu autorów – Deus Irae byłoby raczej ostatnim wyborem.
Recenzja ukazała się na portalu www.gloskultury.pl
NIEWYKORZYSTANY POTENCJAŁ.
Jedną z podstawowych zasad pisarskich – wyznawaną głównie przez Stephena Kinga – jest ta mówiąca, że jeśli nie znamy się na tym, o czym chcemy pisać, powinniśmy sobie odpuścić. Philip K. Dick pomyślał o tym nieco inaczej, dlatego zaprosił do współpracy nad Deus Irae Rogera Zelaznego, żeby ten dołożył od siebie wiedzę na tematy religijne, które w...
2015-05-05
DROGA PRZEZ MĘKĘ.
Pandemia Jany Wagner miała przywrócić wiarę w to, że książki poruszające tematykę postapokaliptyczną mogą być i dobre, i ambitne. Kłopot w tym, że autorka nie mogła się zdecydować, jaką książkę stworzyć, w efekcie czego powstał gatunkowy miszmasz, który miejscami tylko ociera się o powieść wartą uwagi.
Pomysł wyjściowy jest ciekawy. Oto wgląd w nieuchronnie zbliżającą się apokalipsę oraz jej następstwa otrzymujemy za sprawą zwykłej kobiety. Jest to z pewnością powiew świeżości w, zdominowanej przez uzbrojonych i brodatych mężczyzn, postapokaliptycznej otoczce. Główna bohaterka – a zarazem narratorka – Anna, to kobieta, która wiedzie ustabilizowane, spokojne i pełne szczęścia życie. Jest szczęśliwą matką i spełnioną żoną. Wszystko ulega przykrej odmianie, gdy z mediów docierają informacje o epidemii choroby, w związku z którą została ogłoszona kwarantanna, która objęła całą Moskwę i inne wielkie aglomeracje miejskie. Nieświadome zagrożenia małżeństwo postanawia przeczekać kryzys w nadziei, że sytuacja ulegnie zmianie. Kiedy po kilku dniach w drzwiach ich domu pojawia się ojciec Sierioży, jest zdeterminowany, żeby przekonać najbliższych do natychmiastowej ucieczki w rejony trudnodostępne, gdyż jego zdaniem nastąpiła apokalipsa i teraz będzie już tylko gorzej. Małżeństwo postanawia posłuchać rady ojca i wraz z sąsiadami wyruszają w długą i naznaczoną przeciwnościami losu podróż….
W moim mniemaniu głównymi bolączkami Pandemii są trzy elementy, które w pojedynkę byłyby spokojnie do przełknięcia, jednak w zestawieniu ich razem w jednej powieści dają efekt znużenia połączonego z irytacją. Już objaśniam w czym tkwi – powtarzam, tylko w moim mniemaniu, bowiem może komuś się to podobać – problem. Na pierwszy plan wysuwa się styl Jany Wagner. Mówiąc krótko, jest on zwyczajnie zbyt oszczędny i miejscami strasznie nijaki, co można odczuć praktycznie na każdym kroku. Może i jest to w jakiś sposób dopasowane do klimatu opowiadanej historii oraz do umiejscowienia akcji, jednak jak dla mnie przebija tu nieudolność autorki do stworzenia dzieła w miarę interesującego (bo przecież język jest prosty), by przyciągało uwagę czytelnika na tyle, by ten chciał przewrócić kolejną stronę. U mnie tego efektu nie było, w konsekwencji czego męczyłem się z Pandemią ponad 40 dni i powieść ta spowodowała we mnie olbrzymi kryzys czytelniczy. Problemem autorki jest również to, że nie była w stanie jednoznacznie zdecydować, czy tworzy (zbyt oszczędną, choć to akurat jest na plus) powieść postapokaliptyczną, czy (momentami niezwykle irytujący i ckliwy) dramat obyczajowy, czy też (dosyć nudnawą i nierówną) powieść drogi. W związku z czym sam czytelnik miota się po lekturze niczym rozbitek dryfujący na rozszalałym morzu, którego końca nie widać, a nadziei na poprawę pogody nie ma.
Drugą – niestety równie istotną – wadą jest główna bohaterka i jej problemy, które za nic nie pasują do rzeczywistości, z którą przyszło się zmierzyć zarówno jej jak i jej bliskim. Otóż, sytuacja tak się potoczyła, że wraz z jej bliskimi w podróż wyjechała była żona Sierioży oraz ich syn. I tutaj zaczyna się cały problem. Od momentu pojawienia się byłej partnerki ukochanego Anny, ta za wszelką cenę postanowiła być upierdliwa, nieznośna, dziecinna, wybuchowa, irytująca i wiecznie nieszczęśliwa. W konkursie na najbardziej irytującego bohatera literackiego główna bohaterka Pandemii wygrywa z taką przewagą, że zostawia innych tego typu bohaterów daleko w tyle. Ja rozumiem, że człowiek może odczuwać potworną zazdrość, czuć się w związku z tym fatalnie i reagować zupełnie irracjonalnie, ale wszystko to, co wyprawiała Anna, przechodzi ludzkie pojęcie. Dlatego też w tym momencie muszę pochwalić autorkę, bo o ile wykreowała doprawdy fatalną postać, o tyle takie zachowania są jak najbardziej prawdopodobne i mimo iż czytelnika strasznie irytują, są wiarygodne i całkiem dobrze wkomponowane w treść. Bo jedno trzeba Janie Wagner oddać – rys psychologiczny większości postaci jest oddany z dużą dbałością o szczegóły oraz wymaganą wiarygodność.
Ostatnia skaza na Pandemii to zakończenie…. Którego tak naprawdę nie ma. Od razu przyszło mi na myśl skojarzenie z pewnym bardzo popularnym polskim pisarzem młodego pokolenia, który lubuje się w tworzeniu mnóstwa historii, rozpoczyna kilka cykli na raz, nie kończąc większości i stosując dokładnie ten sam zabieg, jaki zastosowała Jana Wagner, mianowicie kończąc książkę tak, że czytelnik, ni mniej ni więcej, ale czuje się wystrychnięty na dudka. Ewidentnie czuć, że ostatnia scena zakończona jest nienaturalnie i że najprawdopodobniej powstanie kontynuacja. Bardzo nie lubię takiego pogrywania sobie z czytelnikiem. Co innego, jeśli ten ma szansę się na to przygotować, bo na okładce jest wyraźnie opisana zapowiedź tomu drugiego, bądź jeśli zakończenie nie jest tak po prostu urwane.
Dość już jednak o wadach, bo nie jest tak, że dzieło Jany Wagner usłane jest tylko nimi. Wspomniałem wcześniej o doskonałym wczuciu się w ludzką psychikę i to jest jeden z istotniejszych elementów, dzięki którym przeczytałem w ogóle tę powieść do końca. Kolejną zaletą, niejako powiązaną z dobrym oddaniem aspektów psychologicznych postaci jest to, że bohaterowie zachowują się prawdopodobnie naturalnie, biorąc pod uwagę warunki, w jakich przyszło im żyć. Prawdopodobnie, gdyż nie jesteśmy w stanie tego wiarygodnie zmierzyć z pozycji ciepłego domku, dostępu do Internetu i wypłaty co miesiąc. Podobało mi się również to, że autorka w żadnym momencie nie opisuje genezy powstania apokalipsy, nie bawiąc się w szczegóły dotyczące choroby, walki państwa z narastającym problemem oraz upadku cywilizacji. Wszystko widzimy z perspektywy Anny oraz jej towarzyszy. I wystarczy.
Wiązałem z Pandemią spore nadzieje i niestety zawiodłem się, bo z całej książki za najlepszą uważam okładkę. Jednak Pandemia Jany Wagner z pewnością znajdzie swoich fanów. Nie uważam, by było to dzieło bezsprzecznie złe, bo znam osoby, którym motyw drogi w literaturze sprawia nie lada przyjemność. Autorka w wiarygodny sposób oddała też zmagania grupy w walce o przeżycie w świecie apokalipsy, która tak na dobrą sprawę dopiero się kształtuje. Nostalgiczny i momentami ciężki klimat też z pewnością znajdzie poklask u niektórych czytelników. Zachęcam, żeby na własną rękę przekonać się, czy wizja przedstawiona przez rosyjską pisarkę jest warta uwagi.
Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu www.gloskultury.pl
DROGA PRZEZ MĘKĘ.
Pandemia Jany Wagner miała przywrócić wiarę w to, że książki poruszające tematykę postapokaliptyczną mogą być i dobre, i ambitne. Kłopot w tym, że autorka nie mogła się zdecydować, jaką książkę stworzyć, w efekcie czego powstał gatunkowy miszmasz, który miejscami tylko ociera się o powieść wartą uwagi.
Pomysł wyjściowy jest ciekawy. Oto wgląd w...
2014-11-30
SADY GNIEWU
Wydawnictwo Prószyński i S-ka po raz kolejny dopieściło fanów Johna Steinbecka, tym razem wydając 2 powieści w jednej książce. Jak informuje opis – obie historie łączy motyw buntu i nie sposób się z tym nie zgodzić. Zarówno „Księżyc zaszedł” jak i „W niepewnym boju” to dzieła zaangażowane i zmuszające do wielu refleksji. Napisane zostały lekkim stylem, co powoduje, że kartki przewracają się same. Choć Steinbeck ma w swoim dorobku tytuły znacznie lepsze, warto zwrócić uwagę również na te dwie powieści.
Zacznę od tej bardziej zaangażowanej, dłuższej i chyba pierwszej tak kontrowersyjnej. „W niepewnym boju” opowiada o losach Jima Nolana, młodego mężczyzny, który gorączkowo pragnie zmienić swoje życie i w związku z tym przyłącza się do grupy buntowników walczących z uciskami, jakie towarzyszą ich życiom. Mężczyźni ci mają własne wizje sprawiedliwości, pracy, władzy oraz funkcjonowania państwa, w jakim przyszło im żyć. Mają dość wyzysku, który otacza ich niemal zewsząd, i gdy tylko pojawia się okazja, żeby dołączyć się do sezonowych pracowników kalifornijskich sadów, Jim oraz jego nowy kumpel Mac nie wahają się ani chwili. Sytuacja jednak dość szybko przybiera znacznie poważniejszy obrót, niż ktokolwiek mógł przypuszczać, a strajk zbieraczy jabłek przeradza się w pełną napięć walkę – niemalże wojnę.
Steinbeckowi udało się to, czemu wielu nie jest w stanie podołać przy opisaniu problemu takiego kalibru – nie wystawił ocen żadnej ze stron; pozostał jedynie obserwatorem, skrybą, który z pieczołowitością opisał wszystko to, co zauważył. I za to na pewno należą się brawa. Od momentu, gdy Mac oraz Jim wyskoczyli z jadącego pociągu i dotarli na teren sadu, w którym rozgrywać będzie się większość wydarzeń, Steinbeck postawił na pisarską rzeczowość, po prostu opisując każdy kolejny dzień pracy, każdy niepokój targający pracującymi tam ludźmi, wreszcie strajk i wszystkie jego echa, które przybrały tak poważny i tak nieoczekiwany (nawet dla bohaterów) obrót. Tłumacz książki w kilku miejscach informuje czytelnika, że niektóre wydarzenia lub słowa bohaterów zawarte w powieści „W niepewnym boju” to zapowiedź jednej z jego największych książek – „Gron Gniewu”. Dla fana pisarza z pewnością będzie to nie lada gratka. Wracając do Jima Nolana oraz strajku pracowników sadu – przez długi czas zastanawiałem się, w jaki sposób autor chce zakończyć swoją powieść. Stwierdzenie, że domyśliłem się zakończenia byłoby niesprawiedliwością, ponieważ wszystko do takiego rozwiązania dążyło. Nie powiem, żebym był fanem takiego podsumowania zdarzeń zawartych na niemal trzech czwartych książki „Księżyc zaszedł. W niepewnym boju.”. Mówiąc wprost – zakończenie nie podobało mi się, jednak rozumiem i w pełni doceniam te sceny, bowiem dzięki nim Steinbeck mógł pokazać to, co (w moim mniemaniu) pokaza zamierzał . Nie można też odmówić siły, jaka zawarta jest na tych ostatnich stronach. To musiało robić na czytelniku wrażenie w latach, w których powieść została napisana, i wrażenie to jest chyba identyczne w czytelniku, który dziś sięga po „W niepewnym boju”.
Rzeczowy ton Steinbecka w tejże powieści ma też niestety swoje wady. Autor stosując taki sposób narracji, mocno ogranicza swoje pole manewru i czytelnik w niektórych momentach na pewno może poczuć się znużony. No bo ile razy można czytać na przykład o tym, że strajkujący mają problem z zapasami żywności? Rzecz jasna, nadaje to powieści naturalnych, wiarygodnych rysów, jednak można też odnieść wrażenie, że niektóre sceny są kalkami tych poprzednich i jeszcze wcześniejszych. To mój główny zarzut do powieści „W niepewnym boju”.
Następna, znacznie krótsza powieść (o ile nie nowela) – „Księżyc zaszedł” opowiada o losach mieszkańców nienazwanego górniczego miasteczka, które najeżdża okupant, nie zachowujący się jak typowy najeźdźca, ponieważ w obawie przed buntem mieszkańców pozwala dotychczasowej władzy zachować swoje stanowiska, z zastrzeżeniem, że to oni (okupanci) będą pociągać za sznurki. Mimo to mieszkańcy się buntują i na wszelkie możliwe sposoby próbują walczyć z najeźdźcą.
„Księżyc zaszedł” to powieść przyzwoita, wszystko zdaje się być w niej „na swoim miejscu”. Czytelnik może obserwować zarówno punkt widzenia okupantów jak i mieszkańców okupowanego miasteczka. Wyjątkowo podobało mi się ludzkie spojrzenie na wojnę. Analiza wszelkiego rodzaju wad konfliktu zbrojnego jest naprawdę zajmująco opowiedziana. Najbardziej zapadło mi w pamięć jedno zdanie, wypowiadane przez jednego z żołnierzy: „Ja tutaj się nie pchałem. Nic nie mam do tych ludzi, wykonywałem tylko rozkazy.”.
Podobnie jak w powieści „W niepewnym boju”, „Księżyc zaszedł” może pochwalić się lekkim stylem Steinbecka, powodującym, że przez całość mknie się w bardzo dużym tempie. Ciężki temat okupacji autor przeplata z akcentami humorystycznymi, co pozwala czytelnikowi nabrać oddechu i nie popaść w skrajny smutek spowodowany książką. Ma to swoje plusy, ale chyba jednak jest tego zbyt dużo w tak krótkiej objętościowo powieści (około 150 stron). Nie, żeby zaraz było to wadą, ale jakoś w niektórych momentach gryzło mi się to z powagą tematu. Z drugiej strony, może właśnie dzięki humorowi można przejść przez pewne trudne życiowe sprawy znacznie łatwiej?
Obie powieści to porządny kawałek literatury, jednak John Steinbeck ma w swoim dorobku dzieła znacznie lepsze i ciekawsze. Każdy fan autora książkę powinien mieć i wyrobić sobie własne zdanie na temat obu utworów amerykańskiego noblisty. Pozostali czytelnicy, niekoniecznie zaznajomieni z prozą tego wybitnego twórcy powinni raczej sięgnąć po inne jego dzieła, jednak ci z Was, którzy szukają w książkach opowieści o ludzkiej odwadze, poświęceniu i walce z przeciwnościami – na pewno znajdą w książce „Księżyc zaszedł. W niepewnym boju” coś dla siebie.
SADY GNIEWU
Wydawnictwo Prószyński i S-ka po raz kolejny dopieściło fanów Johna Steinbecka, tym razem wydając 2 powieści w jednej książce. Jak informuje opis – obie historie łączy motyw buntu i nie sposób się z tym nie zgodzić. Zarówno „Księżyc zaszedł” jak i „W niepewnym boju” to dzieła zaangażowane i zmuszające do wielu refleksji. Napisane zostały lekkim stylem, co...
2014-10-21
MIŁE ZŁEGO POCZĄTKI
Stephen King dokonał już tyle, że w literaturze nie musi już nic nikomu udowadniać. Z tego względu – a co za tym idzie, mogąc sobie pozwolić na pewną dowolność – postanowił zmierzyć się z gatunkiem, w którym królują takie nazwiska jak Coben, Deaver, Child, Lehane – czyli z kryminałem. Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, gdyby nie fakt, że Stephen King w starciu z gatunkiem przegrał właściwie na płaszczyźnie samej koncepcji. Niemniej jednak – paradoksalnie – lektura „Pana Mercedesa” jest przyjemna i lekka.
Bill Hodges jest emerytowanym gliną, który po odejściu z pracy zupełnie zatracił sens istnienia. Świadomość, że oto stał się człowiekiem bezczynnym, gnębi go bardziej niż nierozwiązane sprawy. Jedną z nich jest „masakra pod City Center”, w której nieznany sprawca wjechał wczesnym świtem skradzionym Mercedesem w grupę bezrobotnych ludzi, czekających na rozmowę o pracę. Niedługo po zdarzeniu Hodges dostaje wiadomość od Pana Mercedesa (jak określają odpowiedzialnego za wspomnianą masakrę media). W tym momencie zaczyna się skomplikowana gra między policjantem a psychopatą.
To, co stanowi siłę Stephena Kinga, czyli gawędziarstwo i niezwykła – a tak potrzebna pisarzowi – umiejętność obserwacji i ich trafne punktowanie jest też największą siłą „Pana Mercedesa”. Autor jak zwykle bawi czytelnika błyskotliwymi pointami, licznymi dygresjami oraz nawiązaniami do wszystkiego, z czego słynie dzisiejszy świat: wszechobecnej komputeryzacji, pogoni za pieniędzmi, beznadziejną sytuacją ekonomiczną, przesadnym skupieniem się człowieka na problemach, których czasami nie ma oraz metodą, którą przyjęło coraz bardziej liczne grono społeczeństwa – „każdy sobie”. Do tego King postawił na stworzenie kryminału, w którym główny złoczyńca jest znany od samego początku, dorzucił kilka naprawdę świetnie skonstruowanych postaci oraz scen, które na pewno na dłużej zapadną w pamięci, a przez treść przebiega się w trybie wręcz ekspresowym.
Niestety, na tym kończą się zalety „Pana Mercedesa”. Zupełnie nie rozumiem, jak znaczna większość recenzentów zmarginalizowała to, co w książce powinno być najbardziej istotne, czyli wątek kryminalny, którego rozwiązania fabularne są miejscami nieudolne, przesadzone, naiwne i – powiedzmy sobie szczerze – wygodne dla twórcy, który w pewnych momentach sam zapędzał się w „kozi róg”, i żeby z nich wybrnąć, stosował zagrania nie do przyjęcia w dobrym kryminale, czyli deus ex machina. Zdaję sobie sprawę, że te zarzuty brzmią bardzo poważnie, ale jako fan gatunku nie jestem w stanie trywializować elementów, które najzwyczajniej w świecie nie trzymają się logicznego sensu i jako całość balansują na krawędzi śmieszności. Dlatego też, zupełnie nie rozumiem dlaczego Stephen King postanowił, że „Pan Mercedes” nie będzie jednorazowym wyskokiem, tylko pełną trylogią.
O ile Brady Heartsfield jest postacią fenomenalną, a rozdziały pisane z jego punktu widzenia są Kingowym majstersztykiem, o tyle Bill Hodges właściwie poza wiekiem niczym szczególnym się nie wyróżnia i na dobrą sprawę jest miejscami strasznie nudny. To właśnie tytułowy Pan Mercedes kradnie każdą scenę, a jego chory umysł i spojrzenie na otaczającą rzeczywistość przyprawiają o ciarki na ciele. Również gra między dwoma głównymi bohaterami budzi spore zainteresowanie i dopóki wspomniane starcie trwa, wszystko w książce gra. Jednak od połowy książki King obiera dość niezrozumiały tor prowadzenia akcji, zwiększając znaczenie postaci drugoplanowych przy jednoczesnej zmianie nastawienia Brady’ego Heartsfielda, niejako niwecząc wszystko to, co miało miejsce do tej pory. Trochę to nieprzemyślane i niespójne moim zdaniem, a scena finałowa pozostawia po sobie spory niedosyt.
Głos, który towarzyszy nam w audiobooku „Pan Mercedes”, należy do aktora Jana Peszka. To nie pierwszy raz, kiedy aktor umila czas entuzjastom tej formy obcowania z literaturą. I to – rzecz jasna – słychać. Wszystko jest na najwyższym poziomie. Jedynie na początku trudno przyzwyczaić się do wymawianych przez Pana Jana zagranicznych nazw, ponieważ sposób, w jaki wyraża te słowa jest gdzieniegdzie hiperpoprawny, przez co miejscami odczuwa się to jako sztuczność. Niemniej jednak, audiobook stoi na najwyższym poziomie, a wspomniana wyżej „wada” to dosłownie drobnostka.
„Pan Mercedes” jest mocno przeciętnym kryminałem z wieloma skrótami fabularnymi, które nie pozwalają z czystym sumieniem uznać, że Stephen King podołał formie, którą obrał. Mimo to jest to doskonale napisana powieść, z kilkoma naprawdę świetnymi fragmentami, które powodowały szeroki uśmiech bądź niewypowiedzianą grozę malującą się na twarzy. Wątki obyczajowe oraz kreacje niektórych postaci są kapitalne i jeśli przymknąć oko na kryminalne niedociągnięcia bądź skróty, to można się przy „Panu Mercedesie” naprawdę dobrze bawić, bo, jako tytuł lekki i niezobowiązujący, najnowszy kryminał Kinga sprawdza się w 100%.
MIŁE ZŁEGO POCZĄTKI
Stephen King dokonał już tyle, że w literaturze nie musi już nic nikomu udowadniać. Z tego względu – a co za tym idzie, mogąc sobie pozwolić na pewną dowolność – postanowił zmierzyć się z gatunkiem, w którym królują takie nazwiska jak Coben, Deaver, Child, Lehane – czyli z kryminałem. Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, gdyby nie fakt, że Stephen...
2014-09-10
OD ZŁOTA DO PIACHU.
Idea piractwa oraz sami piraci są tak głęboko zakorzenieni w świadomości ludzkości, że nawet małe dzieci bawią się w morskie podboje i walki na szable. Nie znam nikogo, kto nigdy nie słyszałby o tym, kim są piraci. Prawda jest jednak taka, że dotychczas prawie nikt nie miał pojęcia kim byli, co spowodowało, że nimi zostali, ani jak bardzo wpłynęli na losy dawnego – oraz dzisiejszego – świata. Z pomocą i rozwiązaniem niemal wszystkich kwestii związanych z piratami idzie Collin Woodard ze swoją przepakowaną faktami książką „Republika Piratów”.
Dzieło Collina Woodarda jest literaturą faktu, która z powodzeniem może stać na księgarskich półkach w dziale „książki historyczne”. Zdumiewa i w pewien sposób budzi podziw ogrom pracy, jaki w powstanie tej książki włożył autor oraz wszystkie osoby na jego drodze ku publikacji. Na tych niemal 370 stronach znajduje się istny ocean faktów, dat, nazwisk, pojęć, miejsc oraz wydarzeń i nieprzygotowanego czytelnika może to przytłoczyć. W tym miejscu automatycznie budzą się skojarzenia ze szkołą i naukowymi podręcznikami do historii. Gdyby jakiś nadgorliwy nauczyciel, ze swoją nadgorliwą klasą chciał ująć w szersze ramy złotą erę piractwa – powinien to być ich pierwszy i chyba jedyny słuszny wybór. Fakt, że książka jest wypełniona wiedzą od pierwszej do ostatniej strony, nie znaczy, że wszyscy będą się przy „Republice piratów” nudzić. Dla entuzjastów książka Woodwarda będzie wyrzuconą na wydawniczy brzeg skrzynią skarbów w pirackiej tematyce i obcując z tytułem poczują się jak przysłowiowe ryby w wodzie.
„Republika Piratów” skupia się na tak zwanej „złotej erze” piratów, ale nie tylko. Bowiem wstęp i pierwsze rozdziały opisują zdarzenia mające miejsce znacznie wcześniej (1696) niż wspomniana wyżej „złota era” (1715-1725), natomiast zakończenie też wybiega nieco (1732) poza najlepszy dla piratów czas. Woodard skupia się przede wszystkim na kilku nazwiskach lub przydomkach ważniejszych piratów oraz na osobie, która doprowadziła do ich upadku. Dla mnie właśnie osoba Woodesa Rogersa jest najbardziej istotną postacią książki, chociaż zarówno tytuł jak i treść skłaniają się w większej mierze ku takim postaciom jak Czarnobrody, Bellany czy Vane. Ich wzajemne zmagania stanowią największy smaczek „Republiki Piratów”.
Niewątpliwą zaletą książki Woodarda jest dbałość o najdrobniejszy detal, olbrzymia wiedza i zupełna bezstronność towarzysząca opisom kolejnych zdarzeń. Autor obala wiele utartych - przez bajki, filmy czy też gry – legend, powołując się na dawne dokumenty, zapisy pokładowe czy też stare księgi historyczne traktujące o piractwie. Piraci byli tak naprawdę zwykłymi, zmęczonymi życiem i złym traktowaniem ludźmi, którzy postanowili wykorzystać możliwości oraz sprzyjające im okoliczności, i sięgnąć po marzenie – chyba każdego człowieka – o dostatnim i pełnym wygód życiu. Działania tych ludzi przypominają do złudzenia dzisiejszy wyścig szczurów, pięcie się po drabinkach społecznych i chęć walki z systemem, aby ugrać coś dla siebie. Obserwacja stopniowego budowania potęgi, samej złotej ery oraz bolesnego upadku jest całkiem przyjemna. I to jak Woodard wydobył prawdę i przybliżył ją dzisiejszemu czytelnikowi – jest godne podziwu.
Niestety, „Republika Piratów” nie jest książką wolną od wad. Autor często stosuje dziwny zabieg, który za nic nie pasuje do literatury faktu. Narrator opisując jakieś spotkanie lub morską wyprawę, wybiega wprzód i kończy opis stwierdzeniem, że czegoś nie udało się zrobić, ktoś w międzyczasie umarł, ktoś nie stawił się w umówionym miejscu lub po prostu „widzieli się ostatni raz, choć o tym nie wiedzieli”, po czym wraca do chronologicznych opisów danego zdarzenia. Troszkę ten zabieg wytrąca z równowagi i burzy chronologię wydarzeń. Innym, dość istotnym minusem jest mocno „suchy” i nazbyt prosty język, powodujący szybkie znużenie przyswajaną treścią. Oczywiście – jest to literatura faktu, wręcz literatura historyczna i nie spodziewałem się pięknych metafor lub kwiecistego języka. Niemniej jednak lwią część książki można streścić do lakonicznego stwierdzenia: ”Płyną, piją, jedzą, chorują, walczą, biją, grabią, uciekają, płyną, piją, jedzą….”. Jest w książce sporo nieinteresujących (bo powtarzających się do znudzenia) opisów statków, broni, miast, trunków, lokalizacji, osób, a omijanie pewnych fragmentów w książce mija się z celem idei czytania, dlatego też dla mnie jest to spora wada, gdyż coś, co mogło być opisane raz – wałkowane jest tak długo, że czytelnik woła o przysłowiową „pomstę do nieba”.
„Republika Piratów” to książka niezwykle dopracowana, godna oklasków za wiedzę i wkład autora w jej powstanie, jednak nie jest ona równie doskonała językowo, a ogrom faktów może przytłoczyć. Jestem pewny, że mimo wszystko znajdzie całkiem pokaźne grono odbiorców, bo o piratach do tej pory nie pisał tak konkretnie nikt i Collina Woodarda można nazwać pionierem w obalaniu mitów na temat piratów i piractwa w ogóle.
OD ZŁOTA DO PIACHU.
Idea piractwa oraz sami piraci są tak głęboko zakorzenieni w świadomości ludzkości, że nawet małe dzieci bawią się w morskie podboje i walki na szable. Nie znam nikogo, kto nigdy nie słyszałby o tym, kim są piraci. Prawda jest jednak taka, że dotychczas prawie nikt nie miał pojęcia kim byli, co spowodowało, że nimi zostali, ani jak bardzo wpłynęli na...
2014-07-21
TUNEL CZY WIEŻA?
Pierwsza część trylogii Jeffa VanderMeera jest książką aż nazbyt specyficzną. To, co powinno być przecież zaletą, dość szybko staje się jednak wadą. Czy w takim wypadku czytelnika/słuchacza spotka coś więcej niż tytułowe „Unicestwienie”?
Przyznam bez bicia: Jeff VanderMeer do tej pory był mi zupełnie nieznany. Gdzieś tam rzuciła mi się w oczy jakaś książka z serii „Uczta Wyobraźni”, jednak niczego konkretnego przywołać nie potrafiłem. Byłbym w ogóle nie zainteresował się jego, dosyć głośnym, „Unicestwieniem”, gdyby nie tak duże zainteresowanie tytułem ze strony mojego przyjaciela, a gust czytelniczy ma raczej dobry. Niestety – zawiodłem się zarówno podejmowanym tematem jak i wykonaniem, a będzie to doprawdy spory eufemizm z mojej strony.
Strefa X – miejsce osnute grubymi kłębami tajemnicy, mistyczne wręcz siedlisko anomalii wszelakich, udziwnień, majaków, zniknięć. W to przedziwne miejsce zostaje wysłana dwunasta ekspedycja naukowa, składająca się z czterech kobiet. Wszystkie – wskutek działań organizacji, dla której pracują – nie używają imion, jedynie tytułów naukowych. Ich zadaniem jest eksploracja Strefy, której znaczna część jest wciąż ludzkości nieznana oraz wzajemna obserwacja, gdyż – nauczeni poprzednimi ekspedycjami – szefowie organizacji Southern Reach wiedzą, że Strefa oddziałuje na ludzi w niewyjaśniony sposób. Obserwujemy zatem narastający konflikt między uczestniczkami ekspedycji, odkrywamy, że organizacja zataiła część istotnych faktów oraz – wraz z biolożką, główną bohaterką – krok po kroku wpadamy w spiralę unicestwienia.
Podczas zapoznawania się z kolejnymi relacjami biolożki niejednokrotnie zastanawiałem się, po co pisać powieść, w której tak często pojawiają się frazy „To było nie do opisania”, „słowa nie są w stanie tego oddać”, „ludzki umysł nie jest w stanie tego opisać”? Mam wrażenie, że autor wpadł w sidła własnej wyobraźni, chciał stworzyć dzieło na tyle przerażające, epatujące grozą i niewyjaśnionymi zjawiskami, że w którymś momencie zatracił się w tym zupełnie, a jedynym wyjściem było posunięcie się do zmuszenia bohaterki, żeby ta stała się bardziej ułomną istotą, niż jest w rzeczywistości. Dzięki temu raport bohaterki jest niczym więcej, jak bełkotliwym zapisem, stworzonym za pomocą – paradoksalnie – niezwykle bogatego słownictwa; jednak kreatywne, wymyślne często zdania oraz miejscami przepiękne i psychodeliczne metafory odnoszą się w znacznej większości nie do tego, co powinno być sednem Stefy X oraz celu misji ekspedycji, której była członkiem. W „Unicestwieniu” roi się od pytań, a odpowiedzi nie ma wcale bądź prawie wcale, a główna bohaterka im więcej widzi – tym mniej rozumie coraz bardziej zapadając się w swoją aspołeczną naturę.
Pech (dla Pana VenderMeera) chciał, że jestem świeżo po lekturze „Pikniku na skraju drogi” braci Strugackich – na których dzieło zresztą kręciłem nosem – i cóż tu dużo mówić, „Unicestwienie” do pięt nie dorasta kultowej już książce, mimo kilku oczywistych podobieństw. Najbardziej zajmujące są tutaj wspomnienia głównej bohaterki dotyczące jej przeszłości oraz relacji z mężem. Gdyby autor skupił się w większej mierze na tym wątku, bądź zupełnie odszedł od snucia swoich „fantastycznych” teorii odnośnie Strefy X i został przy powieści obyczajowej – byłoby zdecydowanie lepiej. Bo ja rozumiem zamysł, rozumiem zabawę z czytelnikiem na zasadzie: „zobaczmy, ile z tego zrozumiesz/co z tej opowieści wyciągniesz”, rozumiem potencjał drzemiący w historii, rozumiem chęć epatowania niewyjaśnionymi zjawiskami, wszechobecną grozą tak wielką, że ludzki umysł nie jest w stanie tego ująć w sensowne ramy zrozumienia, jednak wykonanie pozostawia naprawdę dużo do życzenia i niestety – muszę to napisać – były momenty, szczególnie przy barwnych językowo opisach jednego z bardziej istotnych elementów Strefy, kiedy zamiast odczuwać przerażenie, niepewność oraz być jednocześnie zaintrygowanym – ja czułem jedynie dyskomfort, rozbawienie i ziewałem znudzony. Znacznie bardziej zajmowało mnie znalezienie odpowiedzi na dość często wałkowany w książce motyw tajemniczej lokacji, którą wszyscy uparcie nazywali Tunelem, a główna bohaterka – Wieżą.
Audiobooka czyta Pani Grażyna Wolszczak. Przykro mi to stwierdzić, ale było wyraźnie czuć, że albo treść książki zupełnie aktorce nie odpowiada, albo że było to jej pierwsze zetknięcie z audiobookiem w roli lektora, bądź po prostu – jej czytanie jest składową obu tych czynników. Mimo całkiem przyjemnego głosu – zbyt często słychać było przerwy w czytanych zdaniach, spowodowane przejściem na kolejną stronę bądź nawet i na kolejny wiersz tekstu, co potrafiło dodatkowo irytować, bo przecież sama treść do udanych nie należy. Do tego, przynajmniej przez pierwsze – mniej więcej – dwie godziny słychać, że pani Wolszczak nie do końca potrafi „wczuć się” w czytaną historię (akurat tutaj nie wiem czy powinien być to zarzut do aktorki, bowiem sam pewnie nie byłbym w stanie wykrzesać z siebie czegokolwiek przy takiej treści) czytając praktycznie bez emocji.
Jeśli ktokolwiek jest zainteresowany fantastyką na dobrym poziomie – zachęcam do sięgnięcia po klasyków, takich jak Lem czy Dick. „Unicestwienie” – wbrew sloganom reklamowym – nie wyróżnia się niczym nowym, w wielu miejscach irytuje i zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć, jak tak banalna (wbrew pozorom) historia może kogokolwiek przerażać czy intrygować. Zdaję sobie sprawę, że znajduję się w ścisłej mniejszości, jednak mnie Jeff VanderMeer ujął jedynie wątkiem wspomnieniowo-obyczajowym, a warstwa grozy, fantastyki czy też czegoś z pogranicza science fiction jest dla mnie zwyczajnie miałka i niegodna uwagi.
TUNEL CZY WIEŻA?
Pierwsza część trylogii Jeffa VanderMeera jest książką aż nazbyt specyficzną. To, co powinno być przecież zaletą, dość szybko staje się jednak wadą. Czy w takim wypadku czytelnika/słuchacza spotka coś więcej niż tytułowe „Unicestwienie”?
Przyznam bez bicia: Jeff VanderMeer do tej pory był mi zupełnie nieznany. Gdzieś tam rzuciła mi się w oczy jakaś...
2011-06
2014-04-28
LABIRYNT BEZ WYJŚCIA.
Minimalistyczna urokliwa okładka, niepozorny tytuł oraz obietnica niezwykłego kryminału skusiły mnie na tyle, że zapragnąłem zapoznać się z treścią książki Petera Høega. Oczekiwań wobec lektury nie okazywałem żadnych, miałem jednak niedużą nadzieję, że ta mała obietnica z tyłu książki nie będzie słowami rzuconymi na wiatr. To, co otrzymałem w zamian ciężko jednoznacznie określić.
Niepohamowana ciekawość niekiedy prowadzi mnie w takie rejony literackie, że czasem zwyczajnie nie wiem, co z tego wyniknie. Raz udaje mi się odkryć literacką perełkę, innym razem zatapiam się w prozatorskim mule tak gęstym, że ciężko doszukać się pozytywów. Są też przypadki literatury, którą lubię określać mianem „pomiędzy”. Pomiędzy tą kategorycznie kiepską a tą zdecydowanie dobrą. Tak też określiłbym „Smillę w labiryntach śniegu”.
Peter Høeg niewątpliwie jest człowiekiem piekielnie inteligentnym. Zaczynając czytać jego powieść niejednokrotnie łapałem się na tym, że zachwyca mnie jego umiejętność łączenia słów i mieszania skojarzeń tak z pozoru od siebie oderwanych, że chyba tylko Łukasz Orbitowski w swoich najbardziej pokręconych felietonach mógłby stawać z nim w słowne szranki. Duński autor zdanie po zdaniu, strona po stronie zyskiwał moją uwagę i sympatię. Niestety to, co dobre musiało się skończyć. Umiejętność budowania zdań, zaskarbienie pełnej uwagi czytelnika, zmuszenie go wręcz do zupełnego oddania jego dziełu (autor w fabułę wplata liczne filozoficzne wywody, matematyczne rozważania oraz bardzo często odwołuje się do języka naukowego) – to wszystko, mniej więcej w okolicach 250 strony, stopniowo zamienia się z zalety w coraz bardziej irytujące wady. Drobiazgowość, jaką osiąga Høeg jest dla mnie czymś nowym. Nigdy nie miałem okazji czytać książki skupiającej się na dosłownie każdym, nawet zupełnie nieistotnym detalu. Najbardziej jest to widoczne właśnie w środkowej (książka dzieli się na 3) części , w której z zupełnie niepotrzebną szczegółowością autor oddaje się nużącym i często skomplikowanym opisom wyglądu oraz budowy statku, a fabuła zostaje zepchnięta gdzieś na drugi tor. Śmiem twierdzić, że gdyby książka była krótsza o 150-200 stron, tylko by na tym zyskała.
Odnośnie fabuły: czytelnik poznaje główną bohaterkę a zarazem narratorkę, Smillę Jaspersen, w dniu pogrzebu jej przyjaciela na jednym z cmentarzy mroźnej Danii. Okazuje się, że zmarłym przyjacielem był mały chłopiec pochodzący (tak jak bohaterka) z Grenlandii; właściwie jedyna osoba, z którą kobieta utrzymywała kontakt. Smilla jest przekonana, że śmierć Esajasa nie była nieszczęśliwym wypadkiem, co policja bardzo szybko ustaliła. Postanawia na własną rękę dojść do tego, co stało za śmiercią jej małego przyjaciela. I właściwie to jedyny wspólny mianownik z kryminałem, bo w moim odczuciu ta książka kryminałem jest w najmniejszym stopniu. Owszem, narratorka krok po kroku odkrywa tajemnicę, po drodze bardzo często stając twarzą w twarz ze śmiercią, jednak w samej treści ważniejsza jest… sama Smilla i jej światopogląd. Przez liczne dygresje, przemyślenia i analizy książka bardzo często traci na dynamice, co z kolei odbija się na rosnącej niechęci czytelnika. Ten bowiem zmuszony jest biegać za galopującym monologiem głównej bohaterki, która z kolei robi wszystko, żeby jej zwyczajnie nie lubić. A jak kibicować lub nawet śledzić z zainteresowaniem zmagania bohatera, który nie do końca wie, czy bliżej mu do gburowatego mizantropa czy kobiety cierpiącej na autyzm? Dawno już nie spotkałem najważniejszej postaci w książce, która byłaby tak sprzeczna. Z jednej strony zimna jak lód, wyrachowana, podstępna, wredna, opryskliwa i nie zwracająca uwagi na nic, poza celem a z drugiej dająca się ponieść emocjom i namiętnościom . Przy czym nie do końca jest to postać skończenie zła, prawdopodobnie jej zachowanie jest wynikiem nieustannej samotności, poczucia beznadziei i wyobcowania. Patrzenie na świat jej oczami jest interesujące, ale i męczące. Nie podobało mi się również to, że Smilla w niektórych sytuacjach (mając więcej szczęścia niż rozumu) zachowywała się jak żeński odpowiednik Jamesa Bonda, bez problemu pokonując nawet kilku rywali bądź wychodząc z opresji, z których zwykły człowiek nie byłby w stanie wyjść.
Tym, co ratuje książkę, jest całkiem nieoczekiwane zaskoczenie, przywodzące jednak na myśl (wbrew moim wcześniejszym słowom) przyzwoite kryminały. Ostatnie 60 stron książki przepływa przez palce jak roztopiony lód i ciężko się od tego oderwać. Cieszę się, że autor zdecydował się zakończyć książkę w takim, a nie innym momencie. Dzięki temu ponownie zyskał w moich oczach po kilku wcześniejszych wpadkach. Na ostatnich stronach wyjaśnia się też tytuł książki. Jest to dobre wyjaśnienie, ja jednak przychylam się bardziej ku temu, że labiryntem śniegu jest psychika Smilli i w moim odczuciu, jest to labirynt bez wyjścia.
Książka Petera Høega z pewnością nie jest utworem skierowanym do wszystkich. Autor ujmuje swoją erudycją oraz przygotowaniem do tematu. Jego pieczołowitość w oddaniu każdego, nawet najmniej istotnego czy potrzebnego fabule, drobiazgu jest godna podziwu, ale niejednokrotnie wywołuje w czytelniku chęć wykrzyknięcia „do pointy!”. Jest to powieść trudna, zawiła niczym najtrudniejszy labirynt, jednak nagradza wytrwałego czytelnika przyjemnym finałem, zaskakującymi metaforami oraz obrazem świata przedstawionego.
-------
Recenzja ukazała się również na:
http://wmeritum.pl/labirynt-bez-wyjscia-peter-hoeg-smilla-labiryncie-sniegu-recenzja/
LABIRYNT BEZ WYJŚCIA.
Minimalistyczna urokliwa okładka, niepozorny tytuł oraz obietnica niezwykłego kryminału skusiły mnie na tyle, że zapragnąłem zapoznać się z treścią książki Petera Høega. Oczekiwań wobec lektury nie okazywałem żadnych, miałem jednak niedużą nadzieję, że ta mała obietnica z tyłu książki nie będzie słowami rzuconymi na wiatr. To, co otrzymałem w zamian...
Trzecia przeczytana przeze mnie książka Orbitowskiego i jednocześnie pierwszy niewypał. Męczyłem się z tym nieco ponad miesiąc. Język nierówny, opowieść zbyt depresyjna i jako całość prezentuje się finalnie zbyt nijako, by to zostało w głowie na dłużej.
Trzecia przeczytana przeze mnie książka Orbitowskiego i jednocześnie pierwszy niewypał. Męczyłem się z tym nieco ponad miesiąc. Język nierówny, opowieść zbyt depresyjna i jako całość prezentuje się finalnie zbyt nijako, by to zostało w głowie na dłużej.
Pokaż mimo to