-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik243
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2016-11-29
2016-11-18
Wczoraj przeczytałam prawie całą powieść, a zakończenie, dosłownie kilka stron, zostawiłam na dzisiaj. Naprawdę żałuję, że to zrobiłam. Może wtedy inaczej zareagowałabym na zakończenie, które mnie trochę rozczarowało.
1) Ta strzelanina w restauracji była, jak dla mnie strasznie wymuszona i po prostu NIEPOTRZEBNA. Przez chwilę myślałam, że Archer zginął (i pewnie takie było zamierzenie autorki, żeby wywołać szok u czytelnika – no cóż, wielkie brawa, bo się udało) i cała historia straciła nagle sens. Ale na szczęście nie. Co nie zmienia faktu, że najchętniej bym to wymazała.
2) Nie znoszę takich sielankowych zakończeń. „Pięć lat później”, bla, bla, bla... gromadka dzieci, migające trzylatki, po prostu kochająca rodzinka. A wystarczyłoby coś subtelnego, choćby zaręczyny (a nawet nie), a resztę można by sobie dopowiedzieć.
Może pozjadałam wszystkie rozumy i najlepiej by było, gdybym sama coś napisała i wtedy zobaczymy... ale wkurza mnie to, że tak genialną, piękną historię, od której nie mogłam się oderwać przez cały dzień, autorka kończy w tak... przereklamowany sposób. Wraz z czytaniem odnosiłam coraz większe wrażenie, że Mia Sheridan czyta mi w myślach, że rozumiemy się bez słów (haha), a tu lekkie (a może duże?) rozczarowanie.
Mimo takiego, a nie innego zakończenia powieść niesamowicie wciąga, rozdziera serce i zmusza do płaczu co najmniej w jednym momencie. Następnie scala serce z powrotem, osusza łzy i pozostawia tylko SPOKÓJ. Naprawdę, wczoraj po odłożeniu książki uśmiechałam się od ucha do ucha i czułam jedynie satysfakcję. Dzisiaj już mniej, ale kilka stron nie zaburzy aż tak bardzo mojej oceny. Dlatego takie chwiejne 7.5/10.
Polecam! ;)
Wczoraj przeczytałam prawie całą powieść, a zakończenie, dosłownie kilka stron, zostawiłam na dzisiaj. Naprawdę żałuję, że to zrobiłam. Może wtedy inaczej zareagowałabym na zakończenie, które mnie trochę rozczarowało.
1) Ta strzelanina w restauracji była, jak dla mnie strasznie wymuszona i po prostu NIEPOTRZEBNA. Przez chwilę myślałam, że Archer zginął (i pewnie takie...
2016-12-31
Niesamowita powieść. Niezwykle mocna. Oryginalna, głęboko zapadająca w pamięć historia, która poruszyła najczulsze struny mojego serca. Chyba jeszcze nigdy nie wylałam tylu łez, co przy tej książce. Żal opanowywał mnie za każdym razem, gdy Raze wspominał o tym, co przeszedł. Cierpiałam razem z nim, bo nie potrafiłam inaczej. Ten brutalny, okrutny świat, do którego niesłusznie trafił, był dla mnie nie do ogarnięcia. Za to wątek miłosny jest po prostu cudowny. To właśnie ta prawdziwa miłość opisywana przez poetów, nierozerwalne połączenie dusz, które przetrwa wszystko byle się na końcu odnaleźć. Piękne. :’)
Wszystkiego już się domyśliłam na samym początku, co nie było trudne. To, kim był tak naprawdę Raze, co zrobił Alik... Ale to w ogóle nie umniejszyło wartości powieści w moich oczach. Czytałam ją szybko, niecierpliwie wyczekując kolejnych spotkań Kisy i Raze’a.
Słów mi brakuje, dlatego opinia będzie krótka. W każdym razie powieść jest dla osób, które mają silną psychikę i mocne nerwy, to na pewno. Ale żeby ją w pełni zrozumieć, wczuć się w tą niesamowitą historię, trzeba mieć także miękkie serce. I właśnie takim osobom ją polecam.
Niesamowita powieść. Niezwykle mocna. Oryginalna, głęboko zapadająca w pamięć historia, która poruszyła najczulsze struny mojego serca. Chyba jeszcze nigdy nie wylałam tylu łez, co przy tej książce. Żal opanowywał mnie za każdym razem, gdy Raze wspominał o tym, co przeszedł. Cierpiałam razem z nim, bo nie potrafiłam inaczej. Ten brutalny, okrutny świat, do którego...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07
2016-07
2016-07
Tu znajdzie się opinia wszystkich trzech części jednej z mojej ulubionej serii. :)
Czytałam ją kilka miesięcy temu, ale doskonale pamiętam, co czułam przy lekturze i jedno wiem: wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem. Tak w ogóle, to uważam, że Lauren Oliver spokojnie można zaliczyć jako jednego z lepszych autorów dystopii, a czytałam ich dość sporo. Ile emocji przeze mnie przepływało przy każdej z części, jedna powieść była lepsza od drugiej. Moją ulubioną jest „Requiem”, głównie dlatego, że Alex, mój ulubiony (UKOCHANY) bohater całej trylogii, wrócił do żywych, mimo, że tak bardzo odmieniony. I przez to najszczęśliwsze z możliwych (dla mnie) zakończenie, chociaż otwarte, ale ja wiem swoje! Tak, TEAM ALEX od początku do końca. <3
To wyglądało mniej więcej tak:
DELIRIUM – Chyba nigdy nie czytałam tak bardzo emocjonującej końcówki! Ile tam się działo. Serce to zamierało, to biło jak szalone. A gdy Alex umarł (byłam święcie przekonana, że tak właśnie się stało i pewnie nie tylko ja)... Autorka nie pozostawiła tu wiele nadziei. O rany, nigdy wcześniej tak bardzo nie płakałam po głównym bohaterze. Nie, po żadnym bohaterze. To było tak niespodziewane, bo spodziewałam się na sto procent szczęśliwego zakończenia, a tu taki szok...
Pierwsza część jest chyba najbardziej romantyczna, tak myślę. I zabawna. I tragiczna przez to zakończenie. To taki prequel wielkiej wojny, niewinny wstęp do istoty całej historii. Z pewnością zachęca do sięgnięcia po ciąg dalszy.
PANDEMONIUM – Pamiętam, jak nie chciało mi się czytać dalej po śmierci Alexa. Oczywiście, byłam ciekawa kolejnej części, ale bez niego było tak pusto... I tak mi było szkoda Leny...
„Pandemonium” jest najbardziej smutne. Tak jakoś wyszło, że każda z części otrzymała ode mnie jakąś etykietkę.
A zakończenie po prostu zwala z nóg. Ja tu się cieszę szczęściem Juliana i Leny, a tu nagle ni stąd, ni zowąd pojawia się >
Warto wspomnieć o głównej bohaterce. Z Leną potrafiłam się łatwo utożsamić, przez co bardzo ją polubiłam. Nie jest żadną pięknością, co jest ważne, tu zdecydowanie liczy się jej charakter. Przez wszystkie części przechodzi niesamowitą przemianę, z nieciekawej, znudzonej życiem nastolatki, przeistacza się w silną, upartą młodą kobietę, która wie czego chce. A chce Alexa, a to kolejna rzecz, co do której jesteśmy zgodne.
Niestety, seria i każda z powieści osobno na pewno jakieś wady ma, ale nie jestem w stanie wymienić, bo jednak trochę czasu minęło. A to świadczy chyba o tym, że trylogii do doskonałości brakuje jej niewiele. Albo to sobie po prostu wmawiam. ;D
Laurel Oliver, jak nikt inny sterowała moimi uczuciami, wedle jej upodobania. Przy każdej części dosłownie odpływałam do jej świata. I ten piękny język, wszystkie metafory...
Dobra, już kończę z zachwytami.
Tu znajdzie się opinia wszystkich trzech części jednej z mojej ulubionej serii. :)
Czytałam ją kilka miesięcy temu, ale doskonale pamiętam, co czułam przy lekturze i jedno wiem: wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem. Tak w ogóle, to uważam, że Lauren Oliver spokojnie można zaliczyć jako jednego z lepszych autorów dystopii, a czytałam ich dość sporo. Ile emocji przeze mnie...
2016-08
Uwielbiam Stephenie Meyer za tę książkę. „Zmierzch” wydaje się nieporozumieniem i niech odejdzie w zapomnienie. „Intruza” przeczytałam już drugi raz od deski do deski i wciąż jestem pod wielkim wrażeniem wielowarstwowości historii Wagabundy i Melanie. Jest w niej dosłownie wszystko: inwazja obcych istot na Ziemię, czyli „obcy”, a co za tym idzie poznawanie innej „kultury”, dylematy moralne, nienawiść, ludzkie okrucieństwo, ból, rozdarte, złamane serca, przyjaźń, funkcjonowanie ukrywającej się społeczności, nauka tolerancji, siła więzi międzyludzkich, asymilacja w nowym miejscu, miłość z nienawiści, nienawiść z miłości... Miłość do duszy, a nie do ciała – czy może być coś piękniejszego? A to, jak to wszystko zostało przedstawione... Chwyta za serce, wywołuje dużo uśmiechów i radości, ale też łez i smutku. Humoru również tu nie brakuje. Bogactwo wyobraźni autorki (te wszystkie planety) naprawdę robi wrażenie. Czytając „Intruza” po raz kolejny byłam rozemocjonowana nie mniej niż rok temu, choć oczywiście nic nigdy nie oddaje tego „pierwszego razu”. Wcześniej nie byłam pewna, ale teraz już jestem: muszę mieć tę książkę na swojej półce, bo zamierzam do niej wracać aż do znudzenia. O ile to możliwe. ;) Ian... <3
Uwielbiam Stephenie Meyer za tę książkę. „Zmierzch” wydaje się nieporozumieniem i niech odejdzie w zapomnienie. „Intruza” przeczytałam już drugi raz od deski do deski i wciąż jestem pod wielkim wrażeniem wielowarstwowości historii Wagabundy i Melanie. Jest w niej dosłownie wszystko: inwazja obcych istot na Ziemię, czyli „obcy”, a co za tym idzie poznawanie innej „kultury”,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-10
2016-07
2016
2016-07
Przeczytana dwa razy. Zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że musiałam do niej wrócić. Czytałam ją po raz pierwszy jakoś w wieku jedenastu lat i byłam przerażona, co się tam wyprawia u świadków Jehowy. Przemoc, zatajanie prawdy, więzienie... to było prawie nie do wyobrażenia. Niechęć do tych wyznawców pozostanie już we mnie chyba zawsze. I wszystko przez tę książkę.
No i oczywiście sam wątek miłosny godny uwagi.
Polecam. ;)
Przeczytana dwa razy. Zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że musiałam do niej wrócić. Czytałam ją po raz pierwszy jakoś w wieku jedenastu lat i byłam przerażona, co się tam wyprawia u świadków Jehowy. Przemoc, zatajanie prawdy, więzienie... to było prawie nie do wyobrażenia. Niechęć do tych wyznawców pozostanie już we mnie chyba zawsze. I wszystko przez tę książkę.
No i...
2016-05
Zaczęłam czytać tę serię pod koniec maja zeszłego roku i... jej nie skończyłam. I ani mi się myśli to robić. Minął prawie rok, ale wciąż pamiętam to rozczarowanie. Po tych całych achach i zachwytach nad tą sagą naprawdę myślałam, że to będzie coś dobrego.
Pierwsza część – „Szeptem” – nie była znowu taka zła. Dobry, intrygujący początek i rewelacyjne zakończenie. Środek natomiast przyprawiał o irytację i chęć rzucenia książki w kąt. Ale dotrwałam do końca i nie żałuję, bo jak pisałam, naprawdę dobra końcówka. Stąd sięgnęłam po drugi tom, o wymyślnej nazwie „Crescendo”. A nuż Becca Fitzpatrick rozwinęła swoje pisarskie umiejętności i reszta serii będzie przynajmniej „do zniesienia”? Niedoczekanie! Przeczytałam sto stron, odłożyłam, a potem pomyślałam, że przekartkuję dalszy ciąg, ot tak, z ciekawości. Bo znowu – był całkiem niezły początek, to może zakończenie też będzie? No cóż, przeczytałam i uznałam, że kompletnie mnie nie obchodzi, co będzie dalej.
A bohaterowie... Ta dwójka... (nawet nie pamiętam imion, ups)... Chyba najgorszy wątek miłosny z jakim miałam kiedykolwiek do czynienia. Szczególnie główna bohaterka przyprawiała o ból głowy. Ciągle robiła awantury temu swojemu chłopakowi-aniołowi, a on, z tego co pamiętam, starał się ją chronić. I była niemożliwie zazdrosna o tę protekcjonalną, popularną dziewczynę... Marcie? On jej z resztą niczego nie ułatwiał. W każdym razie, kiedy wzięłam się za „Crescendo” i między nimi było coraz gorzej, obiecałam sobie, że jak zerwą to przestaję czytać. No cóż. Gdzie ta cała wielka miłość nie z tej ziemi? Domyślam się, że „na pewno” w kolejnych tomach. Nie, jednak nie zamierzam sprawdzać.
Tak, to chyba było moje pierwsze poważne rozczarowanie, jeśli chodzi o książki. BF wzięła się chyba teraz za pisanie kryminałów, „podobno” dobrych i może wkrótce się skuszę. Dam jej jeszcze szansę, kiedyś.
Zaczęłam czytać tę serię pod koniec maja zeszłego roku i... jej nie skończyłam. I ani mi się myśli to robić. Minął prawie rok, ale wciąż pamiętam to rozczarowanie. Po tych całych achach i zachwytach nad tą sagą naprawdę myślałam, że to będzie coś dobrego.
Pierwsza część – „Szeptem” – nie była znowu taka zła. Dobry, intrygujący początek i rewelacyjne zakończenie. Środek...
2016
2016
2016
2016-06-17
2016-07
2016-08
2016-08-11
2016-09
To moja druga przeczytana powieść Mii Sheridan i jestem gotowa sięgnąć po więcej. Wydaje mi się, że „Bez słów” jest odrobinę lepsza, a na pewno bardziej mnie wzruszyła i wcisnęła w materac. Jednak czytając „Bez winy”, za każdym razem kiedy po nią sięgałam, tak samo przepadałam bez reszty. Po raz kolejny wpadłam w tak zwany „czytelniczy trans”. Uwielbiam to uczucie, to zatracenie się w historii i bohaterach, kiedy wszystkie ważne rzeczy - jak szkoła :D - tracą znaczenie. Liczy się tylko to, by poznać dalszy ciąg. Mia Sheridan ma ewidentnie dobre pomysły na swoje powieści, choć trochę gorsze na ich zakończenia. Ha, znowu.
Ale tym razem nie było tak źle (poza tym, że MS zaszalała jeszcze bardziej i dała 8 lat w przyszłość, a nie 4). Może po prostu powoli godzę się z tym, że niektórzy autorzy są tak zżyci ze swoimi bohaterami, że muszą im zaplanować całą sielankową przyszłość, nie dając żyć im własnym życiem.
A częstotliwość występowania określenia „mała, słodka wiedźma” odrobinę działa na nerwy. No cóż.
Jak zwykle, ogromne brawa i ukłony za genialne postacie, Kirę i Graysona. Szczególnie Graysona. To straszne, ile bagażu życiowych tragedii może przypadać na jednego człowieka, ale godne podziwu, że potrafi go utrzymać, a często przy pomocy ukochanej osoby dorzucić do niego ciężar miłości. Och, ci biedni, przytłoczeni życiem, pokrzywdzeni mężczyźni... Jakże oni działają na serce. :’))
Podsumowując, „Bez winy” to piękna, wzruszająca historia o uzdrawiającej sile miłości (znowu, ale to przecież właśnie chodzi ;)), która połączyła potrzaskanych przez życie młodych ludzi. Pełna ciepła i humoru, z trochę mdłym zakończeniem, jest idealna na zatracenie się w wolnym czasie.
Dajcie się ponieść! ;D
To moja druga przeczytana powieść Mii Sheridan i jestem gotowa sięgnąć po więcej. Wydaje mi się, że „Bez słów” jest odrobinę lepsza, a na pewno bardziej mnie wzruszyła i wcisnęła w materac. Jednak czytając „Bez winy”, za każdym razem kiedy po nią sięgałam, tak samo przepadałam bez reszty. Po raz kolejny wpadłam w tak zwany „czytelniczy trans”. Uwielbiam to uczucie, to...
więcej Pokaż mimo to