Złota wyspa Einar Kárason 6,7
„Jeśli życie jest cierpieniem, to na tej wyspie jest życie…”
Wraz z drugą częścią trylogii Einara Karasona powracamy do powojennej Islandii, do jednej z najbiedniejszych dzielnic Reykjaviku – Thulecampu. Będzie to, z góry zapowiadam, jazdy bez trzymanki ciąg dalszy.
Rodzina ze Starego Domu rozrasta się, poszerza też swoją wiedzę o świecie, odwiedzając Amerykę. Zawsze jednak wracają. Co ich ciągnie do tego zbiorowiska bieda–baraków, o którym nawet Bóg dawno zapomniał? „Stary Dom był niezwyciężoną twierdzą w samym centrum dzielnicy. Górował nad barakami niczym stwórca, tchnący życie w muchy domowe, krótkotrwałe i błahe. Zupełnie jakby wieczność porównać z chwilą.” To tutaj właśnie koncentruje się uwaga wszystkich.
W dzielnicy postamerykańskich blaszaków, biednej lecz honorowej, życie toczy się swoim własnym rytmem, z dnia na dzień. Nie znam chyba innego miejsca (poza literaturą fantasy),gdzie spotkałabym takie urozmaicenie osobliwych, charakterystycznych postaci. I w Starym Domu, gdzie Baddi chodzi zwykle pijany lub skacowany, Dolli znerwicowana i rozhisteryzowana, Danny nie wychodzi niemal z szafy – można powiedzieć chyba, że w niej mieszka, a Lina – wróżka wielbi Hitlera jeszcze wiele lat po wojnie. I poza nim także: „w Thulecampie mieszkali przestępcy, szaleńcy, wielokrotnie skazywani gwałciciele, a nawet człowiek oskarżony o morderstwo. Dzieciaki stąd nie unosiły nawet głowy znad kałuży, gdy mijały je takie osobistości. W kampie mieszkał także Beggi Łajza, wielki jak troll, upośledzony olbrzym, który, jeśli wypuszczano go na dwór, stał przywiązany do słupa. Szczekał i wywracał oczami.”
Reykjavik nie leży znów tak daleko od świata. Po wojnie, gdy Amerykanie wyjechali, wskazali też kierunek pozostałym. To stamtąd uśmiecha się nowa perspektywa i puszcza oko nowoczesność. To stamtąd bliscy, jak Baddi, odwiedzający swoje emigranckie rodziny, przywożą do Thulecampu nowinki, wynalazki, czy też, jak kto woli – „fanaberie”.
Specyficzna atmosfera tej książki wciąga nas po same uszy. Nikt tu nie użala się nad ubóstwem czy brakiem porządku, nad wzrostem przestępczości i marnym wykształceniem. Każdy jest tu jakiś i każdy jest kimś. Ta społeczność żyje w swoistej symbiozie, dogryzając sobie, często zazdroszcząc, kłócąc się zażarcie, ale w godzinach próby zwierając szeregi. Łączy ich miejsce i zażyłość, a smutki i radości są wspólne.
Einar Karason portretuje wszystkich z sympatią, choć jego opisy, choćby samego wyglądu bohaterów, dalekie są od powszechnie rozumianego piękna. „(…)ten facet bez końca może brzydnąć. Przezroczysta skóra upstrzona pękniętymi naczynkami krwionośnymi z ledwością sięgała wyżej nosa. Wyglądało na to, że kości czaszki chcą wyskoczyć z twarzy, a zaciśnięte wargi zapadały się do środka. W rzadkich chwilach, gdy się uśmiechał, widać było pojedyncze zęby, niczym wysmołowane łodzie wiosłowe dryfujące przez sine dziąsła(…)”. To zdumiewające, jak wspaniale można opisać brzydotę.
Opowieść o dzielnicy nędzy pełna jest humoru, można go nazwać czarnym, choć nie z powodu brudu zaułków i czarnych obwódek pod paznokciami mieszkańców. Historie tu opisane, perypetie, jakie przydarzają się ludziom, zbiegi okoliczności i niesamowite przypadki mnożą się jedne po drugich. To lekko szalona wizja powojennej Islandii, inna od wszystkiego, co było wcześniej. Mimo surowości krajobrazu i szorstkości charakterów opisywanej społeczności, a także trudów życia, jakie wiedzie, nie czujemy tu chłodu i dystansu, tak charakterystycznego choćby dla literatury skandynawskiej. Autor nie ocenia nikogo, wszystkich zaś traktuje z pewną familiarną sympatią. My też nie możemy patrzeć na nich krytycznie. Gdy tylko próbujemy, zaraz rozbrajają nas jakimś powiedzonkiem w charakterystycznej gwarze, albo zachowaniem, jakiego nikt by się nie spodziewał.
Baddi, uważający wcześniej pracę za dyshonor, nagle nie może jej po prostu przerwać, dzień i noc tyra z młotem w dłoniach, nosi, dźwiga i nie znać po nim zmęczenia. Cała dzielnica zbiera się, by podziwiać osiłka, który wreszcie podniósł się z kanapy przed telewizorem.
Albo historia z plagą szczurów, której nie można było wytępić, gdyż wszystkie koty zostały albo zastrzelone przez policję, albo uciekły, a „ludzi zostawiły z gryzoniami.” No, cóż, w rezultacie trzeba było przeprosić się z miauczącą bracią.
W Starym Domu skrzypi i trzeszczy, po zmroku korytarzem snują się duchy, a przynajmniej takie odnosi się wrażenie. W końcu już w kolejnym pokoleniu objawiła się wróżka. Trudno mi określić konkretnie, na czym polega urok trylogii Einara Karasona. Na dowcipnym ujęciu trudnej codzienności, którą inni opisaliby zapewne jako naznaczoną piętnem biedy i nieszczęścia, punktując ostro wszystko, co brudne, wykrzywione, nieestetyczne. My natomiast widzimy, że to są po prostu ludzie, z wadami i zaletami, którzy nauczyli się tu żyć i dostrzegać wszystkie dobre strony. W każdym miejscu są przecież jakieś dobre strony, a jeśli nawet ich nie ma, to należy zrobić wszystko, by je stworzyć.
Ujął mnie niezrównany klimat tej książki. Nie wiem czemu, bo przecież nie ma tu ani grama realizmu magicznego, wszystko jest aż nadto realne i przyziemne, ale czułam jakąś, trudną do określenia, łączność z powieścią, jedną z moich ulubionych, „Sto lat samotności” Marqueza.
Zauważcie też, że tutaj nikt łatwo się nie poddaje. Ci ludzie walczą o swoje niczym lwy. To co jest ich, pozostanie ich. Ponieważ jednak świat idzie naprzód, stare zostaje zastąpione przez nowe, dążenie do zmiany jest nieodłącznym motorem postępu, to i na blaszane, byle jakie baraki przyjdzie czas… i na Stary Dom…
Zniecierpliwiona czekam już na tom trzeci, by przekonać się, w jakim kierunku potoczą się losy niezwykłych bohaterów trylogii Einara Karasona.
Książkę mogłam przeczytać dzięki portalowi: https://sztukater.pl/