-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2017-08-05
2017-02-20
Kolejna książka, której tak długo wyczekiwałam. Nie mogłam się doczekać tej historii, a teraz czuję lekki niedosyt. Brakowało mi jakiegoś małego dramatu na końcu, czegoś, co by pasowało do stylu Mii Sheridan. To czwarta książka jej autorstwa, którą przeczytałam, więc przeczucia najgorszego mnie nie opuszczały. Byłam prawie pewna, że kopalnia się zawali i Kyland pozostanie pod ziemią jakiś tydzień, a Ten będzie umierała ze strachu i rozpaczy. A potem oczywiście Ky wróci i będzie obiecany happy end. Ale MS dała już chyba wystarczająco bólu w tej historii i oszczędziła swoim czytelnikom kolejnego napięcia. Nie żebym była rozczarowana, bardziej zaskoczona takim oczywistym szczęśliwym zakończeniem. Chociaż twórczość tej pisarki zawsze była, jest i będzie pełna niespodzianek. Co mi odpowiada. ;)
Jednak wydaje mi się, że „Bez szans” jest odrobinę słabsze od pozostałych powieści. Pisząc „słabsze”, mam na myśli: gorzej napisane. Może to wina tłumaczenia, ale czytając, chwilami czułam jakby autorka pisała odrobinę na siłę albo jakby nie wyrażała dokładnie tego, o co jej chodzi. Wyczuwałam też pewną niezręczność w jej stylu, jakby to była jej debiutancka powieść, a nie, powiedzmy, dziesiąta. No choćby sceny erotyczne wyszły jakoś niemrawo. Przy „Bez słów”, „Bez winy” i „Stingerze” wszystko było takie naturalne, jasne i swobodne. Niczego mi w nich nie brakowało. Może stąd ten niedosyt przy „Bez szans”.
Ale to wszystko, co mam do zarzucenia tej książce. Co tu więcej mówić: jak wszystkie historie MS, opowieść Tenleigh i Kylanda jest jedną z piękniejszych, jakie czytałam. Szczególnie poświęcenie Ky’a, takie ogromne poświęcenie, że aż zapiera dech i wywołuje łzy. Tak bardzo kogoś kochać... Wprost nie do wyobrażenia. Właśnie w tej historii tkwi kolejna odsłona prawdziwej, bezinteresownej miłości, przy której wszystko inne traci sens. Miłości, dla której odda się wszystko, co się ma, nawet jeśli nie ma się niczego oprócz marzeń. Miłości, na którą czeka się całe życie, a której nie każdy otrzymuje szansę doświadczyć.
Tak, miłość Ten i Ky’a jest inspirująca, nic dodać, nic ująć. Podobnie jak twórczość Mii Sheridan. Może w końcu zabiorę się do tego „Caldera” i „Eden”, bo czuję, że dużo mnie omija.
A „Bez szans” polecam! INSPIRUJĄCA...
Kolejna książka, której tak długo wyczekiwałam. Nie mogłam się doczekać tej historii, a teraz czuję lekki niedosyt. Brakowało mi jakiegoś małego dramatu na końcu, czegoś, co by pasowało do stylu Mii Sheridan. To czwarta książka jej autorstwa, którą przeczytałam, więc przeczucia najgorszego mnie nie opuszczały. Byłam prawie pewna, że kopalnia się zawali i Kyland pozostanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-06
2017-03-08
Cassandra Clare znów to zrobiła! Po raz kolejny wciągnęła mnie w swój niesamowicie magiczny, cudowny świat Nocnych Łowców. I po raz kolejny zostawiła z mocno bijącym sercem z ekscytacji na myśl o tym, co będzie dalej, ale również ze ściśniętym żołądkiem po rozwiązaniu wątku miłosnego.
Myślałam, że jestem za Jemem, choć Will jest tak bardzo podobny do Jace’a (w końcu to rodzina!), którego ubóstwiam delikatnie mówiąc, ale gdy Tessa przyznała, że kocha również Jema, ale Will to jej bratnia dusza... Pozostałam niezdecydowana. Jem to cud miód w każdym calu, po prostu ideał i do tego jest chory i umiera, co chwyta za serce, ale Willa nie sposób nie lubić (jeśli nie uwielbiać) po tym jak w końcu powiedział, co czuje i jak się zachował w stosunku do Jema i jego uczuć. Po tym jak pięć lat odmawiał sobie miłości innych, by chronić tych, na których zależy mu najbardziej. A to wszystko na próżno! Ech, tylko CC może stworzyć taki genialny, mimo że rozdzierający i druzgocący, miłosny galimatias. Choć to jeszcze nie koniec, bo jest jeszcze trzecia część tej fenomenalnej serii (<3!), no i moje ukochane „Dary Anioła”, mimo że nie pamiętam dokładnie, co tam się wydarzyło. Ale sobie przypomnę, ha. ;D
Poboczne wątki miłosne są równie wspaniałe, co w DA. Sophie i Gideon – mam nadzieję, że coś z tego będzie – oraz Charlotte i Henry – tak mnie rozczulili na końcu, aww. W ogóle, co tu dużo mówić, fabuła powieści jest dopracowana w każdym szczególe, wszystko pięknie się ze sobą wiąże, jak to zawsze u Clare, każda postać jest nietuzinkowa. Co więcej: fantastyczne jest to, że „Diabelskie Maszyny” łączą się w cudowny sposób z „Darami Anioła”. Jest Magnus, jest Camille, Lighwoodowie, Herondale’owie i inni. Dla fanów DA to jak niebo – możliwość podróży do epoki wiktoriańskiej z tymi wszystkimi śmiesznymi, uroczymi konwenansami i wytwornymi strojami, i poznania świata Nocnych Łowców z perspektywy nowożytnego Londynu, po tym jak mogliśmy go poznać od strony współczesnego Nowego Jorku i magicznego Idrisu.
Ach, do tego ten język i styl CC. Szczerze przyznaję, że brakowało mi jej długich opisów pomieszczeń i pięknych metafor. A dialogi były jak zwykle oryginalne i nieprzesadzone. Nie potrafię zliczyć, ile razy wybuchałam śmiechem, uśmiechałam się szeroko, ocierałam łzy ze wzruszenia i smutku, patrząc jednocześnie z niedowierzaniem i zachwytem, jak pisarka zatacza to swoje miłosne kółko adoracji. Nawet te przyprawiające o omdlenie monologi i wyznania miłosne mi nie przeszkadzały. U Clare wyszły one wręcz całkiem naturalnie.
Oj, ile ja zwlekałam z sięgnięciem po tą serię. Chyba myślałam, że świat Nocnych Łowców nie wciągnie mnie ponownie po długiej przerwie i bałam się rozczarowania. No cóż, pomyliłam się na całej linii. Nie dość, że pochłonęłam dwie części w trzy dni, to już się przymierzam do przeczytania „Pani Noc” w najbliższym czasie. CC i jej twórczość to pełna satysfakcja i emocjonalny roller coaster.
A teraz zabieram się do czytania „Mechanicznej księżniczki”. ;))
Cassandra Clare znów to zrobiła! Po raz kolejny wciągnęła mnie w swój niesamowicie magiczny, cudowny świat Nocnych Łowców. I po raz kolejny zostawiła z mocno bijącym sercem z ekscytacji na myśl o tym, co będzie dalej, ale również ze ściśniętym żołądkiem po rozwiązaniu wątku miłosnego.
Myślałam, że jestem za Jemem, choć Will jest tak bardzo podobny do Jace’a (w końcu to...
2017-04-02
Po prostu wielkie WOW. Co. Za. Cudowne. Zakończenie! Zakończenie jednej z najpiękniejszych historii miłosnych o jakich kiedykolwiek czytałam, słyszałam czy oglądałam. Cassandra Clare zrobiła coś, na co nie wpadł chyba nikt inny. Sprawiła, że dwie piękne miłości jednej dziewczyny miały szansę na szczęśliwe zakończenie. I nikt nie cierpiał dłużej niż to konieczne.
Szczerze, to nie dziwię się CC, że musiała dać szansę i Willowi, i Jemowi na szczęście z Tessą. Sama już na końcu nie potrafiłam wybrać, bo nie dało się wybrać, który z nich jest dla niej lepszy. Will to może jej bratnia dusza, ale Jem jest za to przedłużeniem jej serca. Clare stworzyła cudownych, wielowarstwowych bohaterów, pełnych niedoskonałości, czyniących ich tylko bardziej wartościowymi. W tym trójkącie miłosnym piękne jest to, że nie było w nim miejsca na zazdrość, intrygi czy kłamstwa. Tylko miłość i wynikające z niej ból, smutek, rozdarte serca... Historia parabatai i nieśmiertelnej dziewczyny, która wywróciła ich świat do góry nogami.
Miłość Tessy i Willa aż do śmierci to naprawdę coś wspaniałego. Podziwiam siłę i wytrwałość głównej bohaterki, jej otwartość serca na ciosy. A koło ich dwójki zawsze gdzieś tam przemykał Jem, nie dając zapomnieć o swojej obecności. I tu znowu: miłość Tessy i Jema, która przetrwała sto trzydzieści lat... Coś niesamowicie wzruszającego i pięknego. A Jem, ten trochę nieśmiały, wrażliwy chłopak o sercu pełnym dobroci, znowu chwycił mnie za serce, choć myślałam, że więcej tego nie zrobi. Dziękujmy Jace’owi za jego niebiański ogień! No i Clary... ;)
CC udowodniła, że trójkąty nie muszą być tandetne i przereklamowane, oraz że można kochać więcej niż jedną osobę miłością romantyczną. Po prostu potrzeba na to z dwóch wieków. ;D
O innych aspektach pisałam wcześniej przy „Mechanicznym księciu”, dlatego nie będę się znowu rozwodzić nad pięknym stylem i językiem Clare oraz cudownym połączeniu wątków z ,,Darami Anioła". I nad tym, jak tylko ona potrafi mnie rozbawić.
Po prostu wielkie WOW. Co. Za. Cudowne. Zakończenie! Zakończenie jednej z najpiękniejszych historii miłosnych o jakich kiedykolwiek czytałam, słyszałam czy oglądałam. Cassandra Clare zrobiła coś, na co nie wpadł chyba nikt inny. Sprawiła, że dwie piękne miłości jednej dziewczyny miały szansę na szczęśliwe zakończenie. I nikt nie cierpiał dłużej niż to konieczne.
Szczerze,...
2017-06-20
Kolejna rewelacyjna młodzieżówka, tym razem o niewidomej dziewczynie. Parker jest świetnie wykreowaną postacią. Uwielbiam jej podejście do swojej niepełnosprawności, jej przystosowanie i praktyczność. Eric Lindstrom wręcz idealnie poprowadził narrację z punktu „widzenia” nastolatki. Posunę się o stwierdzenie, że zrobił to lepiej niż niejedna kobieta. Tyle jest prawdy w tej książce, tyle emocji wywołuje... Prosta, lekka i przyjemna, mimo wielu problemów, z którymi bohaterowie muszą się zmierzyć. Bardzo, bardzo polecam. Zdecydowanie zbyt szybko się skończyła. I zdecydowanie zbyt mało Scotta, ale ja zawsze jestem spragniona wątku miłosnego, szczególnie, kiedy jest taki uroczy i subtelny. Piękne. :’)
Kolejna rewelacyjna młodzieżówka, tym razem o niewidomej dziewczynie. Parker jest świetnie wykreowaną postacią. Uwielbiam jej podejście do swojej niepełnosprawności, jej przystosowanie i praktyczność. Eric Lindstrom wręcz idealnie poprowadził narrację z punktu „widzenia” nastolatki. Posunę się o stwierdzenie, że zrobił to lepiej niż niejedna kobieta. Tyle jest prawdy w tej...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-10
2017-07-16
2017-09-03
2017-11-03
2017-12-27
2017-02-19
2017-09-17
2017-05-05
„Perswazje” to kolejna świetna powieść spod pióra znanej i szanowanej autorki, jaką jest Jane Austen. Czwarta, którą przeczytałam z jej twórczości i moim zdaniem zajmuje solidne drugie miejsce, oczywiście za „Dumą i uprzedzeniem”.
Jak to u Austen - doskonale napisana, tym charakterystycznym dla pisarki ironicznym stylem, który tak uwielbiam. Rewelacyjnie nakreślone postacie, ani dobre, ani złe, choć jedne zdecydowanie ustępują innym pod względem głównie charakteru i obejścia. Oczywiście wlicza się do tego „zacnego” grona główna bohaterka, Anna, jak i jej wybranek Fryderyk. Historia ich miłości jest niezwykle romantyczna i to ona mnie przyciągnęła do tej książki. Jedna z piękniejszych opowieści miłosnych, o jakich czytałam.
Nie wiem czemu, ale zawsze mam cichą nadzieję, że w twórczości JA zmienił się mały szczegół: ten zbyt subtelny romantyzm. Wiem, że to właśnie wyróżnia jej książki; to całe ukrywanie uczuć pod warstwami, często sztucznej uprzejmości i nienagannej postawy. Jedyne, co pisarka nam oferuje to ukradkowe spojrzenia, uśmiechy i czasem dwuznaczne wypowiedzi bohaterów. Ja – niepoprawna romantyczka – zawsze chciwie łapię za te skrawki, szczególnie takie momenty jak chwile zmieszania i oznaki uczucia, na przykład rumieńce czy drżący, przejęty głos. I nie powiem, że to na mnie nie działa, nie zmusza do uśmiechu, nie wywołuje wzruszenia. Bo tak jest. Ale ile bym dała, za, no nie wiem, złapanie za rękę (tu zwracam honor „Emmie” i przyznaję – byłam w szoku), pogłaskanie po policzku, pocałunek w rękę. Tego jednak jest niewiele (jeśli w ogóle) i poniekąd zawsze jestem rozczarowana. Zastanawiam się, czy rzeczywiście tak to u nich w Anglii wyglądało, czy to po prostu taki zamysł autorki. Jednak – z ręką na sercu – naprawdę doceniam twórczość Austen, co więcej, bardzo jej książki lubię. Ten cały ukryty romantyzm coś w sobie ma i może (pewnie) dlatego jej powieści są tak wyjątkowe. Nie wspominając o reszcie.
Myślę, że powieść „Perswazje” Jane Austen jest rewelacyjnym zakończeniem jej pisarskiej kariery i wspaniałym ukoronowaniem jej twórczości. Na pewno polecam – choć wcale nie muszę – miłośnikom jej książek i literatury epoki wiktoriańskiej.
PS. Ten list od Fryderyka... no może być coś piękniejszego? :')
„Perswazje” to kolejna świetna powieść spod pióra znanej i szanowanej autorki, jaką jest Jane Austen. Czwarta, którą przeczytałam z jej twórczości i moim zdaniem zajmuje solidne drugie miejsce, oczywiście za „Dumą i uprzedzeniem”.
Jak to u Austen - doskonale napisana, tym charakterystycznym dla pisarki ironicznym stylem, który tak uwielbiam. Rewelacyjnie nakreślone...
2017-01-30
2017-02-14
Piękna, piękna powieść. Wartościowe przesłanki po prostu się z niej wylewają. Ale nie w takiej ilości, że aż ma się dosyć tych wszystkich mądrości i przewraca się oczami. W „Making Faces” jest wszystkiego tyle, ile trzeba.
„Making Faces” otwiera oczy na wiele spraw, o których zazwyczaj nie myślimy, gdyż nie są naszym udziałem. Podążając za bohaterami, można się wiele dowiedzieć o sobie samym. Amy Harmon ma dobry styl i pisze prostym językiem, dzięki czemu wszystkie złote myśli zgrabnie ujęte w niekiedy piękne metafory, bardzo łatwo trafiają do czytelnika. Raczej nie ma tu miejsca na niedomówienia albo jakieś niejasności. Ja w każdym razie widziałam wszystko przejrzyście i często nawet kiwałam głową ze zrozumieniem, gdy ktoś zarzucał jakimś mądrym monologiem. ;D
Myślę, ze najistotniejszą postacią w powieści jest nie kto inny, jak Bailey. To on wszystko pięknie zespala, łączy więzi pomiędzy bohaterami, jest środkiem. Jego walka i pogodzenie się z chorobą są godne podziwu i, często, wręcz zawstydzające. Zmagania Bailey’a umniejszają zwykle ludzkie problemy i skłaniają do ponownego przeanalizowania swojego systemu wartości. Nasuwają pytania: co tak naprawdę jest istotne w życiu i czy to, co ja dotąd uważałem/am za istotne, naprawdę takie jest? A może jest błahe i tylko uciążliwe, a nie, jak mi się wydawało, cholernie trudne? Bailey żyje pełnią życia na tyle, ile jest w stanie i przez to doświadcza prawdopodobnie więcej niż którykolwiek ze zdrowych ludzi. Jest zabawny, sarkastyczny, czuły i kochający. Jest kimś, kto zadziwia i budzi respekt, mimo tego, że siedzi na wózku i nie może nawet podnieść rąk. Jest piękny. Nie jest idealnym męczennikiem; wiele razy dopada go zwątpienie i przygnębienie. Ale zawsze to pokonuje i to jest coś wielkiego.
Ta książka nie jest tylko o miłości. Jest o bólu po stracie najbliższych, o dręczącym poczuciu winy, o zmaganiach z chorobą, o pogodzeniu się z losem. O walce między powierzchownością a tym, co kryje się głębiej. O tym, że niektóre rzeczy muszą dojrzeć i rozkwitnąć, by stały się piękne, a niektóre muszą ucierpieć na urodzie, by w pełni zostały docenione. O tym, że trzeba cenić to, co się ma, bo wszystko jest bardzo ulotne i ani się obejrzymy, zostanie zdmuchnięte przez wiatr...
Piękna, piękna powieść. Wartościowe przesłanki po prostu się z niej wylewają. Ale nie w takiej ilości, że aż ma się dosyć tych wszystkich mądrości i przewraca się oczami. W „Making Faces” jest wszystkiego tyle, ile trzeba.
„Making Faces” otwiera oczy na wiele spraw, o których zazwyczaj nie myślimy, gdyż nie są naszym udziałem. Podążając za bohaterami, można się wiele...
2017-04-09
Przeczytanie tej ostatniej, nieszczęsnej części trylogii „Mara Dyer” zajęło mi dwa miesiące. Po „Przemianie” szybko się do niej zabrałam, ale przeczytałam z kilkadziesiąt stron, a potem odkładałam ją częściej niż czytałam. Gdyby nie chęć dowiedzenia się co z Noahem i moja sympatia do niego, pewnie w ogóle bym jej nie skończyła.
Michelle Hodkin miała naprawdę dobry pomysł na tę serię. Pierwsza część – „Tajemnica” – wprawiła mnie w oszołomienie, ekscytację i z mocno bijącym sercem sięgnęłam po kontynuację. Do tego bardzo mi się spodobał wątek miłosny. Ogólnie rzecz biorąc – świetny początek serii. W drugim tomie – „Przemianie” – nastąpiło jakieś takie oziębienie między Marą i Noahem, czego nie mogłam przeboleć. Akcja jednak wciąż była dobrze prowadzona i zachęcała do dalszego czytania. Najbardziej nużyły mnie wspomnienia babci Mary. Wiedziałam, że mogą być kluczem do zrozumienia całej historii, ale nie były szczególnie ciekawie napisane. Jednak mocne zakończenie skłoniło mnie do sięgnięcia po trzecią część – „Zemstę”. (Tak jak teraz spojrzałam na ten tytuł, to nie za bardzo mogę się dopatrzyć jakiejś zemsty. No ale dobrze.)
Dlaczego ją tak długo czytałam? Po pierwsze, dialogi w wątku teraźniejszym sprawiały, że zakrywałam dłońmi oczy i śmiałam się z niedowierzaniem. Były tak na siłę zabawne, że aż męczyły. Teksty rodem z reklam i internetu. Prosiłabym autorkę, by wykazała się na przyszłość większą oryginalnością. Sama akcja parła trochę zbyt szybko do przodu. Po drugie: przy wątku babci Mary prawie za każdym razem odkładałam książkę. Przez moje oczekiwanie na Noaha był on tylko niewygodnym przerywnikiem, a jakże nużącym. Samo wyczekiwanie Mary na swojego ukochanego było słodkie, ale jak przyszło, co do czego, znowu był jakiś chłód i dystans między nimi. Pod koniec się ociepliło i duży plus dla MH za ciekawie napisaną scenę miłosną, mimo że jak dla mnie odrobinę zbyt poetycką. To trochę mi do nich nie pasowało.
Podsumowując: mój upór w przeczytaniu do końca tej trylogii nie był błędem i nie żałuję. Po prostu cieszę się, że mam ją za sobą i już mnie nie dręczy. „Mara Dyer” to typowa młodzieżówka o nastolatkach z magicznymi zdolnościami ze szczyptą medycznego żargonu. Lekka i niewymagająca, pod koniec już niczym nie zaskakuje. Inne serie z każdą kolejną częścią są coraz lepsze, chociażby: „Dary Anioła” czy „Oddechy”. Ta natomiast daje wszystko, co dobre już na początku, a na koniec niewiele zostawia czytelnikowi do zaoferowania.
Przeczytanie tej ostatniej, nieszczęsnej części trylogii „Mara Dyer” zajęło mi dwa miesiące. Po „Przemianie” szybko się do niej zabrałam, ale przeczytałam z kilkadziesiąt stron, a potem odkładałam ją częściej niż czytałam. Gdyby nie chęć dowiedzenia się co z Noahem i moja sympatia do niego, pewnie w ogóle bym jej nie skończyła.
Michelle Hodkin miała naprawdę dobry pomysł...
2017-04-10
„Droga do Misty” to kolejna powieść, na którą długo czekałam. Uwielbiam twórczość Joss Stirling i zawsze, gdy sięgam po kolejną z jej historii wiem, że będę się przy niej świetnie bawić. Tak było i w tym przypadku.
„Saga o Benedictach” to typowo młodzieżowa seria i cieszę się, że wciąż zaliczam się do jej kręgu i mogę te książki docenić. Lekki styl, prosty język, oryginalne, zabawne dialogi, świetni bohaterowie – nawet czarne charaktery. Bohaterowie, za którymi się nie tęskni, bo pojawiają się zawsze w kolejnej historii. Do tego ciekawe opisy przestrzeni, niektóre absurdalne, ale określają charaktery postaci, gdyż seria jest prowadzona w pierwszej narracji przez Przeznaczone. Swoją drogą cała koncepcja Przeznaczonych niezmiernie mi się podoba, chyba dlatego, że jest do bólu romantyczna. (Choćby ta część Misty we wnętrzu Alexa! <3). Nie ma tu jednak gwałtownych uniesień miłosnych czy scen erotycznych, w końcu to przecież gatunek młodzieżowy. Ale dlatego powieści te są miłą odmianą od typowych romansów-erotyków – takie niewinne i słodkie relacje między młodymi bohaterami, którzy dopiero co wkraczają w dorosłość, a często muszą zmierzyć się z brutalnością (jako taką ;)), by być ze swoją drugą połówką.
Muszę przyznać, że świat sawantów należy do jednego z moich ulubionych. Jest absolutnie wciągający, za każdym razu nie sposób oderwać się od lektury. A na koniec nie czuje się zawodu, że to już koniec, bo JS potrafi wyczerpać temat, a wszystkie jej historie kończą się niezwykle satysfakcjonująco, zostawiając czytelnika z uśmiechem na twarzy.
„Droga do Misty” to kolejna powieść, na którą długo czekałam. Uwielbiam twórczość Joss Stirling i zawsze, gdy sięgam po kolejną z jej historii wiem, że będę się przy niej świetnie bawić. Tak było i w tym przypadku.
„Saga o Benedictach” to typowo młodzieżowa seria i cieszę się, że wciąż zaliczam się do jej kręgu i mogę te książki docenić. Lekki styl, prosty język,...
2017-04-12
Ta powieść dość długo czekała, aż się do niej zabiorę. Wiedziałam, że w końcu przyjdzie na nią odpowiedni moment, jak ze wszystkim. Pewnie tak się opierałam, bo zwykle stronię od polskiej literatury. Jakoś tak mam, ale powoli przełamuję ten opór. I cieszę się, że to robię.
Byłam zaskoczona, że żadne z moich przypuszczeń, co do tej historii nie okazało się słuszne. Myślałam, że Aleks będzie jednym z tych czarujących wykładowców, który, gdy tylko zacznie się robić pod górkę i pojawi się dziecko, ucieknie jak tchórz. Klasyka, prawda? On jednak okazał się naprawdę wspaniałym facetem i pierwszą prawdziwą miłością Poli. Od razu polubiłam ten wątek: dwuznaczne rozmowy i maile przyprawiające o uśmiech, ta cała sytuacja z ukrywaniem się, przynajmniej na początku. Wiedziałam, że później włączy się w tę relację jakiś przyjaciel, stojący z boku, o nic niepodejrzewany. Ale o Łukaszu nie myślałam, przynajmniej nie do wypadku Aleksa. Miałam jakieś własne, głupie teorie. Tak więc, autorka wiele razy mnie zaskoczyła, co jej się chwali.
Historia Poli i Łukasza, tak prosto napisana, ani trochę nie jest prosta. Ani trochę przesłodzona, samo życie. Żadnych patetycznych wyznań i przesadnych uniesień miłosnych. Po prostu prawdziwie od początku do końca. Chyba polubię Magdalenę Witkiewicz, jeśli już się tak nie stało. :)
Bohaterowie musieli przejść wiele dróg, by znaleźć tę właściwą do siebie nawzajem. Do swoich serc. Mało brakowało, a zaprzepaściliby tę szansę. Jak zwykle: za mało słów, za dużo wyciągania fałszywych wniosków. To jedno robiło krok w przód, to drugie w tył albo oboje dwa kroki do tyłu. I jak tu się spotkać w połowie drogi? ;)
*
„Dlaczego tak boimy się w otwarty sposób mówić o uczuciach? Nie zdradzamy, co nas boli. Nawet przed tymi, których kochamy. A przecież chyba zależy nam na sobie? Zapominamy, że słowa nie służą tylko temu, by ranić. Są po to, by nas jeszcze bardziej do siebie zbliżać. By pomóc rozwiązać konflikty i nieporozumienia.
Często zasypiamy przytuleni do niedopowiedzeń. Nie dbamy o to, by rozplątać negatywne emocje. Brak czasu, brak ochoty, brak zrozumienia. Czy to ma sens?
Żadnego.”
*
No właśnie, tu tkwi chyba część przesłania tej historii: mówmy, co naprawdę czujemy i nie róbmy zbędnego zamieszania.
Łukasz i jego uczucie do Poli to coś pięknego. Tak trwać przy kimś, być z nim na dobre i na złe, czepiając się małej, nieśmiałej nadziei na wzajemność uczuć... Zaproponować komuś małżeństwo-układ „głównie” przez chęć pomocy, wiedząc jak bardzo można sobie skomplikować przyszłość... Jak wielkie trzeba mieć serce. Serce, które Pola w końcu doceniła.
„Po prostu bądź” daje nadzieję. Daje nadzieję, że po tragedii można dojść do siebie i żyć dalej. Daje nadzieję, że można w tym krótkim życiu kochać więcej niż jedną osobę, znaleźć prawdziwą miłość więcej niż jeden raz. Można poskładać złamane serce i oddać je ponownie komuś innemu. Śmierć nie zawsze jest tylko końcem. Często jest także początkiem czegoś wyjątkowego. Pięknego. Trwałego. Los daje i odbiera, często pozbawiając nas wyboru, jednak w większości spraw to od nas zależy, jak życie się potoczy. Lepiej o tym pamiętać. Pamiętać, żeby marzyć i spełniać marzenia.
Gorąco polecam!
Ta powieść dość długo czekała, aż się do niej zabiorę. Wiedziałam, że w końcu przyjdzie na nią odpowiedni moment, jak ze wszystkim. Pewnie tak się opierałam, bo zwykle stronię od polskiej literatury. Jakoś tak mam, ale powoli przełamuję ten opór. I cieszę się, że to robię.
Byłam zaskoczona, że żadne z moich przypuszczeń, co do tej historii nie okazało się słuszne....
2017-05-01
Bardzo ciekawie skonstruowana historia. Z pewnością trzyma w napięciu. Uwielbiam, kiedy wydarzenia, z początku zupełnie ze sobą niepowiązane, na końcu łączą się w klarowną całość. I kiedy czytelnik sam powoli może rozwiązywać zagadkę, snuć swoje domysły, dopasowywać do siebie różne fakty.
Wszystkie wątki powieści są równie intrygujące. Samobójstwo Raya i jego następstwa w psychice Emmy, przeszłość Sarah, w tym niesamowicie wciągający temat (choć z lekka przerażający) o badaniach nad kontrolą umysłów. Uczucia ojca do nowo poznanej córki i w końcu - do jej matki; kobiety, z którą połączyło go pożądanie, a po latach córka. Przyznaję, że z początku powieść mnie nie wciągnęła – odłożyłam ją na prawie trzy miesiące – ale w końcu przebrnęłam przez pierwsze, trochę nudne rozdziały i dalej było tylko lepiej.
Jeśli chodzi o wątek Laury i Dylana, to jedna rzecz mnie ubodła. Wyznanie miłosne na końcu wyszło jak dla mnie okropnie sztucznie i nie na miejscu. Ledwo sobie zdali sprawę z pożądania, a już wyznają sobie miłość? Może bardziej przemawiało przez nich uczucie do Emmy, ale mimo wszystko byłam zaskoczona jak nigdy. Kompletnie się tego nie spodziewałam – moim zdaniem to o wiele za szybko i na siłę. Podobnie jak wyznanie Laury do Sarah. Dopiero co odnalazła matkę, dopiero co się dowiedziała, że jest nią ta konkretna staruszka, a już mowa o miłości dziecka do rodzica. Niby trochę się znały, ale według mnie za krótko. Można by starać się to wytłumaczyć niesamowitą więzią matki z dzieckiem, ale i tak pozostanę sceptyczna. To chyba po prostu typowa skłonność Amerykanów do wyolbrzymiania miłości.
Do reszty treści nie mam żadnego zarzutu. „Chcę Cię usłyszeć” to niebanalna, wielowątkowa opowieść o kolejach losu i zawiłościach życia. Zdecydowanie bardzo dobra i godna polecenia.
Bardzo ciekawie skonstruowana historia. Z pewnością trzyma w napięciu. Uwielbiam, kiedy wydarzenia, z początku zupełnie ze sobą niepowiązane, na końcu łączą się w klarowną całość. I kiedy czytelnik sam powoli może rozwiązywać zagadkę, snuć swoje domysły, dopasowywać do siebie różne fakty.
Wszystkie wątki powieści są równie intrygujące. Samobójstwo Raya i jego następstwa w...
Jak tylko dowiedziałam się o kolejnej powieści Mii Sheridan, nie mogłam się doczekać premiery. Uwielbiam jej historie – szczególnie nawiązania do mitów i legend – i nigdy się nie rozczarowałam. Tak było i tym razem. Niemniej jednak uważam, że to jej najsłabsza książka z dotychczas przetłumaczonych. Z tych, których czytałam oczywiście, bo „Calder” i „Eden” są wciąż przede mną.
„Bez uczuć” nie wzbudziło we mnie tyle emocji, co poprzednie powieści. Tak naprawdę to raz zaszkliły mi się oczy, ale to wszystko. Książka nie pochłonęła mnie jak zwykle, tylko wciągnęła na tyle, że chciałam wiedzieć, co będzie dalej. Bohaterowie okazali się mało wyraziści i... typowi dla stylu MS. No dobrze, bardziej ona niż on, bo Brogan w gruncie rzeczy jest bardzo ciekawą postacią. Trochę wycofany, analityczny, genialny umysł, wyczulony na każdy bodziec. Jednym słowem – inny. Z jednej strony ogarnięty chęcią zemsty, z drugiej altruista i bohater. Lydia natomiast to dziewczyna z dobrego domu, w dzieciństwie rozpieszczana, w dorosłym życiu zmuszona stawić czoła wielu problemom. A przy tym pozostała dobra, cnotliwa, bez skazy. Niezwykle piękna, ale ani odrobinę próżna. Gotowa wzruszać się w odpowiednich momentach, płakać przy ckliwych przemowach. Ostatecznie okazała się nijaka. Jak mówiłam – typowe.
Mam wrażenie, że część z tego, co teraz tak bardzo mnie razi i irytuje, była we wcześniejszych powieściach, tylko po prostu nie zwracałam na to uwagi. Albo mój gust czytelniczy uległ zmianom, albo autorka poszła o krok dalej, jeśli chodzi o ckliwość i wzniosłą, miłosną gadaninę. Ckliwość jest dla mnie w porządku, jeśli wzbudza emocje, jeśli chwyta za serce. Ja czułam przeważnie obojętność, może odrobinę znużenia. Choć pewnie tak się dzieje, kiedy dzień wcześniej kończysz czytać trzeci tom „Ostatniej spowiedzi”...
Mimo, że tym razem nie dałam się porwać miłosnemu wirowi, to podoba mi się przesłanie powieści. Waga przebaczenia. Zaufanie osobie, która wcześniej nas zraniła. Podjęcie ryzyka, by móc sięgnąć po szczęście. Ostateczne odpuszczenie. Spokój.
Jak tylko dowiedziałam się o kolejnej powieści Mii Sheridan, nie mogłam się doczekać premiery. Uwielbiam jej historie – szczególnie nawiązania do mitów i legend – i nigdy się nie rozczarowałam. Tak było i tym razem. Niemniej jednak uważam, że to jej najsłabsza książka z dotychczas przetłumaczonych. Z tych, których czytałam oczywiście, bo „Calder” i „Eden” są wciąż przede...
więcej Pokaż mimo to