Chodź ze mną Łukasz Orbitowski 7,1
![Chodź ze mną](https://s.lubimyczytac.pl/upload/books/5013000/5013222/977332-352x500.jpg)
ocenił(a) na 34 tyg. temu Jest to moje pierwsze zetknięcie się z literaturą Orbitowskiego. I już na start rozczarowanie, jakby mi kto dał po pysku. Zresztą patrząc na zdjęcie autora na skrzydełku tylnej okładki wcale nie jestem daleki od tych przypuszczeń. Patrzy stamtąd na mnie zbir i bandzior.
Wracając jednak do „Chodź ze mną”. Książka jest napisana na siłę. Wszystko tu jest sztuczne. Dustin, główny bohater, taki niby luzak i twardziel, staje się w pewnym momencie nudny, przewidywalny, prostacki i płytki. Język, którego używa autor, też jest wymuszony. Wulgaryzmy same w sobie mnie nie drażnią, sam ich używam, ale Orbitowski stosuje je wyjątkowo nieumiejętnie i bez uzasadnienia. Podobnie jak przedziwne, durne, bardzo drażniące porównania, które chyba mają być zabawne, a są żenujące. Autor chce być taki cool, a znów wyszło sztucznie.
No i najważniejsze - po co, w jakim celu, na siłę Orbitowski umieszcza akcję w Gdyni, skoro zna ją jedynie z gooogle maps i być może z turystycznego pobytu? Samo wymienienie nazw ulic i dzielnic nie tworzy atmosfery danego miejsca. Jest to książka, więc rzeczywistość jest kreowana przez słowo. Gdynianie nie powiedzą „na Oksywiu”, „na Krykulcu” czy „na Chyloni”. Jeżdżą też kolejką, a nie „eskaemką”, a wariatów odsyła się na Srebrzysko, a nie do Kocborowa. Orbitowski słowami zdradza swe galicyjskie pochodzenie, i taki też rys nadaje Dustinowi, rzekomemu gdynianinowi. Mieszkańcy Trójmiasta, Pomorza w ogóle nie stosują takich słów jak „szpeje”, „dziadzio”, „śpiki”, „pulares”, „pidżama”, „korbacz” czy „mróz” w charakterze mrożonek/zamrażalnika. Na deser wytknę Orbitowskiemu oraz korektorkom: Ewie Grabowskiej i Marzennie Kłos, błędy ortograficzne, które są karygodne: Rumię odmienia się jak Gdynię, więc w Rumi, a nie „w Rumii”; owoce są nadgniłe, a nie, jak w książce, „nadgnite”; kogoś można ukamienować, a nie „ukamieniować”; miłosierdzie jest boże, to przymiotnik, a nie „Boże”; ubrania mogą być z Croppa, a nie „Cropa”; studencki teatr z Gdańska nazywał się Bim-Bom, a nie „Bib-Bom”, wreszcie znany od lat sos pomidorowy to keczup, nie „ketchup” – jesteśmy w Polsce, ten wyraz zasymilował się w polszczyźnie już dawno.
Gdzieś tak od 250 strony autor zaczyna się powtarzać, przytacza opowiedziane już historie i stosuje użyte już frazesy. Zaczyna być nudno, a ja, czytelnik, czuję, że robi się mnie w balona. W ogóle fabuła porywająca nie jest. Nie ma tu nic oryginalnego, same ograne schematy, odgrzewane kotlety, talia zgranych kart. Nudne, płytkie, płaskie.
Orbitowski jest tanią podróbą Janusza Leona Wiśniewskiego. Niby ckliwy (och, te opowieści o bezgranicznej miłości do Klary i syna Olafa, można zwymiotować tęczą),niby nowoczesny, ale kiczowaty i miałki.
Mam na półce jeszcze jakieś książki Łukasza Orbitowskiego. Zanim odważę się wziąć którąkolwiek z nich do ręki, upłynie trochę wody w Wiśle. Zraziłem się do tego autora, nie ufam mu i jeśli jeszcze cokolwiek jego pióra przeczytam, to z niesmakiem i rezerwą już na dzień dobry.
Książka współczytana z @Wiolą https://lubimyczytac.pl/profil/84458/wiola. Dzięki Szarpio za cenne uwagi, wspólne emocje i wymianę spostrzeżeń podczas lektury!