-
Artykuły6 książek o AI przejmującej władzę nad światemKonrad Wrzesiński20
-
ArtykułyBieszczady i tropy. Niedźwiedzia? Nie – Aleksandra FredryRemigiusz Koziński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 26 kwietnia 2024LubimyCzytać322
-
ArtykułySzpiegowskie intrygi najwyższej próby – wywiad z Robertem Michniewiczem, autorem „Doliny szpiegów”Marcin Waincetel6
Biblioteczka
2016-10-05
2019-05-01
(...) Wielka księga Klary Marcina Wichy jest na poły książkową nowością, na poły wznowieniem. Dwa tomy opowieści dziewczynki (Klara. Proszę tego nie czytać (2011) i Klara. Słowo na „szy” (2012)) pierwotnie wydała Czarna Owca. Wówczas książki ilustrował sam autor. W Wielkiej Księdze, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Mamania, przeczytamy także nową, trzecią część dziennika pt. Klara… i żarty się skończyły. Za stronę graficzną całości odpowiada ceniona ilustratorka Zosia Dzierżawska. Muszę przyznać, że o tym, iż Marcin Wicha debiutował jako autor książek dla dzieci (choć nie do końca – o czym później) dowiedziałam się mimochodem, pracując nad tekstem o jego twórczości. Po historię Klary sięgnęłam jednak dopiero teraz. A dzienniki dziewięciolatki mieszkającej z rodzicami i Młodszym, czyli bratem-alergikiem, przez którego Klara nie może mieć psa (pierwsza myśl: Matko, to o mnie i mojej rodzinie!) są zdecydowanie warte poznania. Otrzymujemy pamiętnik skrywający szkolne i rodzinne historie zwyczajnej dziewczynki, która spisuje swoje przeżycia w nadzwyczaj zabawny sposób. Można go czytać zarówno jako spójną całość, jak i na wyrywki.
(...) Dzienniki Klary nadają się do lektury dla całej rodziny. Nie sprawdzałam tego w praktyce, ale jestem pewna, że głośne czytanie tej książki przyniosłoby kupę śmiechu tak dzieciom, jak i dorosłym. Jest to literatura familijna przede wszystkim dlatego, że trudno mi się wyobrazić, aby osoba w jakimkolwiek wieku musiała się do niej zmuszać. Co innego będzie interesujące dla dziecka, co innego dla jego rodzica, jednak ten zbiór swoistych scenek rodzajowych z codzienności Klary i jej rodziny nie pozostawi nikogo obojętnym. Wymienię kilka: wspólne przygotowywanie ważnego szkolnego projektu wieczór wcześniej, klasyczne gubienie drogi podczas wakacyjnej podróży czy obowiązek przyniesienia do szkoły zupełnie nowych śmieci do zrobienia ekologicznych przebrań.
(...) Nie oznacza to jednak, że Wicha nie przemyca w Księdze ważkich kwestii. Pewnie przynajmniej niektóre pozostaną niewidoczne dla młodszego czytelnika, jednak dorosły w mig dostrzeże przenikliwą diagnozę naszego społeczeństwa. W lekkich, niewinnych historiach odnajduję Wichę-felietonistę (jeśli nie czytaliście jego felietonów z Pisma, naprawdę warto to nadrobić), który z właściwą sobie swadą punktuje absurdy polskiego systemu edukacji, skrajny konsumpcjonizm z przemysłem turystycznym na czele czy promowanie ekologicznego stylu życia będące nierzadko na bakier z tym, co naprawdę dobre dla naszej planety. Autor wyśmiewa owcze podążanie za trendami i stawia pod rozwagę nieobecność kobiecych postaci w szkolnej podstawie programowej. Wszystko to kryje się w słowach rezolutnej dziewięciolatki, która rejestruje zdarzenia i wypowiedzi swoje i bliskich. Źródła komizmu są różne – ja najczęściej odnajdywałam w opowieściach Klary siebie ze szkolnych lat, ale śmiech wywołują także dziecięce wpadki językowe i łagodna, humorystyczna satyra wspomnianych aspektów polskiej rzeczywistości. Warto podkreślić jeszcze jedną rzecz: Wicha odnosi się do swoich bohaterów z taką życzliwością, że czytelnik także myśli o nich ciepło. Chawiczewskich nie da się nie lubić. Co więcej – w tych postaciach rozpoznacie siebie.
(...) Chętnie sięgam po literaturę dla dzieci, jednak zupełnie inną niż dzienniki Klary. Szczególnie cenię książki pomagające młodemu czytelnikowi rozwiązać jakiś problem, mające uwrażliwić go na inność, pokazać okrucieństwo wojny. Nierzadko mocno metaforyczne i abstrakcyjne. To także piękne przedmioty, o których nie boję się mówić w kategoriach dzieła sztuki. Bez dwóch zdań takie książki są wartościowe i potrzebne. Czasem mam jednak wątpliwości, czy projektowanym odbiorcą tych pozycji jest dziecko (np. gdy dominują ilustracje w przygaszonych barwach, naprawdę smutne i ponure – mnie zachwycają, ale myślę, że w dzieciństwie mogłyby budzić we mnie mnie strach, a w konsekwencji niechęć). Brakowało mi takiej klasycznej opowieści, która skraca dystans, pozwalając bez wysiłku utożsamić się z bohaterami. Pozbawionej dydaktycznego smrodku, napisanej tylko i aż po to, by świetnie bawić się podczas lektury. Kiedy ja byłam dzieckiem, taką rolę spełniały kultowe już przygody Mikołajka. Wicha w niczym nie ustępuje Gościnny’emu. Sięgnijcie po Wielką Księgę Klary, bez względu na to, ile macie lat. Jeśli mnie rozbawiła, Wy powinniście płakać ze śmiechu.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/05/10/wielka-ksiega-klary-marcin-wicha/
(...) Wielka księga Klary Marcina Wichy jest na poły książkową nowością, na poły wznowieniem. Dwa tomy opowieści dziewczynki (Klara. Proszę tego nie czytać (2011) i Klara. Słowo na „szy” (2012)) pierwotnie wydała Czarna Owca. Wówczas książki ilustrował sam autor. W Wielkiej Księdze, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Mamania, przeczytamy także nową, trzecią...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-08
(...) Podwórko bez trzepaka – tytuł zbioru trafnie zapowiada zrealizowane przez Pilipa cele. Pierwszym, moim zdaniem nadrzędnym, jest obalenie mitu, jakoby dzieciństwo dla wszystkich było czasem beztroski. Drugim – ukazanie, jak różnie mogą potoczyć się pierwsze lata naszego życia i do jakich prowadzi to konsekwencji. Bohaterami reportaży Pilipa zostali więc zarówno ci, dla których dzieciństwo oznaczało niewyobrażalne cierpienie, jak i ci wyjątkowi, którzy za przeżycie przygody życia i zyskanie sławy w wieku kilku lat musieli ponieść cenę. To dzieci dotknięte przemocą domową, żyjące pod jednym dachem z nałogowcami i wykluczeni z uwagi na niepełnosprawność swoją lub rodziców. Młodzież zmagająca się z dojrzewaniem i obniżającym się wiekiem inicjacji seksualnej, narażona na ataki pedofilów (zwłaszcza drogą groomingu) oraz ci, których trzeba nauczyć się akceptować z uwagi na odmienną orientację. „Trudne dzieci”, z którymi nie dają sobie rady nie tylko rodzice, ale i instytucje. Pilip pokazuje zresztą niewydolność i niedostateczne zaangażowanie tych ostatnich. Niby słyszeliśmy podobne historie, a jednak czytając o losach kolejnych bohaterów rośnie nam gula w gardle.
Z drugiej strony autor poświęcił kilka tekstów młodym ludziom, o których losach trudno mówić w kategoriach tradycyjnie rozumianej krzywdy. Weźmy historie dwóch Nel. Dziewczynki, która zwiedziła większość świata opływając go katamaranem nazwanym Wyspą szczęśliwych dzieci oraz Neli Małej Reporterki. Pierwsza Nel, teraz już dorosła, miała życie, o jakim inni mogliby marzyć, ale podróż dookoła świata przypłaciła rozłąką z matką i bratem. O drugiej trudno mi myśleć w kategoriach jednostki. Jedenastoletnia dziewczynka o pseudonimie Nela funkcjonuje jako marka, za której sukces odpowiada sztab ludzi i niemałe pieniądze. Jej życie wydaje się wystudiowane, a kariera absorbująca bardziej niż praca na etacie niejednego dorosłego. Jest jeszcze jedna historia, której obecności w poświęconym dzieciństwu zbiorze nie potrafię uzasadnić. Mam na myśli przypadek rodziny Dzikowskich, którzy zdecydowali się zarabiać na życie poprzez prowadzenie w sieci kanału rejestrującego ich codzienność przez zamontowane w całym mieszkaniu kamery. Taki Big Brother w skali mikro. Dla mnie ten reportaż dotyczy dzieci o tyle, że w ramach interwencji sąd zabronił rozpowszechniania ich wizerunku w internecie. W tekście Pilipa nie pada ani jedno ich słowo dzieci Dzikowskich.
(...) Nie ulega wątpliwości, że ukazanie się książki w takiej formie było możliwe dzięki empatycznej postawie Łukasza Pilipa. Uwaga i zainteresowanie okazane młodym rozmówcom i ich bliskim, wyczucie i pokora wobec tego, co przeżyli sprawiły, że bohaterowie odsłonili się przed reporterem, zdradzając mu swoje lęki i pragnienia. Dzięki temu autor, a potem także czytelnik zyskują szansę zrozumienia bohaterów i sytuacji, w jakich się znaleźli. Pilip nie feruje w tej książce wyroków, nikogo nie oskarża. Raczej nie przytacza statystyk i nie formułuje szerokiej diagnozy polskiego społeczeństwa. Można poczynić z takiej charakterystyki zarzuty, jednak dla mnie największym walorem zbioru jest to, że młody reporter oddaje głos tym, których zazwyczaj nie chcemy słuchać. Taka postawa stanowi dowód reporterskiej dojrzałości Pilipa. Dzięki niej poznajemy losy konkretnych bohaterów posiadających imiona (nawet jeśli, na potrzeby tekstu, zostały one zmienione) i życiorysy, wobec których trudno zachować obojętność. Z nich właśnie reporter tworzy spektrum problemów, z jakimi borykają się polskie dzieci i całe rodziny.
(...) Jeśli chodzi o konstrukcję tekstów i książki jako całości, budzi ona u mnie kilka zastrzeżeń. Przede wszystkim, nie przekonują mnie zamieszczone po każdym z reportaży dwu-trzy-stronicowe wspomnienia zabaw z dzieciństwa sławnych dorosłych. Zgaduję, że Pilipowi chodziło o wzmocnienie kontrastu między przygnębiającym losem jego bohaterów, a szczęśliwym dzieciństwem celebrytów. Może dzięki tym króciutkim tekstom miało nie być aż tak smutno? Dla mnie to zabieg chybiony, który raczej wytrącał mnie z lektury niż wprowadzał do niej nową jakość. Jeśli chodzi o poszczególne reportaże, Pilip eksperymentuje z formą, przez co otrzymujemy bardzo różne teksty, których wspólnym mianownikiem pozostaje postawa reportera. Mnie nadal najbardziej ujmuje ten, dla którego sięgnęłam po książkę – poświęcony Wioskom Dziecięcym. Każdy z reportaży czyta się dobrze (choć, z uwagi na temat, nie jest to łatwa i przyjemna lektura), jednak ich stylistyczna różnorodność rozbija spójność zbioru jako całości. Mam też poczucie, że Pilip za dużo chciał w tej książce zmieścić. Obydwa wspomniane przeze mnie na początku cele są ważne (choć pierwszy ważniejszy) i godne realizacji, jednak dla mnie to dwa oddzielne projekty, połączone w Podwórku trochę na siłę. Zwłaszcza, że tekstów o ekstremalnie innym dzieciństwie jest znacznie mniej, przez co zestawienie ich z rodzinnymi patologiami (i przeplecenie wspominkami znanych ludzi, takich jak Monika Jaruzelska czy Jacek Rutkowski), wprowadza chaos. Może lepiej byłoby zostawić te historie o dzieciach-podróżnikach (skądinąd naprawdę interesujące) na kolejną książkę?
(...) Mocne, przejmujące Podwórko bez trzepaka ściska za serce i zapada w pamięć. Choć to książkowy debiut Łukasza Pilipa, współpracujący m.in. z Dużym Formatem reporter dał się już poznać jako Twórca Szczególnie Wrażliwy (dwukrotnie wyróżniony tym mianem na Festiwalu Wrażliwym właśnie). To dobre określenie także dla tej książki, której rolą jest oddanie głosu niesłuchanym oraz zwrócenie uwagi na ich los. W obliczu takich założeń, na wszystko inne mogę przymknąć oko.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/05/14/podworko-bez-trzepaka-lukasz-pilip/
(...) Podwórko bez trzepaka – tytuł zbioru trafnie zapowiada zrealizowane przez Pilipa cele. Pierwszym, moim zdaniem nadrzędnym, jest obalenie mitu, jakoby dzieciństwo dla wszystkich było czasem beztroski. Drugim – ukazanie, jak różnie mogą potoczyć się pierwsze lata naszego życia i do jakich prowadzi to konsekwencji. Bohaterami reportaży Pilipa zostali więc zarówno ci, dla...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-16
Mikroopowiadania, co wciągają jak narkotyk. Taka mogłaby być geneza tytułu prozatorskiego debiutu Pawła Sołtysa znanego jako Pablopavo. A może u podstawy tego neologizmu jest tykanie? Bo w Mikrotykach zastygają rzuty okiem, strzępki rozmów, wspomnienia (autor sam o sobie pisze, że „zakałapućkowuje się w patrzeniu” – „to z gwary mazowieckiej chyba, tak mówiła babcia Zosia: zakałapućkać i wkantopić, czyli schować gdzieś, nie wiadomo gdzie”). To byłoby odniesienie do tykania zegara, do przyszpilania wycinków minionego czasu. Jeszcze o (do)tykanie mogłoby chodzić. Bo w tej niepozornej książeczce zapisane zostały dziesiątki ludzkich losów, każdy po coś.
Mikrotyki to zbiór dwudziestu trzech krótkich opowiadań, których bohaterami są zwykli ludzie zatopieni w codzienności. Nie ma tu suspensów ani fajerwerków, na naszych oczach toczy się życie nam podobnych. Sołtys wyciąga jakiś fragment rzeczywistości i robi na niego zbliżenie. Cała reszta wyostrza się tylko na tyle, na ile to konieczne dla uznania przywołanego wspomnienia za własne (jak w piosenkach Pablopavo). Przez opowiadania przebijają się bliskie mi nastroje melancholii, nostalgii, poczucia niewykorzystanych szans. Sołtys pisze o tych, którzy odeszli ze świata i o tych, którzy jeszcze na nim są, lecz już nie dla nas. W zbiorze znalazły się opowiadania o przemijaniu (by wymienić kilka: Patelnia, Pukanie w ramię, Ćwierć, Listy, Spacer, Pojedynczy spacer, Kto), historie o innych, a przez to wykluczonych (Skazka, Rano) i o relacjach z drugim człowiekiem w ogóle (Daleko, Lena), opowiadania inicjacyjne (jak Szlugi, w których pretekstem do opowiedzenia historii życia są marki wypalonych „fajków”), opowiadania z literaturą, przede wszystkim rosyjską, w tle (Profesor Kruk, Grudzień w obcym mieście, Leskow). Wszędzie natomiast rozbija się o tożsamość pozostającą w stanie permanentnej aktualizacji z uwagi na więzi międzyludzkie, kolejne doświadczenia i przeobrażenia, jakim podlega znany nam świat. Pojawia się wreszcie pytanie, czy ta nowa rzeczywistość – stworzona na moich oczach, ale bez mojej zgody – czy ona jest jeszcze moja?
Sołtys zabiera nas na spacer po Warszawie, jakich w Polsce wiele. Strzepuje blichtr, gasi sztuczne światła. Dzięki niemu stolica zyskuje ludzkie (dla mnie łódzkie) oblicze. (...) Sołtys wydobywa z Warszawy swojskość, a nawet swego rodzaju prowincjonalność. Prowadzi nas na peryferie, znosi dystans, ignorując podział na warszawiaków, słoiki i resztę świata. U niego każdy jest po prostu człowiekiem z wartą opowiedzenia historią.
Lektura Mikrotyków zapewnia szczególne doznania językowe. To proza nosząca znamiona poezji, silnie zmetaforyzowana, kipiąca od niezużytych porównań. Bardzo gęsta, bogata w nowatorskie ornamenty. Obcowanie z Mikrotykami udało mi się wydłużyć do jakichś dwóch tygodni. Za autorem obracałam językiem każde słowo. Fragmenty czytałam na głos, trochę dla męża, ale więcej dla siebie, żeby złapać rytm i melodię zdań. Nie dajcie się zwieść – tej niepozornej książeczce trzeba poświęcić czas i uwagę. Naprawdę warto.
Dla mnie Mikrotyki są książką bez pudła. Do powolnej i wielokrotnej lektury, także na wyrywki. Ręczę, że nie czytaliście niczego podobnego.
Jedna z najlepszych książek, jakie ostatnio czytałam. Tym bardziej się cieszę, że Paweł Sołtys zapowiedział kolejną.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/02/23/mikrotyki-pawel-soltys/
Mikroopowiadania, co wciągają jak narkotyk. Taka mogłaby być geneza tytułu prozatorskiego debiutu Pawła Sołtysa znanego jako Pablopavo. A może u podstawy tego neologizmu jest tykanie? Bo w Mikrotykach zastygają rzuty okiem, strzępki rozmów, wspomnienia (autor sam o sobie pisze, że „zakałapućkowuje się w patrzeniu” – „to z gwary mazowieckiej chyba, tak mówiła babcia Zosia:...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-01
Chyba już kiedyś o tym pisałam, ale dalej zastanawia mnie, jak to się dzieje, że w krótkim czasie ukazuje się przynajmniej kilka książek poświęconych tej samej tematyce. Zwłaszcza, jeśli nie jest ona oczywista i nie stanowi odpowiedzi na aktualny problem kraju, świata czy grupy społecznej. Bohaterkami ostatniej jesieni niewątpliwie były polskie kobiety, o których losie do tej pory nie mieliśmy okazji usłyszeć. Co znamienne, ich głosy wydobyły reporterki i autorki literatury faktu. Choć nie ulega wątpliwości, że książki te powstawały kilka lat, a proces kwerendy wiązał się z przynajmniej takim samym trudem jak akt pisarski, asumptem do wydania tych pozycji w okolicy listopada 2018 zapewne była setna rocznica uzyskania przez kobiety praw wyborczych. Mam nadzieję, że te okoliczności okażą się sprzyjające sięgnięciu po historie dziesiątek tysięcy kobiet, które w XIX i XX-wiecznej Polsce pracowały w pocie czoła jako służące i robotnice w fabrykach. Wspomniane książki to: Aleja Włókniarek Marty Madejskiej (Czarne), Anioł w domu, mrówka w fabryce Alicji Urbanik-Kopeć (Krytyka Polityczna) i Służące do wszystkiego Joanny Kuciel-Frydryszak (Marginesy). Dziś piszę o ostatniej z wymienionych.
(...) Książka Kuciel-Frydryszak to pierwsza pozycja non fiction poświęcona polskim służącym. Czterystu stronicową publikację można by podzielić na dwie części. W pierwszej przedstawione zostały zasady, jakich musiały przestrzegać, ramowy plan zajęć, a także ogólna charakterystyka bezimiennych „białych niewolnic”, jak zwykło się nazywać zdane na łaskę i niełaskę chlebodawców dziewczynki (niektóre podejmowały pracę mając niespełna dziesięć lat), dziewczyny i kobiety. Czytelnik otrzymuje szansę zajrzenia do wewnątrz ubiegłowiecznych polskich domostw, nie dostając się do nich jednak głównym wejściem, ale kuchennymi schodami. Jak nie trudno się domyślić, z perspektywy służącej do wszystkiego, a więc kucharki praczki, sprzątaczki i opiekunki w jednej osobie, dwudziestowieczne salony wyglądają zgoła inaczej.
Autorka prześwietla postać służącej od stóp do głów: poczynając od motywacji podjęcia pracy (przede wszystkim brak środków do życia, ale także chęć wyrwania się z rodzinnego domu, najczęściej ze wsi), przez moralność, której nauczycielami byli „Państwo”, po edukację (płatne szkoły dla służących dostępne były tylko wybranym, działały również Zytki – Stowarzyszenie Sług Katolickich, a także prywatne przedsięwzięcia społeczników, którzy mecenasowali tej grupie społecznej i wreszcie nieliczni chlebodawcy dbający o sprawność intelektualną służących – zdecydowana większość była analfabetkami). Wiele miejsca Kuciel-Frydryszak poświęca również odmalowaniu często skandalicznych warunków życia służących. Także w tej ogólniejszej, dążącej do możliwego uwspólnienia służalczego losu dziesiątek tysięcy kobiet części książki, autorka przedstawia losy konkretnych kobiet, jednak z żadną z nich nie pozostajemy na dłużej. To raczej splot możliwie licznych świadectw poświęconych służącym, których autorami są będące dziś w podeszłym wieku dzieci współwychowywane przez służące lub w inny sposób dbające o ich dom dziecięcy, ale także pisarze-portreciści epoki oraz prasa z tamtych lat.
Odpowiednio przygotowawszy grunt, autorka odkurza bardziej szczegółowo życiorysy kilku służących, o których wiadomo wiele, m.in. dzięki sławie domów, w jakich służyły. Kuciel-Frydryszak zaprasza czytelnika na salony Sienkiewicza, Gombrowicza, Witkiewicza, Nałkowskiej czy szczególnie dobrze jej znanej Iłłakiewiczówny. Dzięki pozostawionym materiałom oraz rozmowom z kolejnymi pokoleniami literackiej elity, rysuje fascynujący obraz więzi łączącej służącą i Panią lub Pana. Choć relacje te były bardzo różne, pewna jest ich istotność dla życia i twórczości wymienionych. Poznajemy także zwykłe-niezwykłe służące wcale sławnych rodzin, które towarzyszyły im przez całe życie, mimo że – głównie z racji wojny – różnie się ono toczyło.
(...) Trudno byłoby wymienić tu wszystkie podjęte w Służących do wszystkiego kwestie. Poza tymi już wspomnianymi, ważnym problemem była służba katolickich służących w domach żydowskich oraz Żydówek u rodzin katolickich. Nawet dobrze płatna posługa u Żydów okazywała się nieroztropna z uwagi na późniejszą niechęć przyjęcia dziewczyny pod swój dach przez katolików. Najbardziej intrygującą okazała się dla mnie jednak relacja łącząca służącą i jej Państwa, w którą wpisane były obustronna nieufność i pogarda wynikająca z różnicy pochodzenia. Książka mieści w sobie liczne przykłady potwierdzające te awersje (m.in. okradanie przez służące domów, w których pracowały czy dopuszczanie się przez Panów przemocy seksualnej na pracownicach). Z drugiej strony Kuciel-Frydryszak przedstawia dowody na szczerą więź i wzajemne przywiązanie służącej i rodziny, której czuła się członkiem (świadczyła o nim np. decyzja katolickiej służącej do udania się z żydowską rodziną, u której pracowała do getta, a więc na śmierć czy rezygnacja służącej z wyjścia za mąż z uwagi na związaną z nim konieczność opuszczenia rodziny chlebodawców). Ne sposób wreszcie nie zauważyć wyłaniającego się z książki obrazu polskiego społeczeństwa. Tylko u nas przez tak długi czas utrzymywała się niemal powszechna instytucja służącej. Próżno szukać kraju, który dorównywałby Polsce w tego rodzaju wyzyskiwaniu kobiet, co przełożyło się na – pokutujące w niektórych środowiskach do dziś – poddańcze rozumienie roli kobiety w społeczeństwie.
Służące do wszystkiego to książka ważna i potrzebna. Składa się na nią zarówno tekst (oprócz narracji snutej przez autorkę pojawiają się również fragmenty powieści i opowiadań opisujących realia służalczego życia), jak i liczne wycinki z gazet, ilustracje, zdjęcia oraz wyimki Poradnika dla służby domowej autorstwa Michaliny Ulanickiej. Wszystko to dowodzi ogromu wykonanej przez Kuciel-Frydryszak pracy. Jeżeli miałabym mieć jakieś zastrzeżenie do tej publikacji, stanowiłaby je rozwlekłość (roboczo nazwanej przeze mnie) pierwszej części książki. Powtarzające się lub wprowadzane w ciągnących się akapitach informacje dotyczące różnych aspektów pracy służącej momentami stawały się nużące i sprawiały, że kilkukrotnie odkładałam książkę „na potem”. Myślę, że książka zyskałaby dzięki większej syntetyczności. Za to jej „drugą część”” przeczytałam z zaangażowaniem niemal jednym tchem.
Marginesy zadbały o staranne wydanie i redakcję książki, więc obcowanie z nią było przyjemnością (choć z uwagi na dobór papieru ciężar książki nie sprzyjał jej lekturze w komunikacji miejskiej.
Pionierskie podjęcie tematyki polskich służących, której dotychczasową niewidzialność trudno racjonalnie uzasadnić, czyni tę książkę jedną z najważniejszych publikacji literatury faktu minionego roku. Jestem zdania, że to wystarczający powód, dla którego powinien po nią sięgnąć każdy polski czytelnik. Odczuwających niedosyt uspokajam: w tym roku ukaże się kolejna książka o służących: Instrukcja nadużycia. Historia kobiet służących w dziewiętnastowiecznych domach Alicji Urbanik-Kopeć (Post Factum).
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/01/08/sluzace-do-wszystkiego-joanna-kuciel-frydryszak/?fbclid=IwAR2CpwBBmVv8SwEkO--_bxcYHFZzO8MZ__JYqeHygqbchCtMJegyDCzhHas
Chyba już kiedyś o tym pisałam, ale dalej zastanawia mnie, jak to się dzieje, że w krótkim czasie ukazuje się przynajmniej kilka książek poświęconych tej samej tematyce. Zwłaszcza, jeśli nie jest ona oczywista i nie stanowi odpowiedzi na aktualny problem kraju, świata czy grupy społecznej. Bohaterkami ostatniej jesieni niewątpliwie były polskie kobiety, o których losie do...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-31
(...) Na mieszczącą się w kieszeni kurtki książeczkę składa się sześć tekstów autorek i autorów, którzy wyrobili już sobie w Polsce nazwisko. Zostały one ułożone w porządku alfabetycznym, biorąc pod uwagę osobę twórcy: Cichy, Grzegorzewska, Murek, Pustkowiak, Stasiuk i Varga. Pokrótce o każdym z nich:
Szesnaście łap, trzydzieści lat Michała Cichego to całkiem udane otwarcie antologii… jeśli nie wie się, kto jest jego autorem. Z ogromną przyjemnością czytałam jego pełne wrażliwości, noszące znamiona książki poetyckiej Pozwól rzece płynąć. Pamiętam, jak podczas spotkania autorskiego poświęconego tej publikacji, Cichemu towarzyszyła jego suczka, obserwuję jego profil na Facebooku, gdzie z ogromną czułością całkiem często pisze o swojej relacji z czworonogami. Tymczasem jego tekst w tym zbiorze niewiele wykracza poza pamiętnikarskie wspomnienie zwierząt, które towarzyszyły autorowi przez trzydzieści lat życia. Zgrabnie napisana, ale wyzuta z uczuć opowieść.
(...) W Olfaktorii Wioletta Grzegorzewska przekazuje nieoczywistą, bliską mi ideę, zgodnie z którą to pies oswaja człowieka, to pies dyktuje warunki ich relacji i ma do tego prawo jako ten, dla którego więź z człowiekiem stanowi sedno istnienia. Na potwierdzenie tej tezy jako motto pisarka wybiera cytat z Myśliwskiego (Miałby pan psa, to niejedno by pan zrozumiał. Musiałby się pan nawet zgodzić, że psy nam wyświadczają łaskę, że żyją z nami na świecie.). Grzegorzewska pięknym literacko językiem otwiera i zamyka swój tekst (esej? felieton?), jednak, wbrew deklarowanemu uznaniu dla czworonogów, w większości skupia się na sobie. Pisze o trudach brytyjskiej codzienności związanej z wątłym portfelem, o relacjach z sąsiadami i właścicielką mieszkania, o przeprowadzce, o dzieciństwie spędzonym na wsi i o prowadzeniu dzieci do szkoły. I choć słowo pies odmieniane jest w kolejnych linijkach przez wszystkie przypadki, to jednak jakoś niknie i staje się jednym z tysięcy rzeczowników, które składają się na tekst. Na szczęście na końcu wynurza się ze słownej topieli.
Następne w kolejności jest opowiadanie Weroniki Murek pt Rok w długim domu. Interesujące pod względem języka i literackiej konwencji. Można powiedzieć „Murkowate” – miłośnikom twórczości autorki to określenie nasunie charakterystyczny dla jej prozy zespół cech: dziwność, szorstkość, eliptyczność, trochę strasznej prowincji, trochę realizmu magicznego. Do tego dochodzą słowotok, potocyzmy i onomatopeje, na kolejnych stronach kotłują się codzienne ludzkie aktywności i ich psia percepcja. Aż do momentu, w którym bez uprzedzenia z psiej egzystencji znika sieć ludzkich nawyków i cała życiowa krzątanina i nic już nie jest takie samo. Fatalne są skutki śmierci, tytułuje finalną część opowiadania Murek. Wart uwagi kawałek nieoczywistej prozy, który mógłby okazać się ciężkostrawny w tekście o większej objętości.
Bezkonkurencyjnie najsłabszym tekstem w zbiorze jest Ostatnia podróż Patrycji Pustkowiak. Ja wiem, że to miała być „nieoczywista psia antologia”, ale dmuchany pies w historii rozpadającego się małżeństwa potrzebny jest jeszcze mniej niż przysłowiowy kwiatek do kożucha. Staram się znaleźć jakiś walor tego opowiadania, ale nie potrafię, nawet abstrahując od bezzasadności włączenia go do zbioru choćby luźno poświęconego psom. Poza tym, na czwartej stronie okładki wydawca obiecuje „wspaniały literacki hołd oddany wiernym towarzyszom człowieka”. Chętnie przyjmę wszelkie podpowiedzi, gdzie tego hołdu u Pustkowiak szukać. Zamiast tego czytelnik otrzymuje powierzchowną i okropnie nudną obserwację rozpadu związku niegdyś bliskich sobie osób, który jedna ze stron desperacko próbuje uratować. Ostatnia podróż to zapis podwójnego niepowodzenia – bohaterki opowiadania i jego autorki.
(...) Jedynym, który sprostał moim oczekiwaniom okazał się Andrzej Stasiuk i jego Psy. Ale ten tekst był od początku moim pewniakiem całego zbioru. Podobnie jak prosty jest tytuł, tak prosta jest opowieść Stasiuka, co stanowi jej siłę. Bez żadnego przymusu autor pisze o psach, które zawsze były w jego domu, mimo że o to nie zabiegał (Znajdy, podrzutki, przybłędy. Zjawiały się w naszym życiu i zostawały do śmierci). Czytając Stasiuka, ma się nieodparte wrażenie, że pozostałym autorom zadało się napisanie tekstu nadającego się do tej antologii (może poza Vargą, o którym za chwilę). Wreszcie to psy stają się bohaterami opowiadanej historii, wreszcie czytanemu przeze mnie sprawozdaniu z koegzystencji Stasiuka i jego psów nie przyświeca żaden pozapsi cel. Opowiadający z czułością o psach-członkach rodziny, psach-towarzyszach losu pisarz idzie o krok dalej. Jak zawsze, wychodząc od swoich doświadczeń, puentuje swój tekst w sposób, który nie pozostawia wątpliwości, że napisał go właśnie dla nas. Dwa lata temu umarł mój pierwszy pies, co okazało się dla mnie najdotkliwszym doświadczeniem śmierci. Często o nim myślę, często mi się śni. I kiedy czytam, że psy nigdy nie odchodzą na zawsze, że nawet gdy już ich nie ma, to ich duchy wciąż strzegą swoich panów, czuję spokój i wierzę, że tak właśnie jest.
(...) O ile Stasiuk sprostał moim oczekiwaniom, o tyle Krzysztof Varga Bogami starości zdecydowanie je przerósł. Lepiej znam Vargę-publicystę niż Vargę-pisarza. Cenię jego ostre pióro, (auto)ironię, inteligencję i przenikliwość. Poza tym, w jego tekstach i wypowiedziach roi się od autoodniesień (do czego pisarz sam się w rzeczonym eseju przyznaje: Pragnąłem więc psa, bo jestem z natury egoistyczny, egocentryczny i skupiony na sobie, i wreszcie chciałem się skupić na kimś innym, ponieważ własne towarzystwo zaczynało mi coraz bardziej ciążyć). Dlatego tak bardzo mnie zaskoczył. Już od pierwszych linijek czytałam tekst Vargi ze ściśniętym gardłem. Po kilku stronach musiałam porzucić lekturę, by powrócić do niej dzień później, następnego dnia – to samo. Nie byłam przygotowana na to, że na samym końcu tej książeczki będę musiała zmierzyć się z tak ciężkim kalibrem. Bo Varga traktuje o wpisanym w człowieczo-psią relację odchodzeniu i o reakcji na śmierć przez tego, który nadal żyje. Rozbrajając mnie swoją niezakamuflowaną ironią ani żadnym innym narzędziem szczerością, autor opowiada o przeczuwanym przez psa odejściu ojca, o nieszczęśliwej śmierci Nestora, w którego stygnące ciało zachłannie się wtulał oraz o powolnym gaśnięciu usypianego schorowanego Alfa. Z lektury tego eseju wyłania się postać człowieka, który, chcąc po prostu kogoś bezgranicznie i bezwarunkowo kochać, ulokował w towarzyszących sobie czworonogach najszczersze uczucia, a potem nauczył się obdarzać nimi innych. Człowieka, który przyznaje, że to od psów – świetnych analityków odebrał lekcję rozumienia i słuchania ludzi. Kilkustronicowi Bogowie starości to chyba najlepsze, co o psach udało mi się przeczytać.
(...) Nie ma innego zwierzęcia, z którym człowiek może przeżyć takie zespolenie duchowe, jak tylko pies – tymi słowami Varga zamyka antologię O psach. W mojej rodzinie psy były od zawsze, dom bez psa trudno byłoby mi nazwać domem, a rodzina bez psa jest dla mnie mocno dysfunkcyjna. Z tego powodu czekałam na ten zbiór. Tym bardziej przykro mi, że książka jako całość sprawiła mi zawód, zwłaszcza, że po autorach, wydawcy i problematyce duże oczekiwania były uzasadnione. O psach to pozycja bardzo nierówna. Zwieńczające ją dwie poruszające opowieści Stasiuka i Vargi mogą rzutować na pozytywny odbiór książki, jednak „na chłodno” trudno jej bronić. Zwłaszcza ostatnia historia chwyciła mnie za serce i nie chciała puścić. Poziom trzyma opowiadanie Murek. Teksty Cichego i Grzegorzewskiej są w mojej ocenie dość przeciętne, natomiast twórczość Pustkowiak nie tyle nie wnosi żadnej wartości dodanej, ale także ujmuje całemu zbiorowi. Zawartość książki stanowią również ilustracje Oli Niepsuj. Lubię nowoczesną, abstrakcyjną, trochę geometryczną ilustrację, ale ta – rzecz gustu – nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia.
Powtórzę raz jeszcze: zdecydowanie warto przeczytać autobiograficzne teksty Vargi i Stasiuka. [Z powodzeniem mogłyby ukazać się one wTygodniku Powszechnym, do którego regularnie (czasem także o psach) pisze Stasiuk albo w Piśmie]. Jednak zapytana, czy dla dwóch spośród sześciu tekstów warto było kupić tę książkę?, moja odpowiedź pełna byłaby wątpliwości. Acha, jeśli jesteście kociarzami, Czarne wydało analogiczną publikację O kotach, na którą składają się teksty Chwina, Drendy, Pazińskiego, Rejmer, Siemiona i Sołtysa (nie czytałam).
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/01/10/o-psach-cichy-grzegorzewska-murek-pustkowiak-stasiuk-varga/
(...) Na mieszczącą się w kieszeni kurtki książeczkę składa się sześć tekstów autorek i autorów, którzy wyrobili już sobie w Polsce nazwisko. Zostały one ułożone w porządku alfabetycznym, biorąc pod uwagę osobę twórcy: Cichy, Grzegorzewska, Murek, Pustkowiak, Stasiuk i Varga. Pokrótce o każdym z nich:
Szesnaście łap, trzydzieści lat Michała Cichego to całkiem udane...
2016-06-23
Mimo iż nie jest to kolejna w dorobku Parys powieść kryminalna, sensacji tu nie brakuje. A jeśli Parys i sensacje, to wiadomo, że chodzi o relacje polsko–niemieckie. Tak było w Tunelu i Magiku, tak jest i w tym przypadku, gdy narratorka Dagmara poznaje historię matki swojego ojczyma, Ruth, Niemki i Karola, Polaka. Rzecz działa się w czasie II wojny światowej, co determinowało skomplikowanie tego uczucia. A już na pewno nie ułatwiała go bliźniaczka Riki, Gerda, żywiąca do Karola bliźniacze uczucie. Więź między siostrami pęka, gdy Rika i Karol uciekają do Szczecina. To jednak nie jedyna historia opowiedziana w powieści; historii i babć jest tu dużo. Tu właśnie, w tym poniemieckim szczecińskim mieszkaniu pojawia się narratorka, Dagmara i jej dzieciństwo. Dziewczynka, która z Gdańska musiała przenieść się do Szczecina, a której niedługo przyjdzie zmierzyć się z jeszcze większą zmianą; pokonać odwrotną do babci Riki drogę – wyjechać do Niemiec – chce poznać rodzinne sekrety. Dzięki swej uporczywości i konsekwencji dociera do historii narodzin i śmierci, przeżyć szczęśliwych i wstrząsających. I, paradoksalnie, ta niełatwa przeszłość rozbitej rodziny pozwala jej odnaleźć się w świecie.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2016/09/20/biala-rika-magdalena-parys/ .
Mimo iż nie jest to kolejna w dorobku Parys powieść kryminalna, sensacji tu nie brakuje. A jeśli Parys i sensacje, to wiadomo, że chodzi o relacje polsko–niemieckie. Tak było w Tunelu i Magiku, tak jest i w tym przypadku, gdy narratorka Dagmara poznaje historię matki swojego ojczyma, Ruth, Niemki i Karola, Polaka. Rzecz działa się w czasie II wojny światowej, co...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-09-29
Ostatnie rozdanie to, z całą pewnością powieść filozoficzna, ale nie trzeba być filozofem, żeby zrozumieć jej treści. Poza tym, nie istnieje przecież li tylko jedno właściwe ich rozumienie. Powiem więcej, na pewno jeszcze kiedyś sięgnę po tę książkę, jako że należy do takich, których rozumienie nie zamyka się w jednej lekturze tekstu, zbyt dużo w niej wymiarów. Narrator powieści formułuje swoje myśli w sposób niezwykle refleksyjny, nie wywyższając się przy tym ponad innych. Dzieląc się swoimi doświadczeniami, przedstawia to, co spotyka każdego z nas: zwątpienie, poszukiwanie sensu, docieranie się z drugim człowiekiem, ale przede wszystkim nigdy nieustające docieranie się z samym sobą. Niektóre z pojawiających się wątków można uznać za inicjacyjne, w innych człowiekowi bliżej już do kresu niż do początku istnienia, jednak za każdym razem Wiesław Myśliwski zatrzymuje się, niby mimochodem, na jakimś z pozoru błahym, a tak naprawdę kluczowym wycinku naszej egzystencji. Pretekstem do spisanych w powieści zwierzeń narratora jest notes z danymi innych ludzi (bo nazwanie ich znajomymi nierzadko byłoby w tym przypadku nadużyciem).
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2016/09/29/ostatnie-rozdanie-wieslaw-mysliwski/ .
Ostatnie rozdanie to, z całą pewnością powieść filozoficzna, ale nie trzeba być filozofem, żeby zrozumieć jej treści. Poza tym, nie istnieje przecież li tylko jedno właściwe ich rozumienie. Powiem więcej, na pewno jeszcze kiedyś sięgnę po tę książkę, jako że należy do takich, których rozumienie nie zamyka się w jednej lekturze tekstu, zbyt dużo w niej wymiarów. Narrator...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-03
Płynna nowoczesność to książka socjologiczna, ale pisana z pasją, zaangażowaniem i rzadką w dzisiejszych czasach wrażliwością i uważnością. W mojej opinii słusznie okrzynięta jedną z najważniejszych współczesnych pozycji socjologicznych (a także filozoficznych!). To książka programowa, definiująca pojęcia, wyjaśniająca mechanizmy współczesności, odwołująca się do wielu koncepcji związanych z erą nowoczesności, w której żyjemy. Bauman powołuje do istnienia nowe pojęcia, każdorazowo obrazowo wyjaśniając swoje zabiegi słowotwórcze. W ten sposób powstały m.in. “miejsca publiczne, ale nie-gościnne” (przestrzenie, w których jedynie “załatwia się jakąś sprawę”, bo wszelkie inne zachowania odbierane są co najmniej jako nienaturalne), “wspólnoty szatniowe” (wspólnoty tymczasowe, które tworzymy tylko na czas trwania przedstawienia, kiedy to, odświętnie ubrani, jak na wizytę w teatrze przystało, a przynajmniej kiedyś przystawało, patrzymy w jednym kierunku. Nie oznacza to jednak wspólnego interesu, nadal przyświecają nam partykularne cele - gdy kurtyna opada, odziewamy się w płaszcze codzienności i efemeryczna wspólnota przestaje istnieć) i “wspólnoty karnawałowe” (co jakiś czas i tylko na chwilę przybieramy maski, by móc żyć namiętnościami i lepiej znosić rutynę). Dzięki tej obrazowości i licznym odniesieniom do wspólnych wszystkim ludziom doświadczeń (acz doświadczanych indywidualnie), Płynną nowoczesność można czytać jak literaturę piękną. W żadnym razie nie umniejsza to jej naukowości a pozwala na lekturę zaangażowaną. A zatem, Polaku - jeśli jeszcze nie przeczytałeś żadnej książki Baumana - DO DZIEŁA!
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2016/12/11/plynna-nowoczesnosc-zygmunt-bauman/ .
Płynna nowoczesność to książka socjologiczna, ale pisana z pasją, zaangażowaniem i rzadką w dzisiejszych czasach wrażliwością i uważnością. W mojej opinii słusznie okrzynięta jedną z najważniejszych współczesnych pozycji socjologicznych (a także filozoficznych!). To książka programowa, definiująca pojęcia, wyjaśniająca mechanizmy współczesności, odwołująca się do wielu...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-03
Fabrykanci. Burzliwe dzieje łódzkich przemysłowców to wydana w listopadzie minionego roku książka, którą trudno zakwalifikować do konketnego gatunku literackiego. Biorąc pod uwagę zarówno treść, jak i formę, najbardziej trafnym określeniem byłby chyba zbiór opowiadań historycznych, ale na rynku wydawniczym mówi się o książce popularno – naukowej. Niech będzie. Najważniejsze jest to, że czytelnik otrzymuje wyjątkową książkę, której autorzy kreślą panoramę łódzkiej elity XIX i pierwszej połowy XX wieku (jej kres stanowi II wojna światowa) operując nie sprawozdawczym, acz literackim językiem, w dodatku zaczerpniętym z opisywanej epoki. Opowiadają historie w dużej mierze już znane, jednak w formie nadającej im nieznane dotąd oblicze. (...)
Łódź XIX i pierwszej połowy XX wieku to fascynujący tygiel wyznań, interesów i rodzinnych koligacji. Na ślady potwierdzające to stwierdzenie czytelnik ma okazję natykać się właściwie bez przerwy. Z Fabrykantów można wyczytać propolskie idee przemysłowców niemieckiego pochodzenia, ale też otwarcie na kontakty z innymi kulturami fabrykantów żydowskich. Mimo iż każdy z rozdziałów z założenia miał być poświęcony jednemu z rodów, bohaterowie, tak z powodów rodzinnych, jak i z uwagi na wspólne interesy, goszczący się wzajemnie w swoich fabrykach i pałacach, pojawiają się także w sąsiednich fragmentach książki. Razem tworzyli wpływową elitę budującą Łódź - miasto, w którym wszystko było możliwe. Lodzermenszowie jako lokalni patrioci nie tylko pracowali na gospodarczą potęgę miasta (oczywiście przede wszystkim pracując na własną potęgę), ale także występowali w rolach mecenasów kultury i sztuki oraz prowadzili działalność filantropijną.(...)
Fabrykanci. Burzliwe dzieje łódzkich przemysłowców to książka, której lekturę polecam zarówno mieszkańcom Łodzi (jako łodzianka zainteresowana historią miasta, dużo się z niej dowiedziałam), jak i tym, którzy o dawnej stolicy włókiennictwa jedynie słyszeli. Trzeba dodać, że zdecydowanie warto sięgnąć po wersję papierową. Jej karty zostały zadrukowane unikatowymi fotografiami udostępnionymi przez Muzeum Miasta Łodzi. Na uznanie zasługuje także okładka. Grafika pozwala czytelnikowi jeszcze bardziej zbliżyć się do opisywanej rzeczywistoci oraz uświadomić sobie skalę przedsięwzięć podejmowanych przez fabrykantów. Ich spuścizna to nie tylko fabryki i pałace, ale także szpitale, parki, dworce oraz linie tramwajowe i kolejowe. Dziś można podziwiać część z nich, jednak po większości pozostało już tylko wspomnienie (zazwyczaj na końcu rozdziału Szymański wspomina o losie, który spotkał architekturę danego rodu). Wspomnienie, które dzięki tej książce nabrało nieznanych dotąd kolorów.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2017/01/06/fabrykanci-burzliwe-losy-lodzkich-przemyslowcow-marcin-jakub-szymanski-blazej-toranski/
Fabrykanci. Burzliwe dzieje łódzkich przemysłowców to wydana w listopadzie minionego roku książka, którą trudno zakwalifikować do konketnego gatunku literackiego. Biorąc pod uwagę zarówno treść, jak i formę, najbardziej trafnym określeniem byłby chyba zbiór opowiadań historycznych, ale na rynku wydawniczym mówi się o książce popularno – naukowej. Niech będzie. Najważniejsze...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-31
(...) Brunatna kołysanka to, jak mówi podtytuł książki, historie uprowadzonych dzieci, acz nie tylko. Te kilkanaście historii z czasów wojny stanowi punkt wyjścia i punkt kulminacyjny zarazem. Punkt wyjścia, bo dzięki nim Malinowska opowiada o potworności całego stworzonego przez Himmlera systemu, którego celem było hodowanie niemieckiej rasy na chwałę i użytek Hitlera. Wszystko zaczęło się jeszcze przed wojną, gdy Niemki miały w ośrodkach Lebensbornu rodzić dzieci oddawane Führerowi. W społeczeństwie postrzegane jako ekskluzywne domy publiczne ośrodki służyły za miejsca „produkcji” obywateli Rzeszy. Później, w latach 1939 – 1945 wywożono tam polskie dzieci, które podlegały brutalnemu zniemczaniu: pozbawiano je polskich rodzin, karano za mówienie po polsku, zmieniano imiona i nazwiska na pochodzenia germańskiego. Wiele dzieci, wywabionych z domu pod pozorem badań lekarskich już nigdy do nich nie powróciło. Czasem jedynym, co pozostało im z czasów pobytu w Polsce była fotografia. Tu pojawia się punkt kulminacyjny: fundamentalna kwestia tożsamości człowieka. W rozmowach z ludźmi, których spotkał ten straszliwy los, reportażystka dowodzi, jak ważna jest dla każdego człowieka jego tożsamość. Pokazuje, jak trudna dla „dzieci Lebensbornu” była prawda o ich przeszłości i jak, mimo tego, jej pożądały. Jak kluczowe są choć szczątkowe informacje na temat swojego pochodzenia i przodków do tego, by móc budować przyszłość. Bo, jak powiedział pan Oberbecki, nieznośne jest życie takiego znaku zapytania.
(...) Choć opisane historie dzieją się w czasach wojny, występuje tu ona w białych rękawiczkach: bohaterów nie spotyka śmierć, nie dochodzi do rozlewu krwi. Chyba zgodnie przyznamy, że nie jest to typowy obraz wojny, jaki mamy przed oczami. Być może dlatego dramat bohaterów reportażu Malinowskiej nieobecny był właściwie w społecznej świadomości. Bo choć przypadek Lebensbornu od dawna znany jest historykom, to dopiero Brunatna kołysanka wyciaga go na światło dzienne współczesnego czytelnika (a przynajmnej na tak dużą skalę; drugą pozycją poświęconą tej tematyce jest Obwód głowy Włodzimierza Nowaka). Mecenas Roman Hrabal, ważna postać w książce Malinowskiej a jeszcze ważniejsza w życiu uprowadzonych dzieci i ich rodzin oszacował, że Lebensborn zabrał z Polski 200 tysięcy dzieci, z czego po wojnie powróciło 30 tysięcy. Adwokat większość swojego życia poświęcił na łączenie polskich rodzin, które w wyniku całej wojennej zawieruchu rozpierzchły się po świecie. Co stało się z resztą z nich? Możemy się tylko domyślać.
(...) Malinowska, stosując niemalże przezroczysty język daje dojść do głosu “dzieciom Lebensbornu”. Mimo że minęło tyle lat, dla nich wojna nie zakończyła się w roku 1945, ona trwa nadal. Reportażystka pokazuje, że nic tu nie jest czarne albo białe, ale co najwyżej brunatne, bo na pewno pozbawione kolorów. Życie w niemieckiej rodzinie nierzadko zapewniało szczerą miłość i dostatek. Powrót do Polski natomiast odbiegał od happy endu – bywało tak, że czasem zbyt wiele się wydarzyło lub od zerwania więzi rodzinnych minęło za dużo czasu (Myśmy po prostu za późno się spotkali, mówi jedno z “dzieci”). Zdarzało się i tak, że takie dziecko wracało do Polski i nikt na nie nie czekał, co skazywało je na pobyt w sierocińcu. Piekło himmlerowskich ośrodków zniszczyło im psychikę, skazywało na samotność i pustkę, często bezpowrotnie przekreślając szanse na odnalezienie się w społeczeństwie i normalne życie.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2017/04/08/brunatna-kolysanka-anna-malinowska/.
(...) Brunatna kołysanka to, jak mówi podtytuł książki, historie uprowadzonych dzieci, acz nie tylko. Te kilkanaście historii z czasów wojny stanowi punkt wyjścia i punkt kulminacyjny zarazem. Punkt wyjścia, bo dzięki nim Malinowska opowiada o potworności całego stworzonego przez Himmlera systemu, którego celem było hodowanie niemieckiej rasy na chwałę i użytek Hitlera....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-24
(...)
Foucault w Warszawie to reportaż sięgający dużo dalej niż można się spodziewać po tytule. O samym pobycie Foucaulta w stolicy wiadomo niewiele, co Ryziński otwarcie przyznaje. W 1958 Michel Foucault przyjął propozycję objęcia posady dyrektora Ośrodka Kultury Francuskiej. Jako młody uznany już intelektualista przyjechał sam do zupełnie obcego kraju. Szybko zdobył przyjaciół, którzy często odwiedzali go w jego mieszkaniu, przyprowadzając kolejne “dziewczyny”. Gejowski światek szybko otworzył się przed człowiekiem Zachodu. W tym czasie Foucault pisał Historię szaleństwa w dobie klasycyzmu, książkę wydaną we Francji w 1961 roku. W oryginalnej przedmowie Foucault zaznacza, że prace nad tekstem zakończył „pod upartym, jasnym słońcem polskiej wolności”. To samo hasło staje się mottem książki Ryzińskiego. Hasło nieobecne w pierwszym polskim wydaniu książki.
Jeśli chodzi o fakty, to w zasadzie tyle. Zdecydowanie więcej tu znaków zapytania i spekulacji niż pewnych odpowiedzi. Poszukiwanie śladów filozofa, który deklarował się jako homoseksualista doprowadza autora i czytelnika do tajemnic gejowskiej Warszawy przełomu lat 50. i 60. Pojawienie się w tej historii wielkiego francuskiego nazwiska przydaje jej niemałej ekscytacji. Bo choć w dużej części treści zamieszczone w tej książce mogłyby bez Foucaulta się obejść, to dzięki autorowi Historii szaleństwa poznajemy ciotowską Warszawę i esbecką inwigilację homoseksualistów.
Ryziński przekopał się przez olbrzymią ilość raportów SB, cytowane fragmenty i wyciągnięte wnioski ukazują nieobecny w powszechnej świadomości fakt zainteresowania władzy homoseksualistami. O tym, jak duże było to zainteresowanie świadczy nieoczekiwane zamiana przez Foucaulta polskiej stolicy na francuską. Innym źródłem wiedzy były rozmowy z tymi, którzy Foucaulta mniej lub bardziej znali. Mimo że od pobytu filozofa w Polsce minęło już tyle lat, ich wspomnienia nie zbladły ani trochę. Bohater książki jest w gruncie rzeczy zbiorowy, są nim frywolni mieszkańcy Warszawy, która za ich sprawą stała się miastem szaleństwa w PRL-owskiej, pozbawionej perspektyw rzeczywistości. Kiedy więc Ryziński publikuje wyniki swojego biograficznego śledztwa, otrzymujemy opowieść o kryjącym się w grzybkach, klubach, parkach czy kiblach homoseksualizmie.
Osobiście najbardziej poruszyło mnie wspomnienie rozmowy Ryzińskiego z Danielem Defertem, u boku którego Foucault przeżył dwadzieścia lat. Rozmowa toczyła się w Paryżu, gdzie “z mieszkania na ostatnim piętrze bloku przy rue de Vaugirard w XV dzielnicy patrzy się w niebo”. We wrześniu kolejny raz odwiedzam miasto świateł – na pewno choćby na chwilę dotrę na tę ulicę, postanawiam już wtedy, na krawężniku na Chmielnej.
Ryziński, “na co dzień” wykładowca akademicki, filozof, kulturoznawca popełnił świetny debiut reporterski. Charakter książki zawdzięczamy wykształceniu autora, bo choć Foucault w Warszawie nie jest akademickim wykładem, tylko dokładna i empatyczna lektura dzieł francuskiego filozofa pozwoliła na powstanie tej książki. Nie zawiodły też Dowody na istnienie – recenzuję pierwszą z książek z ich reporterskiej serii, ale jestem już po lekturze kilku pozycji. To zawsze nowatorska forma, ciekawie ujęty, niesztampowy temat, poręczny format (optymalna objętość i ciężar na wakacje!) i przyjemna w odbiorze szata graficzna (każdej z okładek, jak i całej serii). Foucault w Warszawie świetnie tu pasuje. Zdecydowanie polecam.
PRZECZYTAJ PEŁNĄ WERSJĘ RECENZJI NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2017/07/24/foucault-w-warszawie/
(...)
Foucault w Warszawie to reportaż sięgający dużo dalej niż można się spodziewać po tytule. O samym pobycie Foucaulta w stolicy wiadomo niewiele, co Ryziński otwarcie przyznaje. W 1958 Michel Foucault przyjął propozycję objęcia posady dyrektora Ośrodka Kultury Francuskiej. Jako młody uznany już intelektualista przyjechał sam do zupełnie obcego kraju. Szybko zdobył...
2017-08-16
(...) lubię, gdy tomy poetyckie (ale też płyty muzyczne) są oparte na koncepcie. Tak właśnie jest w Tkance: pozornie rozproszone wiersze komponują się w całość. W trzydziestu pięciu krótkich utworach autorka przepuszcza prawdę o sobie przez różne przezrocza: przez drugiego człowieka (jego bliskość i stratę), przez przyrodę, przez pokonywaną drogę, przez zwykłe przedmioty. Natalia de Barbaro wprowadza nas w intymny świat; opowiada o nim sensualnie, wydobywa emocje, przez co czytelnik (a przynajmniej ja) może przejrzeć się w nich jak w lustrze. Jej poezja jest osobista i prawdziwa, co czyni ją uniwersalną.
Natalia de Barbaro z wyczuciem tka swoje utwory, w których liczy się każde słowo. Poetka posługuje się językiem codzienności, proponując jednak nieoczywiste, abstrakcyjne zestawienia. Operuje twórczymi, niezużytymi metaforami. Wątkiem Tkanki jest życie (przede wszystkim wewnętrzne), osnową – świat. Warsztat pisarski de Barbaro przypomina zakład krawiecki, gdzie krojone są wiersze na miarę wrażliwego czytelnika. Zewsząd wyziera kruchość, ulotność, przemijanie.
Walorem poezji jest także to, że pozwala na odmienną względem prozy, bardziej niezobowiązującą lekturę. Mimo wspomnianej już kompozycji utworów zebranych w cztery podgrupy (Tropy, Tracenie, One, Żar), każdy z wierszy niesie także odrębne przesłanie. Można je zatem czytać także „wyrywkowo”. Po Tkankę Natalii de Barbaro warto sięgać wielokrotnie, choćby po to, by zatrzymać się na chwilę w codziennym biegu przez życie. Na koniec, choć bynajmniej nie jest to najmniej ważna kwestia, pragnę zwrócić uwagę na odwagę Wydawnictwa Literackiego. Dla mnie każde, ale zwłaszcza niezorientowane konkretnie na poezję, wydawnictwo decydujące się na liryczne publikacje jest bohaterem. Nie trzeba chyba wyjaśniać, że dużo łatwiej sprzedać poczytny kryminał niż tom poetycki obarczony stereotypem męczącej konieczności zgadywania, co autor miał na myśli. Wierzę, że podjęte ryzyko WL-ce się opłaci, bo mamy do czynienia z naprawdę wartym uwagi zbiorem.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2017/09/16/tkanka-natalia-de-barbaro/
(...) lubię, gdy tomy poetyckie (ale też płyty muzyczne) są oparte na koncepcie. Tak właśnie jest w Tkance: pozornie rozproszone wiersze komponują się w całość. W trzydziestu pięciu krótkich utworach autorka przepuszcza prawdę o sobie przez różne przezrocza: przez drugiego człowieka (jego bliskość i stratę), przez przyrodę, przez pokonywaną drogę, przez zwykłe przedmioty....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-10-06
(...) Monika Sznajderman snuje opowieść o życiu swojej rodziny w świecie przedholocaustowym, w którym to istniały dwie równoległe rzeczywistości – polska i żydowska. Na przykładzie najbliższej sobie, a tak długo obcej, bo nieznanej historii pokazuje, że już przed drugą wojną światową te dwie nacje nie współżyły ze sobą, a jedynie dzieliły jedną przestrzeń. Cytując za autorką Fałszerzy pieprzu Singera, „Żydzi i Polacy nie istnieli dla siebie nawzajem jako ludzie”. Każda ze stron dostrzegała obecność tej drugiej jedynie wówczas, gdy mogło to okazać się pożyteczne. Jednak to polska, sanacka część rodziny Sznajderman zapisała się na kartach historii. Tę żydowską starannie wygumowano. Sznajderman pisząc tę książkę w planie osobistym oddaje głos niemej, zapomnianej części rodziny ze strony ojca – jedynego, który przeżył Zagładę. Przeżył i zdecydował się milczeć. To dlatego otrzymujemy narrację drugoosobową, w której córka chce być głosem swojego ojca. W planie szerszym, uniwersalnym Sznajderman odmawia przyzwolenia na obojętność i zapomnienie. Oddaje głos tym, (o) których nikt nie słuchał, nie obarczając jednak winą rodziny polskiej, dzięki której, jak pisze, w przeszłości nie czuła pustki związanej z tą wielką nieobecnością. To obudzone po latach poczucie braku i bunt przeciwko zapomnieniu napisało Fałszerzy pieprzu.
W Fałszerzach wzajemnie dopełniają się tekst i rodzinne fotografie. Od tych ostatnich wszystko się zaczęło; przypadkowo odzyskane zdjęcia dały początek powrotowi do zapomnianych, trudnych czasów minionego wieku. Ich awersy i rewersy oplatane słowami są efektem prywatnego śledztwa autorki. Czytelnik otrzymuje więc osobistą i zarazem uniwersalną historię Polski przedwojennej i tej z lat późniejszych spisaną ze wspomnień, archiwów, gazet z tamtych lat i literatury oddającej klimat epoki. Książka wymyka się gatunkowemu skatalogowaniu – z jednej strony jest rodzinną kroniką, pamiętnikiem, historią pamiętania, z drugiej – esejem o polsko-żydowskiej rzeczywistości. Taka forma wynika zapewne z wykształcenia autorki – antropolożki kultury i uprawianego zawodu wydawcy, przede wszystkim reportaży (Monika Sznajderman prowadzi Wydawnictwo Czarne). Dzięki wspomnianym fotografiom i wyciągniętym z ich obserwacji wnioskom łatwiej ożywić tych, którzy choć w pełni już nie wrócą, pojawiają się w świadomości autorki, jej bliskich i, jak ma nadzieję Sznajderman, kolejnych pokoleń jej rodziny. Publikując Fałszerzy pieprzu, a więc nie zamykając się ze swoją wyrwaną zapomnieniu historią, Sznajderman oddaje hołd tym, którzy musieli zginąć tylko dlatego, że żyli w takim miejscu i czasie. Bo choć na Fałszerzy składają się narracje dotyczące obu stron rodziny autorki i nie ulega wątpliwości, że pamięć należy się wszystkim przodkom, z lektury wyziera szczególna potrzeba przedstawienia tych, o których nikt się nie dopominał.
Książka Moniki Sznajderman dowodzi, że nie sposób żyć w oderwaniu od swoich korzeni, a pamięć, choć niedoskonała (wybiorcza, z czasem coraz więcej w niej białych plam) jest nieodłączną częścią ludzkiej tożsamości. Historie swoich przodków polskiego i żydowskiego pochodzenia autorka traktuje z jednaką czułością, mimo iż przeszłość tych drugich była niewspółmiernie trudniejsza, być może także za sprawą tych pierwszych. Nie znam drugiej książki, która w podobny – delikatny i dobitny, intymny i ważny dla polskiego społeczeństwa – sposób opowiadała historię zła dokonanego w minionym stuleciu.
Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna Moniki Sznajderman to książka szczególna. Siedzi w człowieku długo po przeczytaniu ostatniej strony. Jest dowodem odwagi i siły autorki w mierzeniu się z uwierającą przeszłością. To wreszcie zapis jednostki cierpiącej w wyniku straty bliskich, których nie było dane jej poznać. Sznajderman z literackim wyczuciem niesie jednoznaczny przekaz: trzeba pamiętać. Z moim uznaniem dla tej książki nie pozostaję odosobniona – Fałszerze pieprzu znaleźli się w finale Nagrody Literackiej „Nike” 2017, byli nominowani w tym roku m.in. do Nagrody in. Ryszarda Kapuścińskiego oraz Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus”, zdobyli Nagrodę im. Jerzego Turowicza. Dla mnie lektura obowiązkowa.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2017/11/03/falszerze-pieprzu-monika-sznajderman/
(...) Monika Sznajderman snuje opowieść o życiu swojej rodziny w świecie przedholocaustowym, w którym to istniały dwie równoległe rzeczywistości – polska i żydowska. Na przykładzie najbliższej sobie, a tak długo obcej, bo nieznanej historii pokazuje, że już przed drugą wojną światową te dwie nacje nie współżyły ze sobą, a jedynie dzieliły jedną przestrzeń. Cytując za...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-05
(...) Exodus to powieść – spowiedź (odarta z nadziei na rozgrzeszenie) trzydziestoparoletniego mężczyzny, który stracił dziecko. Każdy rozdział rozpoczyna obsesyjnie odtwarzana przez Jana scena, w której srebrna toyota wjeżdża w siedzącego w wiacie przystanku Mikołaja. Wszystko, co dzieje się po przytoczeniu tego wspomnienia stanowi wyrzut sumienia głównego bohatera. Retrospekcje – Jan wychowywany był jedynie przez nadopiekuńczą matkę, związał się z dziewczyną, której przyjaciółkę pożądał (z czasem wdając się w romans z tą drugą), w połowie studiów dopadło go ojcostwo, zmuszając do porzucenia marzeń i aspiracji na rzecz walki o byt – zapowiadają nadejście tragicznego momentu. Czasowe następstwa śmierci dwunastoletniego chłopca – wyjazd do Berlina, praca w obozie dla uchodźców w Lublanie, „przeprowadzka” do Grecji i wreszcie powrót do Warszawy – są nieudaną próbą ucieczki, przede wszystkim od siebie. Orbitowski opowiada historię człowieka słabego, pokaleczonego przez życie; człowieka, który doznał największej straty. Nie jest to jednak postać, której się współczuje, a przynajmniej nie do końca. Jan to mężczyzna skupiony na sobie, nie baczący na innych, bawiący się ich uczuciami. Czytelnik może próbować tłumaczyć jego zachowania, ale raczej nie będzie z nim „trzymać” (przynajmniej od pewnego momentu). Ja z nim nie trzymałam, a jednocześnie obchodził mnie jego los. Rzadko otrzymujemy tak prowadzoną narrację – w niej upatruję największy walor tej powieści.
O status głównego bohatera powieści z Janem rywalizować może zło. To ono, występując pod różnymi postaciami, takimi jak zdrada, przemoc, nienawiść, ślepa zemsta, przejmuje władzę nad postępowaniem Jana. Exodus jest „męską” (tu: surową, dobitną, bez możliwości odwrotu) powieścią drogi, w której eskapista – w odpowiedzi na tragedię, za którą czuje się odpowiedzialny – próbuje coś ze sobą zrobić. Nie liczy na zaspokojenie wyrzutów sumienia, nie liczy na przebaczenie matki i żony, nie liczy na nic. Brak mu jakiegokolwiek celu i sensu. W tle powieści Orbitowski przedstawia więcej zagubionych w życiu postaci, zaznaczając w ten sposób niepokój, chwiejność i chwilowość ludzkiej egzystencji. Jego bohaterom towarzyszy często szał i obłęd, będące efektem tego, że życie ich przerosło. Ludzki los jest okrutny, życie – bezkompromisowe, pozbawione drugiej szansy – oto przygnębiająca prawda płynąca z Exodusa.
(...) Exodus to powieść, którą czyta się w napięciu, choć trudno odpowiedzieć, na co się czeka przerzucając jej kolejne kartki. Przygnębiająca, ponuracka, utwierdzająca w przekonaniu, że człowiek jest raczej zły niż dobry. Pozbawiona naiwności i moralizowania. Do tego świetna językowo i starannie wydana. Czytałam z przyjemnością.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/01/09/exodus-lukasz-orbitowski/
(...) Exodus to powieść – spowiedź (odarta z nadziei na rozgrzeszenie) trzydziestoparoletniego mężczyzny, który stracił dziecko. Każdy rozdział rozpoczyna obsesyjnie odtwarzana przez Jana scena, w której srebrna toyota wjeżdża w siedzącego w wiacie przystanku Mikołaja. Wszystko, co dzieje się po przytoczeniu tego wspomnienia stanowi wyrzut sumienia głównego bohatera....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-08
(...) „Była sobie dziewczynka” autorstwa dwóch mężczyzn: Piotra Dobrego (tekst) i Łukasza Majewskiego (ilustracje) to herstoria w pigułce. Długo wzbraniałam się przez tym określeniem, jednak w tym wypadku uznaję je za w pełni uzasadnione. Gwoli wyjaśnienia, herstoria (dosłownie: jej opowieść), w przeciwieństwie do historii, ma być narracją przedstawioną z perspektywy kobiet. To stworzony na podstawie gry językowej his-story (jego opowieść) neologizm, funkcjonujący od przynajmniej dwóch dekad, w przede wszystkim anglojęzycznym żargonie naukowym. Nie ma on co prawda nic wspólnego z greckim źródłosłowem terminu historia, ale idea herstorii świetnie oddaje niezgodę na przedstawianie codzienności ludzi (w domyśle: mężczyzn), do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni.
Książka „Była sobie dziewczynka” wychodzi naprzeciw wygumkowaniu kobiet z kart powszedniej historii powszechnej. To rozpoczynająca się w prehistorii (preherstorii?), a kończąca na współczesności opowieść o miejscach spod różnej szerokości geograficznych, w których… „była sobie dziewczynka”. To ona jest osią jednostronicowych narracji utrzymanych w bajkowej konwencji; ona wysuwa się na pierwszy plan ilustracji. Począwszy od dawno, dawno temu (prehistoria, Mazopotamia, Egipt, Grecja, Rzym, Chiny, Scytia, Wikingowie, Polanie, Średniowiecze, Aztekowie), przez dawno temu (Wietnam, epoka georgiańska, niewolnictwo, epoka wiktoriańska, Polinezja, Romowie, Nepal) i nie tak dawno temu (Afganistan, Nigeria, Turcja, Japonia, Somalia, Amisze, Korea Północna) czytelniczka dociera do teraźniejszości, która ma jej pozwolić docenić obecną sytuację.
Dlaczego nie jest to książka tylko dla dzieci? Ręka do góry, która z Was wiedziała, że w starożytnym Rzymie w ramach zaręczyn trzynastoletnia dziewczynka otrzymywała monetę, a decyzję o tym, kogo zmuszona była poślubić młodziutka Chinka podejmował wróżbita? Że w kraju Polan dopiero w wieku siedmiu lat dziewczynka zyskiwała właściwe imię, a poprzednie – tymczasowe – jak np. Wilczyca, pełniło jedynie funkcję ochronną przed złymi duchami? Że Wietnamczycy, nosząc podobne obawy traktowali małych chłopców jak dziewczynki, które były mniej cennymi dziećmi? Że w Nepalu rodzice zgłaszali sześcioletnie dziewczynki jako kandydatki na żyjące boginie, którym przypisywali cudowne moce. Że młodziutkie Japonki, celem nauczenia się współpracy, dostawały i prawdopodobnie wciąż dostają do zabawy drewniane klocki, tak ciężkie i duże, by do podniesienia ich niezbędna była współpraca w grupie? Że w Somalii dziesięcioletnie dziewczynki poddawane są zabiegowi obrzezania w imię czystości? Ja nie. Te i wiele innych nieznanych elementów codzienności kobiet dotyczących nadawania imion, zamążpójścia, planu dnia czy dumnie brzmiącego posłannictwa skrywa „Była sobie dziewczynka”.
Misją autorów było przedstawienie dziejów kobiet w niesprzyjającym im świecie oraz długiej drogi do uzyskania praw i darzenia szacunkiem. Poza wspomnianym już walorem edukacyjnym, książka buduje świadomość niesprawiedliwego traktowania jej dawniej, ale i dziś. Życie pod czyjeś dyktando nie może prowadzić do szczęścia, a ograniczanie możliwości uczenia się, noszenia spodni czy wykonywania „męskich” czynności oraz przymuszanie do ciężkiej pracy i wydawanie za mąż wbrew woli zasługują na potępienie – to najważniejsza lekcja płynąca z tej książki.
(...) Mądrze i subtelnie napisana – Piotr Dobry doszukał się ciekawych, nieznanych informacji z dziejów kobiet różnych kultur i epok; dokonał zapewne niełatwej ich selekcji i ujął je w przystępny sposób nierzadko pisząc o kwestiach trudnych. Świetnie zilustrowana – począwszy od brązowej, więc stereotypowo antydziewczęcej okładki, przez wielkoformatowe ilustracje o wyraźnej kresce i fantastycznej grze kolorów (brawa dla Łukasza Majewskiego!). Pięknie wydana – przejrzysty i wygodny dla dziecka i rodzica format sprawiający, że każdą z historii można czytać oddzielnie; przyjemny w odbiorze papier. „Była sobie dziewczynka” to książka, której lekturę polecam dla dzieci od dziewiątego roku życia. Górnej granicy brak.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/03/09/byla-sobie-dziewczynka-piotr-dobry-lukasz-majewski/
(...) „Była sobie dziewczynka” autorstwa dwóch mężczyzn: Piotra Dobrego (tekst) i Łukasza Majewskiego (ilustracje) to herstoria w pigułce. Długo wzbraniałam się przez tym określeniem, jednak w tym wypadku uznaję je za w pełni uzasadnione. Gwoli wyjaśnienia, herstoria (dosłownie: jej opowieść), w przeciwieństwie do historii, ma być narracją przedstawioną z perspektywy...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-20
(...)
“Podobno czas sprawia, że przywiązanie, miłość, tęsknota - powoli gasną. A jednak są ludzie, których ze snu wyrywa płacz, bo zobaczyli się w tym śnie ze zmarłą matką lub kimś innym, niegdyś bliskim” - pisze Różycka w zakończeniu Bałutek. Dzięki autorce ożywają niby przeszłe losy postaci. Nawet po latach, na przekór wszystkiemu i wszystkim, bije od nich wola życia. W zbiorze ponad stu jedno, czasem dwustroniczkowych miniatur poświęconym rozedrganym wnętrzom mieszkańców Bałut czytelnik otrzymuje opowieść o ludziach, dla których - cytując łódzkiego poetę Przemysława Owczarka - Łódź nie okazała się “ani ziemią jałową, ani obiecaną”. To strzępki egzystencji istnień pozbawionych nadziei i perspektyw, ale obfitych w przeżycia. Porządek zbioru organizują przedmioty (obrusy, furtki) i przestrzenie (kuchnie, klatki, podwórka, chodniki, kawiarnie, galerie, księgarnie i świątynie) - niemi świadkowie pokomplikowanych przez los życiorysów. Pluszowy miś, który staje się kitem do uszczelnienia okien służy Różyckiej do opowiedzenia o dojmującej nędzy i pozbawieniu dzieciństwa; kredki - do ukazania roli wyobraźni, która musiała zastąpić dobra duchowe i materialne; czajnik - do wspominania tych, których, przynajmniej fizycznie, już nie ma; wreszcie naboje - do powiedzenia, że ludzie wciąż umierają tu z zimna.
Bałutki stanowią oszczędny w słowa, a bogaty w emocje zapis uważnej, wrażliwej, a przede wszystkim empatycznej obserwacji rzeczywistości, w którą zostaliśmy wrzuceni. Różycka nie ocenia i nie moralizuje, a mimo to (dzięki temu?) kreśli celne puenty o życiu ludzi z krwi i kości. I choć w jej miniaturach dominuje samotność, smutek, nierzadko i śmierć, “mimo tych wszystkich strasznych rzeczy, które się tutaj wydarzają”, autorka zachwyca się światem. “I nie ma dokąd uciec przed tym zachwytem”. Dzięki temu Bałutki to nie tylko, jak mówi podtytuł, Kroniki z ziemi obiecanej, ale także uniwersalna pochwała życia jako takiego. Podwójny debiut - literacki - Ewy Różyckiej, i wydawniczy - Pewnego Wydawnictwa stanowi alternatywę dla przegadanej, pozbawionej miejsca na refleksję literatury, która wciąż dominuje na rynku. Na uwagę zasługuje także okładka, której kanwę stanowi symboliczna fotografia Macieja Sobczyka przedstawiająca fresk klatki schodowej łódzkiej kamienicy. Pojawienie się książki na rynku pod koniec minionego grudnia zostało nazwane “najcichrzą premierą roku”. I słusznie, bo jej lekturze sprzyja kontemplacja. Proza poetycka najwyższej próby, którą szkoda by było przegapić.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/04/11/balutki-ewa-rozycka/
(...)
“Podobno czas sprawia, że przywiązanie, miłość, tęsknota - powoli gasną. A jednak są ludzie, których ze snu wyrywa płacz, bo zobaczyli się w tym śnie ze zmarłą matką lub kimś innym, niegdyś bliskim” - pisze Różycka w zakończeniu Bałutek. Dzięki autorce ożywają niby przeszłe losy postaci. Nawet po latach, na przekór wszystkiemu i wszystkim, bije od nich wola życia. W...
2018-04-01
(...) Na wysokiej górze to książka dwujęzyczna, w której jednym językiem są słowa, drugim – ilustracje. I żaden z tych, rządzącymi się innymi prawami, sposobów prowadzenia narracji nie jest względem drugiego podrzędnym. Choć pierwszy był tekst – fragment scenariusza teatralnego Krystyny Miłobędzkiej Na wysokiej górze. Commedia della lingua, dzięki obrazowi powstała jakość, która nie wybrzmiałaby z samych słów. Obraz może dodawać albo odbierać siłę tekstowi; może go ubogacać albo trywializować. Mając tego świadomość, rola ilustratora staje się odpowiedzialnym zadaniem i wyzwaniem. Chmielewska nie chce wizualizować występujących w tekście zbitek słów. Swoje książki otwiera pełnym, pozbawionym obrazu tekstem, dając mu w pełni wybrzmieć. Dopiero potem pojawiają się ilustracje – przewietrzone w celu maksymalizacji swobody interpretacyjnej odbiorcy. Dzięki temu obraz nie jest ograniczeniem, a bodźcem wywołującym kolejne sensy dla każdego czytelnika.
(...) Na wysokiej górze to picturebook do „obsługi analogowej”, bowiem wykorzystując materialność książki Chmielewska proponuje spojrzenie na świat jako na harmonijną całość. Dzięki konceptowi gry w przejrzystość strony (zastosowanie symetrii pozwalającej powołanym do istnienia istotom i przedmiotom, przy pomocy słonecznego światła, przeglądać się w kartach książki) ilustratorka pokazuje, że wszystkie elementy świata wzajemnie się dopełniają. Jak w znanej dziecięcej wyliczance poetki Miłobędzkiej (a z dalii – dal / a z dala – biegnie droga / a z biegniedrogi – nogi), tak i na ilustracjach (bez dzieciństwa nie sposób odkryć, czym jest starość) oswajanie świata możliwe jest dzięki odczuwaniu braku doznanej wcześniej obecności. Na wysokiej górze to także zachęta do namysłu i zachwytu nad światem. Wszystko się przenika, a więc nic nie jest zwyczajne i jednoznaczne. Okno może okazać się torebką od herbaty, dom kopertą, a księżyc nadmuchaną bańką. Świat pełen jest tajemnic, które każdy musi odkrywać na własną rękę. Ta książka jest wreszcie subtelną obrazową historią przemijania, wobec którego pozostajemy bezbronni. Wszystko ulega zmianom pod wpływem czasu. Wyruszamy w drogę jako młoda dziewczyna (dokąd?), wracamy jako starsza kobieta (skąd?). [Życie] idzie, idzie, idzie, idzie, idzie, idzie, idzie.
(...) Nie obawiam się stwierdzenia, że książka Na wysokiej górze to dzieło sztuki. Rozpływające się w szarościach i błękitach oraz płowiejące w beżach i brązach ilustracje wzbudzają nostalgię za patrzeniem na świat oczyma ciekawego go dziecka. Całość utrzymana jest w melancholijnym klimacie utraconego czasu, przez który przebijają się zwiastujące życie akcenty różu i czerwieni.
Publikacja ta powstała jako prezent-niespodzianka dla poetki Miłobędzkiej (której fotografie znalazły się wewnątrz) z okazji jej jubileuszu. Okazała się jednak prezentem uniwersalnym – opowieścią o życiu dla czytelnika w każdym wieku, której nie sposób streścić. „Wydajemy wolno, bo nam się nie spieszy” – to dewiza wydawnictwa Wolno, które po mistrzowsku zaopiekowało się książką. Chcąc uchwycić bogactwo tej niezwykłej pozycji, taką dewizę powinien przyjąć także ten, kto będzie miał szczęście się nad nią pochylić.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA: http://dodziela.com.pl/2018/04/04/na-wysokiej-gorze-krystyna-milobedzka-iwona-chmielewska/
(...) Na wysokiej górze to książka dwujęzyczna, w której jednym językiem są słowa, drugim – ilustracje. I żaden z tych, rządzącymi się innymi prawami, sposobów prowadzenia narracji nie jest względem drugiego podrzędnym. Choć pierwszy był tekst – fragment scenariusza teatralnego Krystyny Miłobędzkiej Na wysokiej górze. Commedia della lingua, dzięki obrazowi powstała jakość,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lampiony to nie jest zresztą taki sobie zwyczajny kryminał (choć nie znam się na kryminałach, przyznaję bez bicia). Dla mnie to książka o Łodzi i jej mieszkańcach. A także o mieście w ogóle. Ale po kolei. Zacznijmy od Łodzi, choć miasto nierozerwalnie związane jest z tymi, którzy je zasiedlają, o czym Pani wspomina wielokrotnie. Na początek pozwolę sobie przytoczyć kilka genialnych fragmentów opisujących Łódź – wystarczy że zamknę oczy i już tam jestem!
FRAGMENTY ZNAJDUJĄ SIĘ NA BLOGU
Sama historia Saszy wciągnęła mnie od razu! Wszyscy bohaterowie Lampionów zostali zarysowani w sposób wyjątkowy i skomplikowany. Za ich pomocą Bonda ukazuje złożoność ludzkiego charakteru i losu. Nikt nie jest do końca dobry czy zły. To prawda o człowieku ujęta w możliwie najlepszy sposób, czyli nie wprost. Każdy mówi stosownym dla siebie głosem – najbardziej ujęły mnie dialogi flanerów. Sama historia do ostatniej chwili trzyma w napięciu, sprawy wciąż przybierają nowy obrót, dzięki czemu nie sposób się nudzić. Ani się spostrzegłam, kiedy znalazłam się na ostatniej stronie.
Przeczytaj całą recenzję na blogu: http://dodziela.com.pl/2016/10/08/lampiony-katarzyna-bonda/
Lampiony to nie jest zresztą taki sobie zwyczajny kryminał (choć nie znam się na kryminałach, przyznaję bez bicia). Dla mnie to książka o Łodzi i jej mieszkańcach. A także o mieście w ogóle. Ale po kolei. Zacznijmy od Łodzi, choć miasto nierozerwalnie związane jest z tymi, którzy je zasiedlają, o czym Pani wspomina wielokrotnie. Na początek pozwolę sobie przytoczyć kilka...
więcej Pokaż mimo to