-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2016-11-18
2016-12-31
Niesamowita powieść. Niezwykle mocna. Oryginalna, głęboko zapadająca w pamięć historia, która poruszyła najczulsze struny mojego serca. Chyba jeszcze nigdy nie wylałam tylu łez, co przy tej książce. Żal opanowywał mnie za każdym razem, gdy Raze wspominał o tym, co przeszedł. Cierpiałam razem z nim, bo nie potrafiłam inaczej. Ten brutalny, okrutny świat, do którego niesłusznie trafił, był dla mnie nie do ogarnięcia. Za to wątek miłosny jest po prostu cudowny. To właśnie ta prawdziwa miłość opisywana przez poetów, nierozerwalne połączenie dusz, które przetrwa wszystko byle się na końcu odnaleźć. Piękne. :’)
Wszystkiego już się domyśliłam na samym początku, co nie było trudne. To, kim był tak naprawdę Raze, co zrobił Alik... Ale to w ogóle nie umniejszyło wartości powieści w moich oczach. Czytałam ją szybko, niecierpliwie wyczekując kolejnych spotkań Kisy i Raze’a.
Słów mi brakuje, dlatego opinia będzie krótka. W każdym razie powieść jest dla osób, które mają silną psychikę i mocne nerwy, to na pewno. Ale żeby ją w pełni zrozumieć, wczuć się w tą niesamowitą historię, trzeba mieć także miękkie serce. I właśnie takim osobom ją polecam.
Niesamowita powieść. Niezwykle mocna. Oryginalna, głęboko zapadająca w pamięć historia, która poruszyła najczulsze struny mojego serca. Chyba jeszcze nigdy nie wylałam tylu łez, co przy tej książce. Żal opanowywał mnie za każdym razem, gdy Raze wspominał o tym, co przeszedł. Cierpiałam razem z nim, bo nie potrafiłam inaczej. Ten brutalny, okrutny świat, do którego...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-20
2018-03-04
2016-07
2016-07
Tu znajdzie się opinia wszystkich trzech części jednej z mojej ulubionej serii. :)
Czytałam ją kilka miesięcy temu, ale doskonale pamiętam, co czułam przy lekturze i jedno wiem: wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem. Tak w ogóle, to uważam, że Lauren Oliver spokojnie można zaliczyć jako jednego z lepszych autorów dystopii, a czytałam ich dość sporo. Ile emocji przeze mnie przepływało przy każdej z części, jedna powieść była lepsza od drugiej. Moją ulubioną jest „Requiem”, głównie dlatego, że Alex, mój ulubiony (UKOCHANY) bohater całej trylogii, wrócił do żywych, mimo, że tak bardzo odmieniony. I przez to najszczęśliwsze z możliwych (dla mnie) zakończenie, chociaż otwarte, ale ja wiem swoje! Tak, TEAM ALEX od początku do końca. <3
To wyglądało mniej więcej tak:
DELIRIUM – Chyba nigdy nie czytałam tak bardzo emocjonującej końcówki! Ile tam się działo. Serce to zamierało, to biło jak szalone. A gdy Alex umarł (byłam święcie przekonana, że tak właśnie się stało i pewnie nie tylko ja)... Autorka nie pozostawiła tu wiele nadziei. O rany, nigdy wcześniej tak bardzo nie płakałam po głównym bohaterze. Nie, po żadnym bohaterze. To było tak niespodziewane, bo spodziewałam się na sto procent szczęśliwego zakończenia, a tu taki szok...
Pierwsza część jest chyba najbardziej romantyczna, tak myślę. I zabawna. I tragiczna przez to zakończenie. To taki prequel wielkiej wojny, niewinny wstęp do istoty całej historii. Z pewnością zachęca do sięgnięcia po ciąg dalszy.
PANDEMONIUM – Pamiętam, jak nie chciało mi się czytać dalej po śmierci Alexa. Oczywiście, byłam ciekawa kolejnej części, ale bez niego było tak pusto... I tak mi było szkoda Leny...
„Pandemonium” jest najbardziej smutne. Tak jakoś wyszło, że każda z części otrzymała ode mnie jakąś etykietkę.
A zakończenie po prostu zwala z nóg. Ja tu się cieszę szczęściem Juliana i Leny, a tu nagle ni stąd, ni zowąd pojawia się >
Warto wspomnieć o głównej bohaterce. Z Leną potrafiłam się łatwo utożsamić, przez co bardzo ją polubiłam. Nie jest żadną pięknością, co jest ważne, tu zdecydowanie liczy się jej charakter. Przez wszystkie części przechodzi niesamowitą przemianę, z nieciekawej, znudzonej życiem nastolatki, przeistacza się w silną, upartą młodą kobietę, która wie czego chce. A chce Alexa, a to kolejna rzecz, co do której jesteśmy zgodne.
Niestety, seria i każda z powieści osobno na pewno jakieś wady ma, ale nie jestem w stanie wymienić, bo jednak trochę czasu minęło. A to świadczy chyba o tym, że trylogii do doskonałości brakuje jej niewiele. Albo to sobie po prostu wmawiam. ;D
Laurel Oliver, jak nikt inny sterowała moimi uczuciami, wedle jej upodobania. Przy każdej części dosłownie odpływałam do jej świata. I ten piękny język, wszystkie metafory...
Dobra, już kończę z zachwytami.
Tu znajdzie się opinia wszystkich trzech części jednej z mojej ulubionej serii. :)
Czytałam ją kilka miesięcy temu, ale doskonale pamiętam, co czułam przy lekturze i jedno wiem: wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem. Tak w ogóle, to uważam, że Lauren Oliver spokojnie można zaliczyć jako jednego z lepszych autorów dystopii, a czytałam ich dość sporo. Ile emocji przeze mnie...
2016-08
Uwielbiam Stephenie Meyer za tę książkę. „Zmierzch” wydaje się nieporozumieniem i niech odejdzie w zapomnienie. „Intruza” przeczytałam już drugi raz od deski do deski i wciąż jestem pod wielkim wrażeniem wielowarstwowości historii Wagabundy i Melanie. Jest w niej dosłownie wszystko: inwazja obcych istot na Ziemię, czyli „obcy”, a co za tym idzie poznawanie innej „kultury”, dylematy moralne, nienawiść, ludzkie okrucieństwo, ból, rozdarte, złamane serca, przyjaźń, funkcjonowanie ukrywającej się społeczności, nauka tolerancji, siła więzi międzyludzkich, asymilacja w nowym miejscu, miłość z nienawiści, nienawiść z miłości... Miłość do duszy, a nie do ciała – czy może być coś piękniejszego? A to, jak to wszystko zostało przedstawione... Chwyta za serce, wywołuje dużo uśmiechów i radości, ale też łez i smutku. Humoru również tu nie brakuje. Bogactwo wyobraźni autorki (te wszystkie planety) naprawdę robi wrażenie. Czytając „Intruza” po raz kolejny byłam rozemocjonowana nie mniej niż rok temu, choć oczywiście nic nigdy nie oddaje tego „pierwszego razu”. Wcześniej nie byłam pewna, ale teraz już jestem: muszę mieć tę książkę na swojej półce, bo zamierzam do niej wracać aż do znudzenia. O ile to możliwe. ;) Ian... <3
Uwielbiam Stephenie Meyer za tę książkę. „Zmierzch” wydaje się nieporozumieniem i niech odejdzie w zapomnienie. „Intruza” przeczytałam już drugi raz od deski do deski i wciąż jestem pod wielkim wrażeniem wielowarstwowości historii Wagabundy i Melanie. Jest w niej dosłownie wszystko: inwazja obcych istot na Ziemię, czyli „obcy”, a co za tym idzie poznawanie innej „kultury”,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-10
2017-03-08
Cassandra Clare znów to zrobiła! Po raz kolejny wciągnęła mnie w swój niesamowicie magiczny, cudowny świat Nocnych Łowców. I po raz kolejny zostawiła z mocno bijącym sercem z ekscytacji na myśl o tym, co będzie dalej, ale również ze ściśniętym żołądkiem po rozwiązaniu wątku miłosnego.
Myślałam, że jestem za Jemem, choć Will jest tak bardzo podobny do Jace’a (w końcu to rodzina!), którego ubóstwiam delikatnie mówiąc, ale gdy Tessa przyznała, że kocha również Jema, ale Will to jej bratnia dusza... Pozostałam niezdecydowana. Jem to cud miód w każdym calu, po prostu ideał i do tego jest chory i umiera, co chwyta za serce, ale Willa nie sposób nie lubić (jeśli nie uwielbiać) po tym jak w końcu powiedział, co czuje i jak się zachował w stosunku do Jema i jego uczuć. Po tym jak pięć lat odmawiał sobie miłości innych, by chronić tych, na których zależy mu najbardziej. A to wszystko na próżno! Ech, tylko CC może stworzyć taki genialny, mimo że rozdzierający i druzgocący, miłosny galimatias. Choć to jeszcze nie koniec, bo jest jeszcze trzecia część tej fenomenalnej serii (<3!), no i moje ukochane „Dary Anioła”, mimo że nie pamiętam dokładnie, co tam się wydarzyło. Ale sobie przypomnę, ha. ;D
Poboczne wątki miłosne są równie wspaniałe, co w DA. Sophie i Gideon – mam nadzieję, że coś z tego będzie – oraz Charlotte i Henry – tak mnie rozczulili na końcu, aww. W ogóle, co tu dużo mówić, fabuła powieści jest dopracowana w każdym szczególe, wszystko pięknie się ze sobą wiąże, jak to zawsze u Clare, każda postać jest nietuzinkowa. Co więcej: fantastyczne jest to, że „Diabelskie Maszyny” łączą się w cudowny sposób z „Darami Anioła”. Jest Magnus, jest Camille, Lighwoodowie, Herondale’owie i inni. Dla fanów DA to jak niebo – możliwość podróży do epoki wiktoriańskiej z tymi wszystkimi śmiesznymi, uroczymi konwenansami i wytwornymi strojami, i poznania świata Nocnych Łowców z perspektywy nowożytnego Londynu, po tym jak mogliśmy go poznać od strony współczesnego Nowego Jorku i magicznego Idrisu.
Ach, do tego ten język i styl CC. Szczerze przyznaję, że brakowało mi jej długich opisów pomieszczeń i pięknych metafor. A dialogi były jak zwykle oryginalne i nieprzesadzone. Nie potrafię zliczyć, ile razy wybuchałam śmiechem, uśmiechałam się szeroko, ocierałam łzy ze wzruszenia i smutku, patrząc jednocześnie z niedowierzaniem i zachwytem, jak pisarka zatacza to swoje miłosne kółko adoracji. Nawet te przyprawiające o omdlenie monologi i wyznania miłosne mi nie przeszkadzały. U Clare wyszły one wręcz całkiem naturalnie.
Oj, ile ja zwlekałam z sięgnięciem po tą serię. Chyba myślałam, że świat Nocnych Łowców nie wciągnie mnie ponownie po długiej przerwie i bałam się rozczarowania. No cóż, pomyliłam się na całej linii. Nie dość, że pochłonęłam dwie części w trzy dni, to już się przymierzam do przeczytania „Pani Noc” w najbliższym czasie. CC i jej twórczość to pełna satysfakcja i emocjonalny roller coaster.
A teraz zabieram się do czytania „Mechanicznej księżniczki”. ;))
Cassandra Clare znów to zrobiła! Po raz kolejny wciągnęła mnie w swój niesamowicie magiczny, cudowny świat Nocnych Łowców. I po raz kolejny zostawiła z mocno bijącym sercem z ekscytacji na myśl o tym, co będzie dalej, ale również ze ściśniętym żołądkiem po rozwiązaniu wątku miłosnego.
Myślałam, że jestem za Jemem, choć Will jest tak bardzo podobny do Jace’a (w końcu to...
2017-04-02
Po prostu wielkie WOW. Co. Za. Cudowne. Zakończenie! Zakończenie jednej z najpiękniejszych historii miłosnych o jakich kiedykolwiek czytałam, słyszałam czy oglądałam. Cassandra Clare zrobiła coś, na co nie wpadł chyba nikt inny. Sprawiła, że dwie piękne miłości jednej dziewczyny miały szansę na szczęśliwe zakończenie. I nikt nie cierpiał dłużej niż to konieczne.
Szczerze, to nie dziwię się CC, że musiała dać szansę i Willowi, i Jemowi na szczęście z Tessą. Sama już na końcu nie potrafiłam wybrać, bo nie dało się wybrać, który z nich jest dla niej lepszy. Will to może jej bratnia dusza, ale Jem jest za to przedłużeniem jej serca. Clare stworzyła cudownych, wielowarstwowych bohaterów, pełnych niedoskonałości, czyniących ich tylko bardziej wartościowymi. W tym trójkącie miłosnym piękne jest to, że nie było w nim miejsca na zazdrość, intrygi czy kłamstwa. Tylko miłość i wynikające z niej ból, smutek, rozdarte serca... Historia parabatai i nieśmiertelnej dziewczyny, która wywróciła ich świat do góry nogami.
Miłość Tessy i Willa aż do śmierci to naprawdę coś wspaniałego. Podziwiam siłę i wytrwałość głównej bohaterki, jej otwartość serca na ciosy. A koło ich dwójki zawsze gdzieś tam przemykał Jem, nie dając zapomnieć o swojej obecności. I tu znowu: miłość Tessy i Jema, która przetrwała sto trzydzieści lat... Coś niesamowicie wzruszającego i pięknego. A Jem, ten trochę nieśmiały, wrażliwy chłopak o sercu pełnym dobroci, znowu chwycił mnie za serce, choć myślałam, że więcej tego nie zrobi. Dziękujmy Jace’owi za jego niebiański ogień! No i Clary... ;)
CC udowodniła, że trójkąty nie muszą być tandetne i przereklamowane, oraz że można kochać więcej niż jedną osobę miłością romantyczną. Po prostu potrzeba na to z dwóch wieków. ;D
O innych aspektach pisałam wcześniej przy „Mechanicznym księciu”, dlatego nie będę się znowu rozwodzić nad pięknym stylem i językiem Clare oraz cudownym połączeniu wątków z ,,Darami Anioła". I nad tym, jak tylko ona potrafi mnie rozbawić.
Po prostu wielkie WOW. Co. Za. Cudowne. Zakończenie! Zakończenie jednej z najpiękniejszych historii miłosnych o jakich kiedykolwiek czytałam, słyszałam czy oglądałam. Cassandra Clare zrobiła coś, na co nie wpadł chyba nikt inny. Sprawiła, że dwie piękne miłości jednej dziewczyny miały szansę na szczęśliwe zakończenie. I nikt nie cierpiał dłużej niż to konieczne.
Szczerze,...
2017-09-03
2018-07-24
2018-04-24
2016-12-26
Czytałam „Too late” w kawałkach, bo już od dłuższego czasu bardzo chciałam przeczytać tę powieść, i gdy tylko znalazłam amatorskie tłumaczenie, nie mogłam się powstrzymać. Większość była już przetłumaczona i przeczytałam ją w jeden wieczór. Chyba nigdy tak dobrze się nie bawiłam przy czytaniu. A samo oczekiwanie na ciąg dalszy sprawiało tylko, że lektura była jeszcze słodsza.
Powieść jest zupełnie inna niż poprzednie książki Colleen Hoover, co pisarka sama otwarcie przyznaje. Wulgarna, może trochę nieprzyzwoita (z naciskiem na MOŻE ;D) i cholernie zakręcona, ale jednocześnie wzruszająca i piękna historia miłosna. Najlepsze dla niej określenie to MOCNA. Jak przejażdżka na roller coasterze bez trzymanki i to do góry nogami. Ale nie chodzi tu tylko o wątek miłosny ze smutną otoczką. W „Too late” jest o wiele więcej. Jest w niej tyle emocji, tyle rzeczy do odczuwania. Sama już często nie wiedziałam czy mam się śmiać, czy raczej płakać, czy krzyczeć, czy może wszystko naraz.
Bohaterowie „Too late” są genialni. Najlepszy jest Asa. Mimo że po zakończeniu stracił całe moje współczucie, nie mogę zaprzeczyć, że jego złożona postać jest imponująca. Całe jego zachowanie i najgorsze-najlepsze chore myśli to jak wycieczka do psychiatryka. Jeśli ktoś kiedyś chciał wniknąć do umysłu skrzywdzonego w dzieciństwie dziecka, który wyrósł na nieprzeciętnie inteligentnego (oczywiście w zły sposób) mężczyznę, to CH mu to umożliwiła. Uwielbiam pokręcone charaktery (tylko dlatego sięgnęłam po „Greya” – naprawdę!) i stworzenie TAKIEGO bohatera do TAKIEJ historii sprawiło, że nabrałam do autorki jeszcze większego podziwu i szacunku. Na pewno utwierdziło mnie w przekonaniu, że CH jest niezrównana pod każdym względem w tym, co robi.
Zakończenie, tak długo wyczekiwane, zostawiło we mnie jakąś dziwną pustkę. Po tak emocjonalnej końcówce czuję się dosłownie wyprana z emocji. Mimo że wszystko ostatecznie kończy się dobrze, to cały ten ostatni fragment ze Sloan i Asą był po prostu okropny. Rozumiem, dlaczego główna bohaterka się na to zgodziła, ale tego już dla mnie za wiele. Chyba wolałabym, żeby CH skończyła wcześniej i nic już nie dopisywała, choć do tej pory wszystkie zakończenia jej historii były prawie że idealne. I, jak rozumiem, Sloan nic nie powiedziała Luke’owi, czego też nie mogę ścierpieć. Może lepiej, żeby się nie dowiedział, ale to, że nosi taki ciężar na sercu (a może tylko na ciele, jak sama to ujęła), po tym jak była prawie szczęśliwa... Po prostu w jakiś sposób mnie to boli - w taki, że nie potrafiłam do końca cieszyć się ostatecznym szczęściem jej i Luke’a. Jak dla mnie zostało one skażone przez Asę i ten drań (to zdecydowanie za słabe określenie) na pewno się z tego cieszy.
CH zawsze zostawiała jasne sytuacje bez tragicznych dodatków. I chyba to jest jedna z tych różnic pomiędzy „Too late” a innymi jej powieściami. Przyzwyczaiłam się do jej miłości do cudownych happy end’ów, którą podzielam.
Ze zniecierpliwieniem będę czekała na oficjalne tłumaczenie nie tylko „Too late”, ale także innych spodziewanych premier, takich jak „It Ends With Us” czy „Confess”. Już się nie mogę doczekać, aż się pojawią.
A tymczasem bardzo, baardzo polecam „Too late”. ;))
+ Jeden cytat tak bardzo się mnie trzyma, tak głęboko wrył mi się w pamięć, że przy każdym innym romansie, który czytam mimowolnie wypływa na powierzchnię.
„Miłości się nie szuka. Miłość odnajdzie Cię w tragediach.”
I to takie cholernie prawdziwe.
Czytałam „Too late” w kawałkach, bo już od dłuższego czasu bardzo chciałam przeczytać tę powieść, i gdy tylko znalazłam amatorskie tłumaczenie, nie mogłam się powstrzymać. Większość była już przetłumaczona i przeczytałam ją w jeden wieczór. Chyba nigdy tak dobrze się nie bawiłam przy czytaniu. A samo oczekiwanie na ciąg dalszy sprawiało tylko, że lektura była jeszcze...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-10-29
ABSOLUTNIE GENIALNA. Colleen Hoover tą powieścią przebiła wszystko, co kiedykolwiek czytałam. Pierwszy raz daje książce dziesięć gwiazdek i uważam, że taka ocena jest w pełni zasłużona. Dla mnie „It Ends With Us” to ‘arcydzieło’. Gdybym mogła, dałabym więcej.
Sięgając po tę książkę, naprawdę nie wiedziałam czego się spodziewać. Opis jest należycie tajemniczy i intrygujący, więcej zdradza dedykacja. Nie byłam do końca pewna, ku czemu historia zmierza, więc mogłam bez przeszkód cieszyć się magią związku Lily i Ryle’a, za których trzymałam kciuki aż do końca. Uwielbiam Lily i podobnie uwielbiam Ryle’a, mimo tego wszystkiego, co się wydarzyło. Uważam Ryle’a za jedną z najlepszych postaci powieści, ponieważ jego kreacja nie jest czarno-biała. Ryle jest cudownym, troskliwym i kochającym mężczyzną, tak okropnie skrzywdzonym w dzieciństwie, który skrzywdził najważniejszą dla niego osobę. Uwielbiam CH za to, że przedstawiła go nie jako potwora, nie jako oczywistego winnego, tylko człowieka z krwi i kości, który cierpiał krzywdząc, tak jakby krzywdził samego siebie. Naprawdę trudno to opisać; trzeba przeczytać, żeby zrozumieć w jak ciężkiej sytuacji znalazła się Lily, i jak trudnego wyboru dokonała na końcu.
„Nie ma czegoś takiego jak źli ludzie. Po prostu wszyscy czasem robimy złe rzeczy.”
Uwielbiam to, że zakończenie nie jest oczywiste. Jest zaskakujące, odrobinę przygnębiające, ale jak najbardziej słuszne. Dopełniło ono kreacji głównej bohaterki, która jest po prostu wspaniała. Lily Bloom ma w sobie naturalną dobroć i życzliwość, którą można zaobserwować w pierwszym stadium relacji z Atlasem. (Albo kiedy robi masaż Ryle’owi (uwielbiam tę scenę <3).) Mimo bliskiego kontaktu z przemocą jako dziecko, wyrosła na pełną życia, trochę zakręconą i otwartą na ludzi kobietę. Poza tym wykazuje stanowczość, jeśli chodzi o swoje pragnienia i potrzeby; dziewczyna wie, czego chce od życia i po to sięga w miarę możliwości. Jej siła jest widoczna na każdym kroku, szczególnie wtedy, kiedy przemoc puka do jej własnych drzwi...
„Wszyscy ludzie popełniają błędy. Lecz tym, co determinuje czyjś charakter, nie są błędy, które popełnia, tylko sposób, w jaki je traktuje – jako usprawiedliwienie bądź jako lekcję.”
„It Ends With Us” to powieść pełna bólu i miłości, które tworzą mieszankę pozbawiającą tchu i odkręcającą zawór łez. Szczęście przeplata się tu z rozpaczą i grozą, napięcie staje się większe z każdą kolejną stroną, bo od początku jesteśmy świadomi, że ta sielanka musi się zakończyć... Inaczej książka nie miałaby sensu, nie miałaby swojej głębi, byłaby po prostu kolejnym słodko-gorzkim romansem z happy endem, który każdemu odpowiada. A ta powieść jest niezwykle ważna dla współczesnych kobiet. Opowiada o przemocy fizycznej z dwóch stron: z punktu widzenia obserwatora – nastoletniej Lily, i z punktu widzenia ofiary - najpierw matki gnębionej przez męża, później Lily, która prawie idzie w ślady rodzicielki... Nakreślenie przemocy domowej z dwóch odmiennych stanowisk jest właściwie istotą tej historii. Lily, wcielając się w obie role – obserwatora i ofiary – uświadamia sobie i pomaga zrozumieć nam maltretowane kobiety, które tkwią przy swoich katach nawet do końca życia, z różnych pobudek, zaczynając od chęci zapewnienia dziecku stabilizacji, przez zastraszenie, a kończąc na... miłości. Ile razy ktoś z nas myślał: „Ale te kobiety są głupie i słabe, że pozwalają mężczyznom na to wszystko”? Po przeczytaniu „It Ends With Us” taka myśl już nigdy więcej nie przyjdzie mu głowy. Gwarantuję.
„(...) najgorsze, co możesz zrobić, to stracić z oczu granicę swojej wytrzymałości. (...) To, ile jesteśmy skłonne znieść, zanim opadniemy z sił. Wychodząc za twojego ojca, doskonale wiedziałam, gdzie leży moja granica. Ale powoli... po każdym incydencie... przesuwałam ją trochę dalej. (...) Kiedy twój ojciec uderzył mnie po raz pierwszy, natychmiast przeprosił. Przysięgał, że to się nie powtórzy. (...) Za czwartym razem tylko mnie spoliczkował. I wtedy poczułam ulgę. Pamiętam jak pomyślałam: przynajmniej tym razem mnie nie pobił. Nie było tak źle. (...) Każdy incydent narusza granicę twojej wytrzymałości. Im częściej postanawiasz zostać, tym trudniej jest ci odejść następnym razem. W końcu zupełnie tracisz z oczu granicę swojej wytrzymałości, bo zaczynasz myśleć: wytrzymałam już pięć lat. Co znaczy pięć lat więcej?”
Zdecydowanie najlepsza książka mojej ulubionej autorki, która zresztą sama tak twierdzi. Świadomość, że powieść jest oparta na osobistych przeżyciach, tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. Jest w niej zawarte tyle cudownych przesłań i złotych myśli, że starczy ich na całe życie. Pisarka porusza ważne tematy dla współczesnego świata, nie tylko przemoc domową, ale także bezdomność. I tu wielką rolę odgrywa Atlas – wzór młodego mężczyzny, który uratował opinię nastoletniej Lily o męskim gatunku. Zresztą uratowali siebie nawzajem. Taak, jego też uwielbiam.
„Wyobraź sobie tych wszystkich ludzi, których spotykasz w życiu. Jest ich tak wielu. Przybywają jak fale i jak fale odchodzą. Niektóre fale są znacznie większe od innych i zostawiają większy ślad. Czasami przynoszą ze sobą przedmioty z dna morza i wyrzucają je na brzeg. Ślady na piasku dowodzące, że fale tam były jeszcze długo po przypływie.
Właśnie o tym mówił Atlas (...). Dawał mi do zrozumienia, że jestem największą falą, jaką kiedykolwiek widział. I tyle ze sobą przyniosłam, że mój ślad zostanie z nim na zawsze, nawet gdy woda się cofnie.”
Polecam tę powieść z całego serca. Nie zawiedziecie się. ;)
ABSOLUTNIE GENIALNA. Colleen Hoover tą powieścią przebiła wszystko, co kiedykolwiek czytałam. Pierwszy raz daje książce dziesięć gwiazdek i uważam, że taka ocena jest w pełni zasłużona. Dla mnie „It Ends With Us” to ‘arcydzieło’. Gdybym mogła, dałabym więcej.
Sięgając po tę książkę, naprawdę nie wiedziałam czego się spodziewać. Opis jest należycie tajemniczy i intrygujący,...
2016
2017-09-10
2016-07-26
2016-06
2016-07-09
Wczoraj przeczytałam prawie całą powieść, a zakończenie, dosłownie kilka stron, zostawiłam na dzisiaj. Naprawdę żałuję, że to zrobiłam. Może wtedy inaczej zareagowałabym na zakończenie, które mnie trochę rozczarowało.
1) Ta strzelanina w restauracji była, jak dla mnie strasznie wymuszona i po prostu NIEPOTRZEBNA. Przez chwilę myślałam, że Archer zginął (i pewnie takie było zamierzenie autorki, żeby wywołać szok u czytelnika – no cóż, wielkie brawa, bo się udało) i cała historia straciła nagle sens. Ale na szczęście nie. Co nie zmienia faktu, że najchętniej bym to wymazała.
2) Nie znoszę takich sielankowych zakończeń. „Pięć lat później”, bla, bla, bla... gromadka dzieci, migające trzylatki, po prostu kochająca rodzinka. A wystarczyłoby coś subtelnego, choćby zaręczyny (a nawet nie), a resztę można by sobie dopowiedzieć.
Może pozjadałam wszystkie rozumy i najlepiej by było, gdybym sama coś napisała i wtedy zobaczymy... ale wkurza mnie to, że tak genialną, piękną historię, od której nie mogłam się oderwać przez cały dzień, autorka kończy w tak... przereklamowany sposób. Wraz z czytaniem odnosiłam coraz większe wrażenie, że Mia Sheridan czyta mi w myślach, że rozumiemy się bez słów (haha), a tu lekkie (a może duże?) rozczarowanie.
Mimo takiego, a nie innego zakończenia powieść niesamowicie wciąga, rozdziera serce i zmusza do płaczu co najmniej w jednym momencie. Następnie scala serce z powrotem, osusza łzy i pozostawia tylko SPOKÓJ. Naprawdę, wczoraj po odłożeniu książki uśmiechałam się od ucha do ucha i czułam jedynie satysfakcję. Dzisiaj już mniej, ale kilka stron nie zaburzy aż tak bardzo mojej oceny. Dlatego takie chwiejne 7.5/10.
Polecam! ;)
Wczoraj przeczytałam prawie całą powieść, a zakończenie, dosłownie kilka stron, zostawiłam na dzisiaj. Naprawdę żałuję, że to zrobiłam. Może wtedy inaczej zareagowałabym na zakończenie, które mnie trochę rozczarowało.
więcej Pokaż mimo to1) Ta strzelanina w restauracji była, jak dla mnie strasznie wymuszona i po prostu NIEPOTRZEBNA. Przez chwilę myślałam, że Archer zginął (i pewnie takie...