-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik239
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2016-11-29
2017-08-05
Jak tylko dowiedziałam się o kolejnej powieści Mii Sheridan, nie mogłam się doczekać premiery. Uwielbiam jej historie – szczególnie nawiązania do mitów i legend – i nigdy się nie rozczarowałam. Tak było i tym razem. Niemniej jednak uważam, że to jej najsłabsza książka z dotychczas przetłumaczonych. Z tych, których czytałam oczywiście, bo „Calder” i „Eden” są wciąż przede mną.
„Bez uczuć” nie wzbudziło we mnie tyle emocji, co poprzednie powieści. Tak naprawdę to raz zaszkliły mi się oczy, ale to wszystko. Książka nie pochłonęła mnie jak zwykle, tylko wciągnęła na tyle, że chciałam wiedzieć, co będzie dalej. Bohaterowie okazali się mało wyraziści i... typowi dla stylu MS. No dobrze, bardziej ona niż on, bo Brogan w gruncie rzeczy jest bardzo ciekawą postacią. Trochę wycofany, analityczny, genialny umysł, wyczulony na każdy bodziec. Jednym słowem – inny. Z jednej strony ogarnięty chęcią zemsty, z drugiej altruista i bohater. Lydia natomiast to dziewczyna z dobrego domu, w dzieciństwie rozpieszczana, w dorosłym życiu zmuszona stawić czoła wielu problemom. A przy tym pozostała dobra, cnotliwa, bez skazy. Niezwykle piękna, ale ani odrobinę próżna. Gotowa wzruszać się w odpowiednich momentach, płakać przy ckliwych przemowach. Ostatecznie okazała się nijaka. Jak mówiłam – typowe.
Mam wrażenie, że część z tego, co teraz tak bardzo mnie razi i irytuje, była we wcześniejszych powieściach, tylko po prostu nie zwracałam na to uwagi. Albo mój gust czytelniczy uległ zmianom, albo autorka poszła o krok dalej, jeśli chodzi o ckliwość i wzniosłą, miłosną gadaninę. Ckliwość jest dla mnie w porządku, jeśli wzbudza emocje, jeśli chwyta za serce. Ja czułam przeważnie obojętność, może odrobinę znużenia. Choć pewnie tak się dzieje, kiedy dzień wcześniej kończysz czytać trzeci tom „Ostatniej spowiedzi”...
Mimo, że tym razem nie dałam się porwać miłosnemu wirowi, to podoba mi się przesłanie powieści. Waga przebaczenia. Zaufanie osobie, która wcześniej nas zraniła. Podjęcie ryzyka, by móc sięgnąć po szczęście. Ostateczne odpuszczenie. Spokój.
Jak tylko dowiedziałam się o kolejnej powieści Mii Sheridan, nie mogłam się doczekać premiery. Uwielbiam jej historie – szczególnie nawiązania do mitów i legend – i nigdy się nie rozczarowałam. Tak było i tym razem. Niemniej jednak uważam, że to jej najsłabsza książka z dotychczas przetłumaczonych. Z tych, których czytałam oczywiście, bo „Calder” i „Eden” są wciąż przede...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08
Uwielbiam Stephenie Meyer za tę książkę. „Zmierzch” wydaje się nieporozumieniem i niech odejdzie w zapomnienie. „Intruza” przeczytałam już drugi raz od deski do deski i wciąż jestem pod wielkim wrażeniem wielowarstwowości historii Wagabundy i Melanie. Jest w niej dosłownie wszystko: inwazja obcych istot na Ziemię, czyli „obcy”, a co za tym idzie poznawanie innej „kultury”, dylematy moralne, nienawiść, ludzkie okrucieństwo, ból, rozdarte, złamane serca, przyjaźń, funkcjonowanie ukrywającej się społeczności, nauka tolerancji, siła więzi międzyludzkich, asymilacja w nowym miejscu, miłość z nienawiści, nienawiść z miłości... Miłość do duszy, a nie do ciała – czy może być coś piękniejszego? A to, jak to wszystko zostało przedstawione... Chwyta za serce, wywołuje dużo uśmiechów i radości, ale też łez i smutku. Humoru również tu nie brakuje. Bogactwo wyobraźni autorki (te wszystkie planety) naprawdę robi wrażenie. Czytając „Intruza” po raz kolejny byłam rozemocjonowana nie mniej niż rok temu, choć oczywiście nic nigdy nie oddaje tego „pierwszego razu”. Wcześniej nie byłam pewna, ale teraz już jestem: muszę mieć tę książkę na swojej półce, bo zamierzam do niej wracać aż do znudzenia. O ile to możliwe. ;) Ian... <3
Uwielbiam Stephenie Meyer za tę książkę. „Zmierzch” wydaje się nieporozumieniem i niech odejdzie w zapomnienie. „Intruza” przeczytałam już drugi raz od deski do deski i wciąż jestem pod wielkim wrażeniem wielowarstwowości historii Wagabundy i Melanie. Jest w niej dosłownie wszystko: inwazja obcych istot na Ziemię, czyli „obcy”, a co za tym idzie poznawanie innej „kultury”,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-10
2017-07-16
2017-09-03
2017-06-27
„Przyrodni brat” to literatura pokroju „Greya”, w której od biedy można by się dopatrzyć czegoś więcej. Całkiem wciąga, jednak podczas czytania zastanawiasz się, dlaczego właściwie marnujesz na nią czas. Odpowiedź jest prosta: mimo wszystko jesteś ciekawy ciągu dalszego na tyle, by nie rzucić książki w kąt.
Głównym problem tej pozycji jest wprowadzenie czytelnika w błąd już na samym początku. Opis mówi: „Dziewczyna nie powinna pragnąć tego, kto ja DRĘCZY...”. Przepraszam bardzo, ale gdzie było to całe dręczenie? To, że chłopak był dla niej niemiły czy złośliwy, wcale nie oznacza dręczenia. Elec zachowywał się jak na zbuntowanego nastolatka przystało, zgrywał dupka i zdawał sobie z tego sprawę. Poza tym Greta sama się prosiła o przykre sytuacje, nie mówiąc o tym, jak się do niego śliniła. Nabuzowana hormonami nastolatka, której największym problemem jest to, że przyrodni brat chce się zachować wobec niej w porządku, nie lądując z nią w łóżku. Tak właśnie zapowiadała się ta historia. Dalej było tylko trochę lepiej.
Kolejnym bardzo dużym minusem jest to, że wszystko nieustannie obraca się wokół seksu. Na przykład myśli Grety. Rozumiem, że facet jest seksowny, dotarło to do mnie za pierwszym razem, ale do głównej bohaterki najwyraźniej nie. Nie zliczę, ile razy robiła się „mokra” na sam jego widok. Albo jak w każdej myśli czy wypowiedzi znajdowała ukryty sprośny podtekst. Ugh. Nie znoszę takiego spłycania relacji między ludźmi, a tak to właśnie wyglądało. Jak mam uwierzyć w prawdziwe, głębokie uczucie bohaterów, kiedy każde ich spotkanie prowadzi do seksu?
Kilkanaście stron książki zostało poświęconych na przedstawienie całej historii z punktu widzenia Eleca. Zupełnie niepotrzebnie. O ile fragment sprzed jego narodzin był bardzo ciekawy, o tyle reszta – niekoniecznie. Można to było jakoś umiejętnie streścić i wyszłoby na to samo.
Ja wiem, że niektóre książki są tylko dla rozrywki. Ale dialogi nie są nawet zabawne, a bohaterowie nie mają ujmujących osobowości. Zakończenie jest słodkie i nijakie. To był „odlotowy romans”? Nie kupuję tego i Wam też nie radzę. Wysokie oceny zwodzą...
„Przyrodni brat” to literatura pokroju „Greya”, w której od biedy można by się dopatrzyć czegoś więcej. Całkiem wciąga, jednak podczas czytania zastanawiasz się, dlaczego właściwie marnujesz na nią czas. Odpowiedź jest prosta: mimo wszystko jesteś ciekawy ciągu dalszego na tyle, by nie rzucić książki w kąt.
Głównym problem tej pozycji jest wprowadzenie czytelnika w błąd...
2017-07-02
Bardzo fajna historia miłosna z Paryżem w tle. Może miejscami trochę przypomina telenowelę z tanimi chwytami, szczególnie pod koniec, kiedy następuje kulminacja wydarzeń i powstaje niezłe zamieszanie, ale czyta się dobrze. Książka z pewnością wciąga. Główna bohaterka, Anna, to niestety jedna z takich, które głównie irytują, od czasu do czasu pozytywnie zaskakując. Étienne nie mam nic do zarzucenia. Nie jest ideałem, nie jest też zwyczajny. Autorka opisała go w taki sposób, że z łatwością mogłam wyobrazić sobie ten magnetyzm, którym emanował. W treści najbardziej razi ilość wykrzykników, które sprawiają, że Anna wyglądała w moich oczach na nabuzowaną hormonami nastolatkę, nieustannie się czymś emocjonującą. Entuzjazm jest dobry, kiedy ma jakieś granice. W każdym razie powieść ta ma wystarczająco, żeby po nią sięgnąć: urokliwy paryski klimat, przyzwoitych bohaterów, niegorszący romantyzm i naprawdę wciągającą fabułę, choć pozbawioną większej ilości akcji.
Bardzo fajna historia miłosna z Paryżem w tle. Może miejscami trochę przypomina telenowelę z tanimi chwytami, szczególnie pod koniec, kiedy następuje kulminacja wydarzeń i powstaje niezłe zamieszanie, ale czyta się dobrze. Książka z pewnością wciąga. Główna bohaterka, Anna, to niestety jedna z takich, które głównie irytują, od czasu do czasu pozytywnie zaskakując. Étienne...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-04
Mam ochotę uściskać Amy Harmon. Mocno. W tej chwili. I jej podziękować. Może złamała mi serce, dawała nadzieję w jednej chwili i odbierała ją w następnej, ale ostatecznie siedzę teraz z uśmiechem na twarzy.
Bałam się tej książki od początku. Za każdym razem, kiedy czytałam opis na okładce, odkładałam ją z powrotem. Dlatego, że uwielbiam szczęśliwe zakończenia. A słowa „Ta historia nie kończy się happy endem” zmieniły tę powieść w tykającą bombę, nie wspominając o prologu. Stałam się niespokojna i czujna. Czułam, jakbym odliczała sekundy do wybuchu z każdą stroną. To wszystko uczyniło tę książkę tak intensywną, że w pewnym momencie można pogubić się we własnych uczuciach. Chaos rozgrywający się na końcu to coś niemożliwego do opisania. Jesteśmy w piekle, następnie w niebie - dosłownie i przenośnie.
Szczerze, to nie spodziewałam się po tej historii takiej intrygi. Myślałam, że ten cały wątek kryminalny ma za zadanie tylko ubarwić fabułę, a okazał się kluczowy. Brawa dla autorki za umiejętne odwrócenie uwagi. Cenię pisarzy, którzy swoją twórczością potrafią mnie zaskoczyć. I to pozytywnie.
Historia przedstawiona w „Prawie Mojżesza” jest niezwykła. Piękna, wzruszająca, pełna bólu i cierpienia, ale jednocześnie niesamowitego ciepła. To mieszanka, która może przyprawić o zawrót głowy i serca, i poniekąd tak się dzieje. Elementy nadprzyrodzone idealnie ją uzupełniają, potęgując niewymiarowość powieści. Wątek miłosny opisany w tej książce jest jednym z piękniejszych, jakie znam. Więź między prostą, dobrą dziewczyną a „popękanym” chłopakiem, od narodzin napiętnowanym przez społeczeństwo, to uczucie wymagające trudu i dojrzałości. Uczucie, które dopiero po latach ma szansę zaowocować i zapuścić korzenie. A to wszystko za sprawą śmierci, w czym jest pewna ironia. Miłość, która odrodziła się na bólu straty, żalu i dzięki dziecięcej opatrzności.
Amy Harmon ujęła mnie swoją twórczością już przy „Making Faces”, a teraz skradła mi serce historią Mojżesza i Georgii. Oficjalnie trafia na listę moich ulubionych autorów. Bardzo polecam tę powieść wszystkim poszukiwaczom nietuzinkowych emocjonalnych roller coasterów.
Mam ochotę uściskać Amy Harmon. Mocno. W tej chwili. I jej podziękować. Może złamała mi serce, dawała nadzieję w jednej chwili i odbierała ją w następnej, ale ostatecznie siedzę teraz z uśmiechem na twarzy.
Bałam się tej książki od początku. Za każdym razem, kiedy czytałam opis na okładce, odkładałam ją z powrotem. Dlatego, że uwielbiam szczęśliwe zakończenia. A słowa „Ta...
2017-07-18
Kontynuacja losów Ellie i Jamiego odrobinę mnie rozczarowała. „Chłopak, który o mnie walczył” nie okazał się tym, czego oczekiwałam i z pewnością nie dorównał pierwszej części. Po pierwsze i najważniejsze: gdzie ta cała walka o odzyskanie Ellie? Tak naprawdę Jamie niewiele zrobił w tym celu, wszystko samo się rozwiązało, co jest... tak, rozczarowujące. On ją okłamał, złamał jej serce, a ona w mgnieniu oka mu zaufała, przyjęła go z powrotem, bo matka tak jej powiedziała. Jakoś tego nie czuję. Nie wspominając o tym, że później Ruth i tak go z trudem zaakceptowała. O co tu chodziło, wciąż nie wiem. Może o to, że trudno się wyzbyć wpajanego przez lata postępowania. Poza tym, historia tym razem się dłuży przez ten dramat z rodzicami Ellie. Akcja się wlecze i wlecze, a coś zaczyna się dziać dopiero pod koniec. Rozczarowaniem okazała się również postać głównego bohatera, który po stracie ukochanej dziewczyny stracił także motywację, by żyć lepiej, by być lepszym. Nie miał już dla kogo? A co z byciem lepszym dla samego siebie, postawą, jaką wykazywał na początku pierwszej części? To mi się właśnie w nim podobało, że mimo trudnego dzieciństwa i kryminalnej przeszłości, nie dał się złamać i wciąż „chciał zacząć od nowa”. I nawet jeśli był zabawny, kiedy machał bronią na prawo i lewo, dostawał morderczego szału albo odgrywał rolę szefa gangu, to ten bohater utracił na wartości, pomimo że w końcu wyszedł na prostą. Podsumowując, „Chłopak, który o mnie walczył” nie „wywalczył” sobie u mnie uznania. Książka ta to kolejna z kontynuacji, która nie stanęła na wysokości zadania, a miała na to szansę.
Kontynuacja losów Ellie i Jamiego odrobinę mnie rozczarowała. „Chłopak, który o mnie walczył” nie okazał się tym, czego oczekiwałam i z pewnością nie dorównał pierwszej części. Po pierwsze i najważniejsze: gdzie ta cała walka o odzyskanie Ellie? Tak naprawdę Jamie niewiele zrobił w tym celu, wszystko samo się rozwiązało, co jest... tak, rozczarowujące. On ją okłamał, złamał...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-13
Gdy tylko zobaczyłam okładkę i przeczytałam opis tej powieści wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Nie pomyliłam się. „Światło, które utraciliśmy” to niesamowita książka. Jej lektura zajęła mi niecały dzień, czytałam ją, kiedy tylko mogłam.
Sposób w jaki została poprowadzona narracja powieści jest niekonwencjonalny i bardzo intrygujący. Główna bohaterka, Lucy, opowiada swojej życiowej miłości historię ich miłości. Jest narratorką pierwszoosobową, jednak przez to, że jej opowieść dotyczy przeszłości, zna wszystkie fakty i sytuacje, które już miały miejsce, dzięki czemu tak naprawdę wie wszystko. W ten właśnie sposób Lucy powoli odkrywa przed nami kolejne wydarzenia i snuje swoją opowieść, napomykając co chwila o tym, co stanie się później. To sprawia, że od książki niemal nie można się oderwać i robi się to tylko z prawdziwej konieczności.
Przyznaję, że na początku nie rozumiałam całej tej udręki głównej bohaterki. Nie dostrzegałam głębi uczucia, jakie żywiła do Gabe’a, dlatego często byłam sfrustrowana, dlaczego nie może ruszyć dalej i zostawić go za sobą. Stałam po stronie Darrena. Jednak im dalej się zagłębiałam w ich historię, historię ich trójki, tym więcej widziałam i rozumiałam. Uczucie Lucy i Gabriela zostało opisane prosto i niesamowicie realnie. Podobnie relacja z Darrenem. Poznaliśmy tylko fragmenty z ich życia, te najbardziej istotne, które najlepiej oddawały obraz ich związku. Proste, codzienne sytuacje, ujawniające cechy bohaterów, ich wady i zalety sprawiły, że powieść jest niesamowicie prawdziwa. Podczas czytania przez cały czas ma się wrażenie, że coś takiego się wydarzyło lub mogłoby się wydarzyć naprawdę. Pewnie dlatego tak mocno się tę książkę przeżywa. Uwielbiam historie z życia wzięte, a przynajmniej oparte na rzeczywistości, która nas otacza. Uważam, że są najbardziej wartościowe, a takie powieści jak ta utrzymują mnie w tym przekonaniu.
„Światło, które utraciliśmy” to wbrew pozorom kolejna bardzo prosta historia o miłości, która przetrwała poddana próbie czasu i wielu przeciwnościom. O miłości, która mogłaby być piękna i owocna, lecz została zmarnowana na rzecz kariery, wielkich aspiracji i skrywanych pragnień. Miłości, która zawsze była na wyciągnięcie ręki, jednak usilnie tłumiona zaważyła na szczęściu całej fatalnej trójki. Powieść ta pokazuje miłość różnego rodzaju; „pożar” i „ogień w kominku” to bardzo trafne określenia. Historia Lucy uświadamia, że każdy poszukuje czegoś innego. A jak raz przeżyjesz pożar to ogień w kominku raczej ci nie wystarczy. Niestety.
Bardzo polecam tę powieść, naprawdę warto po nią sięgnąć. Niejednokrotnie doprowadziła mnie do łez. ;)
Gdy tylko zobaczyłam okładkę i przeczytałam opis tej powieści wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Nie pomyliłam się. „Światło, które utraciliśmy” to niesamowita książka. Jej lektura zajęła mi niecały dzień, czytałam ją, kiedy tylko mogłam.
Sposób w jaki została poprowadzona narracja powieści jest niekonwencjonalny i bardzo intrygujący. Główna bohaterka, Lucy, opowiada...
2017-06-28
Świetna, rewelacyjna powieść w stylu Johna Greena, jednak zdecydowanie bardziej autentyczna. Jej główną zaletą jest prostota. Nie ma tu wielkich metafor tylko proste zdania, z których bije równie prosta prawda. Bohaterowie to nietuzinkowi nastolatkowie ze zwyczajnymi problemami, wciąż kształtujący swoje osobowości, popełniający błędy i odkrywający to niesamowite uczucie, jakim jest miłość. Uwielbiam Simona, bo po prostu nie można inaczej. Uwielbiam jego relację z Blue, ich słodkie i zabawne maile, których chce się więcej i więcej. Od tej książki nie można się oderwać, a na końcu można tylko żałować, że to już koniec. „Simon i inni homo sapiens” to mieszanka dobrego humoru, oryginalności, dużej dawki mądrości, niezwykłego ciepła i słodkich akcentów. Gorąco polecam.
Świetna, rewelacyjna powieść w stylu Johna Greena, jednak zdecydowanie bardziej autentyczna. Jej główną zaletą jest prostota. Nie ma tu wielkich metafor tylko proste zdania, z których bije równie prosta prawda. Bohaterowie to nietuzinkowi nastolatkowie ze zwyczajnymi problemami, wciąż kształtujący swoje osobowości, popełniający błędy i odkrywający to niesamowite uczucie,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-23
„Niebezpieczne kłamstwa” to moja pierwsza przeczytana książka tego lata. Przyznaję, że powieść okazała się znacznie lepsza od „Black Ice”. Ha, może dlatego, że była znacznie krótsza. ;)
Bohaterowie tym razem nie zawiedli – zostali naprawdę dobrze skonstruowani i zachowywali się adekwatnie do swojego wieku. Nie mam do nich większych zastrzeżeń, ewentualnie do Cheta, który pod koniec wydał mi się jakiś taki sztuczny. Chodzi mi dokładnie o rozmowę ze Stellą, podczas której wykazał się niezwykłą wyrozumiałością, nie wspominając o tym, że w ogóle nie był niczym zaskoczony. No halo, niecodziennie się słyszy takie rzeczy. Ale pewnie znowu się czepiam.
Narracja jest prowadzona przez główną bohaterkę w taki sposób, że od książki trudno się oderwać. Akcji jednak jest niezwykle mało – autorka skupia się na obecnym życiu Stelli i rozwijaniu wątku miłosnego. Program ochrony świadków to temat, który niezwykle mnie interesuje, dlatego ja się nie nudziłam, choć zdaję sobie sprawę, że czytelnicy spragnieni dreszczyku emocji mogą czuć się znużeni. Wystarczy jednak wytrwać do końca. To głównie tym jeden thriller różni się od drugiego – natężeniem akcji.
Wątek miłosny wyszedł całkiem zgrabnie, chemia między bohaterami została dobrze ukazana. Taki tam wakacyjny romans, który przerodził się w coś głębszego. Nic co rzuca na kolana, ale osładza lekturę, więc spełnia swoją funkcję.
Poza tym odniosłam wrażenie, że książka jest lepiej napisana niż poprzednie, więc może dlatego tak dobrze się ją czyta. Z każdą kolejną powieścią Becca Fitzpatrick pozytywnie mnie zaskakuje, więc będę czekać na kolejne. Tylko thrillery, proszę. ;)
„Niebezpieczne kłamstwa” to moja pierwsza przeczytana książka tego lata. Przyznaję, że powieść okazała się znacznie lepsza od „Black Ice”. Ha, może dlatego, że była znacznie krótsza. ;)
Bohaterowie tym razem nie zawiedli – zostali naprawdę dobrze skonstruowani i zachowywali się adekwatnie do swojego wieku. Nie mam do nich większych zastrzeżeń, ewentualnie do Cheta, który...
2017-08-25
2017-09-03
2017-09-02
2017-09-01
2017-02-05
Jak tylko zobaczyłam na okładce słowa „pierwsza polska powieść New Adult”, wiedziałam, że w najbliższej przyszłości muszę ją przeczytać. Byłam ciekawa, jak pani Agata Czykierda-Grabowska poradziła sobie z tym gatunkiem i muszę przyznać, że jestem mile zaskoczona.
Historia Oliwii i Dominika to, wydaje się, klasyczna opowieść o miłości dwójki młodych ludzi z trudną przeszłością, którzy wpadają na siebie w nietypowy sposób (ha ha) i odtąd ich życie zmienia się na zawsze. Można by powiedzieć: nic nowego. Ale to nieprawda. Więcej, dzięki temu, że pisarka stworzyła coś podobnego do innych miłosnych historii, mogła ubogacić ją językiem i pięknymi opisami i tym właśnie postawić swoją powieść na półce wyżej od pozostałych.
Powieść wciąga od pierwszej strony, trzyma kurczowo i nie puszcza, aż do epilogu. Wywołuje burzę emocji, ale głównie smutku i napawa uczuciem bezsilności, bo człowiek nic nie może poradzić na okrucieństwo świata. Okrucieństwo ludzi. Od prawie samego początku zakochałam się w pięknych opisach emocji bohaterów i ich rozterek wewnętrznych. Myśli Dominika, jego postrzeganie siebie były takie dołujące, takie przejmująco smutne i rozdzierające serce... Często po prostu chciałam wejść do tego wykreowanego świata i mocno go przytulić.
Ta powieść sprawiła, że dużo przychylniej i z większym entuzjazmem będę patrzyła na polskie pozycje. I wyczekiwała kolejnych książek z tego gatunku. „Jak powietrze” bardzo polecam romantyczkom takim jak ja, ale również kobietom, które zwątpiły w prawdziwą miłość i przeznaczenie dusz.
Ps. Pudełko chusteczek pod ręką wskazane. ;)
Jak tylko zobaczyłam na okładce słowa „pierwsza polska powieść New Adult”, wiedziałam, że w najbliższej przyszłości muszę ją przeczytać. Byłam ciekawa, jak pani Agata Czykierda-Grabowska poradziła sobie z tym gatunkiem i muszę przyznać, że jestem mile zaskoczona.
Historia Oliwii i Dominika to, wydaje się, klasyczna opowieść o miłości dwójki młodych ludzi z trudną...
2017-08-15
2016-07-26
To moja druga przeczytana powieść Mii Sheridan i jestem gotowa sięgnąć po więcej. Wydaje mi się, że „Bez słów” jest odrobinę lepsza, a na pewno bardziej mnie wzruszyła i wcisnęła w materac. Jednak czytając „Bez winy”, za każdym razem kiedy po nią sięgałam, tak samo przepadałam bez reszty. Po raz kolejny wpadłam w tak zwany „czytelniczy trans”. Uwielbiam to uczucie, to zatracenie się w historii i bohaterach, kiedy wszystkie ważne rzeczy - jak szkoła :D - tracą znaczenie. Liczy się tylko to, by poznać dalszy ciąg. Mia Sheridan ma ewidentnie dobre pomysły na swoje powieści, choć trochę gorsze na ich zakończenia. Ha, znowu.
Ale tym razem nie było tak źle (poza tym, że MS zaszalała jeszcze bardziej i dała 8 lat w przyszłość, a nie 4). Może po prostu powoli godzę się z tym, że niektórzy autorzy są tak zżyci ze swoimi bohaterami, że muszą im zaplanować całą sielankową przyszłość, nie dając żyć im własnym życiem.
A częstotliwość występowania określenia „mała, słodka wiedźma” odrobinę działa na nerwy. No cóż.
Jak zwykle, ogromne brawa i ukłony za genialne postacie, Kirę i Graysona. Szczególnie Graysona. To straszne, ile bagażu życiowych tragedii może przypadać na jednego człowieka, ale godne podziwu, że potrafi go utrzymać, a często przy pomocy ukochanej osoby dorzucić do niego ciężar miłości. Och, ci biedni, przytłoczeni życiem, pokrzywdzeni mężczyźni... Jakże oni działają na serce. :’))
Podsumowując, „Bez winy” to piękna, wzruszająca historia o uzdrawiającej sile miłości (znowu, ale to przecież właśnie chodzi ;)), która połączyła potrzaskanych przez życie młodych ludzi. Pełna ciepła i humoru, z trochę mdłym zakończeniem, jest idealna na zatracenie się w wolnym czasie.
Dajcie się ponieść! ;D
To moja druga przeczytana powieść Mii Sheridan i jestem gotowa sięgnąć po więcej. Wydaje mi się, że „Bez słów” jest odrobinę lepsza, a na pewno bardziej mnie wzruszyła i wcisnęła w materac. Jednak czytając „Bez winy”, za każdym razem kiedy po nią sięgałam, tak samo przepadałam bez reszty. Po raz kolejny wpadłam w tak zwany „czytelniczy trans”. Uwielbiam to uczucie, to...
więcej Pokaż mimo to