-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2018-09-11
2018-04-14
2019-06-14
2019-05-03
2016-08
2017-03-06
2017-03-08
Cassandra Clare znów to zrobiła! Po raz kolejny wciągnęła mnie w swój niesamowicie magiczny, cudowny świat Nocnych Łowców. I po raz kolejny zostawiła z mocno bijącym sercem z ekscytacji na myśl o tym, co będzie dalej, ale również ze ściśniętym żołądkiem po rozwiązaniu wątku miłosnego.
Myślałam, że jestem za Jemem, choć Will jest tak bardzo podobny do Jace’a (w końcu to rodzina!), którego ubóstwiam delikatnie mówiąc, ale gdy Tessa przyznała, że kocha również Jema, ale Will to jej bratnia dusza... Pozostałam niezdecydowana. Jem to cud miód w każdym calu, po prostu ideał i do tego jest chory i umiera, co chwyta za serce, ale Willa nie sposób nie lubić (jeśli nie uwielbiać) po tym jak w końcu powiedział, co czuje i jak się zachował w stosunku do Jema i jego uczuć. Po tym jak pięć lat odmawiał sobie miłości innych, by chronić tych, na których zależy mu najbardziej. A to wszystko na próżno! Ech, tylko CC może stworzyć taki genialny, mimo że rozdzierający i druzgocący, miłosny galimatias. Choć to jeszcze nie koniec, bo jest jeszcze trzecia część tej fenomenalnej serii (<3!), no i moje ukochane „Dary Anioła”, mimo że nie pamiętam dokładnie, co tam się wydarzyło. Ale sobie przypomnę, ha. ;D
Poboczne wątki miłosne są równie wspaniałe, co w DA. Sophie i Gideon – mam nadzieję, że coś z tego będzie – oraz Charlotte i Henry – tak mnie rozczulili na końcu, aww. W ogóle, co tu dużo mówić, fabuła powieści jest dopracowana w każdym szczególe, wszystko pięknie się ze sobą wiąże, jak to zawsze u Clare, każda postać jest nietuzinkowa. Co więcej: fantastyczne jest to, że „Diabelskie Maszyny” łączą się w cudowny sposób z „Darami Anioła”. Jest Magnus, jest Camille, Lighwoodowie, Herondale’owie i inni. Dla fanów DA to jak niebo – możliwość podróży do epoki wiktoriańskiej z tymi wszystkimi śmiesznymi, uroczymi konwenansami i wytwornymi strojami, i poznania świata Nocnych Łowców z perspektywy nowożytnego Londynu, po tym jak mogliśmy go poznać od strony współczesnego Nowego Jorku i magicznego Idrisu.
Ach, do tego ten język i styl CC. Szczerze przyznaję, że brakowało mi jej długich opisów pomieszczeń i pięknych metafor. A dialogi były jak zwykle oryginalne i nieprzesadzone. Nie potrafię zliczyć, ile razy wybuchałam śmiechem, uśmiechałam się szeroko, ocierałam łzy ze wzruszenia i smutku, patrząc jednocześnie z niedowierzaniem i zachwytem, jak pisarka zatacza to swoje miłosne kółko adoracji. Nawet te przyprawiające o omdlenie monologi i wyznania miłosne mi nie przeszkadzały. U Clare wyszły one wręcz całkiem naturalnie.
Oj, ile ja zwlekałam z sięgnięciem po tą serię. Chyba myślałam, że świat Nocnych Łowców nie wciągnie mnie ponownie po długiej przerwie i bałam się rozczarowania. No cóż, pomyliłam się na całej linii. Nie dość, że pochłonęłam dwie części w trzy dni, to już się przymierzam do przeczytania „Pani Noc” w najbliższym czasie. CC i jej twórczość to pełna satysfakcja i emocjonalny roller coaster.
A teraz zabieram się do czytania „Mechanicznej księżniczki”. ;))
Cassandra Clare znów to zrobiła! Po raz kolejny wciągnęła mnie w swój niesamowicie magiczny, cudowny świat Nocnych Łowców. I po raz kolejny zostawiła z mocno bijącym sercem z ekscytacji na myśl o tym, co będzie dalej, ale również ze ściśniętym żołądkiem po rozwiązaniu wątku miłosnego.
Myślałam, że jestem za Jemem, choć Will jest tak bardzo podobny do Jace’a (w końcu to...
2017-04-02
Po prostu wielkie WOW. Co. Za. Cudowne. Zakończenie! Zakończenie jednej z najpiękniejszych historii miłosnych o jakich kiedykolwiek czytałam, słyszałam czy oglądałam. Cassandra Clare zrobiła coś, na co nie wpadł chyba nikt inny. Sprawiła, że dwie piękne miłości jednej dziewczyny miały szansę na szczęśliwe zakończenie. I nikt nie cierpiał dłużej niż to konieczne.
Szczerze, to nie dziwię się CC, że musiała dać szansę i Willowi, i Jemowi na szczęście z Tessą. Sama już na końcu nie potrafiłam wybrać, bo nie dało się wybrać, który z nich jest dla niej lepszy. Will to może jej bratnia dusza, ale Jem jest za to przedłużeniem jej serca. Clare stworzyła cudownych, wielowarstwowych bohaterów, pełnych niedoskonałości, czyniących ich tylko bardziej wartościowymi. W tym trójkącie miłosnym piękne jest to, że nie było w nim miejsca na zazdrość, intrygi czy kłamstwa. Tylko miłość i wynikające z niej ból, smutek, rozdarte serca... Historia parabatai i nieśmiertelnej dziewczyny, która wywróciła ich świat do góry nogami.
Miłość Tessy i Willa aż do śmierci to naprawdę coś wspaniałego. Podziwiam siłę i wytrwałość głównej bohaterki, jej otwartość serca na ciosy. A koło ich dwójki zawsze gdzieś tam przemykał Jem, nie dając zapomnieć o swojej obecności. I tu znowu: miłość Tessy i Jema, która przetrwała sto trzydzieści lat... Coś niesamowicie wzruszającego i pięknego. A Jem, ten trochę nieśmiały, wrażliwy chłopak o sercu pełnym dobroci, znowu chwycił mnie za serce, choć myślałam, że więcej tego nie zrobi. Dziękujmy Jace’owi za jego niebiański ogień! No i Clary... ;)
CC udowodniła, że trójkąty nie muszą być tandetne i przereklamowane, oraz że można kochać więcej niż jedną osobę miłością romantyczną. Po prostu potrzeba na to z dwóch wieków. ;D
O innych aspektach pisałam wcześniej przy „Mechanicznym księciu”, dlatego nie będę się znowu rozwodzić nad pięknym stylem i językiem Clare oraz cudownym połączeniu wątków z ,,Darami Anioła". I nad tym, jak tylko ona potrafi mnie rozbawić.
Po prostu wielkie WOW. Co. Za. Cudowne. Zakończenie! Zakończenie jednej z najpiękniejszych historii miłosnych o jakich kiedykolwiek czytałam, słyszałam czy oglądałam. Cassandra Clare zrobiła coś, na co nie wpadł chyba nikt inny. Sprawiła, że dwie piękne miłości jednej dziewczyny miały szansę na szczęśliwe zakończenie. I nikt nie cierpiał dłużej niż to konieczne.
Szczerze,...
2017-07-10
2018-10-28
2018-09-05
2018-08-23
2018-07-09
2017-04-10
„Droga do Misty” to kolejna powieść, na którą długo czekałam. Uwielbiam twórczość Joss Stirling i zawsze, gdy sięgam po kolejną z jej historii wiem, że będę się przy niej świetnie bawić. Tak było i w tym przypadku.
„Saga o Benedictach” to typowo młodzieżowa seria i cieszę się, że wciąż zaliczam się do jej kręgu i mogę te książki docenić. Lekki styl, prosty język, oryginalne, zabawne dialogi, świetni bohaterowie – nawet czarne charaktery. Bohaterowie, za którymi się nie tęskni, bo pojawiają się zawsze w kolejnej historii. Do tego ciekawe opisy przestrzeni, niektóre absurdalne, ale określają charaktery postaci, gdyż seria jest prowadzona w pierwszej narracji przez Przeznaczone. Swoją drogą cała koncepcja Przeznaczonych niezmiernie mi się podoba, chyba dlatego, że jest do bólu romantyczna. (Choćby ta część Misty we wnętrzu Alexa! <3). Nie ma tu jednak gwałtownych uniesień miłosnych czy scen erotycznych, w końcu to przecież gatunek młodzieżowy. Ale dlatego powieści te są miłą odmianą od typowych romansów-erotyków – takie niewinne i słodkie relacje między młodymi bohaterami, którzy dopiero co wkraczają w dorosłość, a często muszą zmierzyć się z brutalnością (jako taką ;)), by być ze swoją drugą połówką.
Muszę przyznać, że świat sawantów należy do jednego z moich ulubionych. Jest absolutnie wciągający, za każdym razu nie sposób oderwać się od lektury. A na koniec nie czuje się zawodu, że to już koniec, bo JS potrafi wyczerpać temat, a wszystkie jej historie kończą się niezwykle satysfakcjonująco, zostawiając czytelnika z uśmiechem na twarzy.
„Droga do Misty” to kolejna powieść, na którą długo czekałam. Uwielbiam twórczość Joss Stirling i zawsze, gdy sięgam po kolejną z jej historii wiem, że będę się przy niej świetnie bawić. Tak było i w tym przypadku.
„Saga o Benedictach” to typowo młodzieżowa seria i cieszę się, że wciąż zaliczam się do jej kręgu i mogę te książki docenić. Lekki styl, prosty język,...
2017-09-17
„Opowieści z Akademii Nocnych Łowców” to obowiązkowa pozycja dla każdego fana Świata Cieni. Choć myślę, że akurat miłośników twórczości Cassandry Clare nie trzeba przekonywać. W tym tomie znalazły się nie tylko historie o przygodach Simona, którego wszyscy bardzo dobrze znamy i kochamy, ale także opowieści dotyczące innych byłych uczniów Akademii, tych nieżyjących i wciąż mających się całkiem dobrze. Jestem więc zachwycona faktem, że znowu było pełno Magnusa i Aleca, Jace’a (<3!) i Clary, no i Isabelle, oraz że parę razy przemknął Jem (<3!) i Tessa, a nawet Will (<3!)... Jak to możliwe, trzeba się samemu przekonać.
Opowiadania na tych ponad sześciuset stronach są różne: jedne bardziej wciągające, drugie mniej ciekawe (ale bez przesady), niektóre naprawdę wzruszające i sięgające w głąb nas samych, do najczulszych strun, inne doprowadzające do łez... ze śmiechu. Jak dla mnie to najlepsza strona tej pozycji. Książka ta jest do bólu zabawna. Poczucie humoru CC zawsze bardzo trafiało w moje i tutaj nie było inaczej. Simona nie sposób nie lubić; od początku był jedną z najzabawniejszych i najpozytywniejszych postaci w całej serii „Darów Anioła”, i jakaś połowa humoru z tych książek zwykle pochodziła od niego. Wystarczy go sobie tylko wyobrazić: grający w gry geek, czytający komiksy członek rockowego zespołu, z T-shirtami ze śmiesznymi napisami pragnie zostać Nocnym Łowcą. Od razu zapowiada się dużo zabawy, a rzeczywistość nie rozczarowuje.
Miłym zaskoczeniem i dodającym książce uroku akcentem są – uwaga, uwaga – jednostronne komiksy na początku każdej historii, które przedstawiają fragmenty opowieści. To naprawdę świetna sprawa, bo po pierwsze, jak nic innego pasuje to do Simona, po drugie, stanowią oryginalną zachętę do czytania. A, i po trzecie: można porównać swoje wyobrażenia bohaterów do wyobrażeń autorek. No właśnie – trzeba pamiętać, że Clare nie jest jedynym twórcą książki i podobnie jak z „Kronikami Bane’a”, miały w jej powstawaniu udział również inne pisarki, co wydaje mi się, że jest pewnym powiewem świeżości i kluczem do ciekawszych historii. W końcu „co dwie głowy, to nie jedna”, prawda?
Dużym plusem „Opowieści” są opowiadania, o których CC napomykała we wcześniejszych książkach, jak historia dotycząca Kręgu, wspominana w pierwszych tomach DA. Na pewno dużo się wyjaśniło odnośnie „Przyjęcia zaręczynowego”, które ukazało się na końcu „Pani Noc”, na przykład pojawienie się dziecka Magnusa i Aleca. Dodam jeszcze, że to chyba najdłuższe i najsłodsze opowiadanie z całej książki.
Podsumowując, tym, co się wahają nad kupnem tej książki (też miałam wątpliwości), mówię, że dla samych komiksów już warto ją mieć na swojej półce. Poza tym taka dawka humoru jest wręcz idealna na jesienną, deszczową pogodę. No i ten... Pod koniec września wychodzi „Władca cieni”, więc trzeba być na bieżąco!
„Opowieści z Akademii Nocnych Łowców” to obowiązkowa pozycja dla każdego fana Świata Cieni. Choć myślę, że akurat miłośników twórczości Cassandry Clare nie trzeba przekonywać. W tym tomie znalazły się nie tylko historie o przygodach Simona, którego wszyscy bardzo dobrze znamy i kochamy, ale także opowieści dotyczące innych byłych uczniów Akademii, tych nieżyjących i wciąż...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-07
2018-01-22
2018-05-01
^ Ta „bardzo dobra” ocena jest tylko za treść książki i debiut autora, bynajmniej nie za przyjemność z czytania. Powiem krótko: nudziłam się niezmiernie. Przez co najmniej połowę powieści częściej ją odkładałam niż czytałam, bo czytanie młodzieżówki na siłę nie ma sensu. Naprawdę nie wiem, skąd to znudzenie. Być może świat, w którym żyje Aaron był dla mnie tak obcy (komiksy, osiedlowe życie i zabawy), że nie potrafiłam się w jego historię wkręcić. Poza tym przez tę nudniejszą połowę książki nie wiedziałam, o czym ona tak dokładnie jest. Powieść miała być z naciskiem na wątek LGBTQ+, ale Aaron ‘okazał się’ hetero, później pojawił się Thomas i długo, długo nic ciekawego się nie działo za nim autor przeszedł do sedna sprawy. Rozumiem, że część książki trzeba przeznaczyć na kreowanie świata, sylwetek bohaterów i ich relacji, ale... autor zrobił to w wyjątkowo nużący sposób.
Powieść staje się dwa razy lepsza – na pewno bardziej interesująca – od części trzeciej „Nieszczęście”. Wtedy wszystko nabiera sensu i łączy się w całość; człowiek dostaje wstrząsu i myśli sobie: „WOW, teraz dopiero się zacznie!”. I rzeczywiście jest lepiej, ale znowu nie jakoś porywająco, a przecież miało być. Kolejny raz, kiedy wszyscy wychwalali i niewiele z tego wynikło. A może to ze mną jest coś nie tak?
Podsumowując, treść jest bardzo dobra, a przesłanie pouczające. Zakończenie CIUT depresyjne, choć autor bardzo się starał tę ‘depresję’ zniwelować, więc niby wyszło pozytywnie. I dobrze. Ale właśnie tym realistycznym, słodko-gorzkim happy endem Adam Silvera sobie u mnie zapunktował. Z pewnością czekam na kolejną jego powieść, bo debiutantom dużo wybaczam i daję kolejną szansę.
Ps. Wydanie książki jest cudowne, oprawa graficzna naprawdę wyjątkowa. I te buźki... ;)
^ Ta „bardzo dobra” ocena jest tylko za treść książki i debiut autora, bynajmniej nie za przyjemność z czytania. Powiem krótko: nudziłam się niezmiernie. Przez co najmniej połowę powieści częściej ją odkładałam niż czytałam, bo czytanie młodzieżówki na siłę nie ma sensu. Naprawdę nie wiem, skąd to znudzenie. Być może świat, w którym żyje Aaron był dla mnie tak obcy...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-25
„The Rose and the Dagger” to świetna kontynuacja „Gniewu i świtu”. Równie dobra, a może nawet odrobinę lepsza. Na pewno bardziej emocjonująca. Renee Ahdieh spełniła wszystkie moje oczekiwania. Drugoplanowe postacie (Irsa, Tarik, Rahim, Omar, Jahandar) zostały dobrze rozwinięte, zaś wątek miłosny – a raczej wątki – cudownie poprowadzone. Jeszcze bardziej zakochałam się w Khalidzie i Shahrzad. Warto było na nich czekać te 160 stron. To właśnie po ich ponownym spotkaniu akcja nabiera rozpędu, bo wcześniej niewiele się dzieje, ale mi to specjalnie nie przeszkadzało. Jak już się człowiek zanurzy w pięknie wykreowanym przez autorkę świecie, to nie chce brać oddechu. Ostatnie rozdziały - ekhem – prawie doprowadzają do zawału i wyciskają łzy. Ja już planowałam morderstwo, ale na szczęście autorka naprawiła szkodę, choć nieprzyjemny posmak pozostał. TAK SIĘ NIE ROBI. Nigdy.
Podsumowując, lektura bardzo satysfakcjonująca. ;)
„The Rose and the Dagger” to świetna kontynuacja „Gniewu i świtu”. Równie dobra, a może nawet odrobinę lepsza. Na pewno bardziej emocjonująca. Renee Ahdieh spełniła wszystkie moje oczekiwania. Drugoplanowe postacie (Irsa, Tarik, Rahim, Omar, Jahandar) zostały dobrze rozwinięte, zaś wątek miłosny – a raczej wątki – cudownie poprowadzone. Jeszcze bardziej zakochałam się w...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-05
Zaczęłam czytać tę serię pod koniec maja zeszłego roku i... jej nie skończyłam. I ani mi się myśli to robić. Minął prawie rok, ale wciąż pamiętam to rozczarowanie. Po tych całych achach i zachwytach nad tą sagą naprawdę myślałam, że to będzie coś dobrego.
Pierwsza część – „Szeptem” – nie była znowu taka zła. Dobry, intrygujący początek i rewelacyjne zakończenie. Środek natomiast przyprawiał o irytację i chęć rzucenia książki w kąt. Ale dotrwałam do końca i nie żałuję, bo jak pisałam, naprawdę dobra końcówka. Stąd sięgnęłam po drugi tom, o wymyślnej nazwie „Crescendo”. A nuż Becca Fitzpatrick rozwinęła swoje pisarskie umiejętności i reszta serii będzie przynajmniej „do zniesienia”? Niedoczekanie! Przeczytałam sto stron, odłożyłam, a potem pomyślałam, że przekartkuję dalszy ciąg, ot tak, z ciekawości. Bo znowu – był całkiem niezły początek, to może zakończenie też będzie? No cóż, przeczytałam i uznałam, że kompletnie mnie nie obchodzi, co będzie dalej.
A bohaterowie... Ta dwójka... (nawet nie pamiętam imion, ups)... Chyba najgorszy wątek miłosny z jakim miałam kiedykolwiek do czynienia. Szczególnie główna bohaterka przyprawiała o ból głowy. Ciągle robiła awantury temu swojemu chłopakowi-aniołowi, a on, z tego co pamiętam, starał się ją chronić. I była niemożliwie zazdrosna o tę protekcjonalną, popularną dziewczynę... Marcie? On jej z resztą niczego nie ułatwiał. W każdym razie, kiedy wzięłam się za „Crescendo” i między nimi było coraz gorzej, obiecałam sobie, że jak zerwą to przestaję czytać. No cóż. Gdzie ta cała wielka miłość nie z tej ziemi? Domyślam się, że „na pewno” w kolejnych tomach. Nie, jednak nie zamierzam sprawdzać.
Tak, to chyba było moje pierwsze poważne rozczarowanie, jeśli chodzi o książki. BF wzięła się chyba teraz za pisanie kryminałów, „podobno” dobrych i może wkrótce się skuszę. Dam jej jeszcze szansę, kiedyś.
Zaczęłam czytać tę serię pod koniec maja zeszłego roku i... jej nie skończyłam. I ani mi się myśli to robić. Minął prawie rok, ale wciąż pamiętam to rozczarowanie. Po tych całych achach i zachwytach nad tą sagą naprawdę myślałam, że to będzie coś dobrego.
Pierwsza część – „Szeptem” – nie była znowu taka zła. Dobry, intrygujący początek i rewelacyjne zakończenie. Środek...
Uwielbiam Stephenie Meyer za tę książkę. „Zmierzch” wydaje się nieporozumieniem i niech odejdzie w zapomnienie. „Intruza” przeczytałam już drugi raz od deski do deski i wciąż jestem pod wielkim wrażeniem wielowarstwowości historii Wagabundy i Melanie. Jest w niej dosłownie wszystko: inwazja obcych istot na Ziemię, czyli „obcy”, a co za tym idzie poznawanie innej „kultury”, dylematy moralne, nienawiść, ludzkie okrucieństwo, ból, rozdarte, złamane serca, przyjaźń, funkcjonowanie ukrywającej się społeczności, nauka tolerancji, siła więzi międzyludzkich, asymilacja w nowym miejscu, miłość z nienawiści, nienawiść z miłości... Miłość do duszy, a nie do ciała – czy może być coś piękniejszego? A to, jak to wszystko zostało przedstawione... Chwyta za serce, wywołuje dużo uśmiechów i radości, ale też łez i smutku. Humoru również tu nie brakuje. Bogactwo wyobraźni autorki (te wszystkie planety) naprawdę robi wrażenie. Czytając „Intruza” po raz kolejny byłam rozemocjonowana nie mniej niż rok temu, choć oczywiście nic nigdy nie oddaje tego „pierwszego razu”. Wcześniej nie byłam pewna, ale teraz już jestem: muszę mieć tę książkę na swojej półce, bo zamierzam do niej wracać aż do znudzenia. O ile to możliwe. ;) Ian... <3
Uwielbiam Stephenie Meyer za tę książkę. „Zmierzch” wydaje się nieporozumieniem i niech odejdzie w zapomnienie. „Intruza” przeczytałam już drugi raz od deski do deski i wciąż jestem pod wielkim wrażeniem wielowarstwowości historii Wagabundy i Melanie. Jest w niej dosłownie wszystko: inwazja obcych istot na Ziemię, czyli „obcy”, a co za tym idzie poznawanie innej „kultury”,...
więcej Pokaż mimo to