Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Jasmin B. Frelih, pisarz pochodzący ze Słowenii, w 2013 roku napisał powieść. I to nie byle jaką, bo docenioną w 2016 roku Nagrodą Literacką Unii Europejskiej. Nadał jej tytuł Na pół. Przedstawił w niej dystopijny świat przyszłości, który z naszym niewiele ma wspólnego, ale jednocześnie… ma aż nazbyt wiele. Brzmi jak sprzeczność, ale trudno to wyjaśnić komuś, kto nie czytał tej powieści. Wydawnictwo Wyszukane pod koniec 2020 roku wydało powieść naszego południowego sąsiada, dając nam do rąk tytuł zgodny z nazwą wydawcy, jak mało co. Głos Kultury objął tę powieść patronatem medialnym.


Poszukująca wolności, prawdy i szczęścia europejska poetka Zoja, której dzieła zostały zakazane na starym kontynencie, ucieka od swoich katów do Zjednoczonych Grup Zainteresowań Ludzi o Identycznych Albo Przynajmniej Podobnych Wartościach, które znajdują się gdzieś na terenie dawnych Stanów Zjednoczonych, i planuje tam swój występ, który może odmienić losy świata. Zniszczony używkami, cyniczny do granic możliwości i dźwigający ciężar mrocznej przeszłości japoński reżyser Evan, który zatracił się we wspomnieniach dotyczących nieżyjącej żony, tworzy nijakie coraz bardziej i pozbawione treści dzieła. Nieznoszący sprzeciwu, śliski konformista, minister słoweńskiej obrony Kras jest głową niezwykle barwnej rodziny, która zdaje się być związana ze sobą wyłącznie korzyściami. To z perspektywy tej trójki będziemy przyglądać się losom świata, który pogrążył się w chaosie po Wielkiej Kakofonii. Zjawisko to spowodowało chaos organizacyjny i przede wszystkim komunikacyjny. Nic nie jest pewne, niczego nie wiadomo na pewno, nikt nie wie, za kim warto podążać, jakie informacje są prawdziwe, a które zmyślone, wszystko zmierza do destrukcji i kompletnej izolacji.

Zacznę od wyznania – książkę tę czytałem nieco ponad trzy miesiące. Nie chodzi o to, że mnie nie ciągnęło, bo historia zaprezentowana przez Jasmina B. Freliha jest niezwykle pociągająca, ale jednocześnie autor postawił swoim czytelnikom poprzeczkę niezwykle wysoko i naprawdę albo tylko nieliczni, albo niezwykle zdeterminowani będą w stanie przedrzeć się przez liczne eksperymenty językowe i techniczne zastosowane w powieści Na Pół. Przyznaję bez bicia – to najdziwniejsza i najtrudniejsza powieść, z jaką przyszło mi się zmierzyć, a przeczytałem w swoim życiu już ponad pół tysiąca książek. Zdarzają się tutaj całe strony bez zastosowania żadnych znaków przestankowych, zdarzają się także dygresje, które prowadzą donikąd, albo myśli, które urywają się w połowie. Są też rozmowy bohaterów, które także zostają ucięte tak szybko, jak się pojawiły, bądź zastępuje je nagły strumień myśli jednego z bohaterów. Język czysto poetycki miesza się tutaj ze zdaniami krótkimi niczym seria z karabinu maszynowego. Bywa, że opisy otoczenia lub przyrody są ograniczone do minimum, by kawałek dalej zdominowały całe strony. Niektóre zdania zdają się wrzucone losowo między inne, jakby autor bawił się uwagą czytelnika i wystawiał ją na próbę. Wszystko to miało z pewnością na celu przybliżenie czytelnikowi, czym jest Wielka Kakofonia, od której wszystko się zaczęło i w której przyszło żyć bohaterom Na Pół. Pani tłumaczka, Marlena Gruda, wykonała tytaniczną robotę i naprawdę należą jej się wszelkie możliwe brawa za uchwycenie wszystkich tych smaczków i atrakcji, które przygotował dla czytelnika autor.

Frelih w swoim dziele opowiada przede wszystkim o dojmującej samotności, której nie da się wypełnić relacją z robotami bądź klikaniem w klawiatury lub ekrany telefonów. Człowiek potrzebuje kontaktu z innym człowiekiem i nic nie jest i nie będzie w stanie mu tego zastąpić – taki wniosek wysnuwa się po lekturze Na pół. Świat wykreowany przez słoweńskiego pisarza to miejsce mroczne, nieprzystępne, momentami wręcz odpychające, w którym nikt zdrowo myślący nie chciałby się za nic w świecie znaleźć – dominuje tu chaos, strach i dezinformacja, ludzkość została od siebie odizolowana na wszelkie możliwe sposoby, a podziały nie były wyraźne nigdy aż tak dobrze. Ludzie popadają w depresję i stany lękowe bądź zupełnie wariują, nie mogąc skontaktować się z innymi lub nawiązać zdrowych relacji. Oczywiście, jak wskazuje sam tytuł powieści, świat został podzielony na pół – na tych, którzy zdołali odnaleźć się w nowej rzeczywistości, oraz na tych, którzy nie opanowali tejże sztuki.

Na pół to powieść niebywale skomplikowana. Zarówno fabularnie, jak i pod względem językowym. Dla wszystkich miłośników takich literackich hybryd-eksperymentów będzie to strzał w dziesiątkę. Zwłaszcza że skojarzenia z Ulissesem Jamesa Joyce’a nie będą tutaj w żadnym wypadku na wyrost. Freliha stworzył powieść, z którą z pewnością warto podjąć walkę, ale należy mieć świadomość, że możecie bardzo łatwo wrócić z tego starcia na tarczy. Nastawcie się też na to, że to nie jest jedna z tych pozycji, które „połyka się” w kilka wieczorów. Wszelcy miłośnicy prozy banalnej, taśmowej, rzemieślniczej wręcz będą zawiedzeni i znajdą pierwszą lepszą okazję, żeby pozbyć się Na pół. Jeśli jednak wymagacie od literatury czegoś więcej lub jesteście znudzeni kolejnym takim samym kryminałem – dajcie szansę wizji naszego południowego sąsiada. W żadnym wypadku nie będzie to czas stracony, a doświadczenie to wzbogaci Wasze wnętrze.

Jasmin B. Frelih, pisarz pochodzący ze Słowenii, w 2013 roku napisał powieść. I to nie byle jaką, bo docenioną w 2016 roku Nagrodą Literacką Unii Europejskiej. Nadał jej tytuł Na pół. Przedstawił w niej dystopijny świat przyszłości, który z naszym niewiele ma wspólnego, ale jednocześnie… ma aż nazbyt wiele. Brzmi jak sprzeczność, ale trudno to wyjaśnić komuś, kto nie czytał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trzecia przeczytana przeze mnie książka Orbitowskiego i jednocześnie pierwszy niewypał. Męczyłem się z tym nieco ponad miesiąc. Język nierówny, opowieść zbyt depresyjna i jako całość prezentuje się finalnie zbyt nijako, by to zostało w głowie na dłużej.

Trzecia przeczytana przeze mnie książka Orbitowskiego i jednocześnie pierwszy niewypał. Męczyłem się z tym nieco ponad miesiąc. Język nierówny, opowieść zbyt depresyjna i jako całość prezentuje się finalnie zbyt nijako, by to zostało w głowie na dłużej.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gaz do dechy (ze Stephenem Kingiem) 6/10
Mroczna karuzela 8/10
Stacja Wolverton 5/10
Nad srebrzystą wodą jeziora Champlain 5/10
Faun 9/10
Spóźnialscy 9/10
Jesteś dla mnie najważniejsza 9/10
Kciuki 5/10
Diabeł na schodach 5/10
Tweety z cyrku umarłych 5/10
Chryzantemamy 3/10
W wysokiej trawie (ze Stephenem Kingiem) 6/10
Jesteście wolni 6/10

średnia: 6/10

Gaz do dechy (ze Stephenem Kingiem) 6/10
Mroczna karuzela 8/10
Stacja Wolverton 5/10
Nad srebrzystą wodą jeziora Champlain 5/10
Faun 9/10
Spóźnialscy 9/10
Jesteś dla mnie najważniejsza 9/10
Kciuki 5/10
Diabeł na schodach 5/10
Tweety z cyrku umarłych 5/10
Chryzantemamy 3/10
W wysokiej trawie (ze Stephenem Kingiem) 6/10
Jesteście wolni 6/10

średnia: 6/10

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

1922 - 8/10
Wielki Kierowca - 4/10
Dobry interes - 8,5/10
Dobre małżeństwo - 7/10
Pod psem - 5/10

1922 - 8/10
Wielki Kierowca - 4/10
Dobry interes - 8,5/10
Dobre małżeństwo - 7/10
Pod psem - 5/10

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

SZEŚĆ PENSÓW TO SZEŚĆ PENSÓW

Wydawnictwo Prószyński Media już po raz drugi w 2017 roku zabiera miłośników audiobooków w barwny, niejednoznaczny, absurdalny i w swej konstrukcji fenomenalny świat Terry’ego Pratchetta. Tym razem kontynuujemy podcykl poświęcony Śmierci z opasłego Świata Dysku za sprawą powieści Kosiarz. Jakiś czas temu zachwycałem się Mortem, który to był moim debiutem z prozą brytyjskiego pisarza, a dziś nie pozostaje mi nic innego, jak pochylić czoła przed kunsztem Pratchetta – stworzył on bowiem dzieło, które w mig dodałem do ulubionych powieści, a poruszana tematyka rozłożyła mnie na łopatki. To jasne, tak jak to, że sześć pensów to sześć pensów.

Śmierć został wylany z roboty. Mało tego – przerażające istoty, zwane Audytorami, bez ogródek oznajmiły mu, że oto przyszła kryska na Matyska i naszego uroczego, nieporadnego bohatera czeka… śmierć. Ale jeszcze nie teraz, ponieważ tak się składa, że obecnie nie ma kto zastąpić Śmierci na tym stanowisku. W związku z powyższym, poczciwy kościotrup postanawia, by wreszcie zaznać życia i zobaczyć, jak to jest i za czym tak bardzo ludzie tęsknią, gdy on sam niejednokrotnie ich odwiedział w chwilach ostatecznych. Jako że jego umiejętności to w głównej mierze machanie kosą – przybiera imię Bill Brama i zatrudnia się gdzieś w Ramtopach na farmie starej panny Flitworth jako kosiarz, by pomóc osamotnionej, niezwykle praktycznej i rzeczowej – uznawanej za stukniętą – kobiecie w żniwach. W międzyczasie ponad stuletni mag, Windle Poons, członek Niewidzialnego Uniwersytetu, umiera, jednak tylko na chwilkę, gdyż Śmierć został zwolniony z pracy. Przygody nieumarłego Poonsa, który próbuje dociec, jak to się stało, że jego żywot nie dobiegł końca, oraz Billa Bramy przeplatają się aż do spektakularnego finału. Po drodze (w trakcie lektury) napotkamy mnóstwo bohaterów pobocznych, jednakże ściśle powiązanych z losami tak Poonsa, jak i Billa Bramy, i będziemy świadkami ogromu wydarzeń, które w miarę upływu czasu zaczną splatać się w spójną całość, powodując w umyśle czytelnika jedno wielkie „łał”.

Problematyka Kosiarza to niezwykle piękne, smutne i trudne w odbiorze połączenie. I chociaż Pratchett zadbał o to, by niełatwe tematy były opakowane w absurd, ironię, groteskę oraz zwariowany, niebanalny humor, tak tym razem uważam, że to nie warstwa humorystyczna jest największym atutem powieści. O ile wątki Windle’a Poonsa są ciekawe i dostarczają materiału do przemyśleń, to tak naprawdę perypetie Billa Bramy i Panny Flitworth są tym, co Kosiarz ma najlepszego do zaoferowania. Jeszcze nigdy starość i próby jej oswojenia nie wywołały we mnie tylu skrajnych emocji – od pełnego ciepła uśmiechu zrozumienia, przez zdecydowany sprzeciw, na gorzkich łzach rezygnacji kończąc. Pratchett w piękny sposób przedstawił również przyjaźń, jaka urosła między dwojgiem ludzi i jest to jedna z najbardziej życiowych relacji międzyludzkich w popkulturze. Kosiarz to także jedna z piękniejszych historii doceniających wartość życia i tego, kim jesteśmy. Świetna sprawa!

Ponownie w roli interpretatora zatrudniono Macieja Kowalika, który z powierzonego mu zadania wywiązał się wzorowo i przyznam się bez bicia – to jego „słowna gestykulacja”, brzmieniowa perfekcja, wrodzone wyczucie emocji, i nabyta wiedza aktorska przyczyniają się do tego, że i tak już fenomenalne dzieło brytyjskiego pisarza urasta do rangi wybitnego. A myślę, że wiem, co mówię, gdyż audiobooki to jedna z moich ulubionych form rozrywki. Często wolę posłuchać dobrego audiobooka niż samemu czytać dany tytuł. Nie wynika to z mojego lenistwa, ale z faktu, że ja po prostu uwielbiam tę formę czytelnictwa. Na przestrzeni niemal dekady spędzonej na słuchaniu książek audio wyrobiłem sobie określony gust i wysokie wymagania co do osób, które interpretują wybrane dzieła. Często zwracam uwagę na rzeczy, którymi „przeciętny” słuchacz nie zawraca sobie głowy. Daleki jestem od wystawiania jakichkolwiek laurek, ale Maciej Kowalik towarzyszy mi za sprawą audiobooków już ładnych parę lat i śmiało mogę powiedzieć, że plasuje się on w ścisłej czołówce, jeśli chodzi o umiejętności techniczne i interpretatorskie w tej kwestii. Niewielu jest w Polsce aktorów, którzy potrafią książki w taki sposób czytać, by w odpowiednim miejscu zrobić pauzę, wzmocnić głos lub płynnie przejść do szeptu, zmieniać tempo narracji, oddać za pomocą głosu emocje, które targają bohaterami i przy tym nie zaśmiecają uszu odbiorcy słyszalnymi przerwami na wdech lub wydech, przełykanie śliny bądź zawahanie co do wypowiadanej kwestii. A gdy dodamy do tego świadomość, że osoba czytająca nam konkretny tytuł odczuwa frajdę z wykonywanej przez siebie pracy – wtedy wychodzi nam ideał, na miarę tego, co pokazał Kowalik w Kosiarzu Pratchetta. Postuluję, by Maciej przeczytał cały Świat Dysku, bo nadaje się do tego, jak nikt inny. To jasne, tak jak to, że sześć pensów to sześć pensów.

Kosiarz to powieść trudna. Daleko jej do lekkości Morta i zapewne innych dzieł ze Świata Dysku. Jednak to dobrze, bowiem ja od dobrej literatury oczekuję głównie tego, by trafiła w ten jeden, czuły i nieosiągalny dla większości dzieł punkt, za sprawą którego bez wstydu powiem, że coś, co właśnie przyswoiłem, to arcydzieło. Arcydzieło, które będę wspominał latami i zostanie we mnie na zawsze. To dopiero druga powieść Pratchetta, z którą miałem przyjemność się zapoznać, a z moich ust padają już tak gigantyczne słowa. Nie umiem jednak inaczej, bo sam fakt, że zbierałem się do tej recenzji niemal dwa miesiące, jest dla mnie najlepszym świadectwem tego, że chciałem, aby dojrzały we mnie odpowiednie słowa, by oddać choć po części to, co przeżyłem.

---------------

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Głos Kultury
www.gloskultury.pl

SZEŚĆ PENSÓW TO SZEŚĆ PENSÓW

Wydawnictwo Prószyński Media już po raz drugi w 2017 roku zabiera miłośników audiobooków w barwny, niejednoznaczny, absurdalny i w swej konstrukcji fenomenalny świat Terry’ego Pratchetta. Tym razem kontynuujemy podcykl poświęcony Śmierci z opasłego Świata Dysku za sprawą powieści Kosiarz. Jakiś czas temu zachwycałem się Mortem, który to był...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

IDEALNIE NA START

Terry’ego Pratchetta znam i kojarzę, niestety bardziej jako osobę medialną i pewien wizerunek pisarza niż samą jego twórczość. Oczywiście taki stan rzeczy jest tylko i wyłącznie moją winą, bowiem w swoim życiu na kilka okazji zapoznania się z twórczością brytyjskiego pisarza, skorzystałem z takowych tylko raz, w dodatku niezwykle szybko się zniechęciłem, bo stary audiobook Kolor Magii w interpretacji Krzysztofa Tyńca jest po prostu zły. Na tyle, że nie da się go słuchać. Dlatego też dość szybko zniechęciłem się do całego tego Pratchetta. Przełamanie przyszło niedawno, gdy wydawnictwo Prószyński i S-ka postanowiło dać cyklowi Świat Dysku jeszcze jedną szansę w formie audiobooka. Wybór lektora padł na Maćka Kowalika, którego styl interpretacji audiobooków wprost uwielbiam, dlatego byłem bardzo pozytywnie do projektu nastawiony. I co? I pragnę podziękować wszystkim odpowiedzialnym za tę akcję, bowiem otworzyliście dla mnie świat wykreowany przez nietuzinkowego brytyjskiego pisarza i sprawiliście, że w świecie pełnym stresu miałem dla siebie kilkadziesiąt minut dziennie, w czasie których mogłem świetnie się bawić, raz po raz zachwycając się humorem Terry’ego Pratchetta.

Mort opowiada o młodym chłopaku, który nie bardzo wiedząc, co może robić w życiu, za namową ojca postanawia nauczyć się w życiu jakiegoś fachu. A że Mortimer jest z natury dość ofermowaty, nikt nie był zainteresowany jego usługami. Splot zdarzeń sprawia jednak finalnie, że chłopak dostaje angaż u Śmierci. Tak, dobrze myślicie – u tej istoty, która odpowiada za koniec życia milionów ludzi. Początek przygody Mortimera u Pana Śmierci nie wyglądał jakoś obiecująco – jego obowiązki ograniczały się do przerzucania gnoju w stajni Pimpusia, nieodżałowanego rumaka Śmierci, oraz nieustannych kłótni z Ysabell – adoptowaną córką Śmierci. Z czasem jednak pryncypał przydziela swojemu pracownikowi coraz to poważniejsze zadania, a nawet zabiera go ze sobą na misje, aby Mort zobaczył, jak wygląda zawód przeprowadzania dusz na drugą stronę. Śmierć zresztą bardzo szybko zaczyna zauważać w młodym chłopaku szansę na swoje zastępstwo, gdyż jest on śmiertelnie – nomen omen – wykończony swoim zawodem, a jego fascynacja ludzką rasą zdaje się być nieskończona. Dlatego też Mort dostaje coraz ambitniejsze zadania do wykonania, łącznie z tym najważniejszym, czyli zakończeniem żywota trzech osób, w tym pięknej i młodziutkiej księżniczki, która ma paść ofiarą przebiegłego skrytobójcy. Niestety Mort jest tylko człowiekiem, który nie potrafi wyłączyć emocji i obiektywnie podejść do wykonania zadania. Dlatego też podejmuje decyzje, które zmieniają bieg Świata, powodując zaburzenia tak olbrzymie, że ich konsekwencje będą trudne do opanowania. W związku z tym Mort wraz z Ysabell i pewnym młodym magiem będą próbowali odwrócić to, co spaprał ten pierwszy.

Jeśli chodzi o twórczość Pratchetta i jego cechy charakterystyczne – wszystko to jest dla mnie nowością i na ten moment nie potrafię wskazać czegoś, co dla weteranów jest oczywistością. Aczkolwiek Mort dostarczył mi sporą dawkę czarnego, wisielczego humoru autora, mającego w sobie coś z Monthy Pythona, i jest to zdecydowanie największy atut całej powieści. Dokładnie czegoś takiego było mi potrzeba i szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się, by literatura, a zwłaszcza fantastyka, była w stanie dostarczyć tego typu ładunku humoru, który cechuje się niewymuszoną lekkością, piekielną błyskotliwością, cudownym wręcz sarkazmem i ironią godną najlepszych. Jestem w fazie odkrywania wszystkiego, co brytyjski pisarz ma do zaoferowania, i wiem, że znajdę tych smaczków charakterystycznych dla niego znacznie więcej, jednak potrzeba na to czasu. Na ten moment? Uważam go za twórcę, który jest w stanie zaoferować mi coś, czego nie umie nikt inny z jego znajomych po fachu, i choćby z tego względu dobrze będzie odkrywać kolejne tomy opasłego Świata Dysku.

Pozwolę sobie jednak poświęcić odrębny akapit temu, dzięki któremu w ogóle piszę ten tekst – Maciej Kowalik interpretuje powieść Mort i robi to w sposób iście fenomenalny. Wystarczy przesłuchać pół godziny audiobooka i rodzi się w nas pewność, że oto mamy do czynienia z sytuacją, w której pasjonat i fan twórczości Pratchetta dostał zadanie przeczytania jednej z jego powieści w celu nagrania. To się najzwyczajniej w świecie czuje – sposób, w jaki wypowiada poszczególne słowa, wyraźne zaakcentowanie głosu poszczególnych bohaterów – to wszystko wraz z odpowiednim wyczuciem humoru Brytyjczyka robi tu kosmiczną robotę, co nie pozostawia słuchacza obojętnym. Gdzieś przy okazji recenzji jakiegoś audiobooka wspominałem, że Kowalik ustawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko, ale teraz widzę, że on najzwyczajniej w świecie każdorazowo ustawia sobie poprzeczkę wyżej niż poprzednio, bierze przysłowiowy rozbieg, bez większych problemów nad nią przeskakuje, po czym znowu ustawia ją wyżej. Może wynika to z bardzo dobrego doboru pozycji, które interpretuje, a może stale pracuje nad doskonaleniem warsztatu lub jest to połączenie obu tych rzeczy – w każdym razie wychodzi mu to świetnie i obcowanie z audiobookami przez niego czytanymi stanowi olbrzymią przyjemność. Natomiast za to, jak oddał postać Śmierci, powinien otrzymać jakąś nagrodę, bo zrobił to fenomenalnie. Tylko czytelnicy książki wiedzą, że Śmierć wypowiada swoje kwestie drukowanymi literami, docierając wprost do umysłów czytelników, a Kowalik przeniósł to do audiobooka, czyniąc swój głos w pewien sposób odległym, mrocznym, szorstkim i… martwym. Nie dało się lepiej obsadzić interpretatora do Świata Dysku i mam szczerą nadzieję, że powstaną audiobooki pozostałych części!

Mort to nietuzinkowa powieść nietuzinkowego pisarza, w której poznajemy bliżej Śmierć i obserwujemy jego podejście do nas – śmiertelników. Pratchett pod płaszczem pozornie banalnej fabuły zrobił sobie podwaliny pod to, by poruszyć istotne kwestie w życiu każdego człowieka, zachowując przy tym niesamowite, gęste od czerni poczucie humoru i bezpardonowo wytykając bezmiar ludzkiej głupoty. Dzięki powieści Mort Śmierć jeszcze nigdy nie była tak bliska człowiekowi i nie wydawała się tak „oswojona”. To czwarta powieść ze Świata Dysku, jednak pierwsza, w której Śmierć jest jednym z głównych bohaterów i prawdę mówiąc, nie musicie znać poprzednich tomów, by świetnie bawić się przy tej. Dlatego powstały niespełna dwa tygodnie temu audiobook to idealna opcja dla tych, którzy (tak jak ja) nie mieli jeszcze okazji zapoznać się z twórczością Terry’ego Pratchetta. Polecam!

------

RECENZJA PIERWOTNIE UKAZAŁA SIĘ NA PORTALU GŁOS KULTURY
www.gloskultury.pl

IDEALNIE NA START

Terry’ego Pratchetta znam i kojarzę, niestety bardziej jako osobę medialną i pewien wizerunek pisarza niż samą jego twórczość. Oczywiście taki stan rzeczy jest tylko i wyłącznie moją winą, bowiem w swoim życiu na kilka okazji zapoznania się z twórczością brytyjskiego pisarza, skorzystałem z takowych tylko raz, w dodatku niezwykle szybko się zniechęciłem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

FENOMENALNY DEBIUT

Coś jest w opisach niektórych powieści, że podskórnie wyczuwamy ich wybitność. Nie jestem pewny, jaką rolę w tym wszystkim ma instynkt czytelniczy, ale niektóre dzieła (przynajmniej pozornie) emanują przynajmniej obietnicą czegoś niezapomnianego. Czasem przyczynia się do tego piękna okładka, innym razem sprawdzone nazwisko, są również sytuacje, gdy swoje zadanie spełni zajmujący opis. Dwa z trzech wymienionych tu elementów spełnia powieść Rybacy. Dlaczego tylko dwa? Dlatego, że nazwisko autora nie ma prawa być nikomu znane, ponieważ Rybacy to debiutanckie dzieło Nigeryjczyka. W zasadzie od ukazania się pierwszych informacji na temat tej książki wiedziałem, że będzie to strzał w dziesiątkę. Generalnie uwielbiam mieć rację, ale w tym wypadku radość jest podwójna, ponieważ Chigozie Obioma swoim dziełem przewyższył moje, i tak już śmiałe, oczekiwania. Panie i panowie, czyżbyśmy mieli do czynienia z książką roku?

Bracia Ikenna, Boja, Obembe i Benjamin nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Spędzają razem praktycznie cały czas i są dla siebie oparciem nawet w trudnych i podbramkowych sytuacjach. Mieszkają razem z rodzicami i młodszym rodzeństwem w nigeryjskiej miejscowości Akure a ich codzienność ogranicza się do nauki w szkole oraz wszelakich rozrywek po zajęciach. Wiodą całkiem przyjemne życie, jednak wszystko ulega zmianie, gdy Ojciec wyjeżdża z Akure za pracą i to na barkach chłopców zostaje wiele zajęć domowych, których Matka sama nie będzie w stanie wykonać, ponieważ ma również na głowie malutkich: Davida oraz Nkem, którym bardzo daleko jeszcze do samodzielności. Wtedy też chłopcy postanawiają zrobić sobie wolne od szkoły i zostają Rybakami, łowiąc ryby w owianej złą sławą miejscowej rzece Omi-Ala. Pewnego dnia bracia wracając z połowów, spotykają miejscowego wariata – Abulu – który według wierzeń mieszkańców Akure ma moc przepowiadania. Abulu przepowiada najstarszemu z braci – Ikennie – rychłą śmierć z ręki jednego z Rybaków. Od tej przepowiedni życie rodziny ulega stopniowej degradacji, ponieważ przerażony chłopiec z dnia na dzień coraz bardziej oddala się od rodziny w obawie o swoje życie. Sytuacja staje się tak niezdrowa i napięta, że tragedia dosłownie wisi w powietrzu, niczym powietrze przed burzą.

Chigozie Obioma wciąga czytelnika w swój świat bardzo niepozornie. Misternie snuje opowieść, nie narzucając tempa ani nie przyśpieszając wydarzeń. Nie znaczy to jednak, że akcja wlecze się niczym leniwe popołudnie w upalny dzień – jest wręcz przeciwnie. Mimo iż nie wpadamy od początku w wir jakichś arcyciekawych wydarzeń, autor swoim niebanalnym piórem potrafi przykuć uwagę. Bardzo szybko zaczynamy darzyć sporą sympatią Ikennę, Boję, Obembe oraz Benjamina i z zapałem śledzimy ich kolejne losy, a gdy dochodzi do punktu kulminacyjnego (czyli do przepowiedni Abulu) zamieramy wraz z całą nigeryjską rodziną i pokładamy całą nadzieję w tym, aby zdrowy rozsądek, logiczne myślenie oraz zdecydowana interwencja dorosłych wzięła górę nad przerażeniem, chaosem i negatywną energią, które skumulowały się nad rodziną Benjamina, który to – z pozycji najmłodszego brata – relacjonuje nam wszystkie wydarzenia oraz w naprawdę udany sposób przedstawia nam sylwetki całej swojej rodziny oraz najbliższego otoczenia. Dlatego też, mimo iż mamy do czynienia z narratorem będącym również jednym z bohaterów tej historii, nie mamy wrażenia, że historia jest niepełna lub czegoś nam w relacji kilkuletniego chłopca brakuje.

Dobry autor to dobry obserwator i debiutujący Obioma jest w tym aspekcie już teraz bardzo dobry i jeśli tylko będzie się rozwijał – mamy szansę na jednego z ciekawszych autorów naszych czasów. Jego obserwacje są fenomenalne i niezwykle celne – Rybacy to coś znacznie więcej niż banalna opowiastka o samospełniającej się przepowiedni i dramacie pewnej rodziny. Szybko uświadamiamy sobie, że autor nie boi się poruszać problematyki religijnej, politycznej oraz ekonomicznej dotyczącej swojego kraju, jak również w sposób szczery i bezpardonowy dokonuje rozliczenia z siłą zabobonów oraz zacofaniem wielu ludzi, które wciąż tkwią głęboko zakorzenione nawet w ludziach wykształconych. W świecie Obiomy Nigeria jest krajem stojącym w rozkroku między nowoczesnym Zachodem a dawnymi afrykańskimi wierzeniami. Do tego Nigeryjczyk potrafi tak dobrze wykreować daną postać, że bardzo szybko zapominamy o tym, iż jest ona tylko wymysłem jego wyobraźni. Również zachowania bohaterów są na tyle ludzkie i nierzadko chwytające za serce bądź zwyczajnie wywołujące szczery śmiech, że nie chcemy odrywać się od lektury, bowiem przyjemność obcowania z umiejętnościami Chigozie Obiomy jest olbrzymia. W związku z tym naprawdę szkoda, że powieść Rybacy ma tylko nieco ponad trzysta pięćdziesiąt stron.

Rybacy to opowieść o sile braterskiej miłości, o oddaniu, którego nie sposób odtworzyć w jakiejkolwiek innej relacji międzyludzkiej, prawdopodobnie którego nie sposób nawet zrozumieć, nie mając rodzeństwa. To również opowieść o tym, jak wiara w coś potrafi doprowadzić do tego, by urzeczywistnić zgubne przekonanie. Historia Ikenny, Boi, Obembego oraz Benjamina to w głównej mierze rozprawka na temat przeznaczenia człowieka i zastanowienia, czy rzeczywiście jesteśmy kowalami swego losu, czy jednak wszystko zostało z góry ustalone i jedyne, co nam pozostaje, to biernie przeżywać swoje życie, bo przecież „będzie co ma być”…

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to jak dotąd najlepsza powieść, jaką dane mi było przeczytać w tym roku, i będę bez wahania polecał ją każdemu miłośnikowi dobrych historii, tym bardziej że ta jest przedstawiona z perspektywy dziecka, a co za tym idzie – jest zwyczajnie znacznie bardziej szczera i wolna od zagmatwań i kombinacji zarezerwowanych dla dorosłych. To smutna powieść i wiele razy będzie Was boleć to, co czytacie, ale w tym tkwi właśnie siła dobrego pisarstwa – pozostawia ślady w umyśle czytającego.

---

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Głos Kultury.

FENOMENALNY DEBIUT

Coś jest w opisach niektórych powieści, że podskórnie wyczuwamy ich wybitność. Nie jestem pewny, jaką rolę w tym wszystkim ma instynkt czytelniczy, ale niektóre dzieła (przynajmniej pozornie) emanują przynajmniej obietnicą czegoś niezapomnianego. Czasem przyczynia się do tego piękna okładka, innym razem sprawdzone nazwisko, są również sytuacje, gdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

NIEŚMIERTELNY KLASYK

Czy sięgając po powieść science fiction, macie jakieś konkretne oczekiwania? Jeśli odpowiedź jest twierdząca, Ubik prędko zmieli na miazgę Wasze podejście, powodując w głowie mętlik oraz natłok pytań. Cenicie sobie pewne żelazne dla gatunku cechy, bez których nie może obejść się żadna tego typu powieść? Jeśli tak, Ubik każe Wam zdefiniować cechy gatunku na nowo. A może macie dość literackich klonów, które od lat nie wnoszą nic nowego z nielicznymi tylko wyjątkami? Jeśli ponownie odpowiedzieliście skinieniem głowy, Ubik będzie dla Was powieścią idealną. Istnieje prawdopodobieństwo, że go nie znacie i tylko kojarzycie tytuły niektórych jego książek, ale prawdą jest, że Philip K. Dick jest jednym z najwybitniejszych pisarzy science fiction, a z jego twórczości garściami czerpało wielu późniejszych autorów. Z pewnością do tej listy zalicza się Ubik (pierwsze wydanie – 1969 rok), z którym przyszło mi się zapoznać za sprawą audiobooka.

Federacja Północnoamerykańska, rok 1992. Ludzkość jest zaawansowana w takim stopniu, że podróże poza naszą planetę są taką normą, jak lot z Warszawy do Paryża, śmierć człowieka nie zawsze oznacza koniec życia, a wielu ludzi biegle posługuje się zdolnościami psionicznymi, w związku z czym powstało wiele zawodów związanych z tymi umiejętnościami. Główny bohater – Joe Chip – to mający spore problemy finansowe, niezbyt szczęśliwy i stosunkowo samotny pracownik wysokiego szczebla jednej z największych korporacji, która para się rekrutacją ludzi, którzy potrafią blokować paranormalne moce innych. Gdy właściciel korporacji – Glen Runciter – otrzymuje i przyjmuje wielkie i kuszące zlecenie od pewnego wpływowego biznesmena, który prosi, by firma Runcitera ochroniła jego mienie przed psionikami pracującymi dla Raya Hollisa, Joe Chip wraz z szefem oraz grupą najlepszych pracowników lecą na księżyc, gdzie wpadają w śmiertelną pułapkę… która kończy się śmiercią jednego z członków ekspedycji i wywraca (to mało powiedziane) wszystko do góry nogami. Po wybuchu nic nie jest takie, jakim było, bądź jakim się wydawało. Nikt nikomu nie może ufać, a wiele elementów świata wydaje się nie pasować do tego, co było znane. A to tylko kropla w morzu zmian i zdarzeń, o których najzwyczajniej w świecie nie chcę pisać, by nie psuć zabawy tym, którzy nie mieli jeszcze styczności z dziełem Philipa K. Dicka.

Wiele określeń pojawia się przy omówieniach powieści Ubik, a moim zdaniem, to najbardziej pasujące słowo, to „trudny”. Nie jest to bynajmniej wada, bo wielu odbiorców (w tym ja) najbardziej ceni te dzieła, które piekielnie trudno jednoznacznie zrozumieć i które wymykają się jakimkolwiek przyjętym ramom. Ubik nie ułatwia zadania czytelnikowi, bowiem od wspomnianego wybuchu praktycznie co rozdział zmuszeni jesteśmy zmienić, przemyśleć, zweryfikować nasze przemyślenia, a finał, który pozornie wszystko wyjaśnia, tak naprawdę tworzy w umyśle istne pomieszanie z poplątaniem, do którego idealnie pasuje zdziwiony wyraz twarzy oraz opadnięta szczęka. I właśnie mnogość interpretacji, możliwość próby poukładania sobie w głowie tego, co przeczytaliśmy i zmierzenie się z wirtuozerią wyobraźni autora jest największą zaletą powieści Ubik.

Czym zatem jest ten tytułowy Ubik? Na to pytanie nie znajdziecie odpowiedzi w niniejszej recenzji. Nie jestem nawet pewien, czy otrzymacie ją od samego autora. Są oczywiście liczne objaśnienia w trakcie powieści, jednak tak naprawdę każde może być błędne lub prawidłowe. Badacze literatury Dicka tłumaczą ten termin z łaciny (wszędzie) oraz z języka angielskiego (wszechobecny), co jest nie lada zgrywą ze strony autora, ponieważ paradoksalnie dla bohaterów powieści Ubik jest czymś niemalże nieosiągalnym, legendarnym niemal tak, jak Święty Graal. Myślę również, że dla każdego odbiorcy Ubik będzie czymś zgoła odmiennym i jeśli dla mnie jest on przedmiotem „X”, wcale nie jest powiedziane, że dla kogoś innego będzie on tym samym. Ja przyznaję otwarcie – do tej pory nie zrozumiałem, co autor miał na myśli i wiem, że będę musiał odbyć drugą podróż z Joe Chipem, żeby wiedzieć coś więcej.

Audiobook to jednoosobowe show Leszka Filipowicza, którego pracę chwaliłem już przy okazji obcowania z prozą Roberta M. Wegnera. Swoje zdanie podtrzymuję – Pan Filipowicz odwalił kawał solidnej roboty, sprawiając, że niełatwa treść stała się odrobinę prostsza w odbiorze. To dzięki niemu nie zgubiłem się w natłoku bohaterów, bo każdemu z bohaterów postarał się nadać cechy indywidualności w dialogach. Generalnie rzecz ujmując – nie mam żadnych uwag. Technicznie jest to naprawdę dobrze wykonana robota, która pozwala cieszyć się dziełem Philipa K. Dicka.

Tak więc, jeśli jesteście zmęczeni powielanymi schematami, nużącą monotematycznością i irytującą przewidywalnością w literaturze science fiction, a nie mieliście dotąd okazji zapoznać się z uznanym za jedno z największych osiągnięć w karierze Philipa K. Dicka – zdecydowanie powinniście nadrobić zaległości i sięgnąć po Ubik. Omawiany tu audiobook może być idealnym rozwiązaniem. Tym bardziej że jest to naprawdę świetna pozycja, która zapewni Wam wiele godzin rozrywki i chyba jeszcze więcej główkowania nad interpretacją tego, co właśnie przeczytaliście.

---

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Głos Kultury.

NIEŚMIERTELNY KLASYK

Czy sięgając po powieść science fiction, macie jakieś konkretne oczekiwania? Jeśli odpowiedź jest twierdząca, Ubik prędko zmieli na miazgę Wasze podejście, powodując w głowie mętlik oraz natłok pytań. Cenicie sobie pewne żelazne dla gatunku cechy, bez których nie może obejść się żadna tego typu powieść? Jeśli tak, Ubik każe Wam zdefiniować cechy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

SKRZYWIONY PORTRET RODZINNY

Rodzina to jeden z fundamentów w życiu każdego człowieka i można udawać, że jest inaczej, ale i tak nikt nam w to nie uwierzy. Tak po prostu jest i czasem może nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak istotną kwestią jest to dla każdego z nas. Doskonale wie o tym amerykańska pisarka Karen Joy Fowler, której najnowsza książka Nie posiadamy się ze szczęścia ukazała się na polskim rynku wydawniczym późną wiosną tego roku i jest to jedna z tych pozycji, które może nie urzekają czytelnika ani niezrównanym piórem autorki, ani opowiadaną historią, ale autorka porusza w swoim dziele na tyle istotne kwestie, że powinien wziąć pod uwagę zapoznanie się z nią każdy szanujący się czytelnik. Nie bez powodu zresztą Nie posiadamy się ze szczęścia wygrało prestiżową w Stanach Zjednoczonych nagrodę Faulknera w 2014 roku oraz znalazło się w finałowej piątce Nagrody Bookera.

Rosemary Cooke to młoda dziewczyna, która zaczyna opowiadać nam swoją historię zupełnie tak, jakbyśmy właśnie spotkali ją w zatłoczonej kawiarni i z braku miejsca przysiedli się do jej stolika. To porównanie nie jest bynajmniej na wyrost, ponieważ narratorka powieści Nie posiadamy się ze szczęścia nierzadko zwraca się do czytelnika bezpośrednio, przerywa swoją wypowiedź tylko po to, by podjąć nowy wątek lub „popłynąć” myślami w nieco innym kierunku, niż z początku zamierzała. Gdzieniegdzie Rosemary pokusi się o autoironię, by w innym momencie zaszydzić z ludzkiej głupoty, bądź wytknąć podłość człowieka. Zresztą dzięki stylowi Karen Joy Fowler dość szybko widzimy w Rosemary kobietę z krwi i kości, a nie postać literacką. Bohaterka opowiada nam o swojej rodzinie, a ta – jak się okazuje – jest zdecydowanie inna od wzorca, który wtłacza się nam do głów od dzieciństwa. Kilkanaście lat temu, gdy jeszcze wszystko było normalne, a dni były szczęśliwe, rodzina Cooke mieszkała w domu pod miastem i każdy z członków rodziny wiedział, że jest istotnym elementem układanki, bez którego reszta nie mogłaby funkcjonować. Niestety, gdy Rosemary miała pięć lat, jej ukochana siostra Fern zniknęła i to wydarzenie rzuciło cień na resztę życia bohaterów. Odnoszący dotąd sukcesy w dziedzinie naukowej ojciec popadł w rosnący alkoholizm, matka popadła w depresję, a starszy brat Lowell w końcu nie wytrzymał i uciekł z domu, by nigdy do niego nie wrócić.

Tajemnica rodziny zostaje odkryta przez autorkę stosunkowo szybko i gdy karty zostają odsłonięte – na początku trudno nam przyjąć fakt do wiadomości. Miałem nawet moment, gdy chciałem odłożyć książkę na bok i nie wracać do niej jakiś czas, bo zwyczajnie nie rozumiałem zabiegu amerykańskiej pisarki. Górę wzięło jednak moje zaciekawienie i czym prędzej czytałem kolejne strony, aby odkryć kolejne szokujące fakty z życia rodziny Cooke. Okazuje się bowiem, że rodzina ta diametralnie odbiega od tego, co jest nam znane, jednak gdzieś w tym wszystkim, co nietypowe, ich problemy są niezwykle uniwersalne, ponieważ każda rodzina zmaga się prędzej czy później z cierpieniem, które wpływa na wszystkich.

Nie posiadamy się ze szczęścia to powieść nietypowa także pod względem konstrukcji. Od początku przypatrujemy się relacji Rosemary, która jest poszatkowanym, chaotycznym strumieniem myśli. I chociaż może to wprowadzać lekki zamęt w głowie czytelnika – zdecydowanie nie jest to wada, bo opowieść młodej kobiety nabiera dzięki takiemu sposobowi narracji wiarygodności oraz – co może lekko dziwić – gdy znamy już całą treść, spójności. Nie uświadczymy tutaj również zbyt wielu dialogów, przez co momentami może się wydawać, że fabuła troszkę się wlecze, to jednak tylko wrażenie. Wielkie pochwały należą się także tłumaczowi – pani Kamili Sławińskiej – która zadała sobie sporo trudu, przybliżając nieznane bądź niezbyt znane gry słów, pojęcia, nazwiska oraz nazwy własne polskiemu odbiory, dzięki czemu nam znacznie łatwiej czerpać przyjemność z lektury, bo nie musimy marnować czasu na wertowanie internetu, żeby na własną rękę poznać znaczenie niektórych z nich.

Nie posiadamy się ze szczęścia to powieść niezwykle ważna, choć stosunkowo trudna w odbiorze poprzez poruszaną tematykę, jednak przeciwwagą dla problematyki jest przyjemny i lekki styl Karen Joy Fowler. Historia Rosemary i Fern może wyciskać łzy z oczu i na pewno porusza. To opowieść o relacjach, o próbie poradzenia sobie ze stratą oraz o bezbrzeżnej tęsknocie za najbliższymi. To również poważny manifest w kwestii obrony zwierząt oraz ich wszelkich praw, co przez większość z nas jest sukcesywnie ignorowane i dobrze, że autorka podjęła się tego trudnego i traktowanego po macoszemu tematu. Warto przebrnąć przez odrobinę toporny początek, który chwilami rozczarowuje i zniechęca do dalszej lektury, ponieważ finał tej liczącej sobie niespełna trzysta pięćdziesiąt stron powieści jest piękny i pozostaje w czytelniku bardzo długo, wracając niczym echo w naszych myślach.

---

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Głos Kultury

SKRZYWIONY PORTRET RODZINNY

Rodzina to jeden z fundamentów w życiu każdego człowieka i można udawać, że jest inaczej, ale i tak nikt nam w to nie uwierzy. Tak po prostu jest i czasem może nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak istotną kwestią jest to dla każdego z nas. Doskonale wie o tym amerykańska pisarka Karen Joy Fowler, której najnowsza książka Nie posiadamy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

MIEJSKI PORTRET

Najpopularniejszy turecki pisarz oraz laureat Literackiej Nagrody Nobla z 2006 roku długo kazał czekać swoim fanom na kolejną powieść. Jednak gdy po około pięciu latach przerwał artystyczne milczenie, zrobił to w naprawdę dobrym stylu, serwując czytelnikom epicką, rozpisaną na niemalże siedemset stron opowieść o jednym z ostatnich ulicznych handlarzy Stambułu, który spędza wieczory na wędrowaniu po ulicach miasta i sprzedawaniu jogurtu oraz buzy – tradycyjnego, lekko sfermentowanego, gęstego napoju. Jednak historia Mevluta Karataşa – jak przystało na Orhana Pamuka – to wielowątkowa opowieść rodzinna rozpoczynająca się w 1969 roku, a zakończona w roku 2012, w której roi się od emocji i próżno w niej szukać nudy.

Mevlut Karataş to człowiek, którego nie sposób krótko scharakteryzować i streścić jego postać, ponieważ w trakcie czytania powieści Dziwna myśl w mej głowie przyjdzie nam obserwować głównego bohatera na przestrzeni większego wycinka z jego życia – będziemy mu towarzyszyć w latach jego nauki szkolnej, gdy przeprowadzi się z biednej prowincji wraz z ojcem do Stambułu, w którym będzie ciężko pracował, roznosząc buzę i jogurt, gdy będzie pisał listy do ukochanej, a następnie w wyniku pomyłki uprowadzi (co jest ponoć zjawiskiem dość powszechnym w Turcji) siostrę swojej listownej ukochanej z jej rodzinnego domu i zamieszkają wspólnie, wezmą ślub, założą rodzinę, urodzą im się dzieci, oraz gdy jako dojrzały mężczyzna dokona podsumowania swojego życia i wyjaśni się, czymże jest ta tytułowa Dziwna myśl w mej głowie. Mevlut w zasadzie od dziecka sprzedaje buzę i o ile w pierwszych latach jego zarobkowej działalności jest to dość opłacalne zajęcie, o tyle wraz z upływem lat buza staje się towarem coraz mniej pożądanym, a jeśli już, to ludzie wolą kupować ją gotową, w sklepie niż taką domowej roboty, którą roznosi nieznajomy. Dlatego też wraz z upływem lat Mevlut staje się dla mieszkańców chodzącym znakiem czasów, przypominającym nielicznym dawne dzieje i kojarzący się z patriotyzmem w tym – coraz bardziej – zglobalizowanym państwie tureckim. Przez całe dziesięciolecia mężczyzna wieczorami nosi ciężkie pojemniki z napojem, wędruje nieustannie zmieniającymi się ulicami rozrastającego się i ulegającego przemianom społeczno-ekonomiczno-politycznym Stambułu, nawołując co jakiś czas Buuuuuza!, by za dnia imać się przeróżnych zajęć, byleby tylko zapewnić przyzwoity byt rodzinie, którą kocha ponad wszystko.

Niekwestionowanym atutem dzieła tureckiego Noblisty jest z pewnością jego wielowątkowość, rozmach oraz naprawdę sensowne sportretowanie Stambułu na przestrzeni kilkudziesięciu lat, a to wszystko ukazane oczami głównego bohatera oraz innych osób ważnych i związanych z Mevlutem. Efekt taki Orhan Pamuk uzyskał poprzez wprowadzenie narracji zależnej od bohatera, który w danym momencie opowiada nam daną historię. Dzięki temu zyskujemy często pełny obraz na kwestię, która opowiadana tylko z jednego punktu widzenia byłaby wykrzywiona światopoglądem bądź sympatiami, zbyt prosta, niepełna. Taki zabieg co prawda odrobinę wytrąca płynność akcji, co może niecierpliwych czytelników zniechęcać, ale ja szybko przekonałem się, że jest to jedyny słuszny zabieg, wobec którego należy okazać odrobinę dobrej woli. Dlaczego? Ponieważ właśnie ta mieszanka poglądów, obserwacji, osądów, doświadczeń i przeżyć daje niezapomniany efekt, z którego po czasie wyodrębnia się zupełnie nowy, prawdopodobnie najistotniejszy bohater, jakim jest miasto Stambuł. A jego kreacja to rzecz niezwykle złożona, intymna i przejmująca wręcz. Zaryzykuję stwierdzenie, że Dziwna myśl w mej głowie może pochwalić się jednym z lepiej opisanych miast w historii literatury. Jeśli nie najlepiej, to z pewnością jest opisane najbardziej ciekawie.

Styl Pamuka przypomina mi gawędę doświadczonego życiem wujka, który w czasie wakacji postanowił poświęcić mi swój czas wolny i opowiedzieć historię Mevluta w sposób prosty, nieśpieszny, może i nawet delikatny i taktowny. Gdzieś jednak między tymi – mogłoby się wydawać – banalnymi wersami kryją się głębokie przemyślenia, kontrowersyjne myśli, niewygodne prawdy oraz słowa, które stają się istotne dopiero, gdy zaczniemy podchodzić do lektury powieści Dobra myśl w mej głowie jak do picia dobrego wina – nieśpiesznie, z należytą uwagą, typowo degustacyjnie. To dzieło, którego zdecydowanie nie można czytać w biegu, bądź gonić kolejnych stron tylko po to, by odznaczyć pozycję jako „przeczytaną”, zapomnieć o niej i sięgać po kolejną książkę w czytelniczym wyścigu. Powieść Pamuka to pochwała życia, a kwintesencja codzienności zawiera się często w drobnych gestach, intymnych chwilach, oraz obserwacji świata poczynionej przez Mevluta oraz bliskich mu osób, którym czasem główny bohater oddaje głos. Dlatego też polecam powieści poświęcić sporo wolnego czasu, bo jest to dzieło, które smakuje najlepiej, gdy sączymy je w niezbyt dużych dawkach, oddając autorowi pełne zaangażowanie i cierpliwość, które zostaną odpłacone z nawiązką.

Okładka zasługuje na wyróżnienie, bo z pewnością przykuwa wzrok. Cały jej wydźwięk jest szalenie interesujący – zwłaszcza w kontekście tego, co przeczytaliśmy, bo o ile jest to zdjęcie całkiem przyjemne dla oczu, o tyle znajdujące się na tej czarno-białej fotografii liczne słowa zapisane różnymi kolorami wyrwane z kontekstu niespecjalnie czarują potencjalnego czytelnika, ale w trakcie naprawdę długiej lektury wielokrotnie przyjdzie nam przyglądać się tej okładce i w pewnym momencie przyjdzie nam do głowy (dziwna) myśl, że oto zastosowana do wszystkich słów paleta kolorów jest odpowiednikiem wielobarwności życia. Jedynym mankamentem może być fakt, iż niektóre słowa znajdujące się na okładce zdradzają zbyt wiele i mimo wszystko mogą zepsuć zabawę.

Dziwna myśl w mej głowie to fenomenalna opowieść, która tylko pozornie nie opowiada o niczym specjalnym, jednak historia życia Mevluta Karataşa to ciepła, miejscami wzruszająca rzecz o dumie, oddaniu człowieka czemuś, w co bezbrzeżnie wierzy, ciężkiej pracy, która nie zawsze przynosi wielkie pieniądze, o miłości, która jest silniejsza od wszystkich żywiołów razem wziętych i wreszcie o tym, jak jedna pomyłka potrafi diametralnie zmienić wszystko. Orhan Pamuk stworzył powieść uniwersalną, która nie straci na swojej aktualności nawet za sto lat, i nawet jeśli po takim czasie Stambuł będzie zupełnie innym miejscem, bądź zupełnie przestanie istnieć – będzie to fantastyczna podróż w czasie, dlatego wybierzcie się na spacer wraz z Mevlutem i krzyknijcie wraz z nim głośno Buuuza!

---
Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Głos Kultury.

MIEJSKI PORTRET

Najpopularniejszy turecki pisarz oraz laureat Literackiej Nagrody Nobla z 2006 roku długo kazał czekać swoim fanom na kolejną powieść. Jednak gdy po około pięciu latach przerwał artystyczne milczenie, zrobił to w naprawdę dobrym stylu, serwując czytelnikom epicką, rozpisaną na niemalże siedemset stron opowieść o jednym z ostatnich ulicznych handlarzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

SÓL W OCZACH

John Steinbeck należy do grona moich ulubionych pisarzy, dlatego tym trudniej pisać mi te słowa, ale jego Zima naszej goryczy to powieść tylko niezła. Brakuje w niej bowiem tak charakterystycznego dla amerykańskiego noblisty stylu, zamiast którego otrzymaliśmy sporo aforyzmów i nieznośną dawkę moralizatorstwa. Troszkę nie pasuje mi to do tego, z czym oswoił nas autor niezapomnianych Myszy i ludzi. Zresztą nie bez powodu krytycy w latach pierwszego wydania całkiem zgodnie skrytykowali powieść Steinbecka. Ja bardzo lubię gorycz oraz depresyjne klimaty w popkulturze, ale tutaj miejscami wydała mi się ona wymuszona i nieco sztuczna. Nie jest na szczęście tak, że jest to powieść słaba i niegodna uwagi. Wszystko zależy również od nastawienia czytelnika. Moje najwyraźniej było złe. Wiem jedno – jeśli rozpoczynacie przygodę z amerykańskim pisarzem, niech Zima naszej goryczy nigdy nie będzie Waszym wyborem.

Miasteczko New Bayton to niewielka, nadmorska, urocza mieścina. Niegdyś słynęła z z połowów oraz sprzedaży oleju wielorybiego, kiedy jednak owe dobra przestały być towarem niezbędnym, miasto stopniowo zaczęło tracić na wartości, a byt mieszkańców ulegał pogorszeniu, by w końcu zatrzymać się na etapie recesji, pogrążając miejscową ludność pełną goryczy i tęsknoty za starymi czasami. W tych okolicznościach funkcjonuje główny bohater – Etan Allen Hawley wraz z rodziną. Ethan nienawidzi swojego życia, ponieważ z jednego z najbogatszych mieszkańców New Bayton stał się podrzędnym sprzedawcą w sklepie u pewnego Włocha. I tak już nieciekawej sytuacji nie poprawia żona Ethana, Mary, która przez większość czasu tylko narzeka na swój los i z melancholią oraz z nieskrywaną goryczą wspomina dawne, lepsze czasy, gdy mogli sobie pozwolić na co tylko mieli ochotę. Dzieci Ethana, chcąc poprawić domowe finanse, postanawiają wziąć udział w konkursie literackim pewnych płatków śniadaniowych, ale prawdziwym motorem napędowym dla Ethana jest wróżba znajomej Mary – Marge. Kobieta przewiduje przyszłość mężczyzny i jest to wizja pełna bogactwa i szczęścia. Z tego też powodu Ethan postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wrócić do dni, gdy był na szczycie społecznej drabinki.

Problematyka powieści zmusza do zastanowienia się nad własnym losem i wartościami, którymi człowiek kieruje się w życiu. To również opowieść o walce z przeciwnościami losu oraz o tym, że nie każda droga do celu jest dobra, tym bardziej gdy w grę wchodzi moralność, której w Ziemii naszej goryczy jest jak na lekarstwo. Wiele stron Steinbeck poświęcił problemowi alkoholizmu oraz sprawie tak fundamentalnej, jak rodzina, jednak nie myślcie, że wnioski płynące z rozważań pisarza są optymistyczne. W zasadzie to chyba najbardziej ponure z dzieł amerykańskiego noblisty i mocno to czuć w trakcie lektury.

Steinbeck stworzył powieść mocno liryczną, w wielu miejscach wplatając w treść cytaty sławnych osób, a sam tytuł oraz przebieg powieści nawiązują do dzieła Williama Shakespeare’a Ryszard III, która opowiada o mężczyźnie, gotowym wymordować swoich bliskich, byleby zasiąść na tronie. Analogicznie do kroniki Shakespeare’a, Zima naszej goryczy opowiada historię degeneracji społeczeństwa Stanów Zjednoczonych na przełomie lat 50. i 60., jednak jak każdy wielki pisarz – robi to tak, że historia ta jest tak samo aktualna dziś, jak miało to miejsce ponad 50 lat temu, gdy pierwszy raz wydano powieść. I chociaż kilka aspektów może czytelnika (zwłaszcza niecierpliwego, żądającego większej akcji) zniechęcić, irytować i wytrącać z równowagi, z pewnością każdy doceni niesamowitą zdolność do tworzenia nietuzinkowych bohaterów, których zapamiętamy na wiele miesięcy.

Zima naszej goryczy to powieść dość ciężka, ponura i wywołująca w czytelniku poczucie bezsilności. Chwała autorowi, że potrafił wywołać taki stan za sprawą samych tylko liter, ale z drugiej strony przytrafiły się tu pewne wady, których próżno szukać w innych pozycjach tego niezwykłego pisarza. Dlatego też, Zima naszej goryczy nie jest dziełem idealnym i daleko jej do perfekcji. Z pewnością nie jest to pozycja godna polecenia dla tych, którzy dopiero rozpoczynają przygodę z twórczościa amerykańskiego noblisty. Czuć w tej powieści w dalszym ciągu, że jest to piekielnie utalentowany pisarz, którego wgląd w ludzką psychikę oraz umiejętność oddania emocji należą do największych zalet, ale w moim prywatnym rankingu chyba tylko W niepewnym boju okupuje niższą pozycję.

--------------
Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu www.gloskultury.pl

SÓL W OCZACH

John Steinbeck należy do grona moich ulubionych pisarzy, dlatego tym trudniej pisać mi te słowa, ale jego Zima naszej goryczy to powieść tylko niezła. Brakuje w niej bowiem tak charakterystycznego dla amerykańskiego noblisty stylu, zamiast którego otrzymaliśmy sporo aforyzmów i nieznośną dawkę moralizatorstwa. Troszkę nie pasuje mi to do tego, z czym oswoił...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

WIELKA BITWA

Od dłuższego czasu na ogół unikam fantasy. Zdarzały mi się nieliczne wyjątki, aczkolwiek Fantastyki przez duże „F”, kojarzonej z tolkienowskim rozmachem nie czytałem od lat, bo i nie nawinęło mi się nic godnego uwagi – przynajmniej moim zdaniem. Z pomocą przyszedł jednak monumentalny, budzący podziw swoją wielowątkowością oraz krwawymi szczegółami, Czerwony Rycerz Milesa Camerona. To powieść zdecydowanie wyróżniająca się na tle zalewających w ostatnich latach rynek literacki tytułach z gatunku fantasy. I choć zdarzyły się w tej bardzo długiej (liczącej 845 stron) powieści drobne skazy – czytelnik zamyka książkę z zadowoleniem i uczuciem literackiego spełnienia.

Dzieło kanadyjskiego pisarza do typowych nie należy, o czym wspomina na czwartej stronie okładki samo wydawnictwo, dając potencjalnemu czytelnikowi krótkie, acz zwięzłe preludium do tego, co oferuje Miles Cameron. I choć osobiście jestem zdania, że MAG w swoim opisie poszedł o jedno zdanie za daleko, nie zepsuje Wam to przyjemności z lektury. Nikogo raczej nie zadziwię stwierdzeniem, że autor Czerwonego Rycerza był dotychczas dla mnie anonimowym nazwiskiem (jeśli nie liczyć słynnego reżysera, który stworzył między innymi Terminatora), jednak istotnymi informacjami dla wielu czytelników, wymagających od fantastyki dobrego oddania niektórych aspektów będą te, że jest on z wykształcenia historykiem, specjalistą od broni, a jego hobby to rekonstrukcja militarna. I ogromnie to w trakcie lektury czuć, i jest to z pewnością jedna z największych zalet powieści Czerwony Rycerz.

Pozornie banalna historia obrony żeńskiego klasztoru przed stworami z Dziczy przez Czerwonego Rycerza oraz jego dzielny oddział dość szybko przeradza się w wielowątkową opowieść, w której nie brak intryg, polityki, kłamstw, walki o swoje interesy oraz fanatyzmu, a wszystko to skąpane jest w hektolitrach krwi, zmasakrowanych częściach ciała oraz wydzielinach nie tylko ludzkich. Czerwony Rycerz zawiera w sobie piekielnie intrygującą oraz niezwykle szeroką paletę barwnych postaci, w ogromie których czytelnik z początku łatwo może się pogubić, tym bardziej że pojawiają się bohaterowie stricte epizodyczni, którzy po kilkudziesięciu stronach znikają z kart powieści lub pojawiają się tylko jako wspomnienie. Wbrew pozorom, w zalewie tylu indywiduów, nie ma miejsca na to, aby czyjeś pojawienie się lub też zachowanie było nieistotne dla fabuły, choć są wątki, które tylko zyskałyby na skróceniu.

Problematyka powieści to walka dobra ze złem i choć wydaje się to niezwykle banalne, na szczęście takie nie jest. Cameron w umiejętny sposób plącze wątki, stawiając wielu bohaterów w trudnych i niejednoznacznych sytuacjach, dzięki czemu żadna postać nie jest jednowymiarowa i płaska, raz podejmuje dobre, a raz złe decyzje. Dlatego też zdarzają się sytuacje, gdy „dobry” bohater postąpi źle, i analogicznie – „zły” postąpi dobrze. Poza indywidualną walką jest też oczywiście główny konflikt, który zajmuje przecież niemal trzy czwarte powieści Czerwony Rycerz. Również w tym wypadku sprawa do oczywistych bynajmniej nie należy. Jest co prawda wyraźny podział na ludzi oraz na przedstawicieli Dziczy (w skład której wchodzą wszelkiego typu monstra, dzikie bestie, wytwory magii oraz mroczne siły), jednak sęk w tym, że nierzadko motywacja każdej ze stron konfliktu wydaje się być czytelnikowi słuszna.

Co urzekło mnie najbardziej, to odpowiednio duży nacisk, który autor położył na wiarygodność walk oraz odpowiednią brutalność tych scen. W poszczególne starcia bardzo łatwo uwierzyć, a jeszcze łatwiej je sobie wyobrazić. Język Milesa Camerona jest prosty, ale plastyczny, a wspomniane przeze mnie zamiłowanie autora do broni oraz starć tylko pomaga w pełnym zatopieniu się w akcji. Powiedziałem też o sporym rozlewie krwi, ale myślę, że wypadałoby pociągnąć ten temat: Czerwony Rycerz epatuje przemocą oraz dość ostrymi scenami. To krwiste fantasy, w którym najbardziej realnym elementem świata są właśnie walki i powiązane z nimi elementy. Nawet najwięksi twardziele widząc olbrzymiego wiwerna, odczuwają strach objawiający się drżeniem kolan, suchością w gardle oraz chęcią natychmiastowej ucieczki, a po walce naturalnym jest, że rycerz zgina się w pół, otwiera przyłbicę i rzyga do utraty sił. Może niezbyt to piękne, ale jakże prawdziwe.

Żeby nie być tak do końca pełnym zachwytów, muszę dodać, że niektóre rozwiązania fabularne oraz przemiany bohaterów nie do końca mi odpowiadały lub nie byłem w stanie w nie uwierzyć, bo albo przeszły zbyt gładko, albo też ukazane były w zbyt błahy sposób. Niektóre wątki w moim odczuciu były niepotrzebnie przeciągnięte, a od natłoku walk w pewnym momencie dla niektórych czytelników może zwyczajnie powiać nudą. Nie dlatego, że coś z nimi nie tak, ale jest prawdopodobieństwo wystąpienia uczucia przesytu. Zauważyłem również – na szczęście nie występujące często – wpadki korektorskie, takie jak niepoprawnie odmienione słowo w zdaniu bądź literówka zmieniająca sens danego słowa.

Jeśli marzy Wam się porządny, mięsisty kawał literackiej fantastyki w bardzo dobrym wydaniu, w dodatku bez zbędnych i słodziutkich przystanków, tylko jak na dorosłego czytelnika przystało – lubicie konkretnie, odważnie, brutalnie i emocjonująco, to Czerwony Rycerz będzie idealną propozycją właśnie dla Was. W wakacje wydawnictwo MAG planuje wydać kolejny tom zmagań Czerwonego Rycerza, dlatego też tym bardziej polecam, zwłaszcza ze względu na końcówkę, która daje nadzieję na jeszcze ciekawszy rozwój wydarzeń z części pierwszej.

--------------

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Głos Kultury.

WIELKA BITWA

Od dłuższego czasu na ogół unikam fantasy. Zdarzały mi się nieliczne wyjątki, aczkolwiek Fantastyki przez duże „F”, kojarzonej z tolkienowskim rozmachem nie czytałem od lat, bo i nie nawinęło mi się nic godnego uwagi – przynajmniej moim zdaniem. Z pomocą przyszedł jednak monumentalny, budzący podziw swoją wielowątkowością oraz krwawymi szczegółami, Czerwony...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Luis Suárez. Przekraczając granice. Autobiografia Peter Jenson, Sid Lowe, Luis Suárez
Ocena 7,5
Luis Suárez. P... Peter Jenson, Sid L...

Na półkach: , , ,

WIECZNIE GŁODNY

Bandyta. Gryzoń. Wampir. Rekin. Rasista. Przestępca. To tylko niektóre z określeń, jakie przylgnęły do genialnego napastnika reprezentacji Urugwaju oraz FC Barcelony. Nie zamierzam twierdzić, że jest to piłkarz nieskazitelny, bo na niektóre z przydomków Luis Suárez sobie zapracował. Pomijając jednak porywczy charakter zawodnika, trzeba oddać mu, że posiada pierwiastek geniuszu, który zaprowadził go w miejsce, w którym obecnie się znajduje, i świeci tryumfy. Pod koniec zeszłego roku wydawnictwo SQN dołączyło do swojej oferty autobiografię kontrowersyjnego piłkarza, w której ujmuje on swoją szczerością, świadomością, że nigdy nie był, ani nie będzie grzecznym chłopcem, pasją do futbolu, sympatią do klubu, w którym obecnie się znajduje, oraz – co najważniejsze – wielką miłością do żony, której – jak twierdzi – zawdzięcza wszystko.

Na wstępie zaznaczę, że Luis Suárez należy do grona moich ulubionych piłkarzy (to mój ulubiony napastnik) od czasów, gdy grał dla Liverpoolu. Interesuję się głównie ligą hiszpańską, ale w ostatnich latach zdarzało mi się oglądać wybrane mecze ligi angielskiej i za którymś razem trafiłem na Suáreza grającego w czerwonej koszulce, który montował drużynę przeciwną, jak mu się podobało. Nie pamiętam już dokładnie, jaki był to mecz, ani kiedy to dokładnie było, ale od tamtej chwili śledziłem mecze Liverpoolu tylko ze względu na urugwajskiego cracka. Pamiętam, jak w jego ostatnim sezonie na Anfield myślałem, że El Pistolero idealnie wpasowałby się w model mojego ukochanego klubu – FC Barcelony. I co? Niespełna 10 miesięcy później Suarez podpisał kontrakt z Dumą Katalonii. Chyba nie muszę wspominać, jak bardzo cieszy mnie obecny stan rzeczy?

Autobiografia Luisa Suáreza to najlepsza piłkarska książka dotycząca piłkarza FC Barcelony, jaką miałem okazję przeczytać. Nie jest może najlepszą książką o piłkarzu, bo wyżej stawiam rewelacyjną pozycję Robert Enke. Życie wypuszczone z rąk, niemniej jednak bardzo wysoko cenię sobie Przekraczając granice Suáreza i wiem, że wyjątkowo nie jest to pozycja na jeden raz i chętnie do niej wrócę. Jedyne, czego żałuję, to fakt, iż książka sygnowana jest jako oficjalny produkt FC Barcelony, a po jej przeczytaniu jasne jest, że została napisana dopiero na samym początku przygody Suareza z Blaugraną. Dlatego srogi zawód czeka osoby, które nastawiają się na choćby rozdział poświęcony wrażeniom El Pistolero z aklimatyzacji w zespole jego marzeń, albo o tym, jak barcelońska „9” współpracuje z Messim i Neymarem. Przekraczając granice skupia się na czymś zupełnie innym i pokazuje krętą drogę, jaką przebył będący obecnie chyba w najlepszej życiowej formie napastnik.

Luis Suárez dokonuje rozliczeń z samym sobą, skupia się na swoich błędach i analizuje momenty z przeszłości, w których powinien był zachować się inaczej. Urugwajczyk ma naprawdę wiele do powiedzenia i przekazuje nam swoją historię w sposób bardzo ciekawy. Dowiadujemy się o młodzieńczych latach w Urugwaju, o rozwodzie jego rodziców, za sprawą którego pierwszy raz w swoim życiu poważnie zabłądził i niewiele brakowało, a dziś nikt nie usłyszałby o tym piłkarzu, a ja nie pisałbym tych słów. El Pistolero z wielkim uczuciem wyraża się o miłości swojego życia – Sofi – która dosłownie odmieniła jego życie i dzięki której jeden z najlepszych napastników świata znajduje się w najlepszym klubie świata i przeżywa boiskowe tryumfy. To zresztą z Sofi związane są również pozostałe rozdziały tak książki, jak życia Urugwajczyka. Gdy byli nastolatkami, rodzina dziewczyny postanowiła przenieść się do Barcelony, co dla młodego Luisa było tożsame z końcem świata. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie będzie w stanie pozwolić sobie na wyjazd za nią. Jednak to jej wyjazd oraz ich wielkie uczucie było tak potrzebnym dla niego bodźcem, za sprawą którego z całym zaangażowaniem skupił się na dobrym graniu w piłkę nożną. Niedługo później otrzymał ofertę gry w holenderskim Groningen, by rok później otrzymać angaż w legendarnym Ajaxie Amsterdam. Zastanawiacie się pewnie, jak zakochana para rozwiązała problem odległości między Hiszpanią a Holandią? Otóż Suárez któregoś dnia przyleciał do Barcelony i, zupełnie spontanicznie, zaproponował Sofi, by poleciała z nim do Holandii. Szczęśliwy Luis nie osiadł na laurach i z meczu na mecz stawał się lepszy, co poskutkowało jego przeniesieniem do Liverpoolu oraz występami w reprezentacji kraju.

Suárez bez koloryzowania opowiada także o tym, że jego boiskowe wybryki, które wielokrotnie obiegały cały świat i które – niestety – przyczepiły mu na stałe łatkę boiskowego bandyty lub rasisty, są po części wynikiem niesprawiedliwości bądź oszustwa innych piłkarzy (mam tu na myśli scysję z Patricem Erą), ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, że lwia część jego wybryków to wina jego psychiki, natłoku emocji i nieposkromionego głodu, który towarzyszy mu niemal w każdym meczu. Piłkarz otwarcie przyznaje, że od jakiegoś czasu stale odbywa sesje z psychologiem, aby nauczyć się kontrolować emocje i nigdy więcej nie dopuścić do sytuacji, która ponownie okryje hańbą jego nazwisko. El Pistolero w pewnym momencie stawia również tezę, z którą osobiście się zgadzam – otóż niektórzy piłkarze za faule, które powodują zakończenie kariery kolegów po fachu, bądź boiskowe chamstwo powodujące wielomiesięczne kontuzje otrzymują zdecydowanie mniejsze kary (lub nie otrzymują ich wcale), niż spotkało to Suáreza za ugryzienie Chielliniego. Dla porównania Zinedine Zidane, który również podczas wielkiego piłkarskiego święta wykazał się zachowaniem podobnym do Suáreza, otrzymał jedynie karę grzywny oraz zawieszenie na trzy mecze. Ja wiem, że myślicie teraz, że jestem stronniczy, bo lubię Suáreza, ale to nie jest tak. Uważam, że Suárez za każdy swój durny występek zasługiwał na ukaranie, ale wszelkie zakazy stadionowe oraz zakaz wykonywania zawodu uważam za niesmaczny żart i absurd.

Niezmiernie mnie cieszy, że książka Przekraczając granice ukazała się na naszym rynku, bo najzwyczajniej w świecie jest napisana fajnym, przystępnym językiem, czyta się ją ekspresowo, a dotychczasowa kariera Luisa Suáreza jest świetnym materiałem motywacyjnym, pokazującym, że wytrwałością, ciężką pracą oraz ciągłym dążeniem do celu można osiągnąć absolutnie wszystko. Na koniec podkreślę ponownie, że jest to jedna z lepszych książek traktujących o piłkarzach, dzięki której umocniłem się tylko w sympatii do urugwajskiego łowcy bramek. Mam również cichą nadzieję, że za kilka lat El Pistolero pokusi się albo o uzupełnienie do obecnej autobiografii, albo napisze kolejną książkę, w całości poświęconą jego karierze w FC Barcelonie.

WIECZNIE GŁODNY

Bandyta. Gryzoń. Wampir. Rekin. Rasista. Przestępca. To tylko niektóre z określeń, jakie przylgnęły do genialnego napastnika reprezentacji Urugwaju oraz FC Barcelony. Nie zamierzam twierdzić, że jest to piłkarz nieskazitelny, bo na niektóre z przydomków Luis Suárez sobie zapracował. Pomijając jednak porywczy charakter zawodnika, trzeba oddać mu, że posiada...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

WALKA O SIEBIE

Psychika człowieka to temat, który niezmiennie fascynuje ludzkość. Chociaż poznaliśmy wiele mechanizmów funkcjonowania mózgu, w dalszym ciągu nie wiemy o predyspozycjach, umiejętnościach oraz defektach psychicznych wszystkiego. Jednym z takich fenomenów jest osobowość wieloraka, znana pod fachowym terminem jako zaburzenie dysocjacyjne tożsamości. Choroba ta polega na występowaniu przynajmniej dwóch osobowości w jednej osobie. Prawdopodobnie najbardziej znanym przypadkiem człowieka z osobowością mnogą jest Billy Milligan, u którego stwierdzono aż 24 osobowości! Wydana we wrześniu nakładem wydawnictwa Wielka Litera książka Człowiek o 24 twarzach Daniela Keyesa stanowi dogłębny i poruszający przekrój większej części życia tego nietuzinkowego człowieka, wokół którego na przełomie lat 70. i 80. narosło wiele kontrowersji.

Pod koniec lat 70. XX wieku w stanie Ohio w okolicach Uniwersytetu Stanowego zostały zgwałcone trzy studentki. Sprawcę wykryto bardzo szybko. Wszystkie kobiety były zgodne w opisie sprawcy, co pozwoliło policji na szybkie aresztowanie Billy’ego Milligana, który w przeszłości bywał notowany. Sprawa tych gwałtów wydawała się banalna. Zarówno oskarżyciel jak i obrona zdawały sobie sprawę z niepodważalności dowodów, które obciążały młodego mężczyznę i wszystko wskazywało na to, że wkrótce nastąpi szybkie rozwiązanie oraz wyrok skazujący. Problem tkwił jednak w niejednoznacznym zachowaniu oskarżonego, który już w dniu aresztowania zdawał się być zdezorientowany oraz „oderwany” od rzeczywistości. Dość szybko zachodzą podejrzenia dotyczące zdrowia psychicznego Milligana. Obrona pozwanego – licząc na łut szczęścia – wysyła go na serię badań psychiatrycznych. Tam zapada niecodzienna diagnoza – osobowość mnoga. Z początku niemal wszyscy ludzie, którzy byli związani bezpośrednio z postępowaniem sądowym, byli bardzo sceptyczni. Kiedy jednak jednej z lekarek udaje się namówić osobowość dominującą do rozmowy przy świadkach, wszystkich ogarnia szok. Ten człowiek albo jest fenomenalnym aktorem, albo rzeczywiście jest chory i potrzebuje pomocy. Po kilku miesiącach sąd wydał orzeczenie, w którym Milligan musiał podjąć terapię, aby móc się zintegrować, w celu złożenia zeznań. Do tej pory obrona musiała odkryć, która z kilkunastu osobowości Milligana popełniła gwałty. Między innymi o tym mówi książka Człowiek o 24 twarzach.

Billy Milligan to przypadek wyjątkowy. Gdy osobowość wieloraka wyszła na światło dzienne, okazało się, że w jego umyśle funkcjonuje dziesięć osobowości: podstawowa, którą najczęściej określano mianem „Niezintegrowany Billy” – jedyna osobowość, która przez lata nie miała pojęcia o istnieniu pozostałych; Arthur, mówiący z brytyjskim akcentem inteligentny samouk, który odgrywał rolę dominującą w miejscach bezpiecznych i który pierwszy odkrył, że istnieją pozostałe „osoby”; Ragen Vadascovinich, zwany często „Strażnikiem nienawiści” – Ragen to Jugosławianin, mówiący z wyraźnym akcentem słowiańskim, którego specjalnością jest broń palna, a jego zadaniem jest ochrona pozostałych „członków rodziny”; Allen, który najczęściej rozmawiał z innymi ludźmi ze względu na dobre umiejętności manipulatorskie, jest też jedyną osobowością, która podczas pisania posługuje się prawą ręką. Kolejną jest Tommy – 16 letni spec od ucieczek, do tego Adalana, 19-letnia, nieśmiała, wyalienowana dziewczyna oraz Christene – 3 letnia dziewczynka, która prawdopodobnie pojawiła się jako pierwsza z „dodatkowych” osobowości i jej brat – Christopher. Pozostają jeszcze: 14-letni Danny, 8 -etni David, który jest nazywany „Strażnikiem bólu” przez to, że wychodzi na świat zawsze, gdy Billy’emu dzieje się krzywda.

Dominujące osobowości to Arthur, który rozporządza czasem „na zewnątrz” w chwilach, gdy Billy jest bezpieczny, natomiast gdy Milligan jest w niebezpieczeństwie oraz w więzieniu, dominuje Ragen. Po wielu miesiącach pracy lekarzy oraz po niezmordowanych próbach zintegrowania Billy’ego wychodzi na jaw jeszcze jedna prawda – poza podstawową dziesiątką, jest jeszcze trzynaście, tak zwanych „niepożądanych”, którzy zostali odsunięci przez dominujące osobowości w mrok i którym zabroniono wychodzić „na zewnątrz” dla dobra całej „rodziny”, ponieważ wspomniana trzynastka to persony nieodpowiedzialne, porywcze, aroganckie, naruszające notorycznie wyznaczone przez Arthura i Ragena zasady – niebezpieczne zarówno dla Billy’ego jak i dla otoczenia. W trakcie leczenia oraz podczas prac nad publikacją niniejszej książki ujawnia się również Nauczyciel – prawdopodobnie najważniejsza osobowość Milligana, będąca sumą wszystkich pozostałych. Nauczyciel również nauczył wszystkich pozostałych ich umiejętności i jako jedyny ma pełną świadomość na wydarzenia z przeszłości Billy’ego. A ta wcale do łatwych nie należała (w olbrzymim uproszczeniu: Ojciec Billy’ego popełnił samobójstwo, gdy ten miał kilka lat, następnie jego matka pobrała się z tyranem i despotą, który upodobał sobie chłopca i regularnie go gwałcił) i w największym stopniu tłumaczy rozszczepienie umysłu mężczyzny.

Człowiek o 24 twarzach Daniela Keyesa dosłownie wbija w fotel. Właściwie od pierwszych stron czytelnik tak głęboko wsiąka w przedstawione wydarzenia, że nie sposób się od nich oderwać. Mimo wszystko czytelnik będzie to robił, ponieważ bywają rozdziały przygnębiające lub drażniące z powodu bezsilności w takim stopniu, że jedynym sposobem jest przerwa w lekturze. Tym bardziej, że niejednokrotnie podczas czytania przypominamy sobie, iż mamy do czynienia z literaturą faktu! I moim zdaniem to jest prawdziwa groza, a nie jakieś wymysły poczytnych pisarzy.

Człowiek o 24 twarzach zostanie niebawem zekranizowany. Na ten moment nie znamy wielu faktów, ale wiemy, kto wcieli się w tego jakże skomplikowanego mężczyznę. Będzie to Leonardo DiCaprio i bardzo się z tego powodu cieszę. Gdy czytałem początkowe fragmenty ksiązki Keyesa, te, w których podczas jednego z przesłuchań ujawniło się kilkanaście osobowości Milligana, aż złapałem się za głowę. Aktorsko będzie to niesłychanie trudne zadanie, ale szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, by ktokolwiek poza DiCaprio byłby w stanie mu podołać.

Człowiek o 24 twarzach budzi w czytelniku sprzeciw, niedowierzanie, przerażenie, współczucie i sporo innych emocji, które kotłują się w człowieku w trakcie lektury. To pozycja, która zasługuje na miejsce w rankingach na najlepszą książkę wydaną w 2015 roku w naszym kraju. I chociaż książka Keyesa kończy się w latach 80., warto poszukać informacji w Internecie o dalszych losach Billy’ego Milligana, jak dotąd jedynego człowieka w Stanach Zjednoczonych, który został uniewinniony przez sąd za popełnione czyny ze względu na osobowość wieloraką.

WALKA O SIEBIE

Psychika człowieka to temat, który niezmiennie fascynuje ludzkość. Chociaż poznaliśmy wiele mechanizmów funkcjonowania mózgu, w dalszym ciągu nie wiemy o predyspozycjach, umiejętnościach oraz defektach psychicznych wszystkiego. Jednym z takich fenomenów jest osobowość wieloraka, znana pod fachowym terminem jako zaburzenie dysocjacyjne tożsamości. Choroba ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

DZIEŁO SZTUKI

Literackie powroty to rzecz nierzadko skomplikowana. Jednak sytuacja związana z powstaniem powieści Idź, postaw wartownika to już w ogóle temat na osobny artykuł. Przeważnie stronię od bardzo głośnych tytułów, bądź czekam odpowiednio długo, by opadł „pierwszy szał”, bo jak wspominałem przy okazji recenzowania pewnej niezwykle popularnej w ostatnim roku powieści, zbyt często okazuje się, że tytuł w ogóle nie jest wart szumu, jaki wokół niego narósł. W wypadku najnowszej powieści Harper Lee pozwoliłem sobie na odstępstwo, tym bardziej, że czekałem na ten tytuł niczym dziecko na prezent od Mikołaja. I bardzo się cieszę, że poznałem tę historię, bowiem stawiam drugą powieść amerykańskiej pisarki znacznie wyżej niż rewelacyjne Zabić drozda.

Z powieścią Idź, postaw wartownika wiąże się szereg niewiadomych. Kilka lat temu Harper Lee przeżyła udar, jednak w jego wyniku jeździ na wózku inwalidzkim, niedowidzi oraz niedosłyszy. Jak donosi zagraniczna prasa – autorka mieszka w domu opieki i miewa aktualnie lepsze oraz gorsze dni. Z tego powodu ludzie na całym świecie zaczęli wątpić, czy aby na pewno niemal dziewięćdziesięcioletnia pisarka była w pełni świadoma, że Idź, postaw wartownika została w ogóle wydana. To nie wszystkie kontrowersje towarzyszące premierze drugiej powieści Harper Lee. Wiadomo na pewno, że wydana niedawno powieść amerykańskiej autorki powstała przed dziełem Zabić drozda. Oficjalna wersja jest taka, że ponad pięćdziesiąt lat temu ówczesnemu wydawcy nie spodobała się treść, dlatego też Idź, postaw wartownika przeleżało w ukryciu tyle lat. Problem w tym, że jest to bezpośrednia kontynuacja Zabić drozda. Niejasna jest również sprawa odnalezienia zaginionego manuskryptu. Istnieją różne wersje dotyczące jego odkrycia, dlatego też przeprowadzono śledztwo, aby dowiedzieć się, czy wszystko przebiegło zgodnie z prawem oraz za wiedzą autorki. Ostatecznie potwierdzono wersję amerykańskiego wydawcy i sprawa wydaje się być jasna. Ja tylko zastanawiam się, czy kontrowersje towarzyszące premierze najnowszej powieści Harper Lee to zręczny chwyt marketingowców, który miał za zadanie napędzić lokomotywę promocyjną za wszelką cenę, czy jednak rzeczywiście było tyle niejasności.

Wracając jednak do literackiej strony Idź, postaw wartownika – podobnie jak w przypadku Zabić drozda – jest fenomenalnie. Od pierwszych stron czuć, że powieść była pisana w podobnym okresie. To zresztą bardzo dobrze, gdyż wydarzenia obu powieści się ze sobą zazębiają i każdy, kto miał styczność z uhonorowaną nagrodą Pulitzera powieścią poczuje się momentalnie jak w domu. W powieści Idź, postaw wartownika wydarzenia aktualne przeplatają się ze wspomnieniami z dzieciństwa Skaut, które niejednokrotnie przywołują szeroki uśmiech na twarzy. Pewnie wielu osobom nasuwa się teraz pytanie – skoro powieść przeleżała tyle lat, czy będzie w jakikolwiek sposób aktualna? Bez obaw, nowe/stare dzieło Lee nie straciło nic na aktualności. Wiele wątków „żyje” po dziś dzień, a pewne kwestie na zawsze pozostaną uniwersalne, gdyż u amerykańskiej autorki najważniejsi są ludzie oraz celna prezentacja ich zachowań. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że książka ta ukazała się w perfekcyjnym dla świata momencie, mimo tego, że mówi o bardzo konkretnym problemie. Niesamowity jest również ładunek emocjonalny, jaki udało się zawrzeć w tej powieści. Nawet bez znajomości pierwszej części czytelnik stanie przed emocjonalnym dynamitem, który raz za razem będzie wybuchał w naszej głowie podczas lektury.

Jean Louis jest już dorosła. Od wydarzeń przedstawionych na kartach Zabić drozda minęło kilkanaście lat. Aktualnie dwudziestosześcioletnia bohaterka wraca do rodzimego Maycomb z Nowego Yorku na urlop, pragnąc wytchnienia od wielkiego miasta. Bardzo szybko okazuje się jednak, że problem rasowy, który był obecny w mieście praktycznie od zawsze, teraz jest tylko większy. Co gorsza, nasza urocza Skaut staje w obliczu niezwykle brutalnej dla niej prawdy, z którą nie będzie w stanie sobie poradzić w żaden możliwy sposób.

Wiele osób zarzuca autorce, że w Idź, postaw wartownika zniszczyła fenomenalnie wykreowaną postać Atticusa Fincha, który był przecież ikoną dobra, sprawiedliwości, bohaterskości oraz wszelkich cnót, którymi dziś niewielu może się pochwalić. Dlaczego? Okazuje się bowiem, że wszystkie zachowania, gesty oraz słowa Atticusa z Zabić drozda to tylko ułuda, fasada, za którą skrywał swe prawdziwe poglądy prawnik z Alabamy. A przynajmniej tak twierdzi dorosła Jean Louis, dla której członkostwo jej ojca w Radzie Obywateli Maycomb (organizacji mającej na celu m.in. utrzymanie segregacji rasowej) to coś więcej niż cios w policzek. Wraz z wysłuchaniem jednych z obrad, kobiecie zawala się praktycznie cały świat. No bo jak to możliwe, że Atticus, człowiek, który zaryzykował swoją karierę tylko po to, by obronić niesłusznie oskarżonego o gwałt na białej dziewczynie murzyna, który perorował przecież, że równe prawa dla wszystkich, szczególne przywileje dla nikogo, jest aktualnie członkiem rasistowskiej organizacji? Jean Louis czuje się dotknięta całą sytuacją do tego stopnia, że nie chce mieć z ojcem już nigdy nic wspólnego. Nic dziwnego, wszak właśnie runął jej budowany od dzieciństwa idealny pomnik, który kojarzył jej się z ojcem. I na nic zdają się wyjaśnienia, które ja osobiście rozumiem i akceptuję, mimo iż nie godzę się ze wszystkimi zachowaniami Atticusa. Dlatego też, nie rozumiem zarzutów w stronę autorki, że zniszczyła fenomenalną postać. Nie, autorce udało się zrobić z czytelnikami to samo, co stało się z Jean Louis. Idealny pomnik runął, a za nim widzimy najnormalniejszego człowieka, który podobnie jak my wszyscy – składa się z zalet i wad, a jego życie, postępowanie, wybory składają się z całej gamy kolorów, a nie tylko czerni i bieli. Może należę do nielicznego grona, ale uczłowieczając Atticusa Harper Lee sprawiła, że darzę tego bohatera jeszcze większą sympatią i dopiero teraz jest on dla mnie pełnowymiarową postacią, a nie wypakowaną pozytywami kukłą.

Za powstanie audiobooka odpowiada audioteka.pl, a powieść przeczytała dla miłośników książek w formie audio Karolina Gruszka. I muszę w tym miejscu pokręcić trochę nosem. Miałem okazję słuchać Zabić drozda w wykonaniu Joanny Koroniewskiej i nie dość, że bardzo spodobała mi się barwa głosu aktorki, to jeszcze jej interpretacja była trafiona w punkt. Karolina Gruszka nie czyta źle, ale mam wrażenie, że robi to bardzo wolno, robiąc liczne pauzy, przeciągając niektóre zdania i czytała jakby ospale. Nie wiem, czego to kwestia oraz czy jest to tylko moje odosobnione zdanie, ale jest to rzadki przypadek, kiedy lektor nie pasuje mi do treści. A może pani Gruszce udzieliła się depresyjna aura najnowszej powieści Harper Lee? Technicznie jest oczywiście wszystko w normie, do której audioteka.pl zdążyła już przyzwyczaić, tak samo pani Gruszka od strony językowej zrobiła wszystko dobrze. Mnie osobiście nie odpowiada jej barwa głosu oraz sposób czytania.

Idź, postaw wartownika to powieść niebywale trudna i smutna, którą trzeba przetrawić i w swoim tempie oswoić się z wydarzeniami w niej przedstawionymi. Niezaprzeczalną kwestią jest jednak to, że mamy do czynienia z literackim dziełem sztuki, które można docenić w każdym aspekcie – od warsztatowego, przez poruszaną problematykę, na fabularnym kończąc. Należy jednak pamiętać, że jest to powieść zgoła odmienna od swojej nagrodzonej Pulitzerem poprzedniczki. To dzieło niewygodne, bezkompromisowe i cholernie odważne, które powinno pretendować do miana powieści roku. Za sprawą Idź, postaw wartownika Harper Lee umocniła tylko swoją pozycję świetnej pisarki i naprawdę szkoda, że mamy możliwość obcowania tylko z dwiema jej powieściami.

---------
Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Głos Kultury

DZIEŁO SZTUKI

Literackie powroty to rzecz nierzadko skomplikowana. Jednak sytuacja związana z powstaniem powieści Idź, postaw wartownika to już w ogóle temat na osobny artykuł. Przeważnie stronię od bardzo głośnych tytułów, bądź czekam odpowiednio długo, by opadł „pierwszy szał”, bo jak wspominałem przy okazji recenzowania pewnej niezwykle popularnej w ostatnim roku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

KROPLA DRĄŻY SKAŁĘ

Paolo Bacigalupi zaczarował mnie swoją wcześniejszą powieścią – Nakręcaną dziewczyną – którą uważam za jedną z najlepszych powieści, jakie dotychczas czytałem. Nic więc dziwnego, że gdy tylko dowiedziałem się, że najnowszą powieść amerykańśkiego pisarza Wodny nóż wydaje Wydawnictwo MAG, była to dla mnie wiadomość na miarę newsa roku. Najnowsze dzieło Bacigalupiego czyta się bardzo przyjemnie, jednak po całej lekturze odczuwam lekki zawód. Zdobywca wielu nagród, w tym Hugo, Nebuli, Locusa czy Comptona Crooka tym razem mnie nie zachwycił, choć w dalszym ciągu trzyma dość wysoki poziom i pewnie gdybym wcześniej nie czytał fenomenalnej Nakręcanej dziewczyny, moja ocena byłaby zgoła odmienna.

Amerykański autor znalazł temat, który lubi eksploatować. Wszak już nie pierwszy (i pewnie nie ostatni) raz w swojej powieści buduje ponurą wizję przyszłości opartą na konsekwencjach zmian klimatycznych naszej planety. W Wodnym nożu Bacigalupiego globalne ocieplenie przekroczyło granice i wymknęło się ludziom spod kontroli, w wyniku czego ludzkość (a przynajmniej Stany Zjednoczone, na których skupia się pisarz) zmagają się z problemem, który dziś jest dla nas – przynajmniej w teorii – tak odległy, że nikt normalny sobie tym głowy nie zaprząta. O czym mowa? Oczywiście o wodzie, a raczej o jej deficycie. A jak wiadomo – człowiek w obliczu braku wody staje się wręcz bezbronny, ponieważ bez tego życiodajnego płynu czeka nas tylko (powolna) śmierć. Wodny nóż ukazuje walkę kilku wrogich frakcji o wpływy wynikające z posiadania dostępu do wody zdatnej do picia. Konflikt dotyczy tutaj głównie Las Vegas oraz Phoenix – dwóch potężnych aglomeracji miejskich – które usilnie walczą o stale kurczące się brzegi rzeki Kolorado. Las Vegas jest rządzony przez Catherine Case, która w sprytny sposób dotarła na szczyt władzy. To na jej usługach są tytułowe Wodne noże – coś na kształt szpiegów i terrorystów w jednym, którzy za pomocą różnych środków oraz pozwoleń wpływają na to, kto, gdzie oraz kiedy będzie miał dostęp do wody.

Paolo Bacigalupi stworzył wiarygodny, pełen zależności świat, w który można uwierzyć, bowiem zasady w nim panujące są precyzyjnie i dogłębnie wyjaśnione. Stany Zjednoczone zostały doprowadzone niemalże do upadku, w wyniku którego nastąpiła ich bałkanizacja (rozpad jednego państwa, w wyniku którego powstał szereg nowych, mniejszych, które w większości przypadków są do siebie wrogo nastawione). Apokaliptyczna wizja jawi mi się jako połączenie serii Fallout oraz motywu burz piaskowych z filmu Interstellar. Pisarz wykonał doprawdy perfekcyjną pracę w kreacji świata, gdyż znane nam elementy wciąż występują (sfatygowany plakat Britney Spears, obecność Google), ale doszło wiele nowinek, jak na przykład liczne stymulanty, mające pomóc człowiekowi w regeneracji narządów. Problem wodny również nie jest zmarginalizowany i praktycznie każdy człowiek ma dostęp do worków filtracyjnych, służących odzyskiwaniu wody z moczu, a ci bogatsi żyją w skonstruowanych przez Chiny akrologiach, w których wody jest pod dostatkiem.

Autor skupił się na przedstawieniu sporu między Las Vegas a Phoenix, ale prawdę mówiąc, nie sposób opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron. Las Vegas rządzone jest twardą ręką, a jego przywódczyni nie budzi sympatii czytelnika swoimi decyzjami oraz traktowaniem podwładnych, jednak Phoenix opanowała mafia, która bezkarnie pobiera opłaty od “szarych” obywateli, za nieterminowość karząc nierzadko najwyższym wymiarem kary.

Fabułę śledzimy z perspektywy kilku bohaterów, co jest identycznym zabiegiem, jak w przypadku Nakręcanej dziewczyny. To zresztą nie jedyne skojarzenie, gdyż konstrukcja Wodnego noża jest łudząco podobna do debiutu powieściowego Bacigalupiego. Wątki postaci z początku zdają się nie mieć nic wspólnego, by w miarę zagłębiania się w powieść ich losy łączyły się w mniej lub bardziej oczywisty sposób. Autor prowadzi akcję tak, aby w emocjonującym finale bohaterowie zostali postawieni w sytuacji skrajnej, niemalże bez wyjścia. Problem w tym, że coś nie do końca odpowiada mi w kreacji głównych postaci. Zupełnie jakby dbałość o detale oraz wiarygodność świata przedstawionego wpłynęła na jakość zachowań, motywacji oraz charakterów poszczególnych postaci. Kuleje również zróżnicowanie językowe bohaterów, które – prawdę mówiąc – nie istnieje. Obojętnie, czy mamy do czynienia z członkiem gangu, czy też z szefową Las Vegas, używają bardzo zbliżonego słownictwa. Drażniło mnie również wtrącane głównie przez Angela “ehe”. No kto tak mówi? Paradoksalnie właśnie najmniej podobał mi się tytułowy Wodny nóż – Angel, który swoim postępowaniem bardziej przypominał mi maszynę wykonującą zadania, niż człowieka, który może mieć moment zastanowienia oraz okazania wątpliwości, co do słuszności swoich działań i rozkazów przełożonych. Bacigalupi już w Nakręcanej dziewczynie pokazał, jak świetnie potrafi sportretować postaci żeńskie i tak też jest tym razem. Lucy, dziennikarka z Phoenix, żerująca na cierpieniu ludzkim jest postacią złożoną i intrygującą, aczkolwiek jej zachowanie z ostatniej sceny budzi we mnie wiele wątpliwości, niejako burzących jej kreację do tego konkretnego wydarzenia (o którym oczywiście nie wspomnę, żeby nie zepsuć nikomu zabawy). Najciekawszą postacią jest młodociana Maria, której wiek niestety nie został sprecyzowany. Wiemy tylko, że jest dziewczyną na tyle dojrzałą, by móc załatwiać pewne sprawy za pomocą seksu, wiemy też, że o starszych od siebie ludziach wyraża się po prostu “dorośli”. To zagubiona i dość naiwna istota, która próbuje wiązać koniec z końcem za pomocą sprzedaży wody pitnej robotnikom. Rozdziały poświęcone właśnie jej są zdecydowanie najciekawsze.
Bacigalupi ponownie stworzył udaną, pełną emocji i akcji, przemyślaną pod kątem kreacji świata powieść, w której jednak słabiej wypadła charakterystyka postaci i jest w niej odrobinę za dużo politykowania. Drobiazgowość autora nie wytrąca z rytmu, dzięki czemu powieść czyta się bez przeszkód praktycznie od początku do samego końca. I chociaż mnie osobiście uwierają pewne mankamenty bądź fakt umieszczenia akcji w takim obszarze USA, który z pewnością borykałby się z przedstawionym problemem braku wody (czemu Wodny nóż nie wspomina nawet o sytuacji na obszarach takich jak Maine bądź Alaska?), to jednak autor broni się emocjami, które potrafi wywołać w czytelniku, a całość rzeczywiście jest Ucztą Wyobraźni. Mimo iż Wodny nóż nie sprawił, że dołączę Bacigalupiego do grona ulubionych pisarzy, nadal będę czekał na jego kolejną powieść, bo jest to autor, który doskonale zdaje sobie sprawę z rozmiarów dołka, które sami jako gatunek sobie kopiemy.

KROPLA DRĄŻY SKAŁĘ

Paolo Bacigalupi zaczarował mnie swoją wcześniejszą powieścią – Nakręcaną dziewczyną – którą uważam za jedną z najlepszych powieści, jakie dotychczas czytałem. Nic więc dziwnego, że gdy tylko dowiedziałem się, że najnowszą powieść amerykańśkiego pisarza Wodny nóż wydaje Wydawnictwo MAG, była to dla mnie wiadomość na miarę newsa roku. Najnowsze dzieło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

MACGYVER NA MARSIE

Marsjanin to powieść, o której jest głośno od ponad roku. Przeważnie bardzo sceptycznie podchodzę do tytułów, które są tak bardzo rozdmuchane, w większości przypadków sięgam jednak po nie, głównie po to, by sprawdzić, o co tyle szumu i żeby sukcesywnie zmniejszać swoją nieufność. Dlatego też zabrałem się w końcu za dzieło Andy’ego Weira. W końcu tylu zadowolonych czytelników nie może się mylić, prawda? Tym razem intuicja mnie nie zawiodła i dziś stwierdzam, że lepiej było tej historii nie poznawać, bowiem w Marsjaninie za największy plus uważam Jacka Rozenka, który czytał audiobooka.

Zacznę od tego, że nie jest to powieść zła. Co to, to nie. Tyle tylko, że w moim przekonaniu jest to najzwyklejszy przeciętniak, który absolutnie nie zasługuje na taki rozgłos. O tym, dlaczego tak uważam, postaram się zaraz napisać. Najpierw kilka słów o fabule: Misja Ares 3 składająca się z sześciu astronautów została wysłana na planetę Mars, celem jej eksploracji oraz zebrania danych naukowych. Niestety po kilku solach (odpowiednik Ziemskich dni) w okolicy Haba (stacja na Marsie służąca członkom ekspedycji za główną kwaterę oraz miejsce do spania) oraz MAVa (statku, dzięki któremu Ekipa Aresa 3 może wydostać się z Marsa na statek Hermes, znajdujący się na orbicie czerwonej planety, który to z kolei przetransportuje załogę z powrotem na Ziemię) rozpętała się burza piaskowa, której prędkość była tak wysoka, że groziła przewróceniem MAVa, dlatego też NASA nakazało natychmiastowe przerwanie misji i powrót z Haba do MAVa, a następnie opuszczenie planety Mars. W trakcie przejścia jeden z członków załogi – Mark Watney – oberwał odłamkiem anteny, która zraniła go, przebijając mu skafander, a utrata przytomności pozwoliła podmuchom wiatru zmieść bezwładnego kosmonautę daleko poza zasięg widzenia pozostałych pięciu członków Aresa 3. Zdezorientowani oraz zmuszeni do szybkiej ewakuacji planety koledzy Marka po kilkunastu próbach nawiązania kontaktu podjęli decyzję, której nie chcieli podejmować. Przekonani o jego śmierci, polecieli do Hermesa, skąd zaczęli kierować się w stronę Ziemi. Nie wiedzieli, że Mark żyje…

Podczas lektury Marsjanina do samego końca zastanawiałem się, gdzie też jest ten przerażający survival horror, o którym wiele osób wspomina w swoich recenzjach oraz opiniach. Będę w zdecydowanej mniejszości, ale w powieści Weira momentami wieje nudą. Ale po kolei. Głównym problemem tej niezwykle popularnej powieści jest jej skrajna „amerykańskość” rodem z blockbusterowych produkcji o superbohaterach. Bardzo szybko możemy się zorientować, że o poważnym science-fiction nie może być w tym przypadku mowy. To – z przykrością muszę stwierdzić – bardzo przeciętnie napisana rozrywka dla mas, która przede wszystkim skupia się na próbach rozśmieszenia czytelnika oraz utrzymaniu go w ciągłym napięciu przez liczne – przez co mało wiarygodne – zwroty akcji, które raz za razem sprzysięgają się, żeby utrudnić i tak już wystawione na olbrzymią próbę życie astronauty.

Andy Weir zastosował w Marsjaninie w głównej mierze narrację pierwszoosobową, w której to za pomocą wpisów do dziennika Mark Watney zaraz po przebudzeniu na Marsie podejmuje się licznych prób przetrwania na obcej człowiekowi planecie. I tu dochodzi kolejny problem, mianowicie kompletnie niewiarygodny główny bohater. Mark jest człowiekiem doprawdy dziwnym i chętnie spotkałbym takiego świra na swojej drodze, bo ten z pewnością zaraziłby mnie swoim niepoprawnym optymizmem oraz przekonaniem, że nic go zabić nie może. Wyszkolony przez NASA kosmonauta, to specjalista w sprawach botaniki oraz inżynierii, który swoim głupkowatym zachowaniem przypomina chcącego zaimponować kolegom ucznia liceum, a nie człowieka wyselekcjonowanego przez agencję rządu Stanów Zjednoczonych. Przymykałem jednak na te irytujące cechy oko, bowiem wiem, że większości ten zabieg się podoba. To, czego jednak nie mogę puścić płazem, to wszystkie działania, jakich podjął się przez swój niemal 18-miesięczny pobyt na czerwonej planecie Mark Watney. Otóż, nasz bohater od momentu przebudzenia zdaje sobie sprawę, w jak beznadziejnym położeniu się znalazł. Szybko opatrzył swoje rany i pierwsze, co uczynił, to orientacja w sprawach bieżących. Problem w tym, że Mark Watney nie odczuwa żadnych emocji. Od początku do końca jest człowiekiem, który zachowaniem przypomina robota zorientowanego na zadanie, jakim jest przetrwanie. W ciągu niemal 600 soli spędzonych na Marsie nie zdarzył mu się jeden sol, w którym zebrałby się na odruch niezwiązany z fizyczną stroną swojego człowieczeństwa. Rzucający dowcipem, tryskający sarkastycznym humorem oraz autoironią bohater nie ma nawet jednej chwili załamania, gorszego humoru, zawahania czy też obaw o swoją przyszłość. Nie przejmuje go również samotność oraz prawdopodobieństwo, że nigdy nie wydostanie się z tej planety. Jest za to świetny w uprawie ziemniaków i wszelkich naprawach oraz modyfikacjach sprzętu, którym dysponuje. Nieuchronnie kojarzy się to z MacGyverem, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. To przykre, bo moim zdaniem kładzie całą powieść na łopatki. Skoro nasz bohater niczym się nie przejmuje, to dlaczego my mamy drżeć o jego los i czuć jakiekolwiek przytłoczenie? Brak wody? Jest odzyskiwacz. Brak jedzenia? Są zapasy oraz uprawa ziemniaków. Problemy z ogrzewaniem podczas podróży łazikiem? Jest silnie radioaktywne ustrojstwo, które rozwiązuje problem termiczny. A co robi Mark Watney w wolnych chwilach? Ogląda przekrój seriali oraz filmów z lat 70. XX wieku oraz zażywa kąpieli. Jego jedyny problem to ból pleców spowodowany nadwyrężeniem kręgosłupa. Wszystkie te zachowania sprawiają, że nie dość, że nie potrafimy się wczuć w kłopoty Marka, to jeszcze po jakimś czasie jego perypetie zwyczajnie zaczynają nużyć, a kibicować mu nie można, bo i tak z góry wiadomo, że żadna krzywda go nie spotka. Ja wiem, że Marsjanin to pozycja czysto rozrywkowa, i nie ma się co doszukiwać poziomu Stanisława Lema, ale jeśli kogoś tak kiepsko skonstruowany główny bohater zadowala, to przeraża mnie niski próg wymagań czytelników.

W rozmowie z przyjacielem, który miał okazję czytać Marsjanina długo przede mną, rzuciłem – będąc na etapie 1/3 powieści – że znam zakończenie. Kiedy jakimś cudem dzielnie dotrwałem do końca, uśmiechnąłem się lekko, bo stało się właśnie tak, jak mówiłem, tyle tylko, że Andy Weir wymyślił pomysł iście MacGyverowski, którego nie przewidziałem. Nie będę się spierać, czy takie rozwiązanie jest możliwe, czy nie, bo się na tym nie znam. W każdym razie cichutko liczyłem, że może jednak finał podniesie nieco ocenę, a autor odważy się na nieprzewidywalność. Niestety, nie odważył się.

Paradoksalnie, najlepsze momenty Marsjanina to te, w których nie ma Marka Watneya. Sceny przybliżające sylwetki pozostałych członków załogi Aresa 3 oraz zmagania na Ziemi dodawały oddechu fabule, która momentami dławiła się wydarzeniami na Marsie. A za najlepszą scenę uznaję tę, w której wszyscy kosmonauci znajdujący się w Hermesie łączą się ze swoimi najbliższymi, żeby móc pożegnać się w razie niepowodzenia misji. Coś pięknego i szczerze żałuję, że nie było więcej scen w tym stylu.

Za realizację powieści Marsjani, wydanej przez wydawnictwo Akurat odpowiada Audioteka.pl, która nie wiem już który raz zasługuje na pochwały z mojej strony. Myślę, że nie mam się co na siłę rozpisywać – wykonanie stoi na światowym poziomie, a Jacek Rozenek sprawił, że cały czas, mimo irytującej treści, brnąłem dalej aż do finału tej opowieści. Jego interpretacja i zabawa głosem pozwoliła mi cieszyć się odbiorem w tych fragmentach, które były więcej niż przyzwoite, oraz w scenach, w których miałem serdecznie dość Marka Watneya. W dalszym ciągu uważam pana Rozenka za jednego z najlepszych interpretatorów książek w wersji audio w naszym kraju i mam nadzieję, że znajdzie czas, by czytać kolejne powieści sygnowane logo Audioteki.

Doprowadzając swój wywód do końca, stwierdzam, że Marsjanin sprawdzi się idealnie jako pozycja dla osób nastawionych na prostą i miejscami emocjonującą rozrywkę, które przymkną oczy na fabularne nieścisłości i skupią się na humorze. Przez swoją prostotę oraz liczne uproszczenia to również niezwykle przystępna pozycja science fiction dla tych, którzy dopiero rozpoczynają przygodę z tym gatunkiem. Andy Weir postanowił napisać książkę, która będzie napisana prostym językiem, łatwa w odbiorze i zdecydowanie wycelowana w standardy Hollywood, co zresztą znalazło potwierdzenie w powstałej niedawno ekranizacji z Mattem Damonem w roli głównej. Nie mogę jednak powiedzieć, bym był zadowolony z lektury Marsjanina, bowiem ani na moment nie poczułem klimatu tej powieści, a o jakimkolwiek zaskoczeniu bądź napięciu nie ma mowy i szczerze mówiąc – dla mnie jest to obecnie kandydat numer 1 do literackiego zawodu roku, choć – jak kilka razy zaznaczyłem – wiem, że jestem w swojej opinii w mniejszości i absolutnie nie zamierzam nikogo zniechęcać do lektury.

-------

RECENZJA PIERWOTNIE UKAZAŁA SIĘ NA PORTALU GŁOS KULTURY. www.gloskultury.pl

MACGYVER NA MARSIE

Marsjanin to powieść, o której jest głośno od ponad roku. Przeważnie bardzo sceptycznie podchodzę do tytułów, które są tak bardzo rozdmuchane, w większości przypadków sięgam jednak po nie, głównie po to, by sprawdzić, o co tyle szumu i żeby sukcesywnie zmniejszać swoją nieufność. Dlatego też zabrałem się w końcu za dzieło Andy’ego Weira. W końcu tylu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

SIAŁA BABA...

Szuflada opisana słowem „kryminał” i wszelkimi jego pochodnymi zdaje się nie mieć dna. Nawet nie chcę myśleć, ile książek poruszających tematykę morderstw, zabójców i śledztw im poświęconych już powstało, a jednak nie przeszkadza to kolejnym autorom bez ustanku tworzyć dzieła w tym gatunku literackim. Efektem tego – rokrocznie – powstają setki, jeśli nie tysiące powieści, w których nieodłączne trio: morderca – ofiara – detektyw prowadzi grę znaną nam od dawien dawna. Musi być jednak zapotrzebowanie na kryminały, w przeciwnym razie nie powstawałoby ich aż tyle. Zastanawiacie się pewnie, do czego zmierzam… Z racji, że publikacje sensacyjne zalewają rynki czytelnicze na całym świecie, naprawdę trudno o wyłowienie pozycji wartościowej, zapadającej w pamięć bądź jakkolwiek zaskakującej czytelnika. Tak się ma sprawa z Siewcami strachu Gregga Olsena – powieść to typowy przeciętniak, który nie wyróżnia się niczym szczególnym, do tego nierzadko prowadzi utartymi schematami do przewidywalnego finału, a wydawca strzelił sobie w stopę, zdradzając w opisie tożsamość mordercy, ale… czyta się Siewców strachu sprawnie i szybko.

Nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazało się dotychczas sześć powieści dziennikarza oraz autora bestsellerowych kryminałów Gregga Olsena. Ten mieszkający na północy Stanów Zjednoczonych autor musiał dość dobrze przyjąć się w naszym kraju, w przeciwnym wypadku wydawnictwo nie ryzykowałoby wypuszczeniem na rynek aż tylu książek jednego pisarza. Wiem, że mój redakcyjny kolega miał pozytywne odczucia po lekturze (jeśli się nie mylę) Lodowej Kurtyny. Jako fan kryminałów, powieści z dreszczykiem oraz jako osoba zafascynowana działalnością i psychiką seryjnych morderców, bez mrugnięcia powiekami sięgnąłem po najnowszą w naszym kraju powieść Gregga Olsena, Siewców Strachu. I mam z jednoznaczną oceną problem.

Główna bohaterka, Grace Alexander, bada sprawę morderstw oraz zaginięć kobiet w Tacomie w Stanach Zjednoczonych, która zdaje się mieć w jakiś sposób powiązanie z wydarzeniami z lat siedemdziesiątych XX wieku. Jak to często w tego typu powieściach bywa – nasza protagonistka miała normalne, ale niezbyt szczęśliwe dzieciństwo, naznaczone nie do końca udanymi stosunkami z własną matką, która to w wyniku zaginięcia pierworodnej córki popadła w obsesję na punkcie aktywnego wtedy seryjnego mordercy Theodore’a Roberta Bundy’ego, znanego wszem i wobec jako czarujący i przerażający Ted Bundy. Policjantka oraz jej matka są przekonane, że siostra Grace została kilkanaście lat temu porwana i zamordowana przez najsłynniejszego seryjnego mordercę Stanów Zjednoczonych. Sprawa nigdy nie została jednak rozwiązana. Kiedy w Tacomie dochodzi do zabójstw młodych kobiet, dla policjantki jasne staje się, że Ted Bundy ma naśladowcę. Podobnie jak w wielu tego typu historiach – bohaterka podejmuję ryzykowną grę, która pozwoli odkryć jej nie tylko sprawcę aktualnych morderstw.

Gregg Olsen ma dość dziwny styl. Nie może niestety pochwalić się niczym charakterystycznym, bo język powieści nie jest elementem zapadającym w pamięć. Prawdę powiedziawszy – jest zupełnie nijako, a emocje tylko w niektórych scenach próbują się tylko tlić, co dla kryminału jest raczej ujmą. Konstrukcja powieści również nie wybija się niczym na tle wielu innych kryminałów. Mamy rys historyczny, zbrodnie sprzed lat, słynnego seryjnego mordercę i całkiem sprawnie nakreślony jego portret. Jest też naśladowca, aktualne śledztwo i trop, który prowadzi do finałowego rozwiązania, które niestety dla uważnego czytelnika jest jasne jeszcze zanim otworzymy pierwszą stronę. Dlaczego? Zaryzykuję stwierdzenie, że wydawnictwo strzeliło sobie przysłowiowego „samobója”, bowiem opis zdradza jedyny twist fabularny, jaki oferuje powieść Siewcy strachu. Efektem tego jest kompletny brak napięcia i gdzieniegdzie wyłaniająca się na pierwszy plan nuda. Dlatego też mam małą radę dla potencjalnych czytelników: Nie czytajcie, proszę, opisu wydawcy, gdyż odbierze Wam to jakikolwiek element zaskoczenia.

Niełatwo znaleźć mi jakieś znaczące pozytywy, ale nie jest tak, że Siewcy strachu to powieść kiepska. To zwykły przeciętniak, który próbował rozprawić się z mitem najbardziej znanego seryjnego mordercy Stanów Zjednoczonych. Wyszło – mam wrażenie – tylko połowicznie, ale przeciętny zjadacz kryminałów narzekać nie będzie. Bo i główny argument, który przemawia za powieścią Olsena to przystępność językowa i prostota fabularna, które powodują, że kartki przewracają się same, a ostatnia strona zamyka się bardzo szybko. Nie mogę tej powieści ani polecić, ani odradzić. Tytuł z pewnością znajdzie swoich odbiorców, ale Siewcy strachu nie zaliczają się niestety do dzieł traktujących o seryjnych mordercach w sposób dobry i satysfakcjonujący.

---------------

RECENZJA PIERWOTNIE UKAZAŁA SIĘ NA WWW.GLOSKULTURY.PL

SIAŁA BABA...

Szuflada opisana słowem „kryminał” i wszelkimi jego pochodnymi zdaje się nie mieć dna. Nawet nie chcę myśleć, ile książek poruszających tematykę morderstw, zabójców i śledztw im poświęconych już powstało, a jednak nie przeszkadza to kolejnym autorom bez ustanku tworzyć dzieła w tym gatunku literackim. Efektem tego – rokrocznie – powstają setki, jeśli nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

WIELKA PIELGRZYMKA

Omawianie klasyków to rzecz ryzykowna. Ponieważ praktycznie wszystko zostało o nich napisane, ponieważ dany tytuł ma rzeszę fanów, którym bardzo łatwo można się narazić w sytuacji, kiedy nam akurat omawiane dzieło niekoniecznie przypadło do gustu. W przypadku Hyperiona zdania są w gruncie rzeczy zbliżone – większość uznaje powieść Dana Simmonsa za majstersztyk science fiction, który imponuje rozmachem i wizją amerykańskiego autora. Ja również dołączam do tego grona, jednak w przypadku Hyperiona zadziałał u mnie efekt lekkiego zawodu, spowodowanego chyba zbyt dużymi oczekiwaniami. Tyle się nasłuchałem o fenomenie tej powieści, że po jej skończeniu odczuwałem głównie niedosyt. Mam też kilka uwag, które niekoniecznie spodobają się najwierniejszym fanom, jednak przy dokładniejszej analizie muszę wspomnieć o nurtujących mnie kwestiach. Oczywiście Hyperion to powieść bardzo dobra, zauważam po prostu kilka wad, które nie pozwalają mi stwierdzić, że mamy do czynienia z arcydziełem.

Hyperion to powieść, na którą składa się sześć opowieści siedmiu bohaterów Pielgrzymki na planetę Hyperion, która ma odmienić życie każdego z uczestników. Czyni to z dzieła tak naprawdę zbiór opowiadań, który Simmons zręcznie spiął w sensowną całość. Fabuła powieści ma przybliżyć nam przeszłość każdego z bohaterów (są to: Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul) oraz ukazać nam powody, które pokierowały pielgrzymami tak, aby wybrali się w mozolną podróż i spotkać Dzierzbę – mityczną postać, która – w imię legend – jest śmiercionośna, ale ma potężną moc i zna odpowiedzi na wszystkie pytania.

Mam problem z oceną powieści Simmonsa właściwie cały czas. Z jednej strony autor powalił mnie niektórymi rozwiązaniami, jak na przykład tym, że w żadnym momencie nie pokusił się, aby podpowiedzieć czytelnikowi, z czym ma aktualnie do czynienia, oraz żeby chwycić odbiorcę swojej powieści za rękę i przeprowadzić go przez zawiłości przedstawionego świata. To bardzo słuszne rozwiązanie, dzięki któremu z każdą kolejną stroną znajdujemy nowe informacje i sami dokonujemy – intuicyjnie – odkryć, o co tu właściwie chodzi i co kryje się za niektórymi słowami, których znaczenia z początku nie jesteśmy w stanie pojąć. Zachwyciła mnie również Simmonsowska umiejętność budowania napięcia oraz stopniowego ukazywania – za pomocą wspomnień, rozmów, plotek – enigmatycznego Dzierzby. To wywołało we mnie skrajne wręcz zaintrygowanie i chęć przeczytania tej sceny, w której wreszcie pojawi się mityczny stwór. Niestety – i tu upatruję winę po stronie wydawnictwa – opis przygotowuje czytelnika na coś zupełnie innego, niż otrzymujemy podczas lektury. Dodam nawet, że zaraz po skończeniu powieści byłem lekko poirytowany, gdyż okazało się, że to, co znajduje się w powieści stanowi zaledwie preludium do tego, co sugeruje opis.

Nieadekwatność opisu do treści książki nie jest jednak dziełem pisarza. Do Dana Simmonsa mam ten zarzut, że nie do końca odpowiada mi ukazanie bohaterów. Tak jak wspomniałem wcześniej – Hyperion to zbiór opowiadań połączony w taki sposób, że tworzy jedną powieść. Ma to swoje zalety, ma niestety i wady. Jedną z nich są właśnie bohaterowie. Sęk w tym, że nie do końca możemy ich poznać. Albo ujmę to inaczej. Poznajemy ich przeszłość, przez to możemy doświadczyć, jacy byli i co wpłynęło najmocniej na ich jestestwo, ale przy tym nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy w ogóle się z nimi identyfikujemy, gdyż fragmenty dotyczące samej Pielgrzymki są w Hyperionie szczątkowe – służą za wypełniacz między kolejnymi historiami pielgrzymów. Pozostając przy bohaterach i kwestii dialogów – zauważyłem również, że poza Poetą (który, notabene, jest w moim odczuciu najbardziej irytującą postacią) wszyscy mówią tak samo. Każda postać ma taki sam akcent, taką samą manierę, identyczny styl wypowiedzi. Może nie jest to coś, co psuje odbiór, bo jednak w dziele Simmonsa chodzi o coś zgoła innego, niemniej jednak rzuca się to w oczy.

Na koniec pozostawiłem twardy orzech do zgryzienia. To jednocześnie wady, jak i zalety, a tylko od danego czytelnika zależeć będzie, jak do tego podejdzie. Simmons może i nieumiejętnie ukazał indywidualność bohaterów pod względem językowym, jednak nadrobił to sposobem, jakim odróżniają się poszczególne opowieści. Nie dość, że płynnie przeskakuje z relacji pierwszoosobowej do narracji trzecioosobowej, to jeszcze w swojej space operowej wizji science fiction zmieścił między innymi opowiadanie w formie dziennika, romantyczną, futurystyczną opowieść żołnierską, kryminał momentami kojarzący się z nurtem noir, dramat obyczajowy, poezję i liczne nawiązania do innych dzieł, które możemy odkryć, jeśli tylko znamy ich treść. Ze względu na tę różnorodność jednym przypadnie do gustu opowieść Konsula czy też Poety, a inni – w tym ja – zakochają się w historii Uczonego oraz Żołnierza. W tym tkwi główna siła Hyperionu – dzięki zróżnicowaniu każdy znajdzie w niej coś, co chwyci za serce, bądź oczaruje rozmachem. Jest w tym jednak drobna skaza – niektóre z opowieści są odrobinę przeciągnięte, co przeradza się szybko w znużenie podczas lektury.

Dan Simmons stworzył dzieło świetne, które mimo zauważalnych wad broni się wyobraźnią autora. Można nie polubić opowieści niektórych bohaterów, można ponarzekać na brak głębszej indywidualności większości postaci oraz na fakt, że poznajemy w zasadzie historie pielgrzymów, a nie do końca ich samych, i że opis wydawcy jest odrobinę dezorientujący. Czym jest to jednak w zestawieniu z emocjami, które Simmons wzbudza w czytelniku w trakcie oraz po lekturze? Obok Hyperiona nie można przejść obojętnie – zostawi on w sercu głęboką drzazgę, bo świat tutaj przedstawiony jest niezwykle złożony, przygnębiający i pesymistyczny na tyle, że po zamknięciu ostatniej strony jest człowiekowi autentycznie smutno. Autor zostawia nikłe światło w tym bezmiarze pesymizmu za sprawą miłości, gdyż ta jest obecna właściwie w każdej z opowieści pielgrzymów. I nie mam tu na myśli tandetnej wizji miłości rodem z filmów romantycznych. Hyperion opowiada o wielu twarzach tego uczucia, o mnogości jej odmian oraz o zróżnicowanych odbiorcach – od człowieka, na planecie kończąc. Zamykając jednak ten wywód – polecam, w końcu to nie bez powodu wielokrotnie nagradzany klasyk. Tym bardziej, że w serii Artefakty wielkimi krokami zbliża się jego kontynuacja.
-------------
PIERWOTNIE RECENZJA UKAZAŁA SIĘ NA PORTALU GŁOS KULTURY www.gloskultury.pl

WIELKA PIELGRZYMKA

Omawianie klasyków to rzecz ryzykowna. Ponieważ praktycznie wszystko zostało o nich napisane, ponieważ dany tytuł ma rzeszę fanów, którym bardzo łatwo można się narazić w sytuacji, kiedy nam akurat omawiane dzieło niekoniecznie przypadło do gustu. W przypadku Hyperiona zdania są w gruncie rzeczy zbliżone – większość uznaje powieść Dana Simmonsa za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dosyć długo czekałem na jakiś porządny, warty poświęconej mu chwili i przede wszystkim odbiegający od schematu, którym zalewają nas ostatnimi czasy różni autorzy, thriller. Śmiało mogę powiedzieć, że literacki debiut argentyńskiego pisarza Gustavo Malajovicha to właśnie taki dreszczowiec, którego wypatrywałem. Może nie przystoi nazwać go dziełem wybitnym, ale to nad wyraz udany utwór, tym bardziej biorąc pod uwagę, że powieścią Ogród z brązu autor stawia swoje pierwsze pisarskie kroki.

Głowny bohater – Fabian Danubio – to człowiek naznaczony pechem i facet, który cały czas ma „pod górkę”. Jego praca nie sprawia mu przyjemności, kiedyś niezwykle szczęśliwy i owocny związek małżeński dziś jest już tylko mglistym wspomnieniem, a po wzajemnym ogniu pozostał już tylko popiół, a i to tylko za sprawą córki – Moiry, która zdaje się być jedynym światłem w życiu Fabiana. Niestety, jak dowiadujemy się z opisu wydawcy, któregoś dnia Moira wraz z odprowadzającą ją opiekunką Cecilią w niewyjaśnionych okolicznościach znikają. Ostatnim miejscem, w którym były widziane, są okolice jednej ze stacji metra w Buenos Aires.

Od dnia, w którym zaginęła córka Lili i Fabiana, relacje tej dwójki ulegają znacznemu pogorszeniu, aż w końcu – kompletnej i nieodwracalnej degradacji. Przychodzi moment, kiedy Fabian zostaje zupełnie sam w walce, której nie ma najmniejszych szans wygrać. Autor w niezwykle sugestywny spokój ukazuje desperację, cierpienie i upór głównego bohatera, który przez kilkanaście lat walczy z każdą przeciwnością losu, byleby tylko odnaleźć ukochaną córeczkę. Dawno nie czytałem thrillera z tak dobrze sportretowanym bohaterem oraz z tak wiarygodną motywacją nim kierującą.

Fabian Danubio musi przejść prawdziwą próbę cierpliwości. Lata udręki w iście złożony sposób ukażą mu z całą brutalnością jak bardzo potrafi człowieka zmienić trudna sytuacja życiowa. Mężczyzna toczy bój nie tylko z samym sobą – to pewnie nie byłoby tak tragiczne. Jakby było mu mało cierpień, jest zmuszony nieustannie walczyć z policją, która w swoich działaniach przypomina analfabetę próbującego przeczytać książkę oraz ścierać się z mediami, które niczym stado sępów bardziej przeszkadza, niż w czymkolwiek pomaga. Nadzieję w ludzkość przywraca mu prywatny detektyw, Cesar Doberti, którego metody bardzo nie podobają się policji, ale z drugiej strony są niezwykle skuteczne, stopniowo przybliżając Fabiana do rozwiązania zagadki.

Ogród z brązu może pochwalić się wieloma pozytywnymi aspektami. To bardzo dobry debiut, dopracowany scena po scenie, z wiarygodnymi zachowaniami bohaterów, z wielkim wachlarzem emocji, enigmatycznymi retrospekcjami, sensownie ułożoną intrygą oraz z dobrym tempem prowadzenia akcji. Najbardziej zachwyca portret psychologiczny Fabiana Danubio, maltretowanego przez los ojca zaginionej Moiry, który z uporem maniaka walczy o odzyskanie największej zguby jego życia, przechodząc liczne zmiany osobowości, które są jak najbardziej na miejscu, biorąc pod uwagę wydarzenia, które czekają na niego po drodze.

Gustavo Majalovich ma dar do nieśpiesznego budowania napięcia. Momentami Ogród z brązu jest powieścią senną, nastrojową, której akcja stoi praktycznie w miejscu. Kiedy jednak dochodzi do przełomów w śledztwie, zmianie ulega również sposób prowadzenia narracji – akcja pędzi na złamanie karku, niczym zjazd z kolejki w wesołym miasteczku. To dodatkowo buduje wiarygodność, bowiem w prawdziwym życiu objętym tragedią również bywają momenty, gdy nie dzieje się kompletnie nic, a człowiek popada w marazm, by nagły przełom spowodował kompletną jazdę bez trzymanki.

Ogród z brązu to książka, którą warto mieć w domowej biblioteczce. Nie czyta jej się wybitnie szybko, mimo bardzo przystępnego i zaskakująco przyjemnego stylu autora. Bardziej przez samą ciężkość tej historii są momenty, kiedy czytelnik chce od niej odpocząć. To dobrze skonstruowany i w jednym czy w dwóch momentach zaskakujący thriller, który ujmuje walecznością głównego bohatera. Miejmy nadzieję, że autor tylko się rozgrzewa i kolejna książka będzie prawdziwą petardą, ponieważ ma zadatki na autora bestsellerów.

------
Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Głos Kultury.
http://www.gloskultury.pl/walka-o-wszystko-gustavo-majalovich-ogrod-z-brazu-recenzja

Dosyć długo czekałem na jakiś porządny, warty poświęconej mu chwili i przede wszystkim odbiegający od schematu, którym zalewają nas ostatnimi czasy różni autorzy, thriller. Śmiało mogę powiedzieć, że literacki debiut argentyńskiego pisarza Gustavo Malajovicha to właśnie taki dreszczowiec, którego wypatrywałem. Może nie przystoi nazwać go dziełem wybitnym, ale to nad wyraz...

więcej Pokaż mimo to