rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Sztormowe ptaki to proza niezwykle skondensowana, lektura na jedno popołudnie. Rozgrywająca się na wodach u wybrzeży Nowej Fundlandii, historia wykańczającej walki z żywiołem. Angażująca czytelnika tu i teraz, w moim przypadku tyko tu i teraz.

Islandczyk Einar Kárason podjął się literackiej rekonstrukcji rzeczywistej walki o przetrwanie swoich pobratymców. Jest zima 1959 roku, kiedy trawler Mewa wypływa na połów karmazyna. Wśród trzydziestodwuosobowej załogi na pokładzie znalazł się młody majtek Lárus, którego losy zajmują nas nieco bardziej niż pozostałych rybaków i marynarzy. Mający na koncie kilka wypraw chłopak będzie musiał zmierzyć się nie tylko z szalejącym sztormem, ale także z pytaniem o sens i cenę wybranego zawodu. Kárason odmalował portret rybackiej zbiorowości, mężczyzn samotnych z wyboru, oddających morzu swój los. Śmiertelne zagrożenie stanowi pole do wykazania się odwagą, jednocześnie odsłaniając słabości marynarzy. Kiedy po wszystkim zejdą na ląd, będą innymi ludźmi.

Czytelnik otrzymuje niewielką prozę, literacki reportaż z gwałtownej konfrontacji świata ludzkiego ze światem natury. Kárason pokazuje, na jak różnych zasadach funkcjonuje każdy z nich. Pozbawione pokory męstwo i odwaga na niewiele by się zdały, nasz wyrachowany świat musi ustąpić nieokiełznanej sile natury. Tylko przyjmując potęgę lodowatej toni oceanu, można podjąć z nim walkę. Ta surowość krajobrazu udziela się językowi i konstrukcji powieści. Autor w powściągliwy, a przy tym wyczerpujący sposób opisuje budowę i funkcjonowanie statku oraz czynności podejmowane podczas żeglugi. O świecie wewnętrznym bohaterów dowiadujemy się głównie dzięki aurze i sytuacji na morzu.

Seria z Żurawiem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, w ramach której ukazały się Sztormowe ptaki jest jedną z moich ulubionych. Szczególnie cenię jej uniwersalność, refleksyjność i filozoficzny wymiar opowieści. Choć Kárasonowi nie można odmówić pisarskiej zręczności, tych cech zabrakło mi w jego prozie. Można odczytać ją jako opowieść o harcie ducha i zmianach dokonujących się w nas w obliczu granicznych doświadczeń, jednak ta miniaturowa powieść nie koresponduje z moją wrażliwością. W miesiąc po lekturze wiem, że poza bieżącymi doznaniami, nic z niej we mnie nie zostało. Być może jest dla mnie prozą zbyt męską (nie tylko dlatego, że jedyne pojawiające się w niej kobiece postacie to zatroskana matka Lárusa i konkubina bosmana, który pozostawszy przy życiu postanawia zawalczyć o ich relację), wymagającą wejścia w świat znany z szant, niewiele oferując w zamian. To chyba jedna z takich książek, której ocena zależy od oczekiwań, jakie literaturze stawia odbiorca. Moim nie sprostała.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2020/02/23/sztormowe-ptaki-einar-karason/

Sztormowe ptaki to proza niezwykle skondensowana, lektura na jedno popołudnie. Rozgrywająca się na wodach u wybrzeży Nowej Fundlandii, historia wykańczającej walki z żywiołem. Angażująca czytelnika tu i teraz, w moim przypadku tyko tu i teraz.

Islandczyk Einar Kárason podjął się literackiej rekonstrukcji rzeczywistej walki o przetrwanie swoich pobratymców. Jest zima 1959...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zdecydowałam się na formę wypunktowania kilku refleksji, także w oparciu o własne doświadczenia wegetarianki, zamiast pisania spójnej recenzji na blogu (w kolejce czeka kilka świetnych książek, o których nie mam czasu napisać).

- Chybiony tytuł, który w niewielkim stopniu koresponduje z treścią. Osoba, która - podobnie jak ja - sięgnie po książkę zainteresowana dyskusją na temat różnic żywieniowych i ich powodów dzielących ją i jej bliskich mocno się rozczaruje. Joy, specjalistka od relacji międzyludzkich, pisze dużo o empatii, szacunku mimo różnic (świato)poglądów, budowaniu relacji sojusznika etc. Kwestie związane z wegetarianizmem i weganizmem porusza po kilkudziesięciu stronach, jednak nawet wówczas nie stanowią one osi książki. We wstępie autorka wskazuje na dwa rozdziały, których lekturę poleca osobom niezainteresowanych bezpośrednio tematem (np. partnerów czy potencjalnych partnerów wegan). Dla mnie były to, wraz z podsumowaniem, jedyne wartościowe elementy tej książki.

- Najistotniejsze było dla mnie skrótowe wyłożenie ideologii karnizmu zdefiniowanej przez autorkę w jej najbardziej znanej książce. Najkrócej mówiąc, jest to ideologia, która sprawia, że jedzenie mięsa (krów, świń, kurczaków etc.) jest dla nas normalne i naturalne, podczas gdy inne zwierzęta dażymy empatią i nie wyobrażamy sobie ich w kategoriach obiadu. Z karnizmu trudno się wyrwać, trwanie w nim wynika z wielopokoleniowej kultury jedzenia. W kontekście nawiązywania relacji weganie mają tę przewagę, że prawdopodobnie sami byli częścią tej kultury, póki nie zrezygnowali z jedzenia mięsa, zatem łatwiej jest im zrozumieć tych, którzy nadal to robią. Pełna zgoda. Z drugiej strony strony Joy przedstawia weganizm jako stawiający na ostrzu noża niemal każdą relację społeczną. Weganie z jej przykładów to skrajni ortodoksi. W ich domach nie może pojawić się mięso etc. Od kilkunastu lat nie jem zwierząt ze względów światopoglądowych, zawsze mieszkałam pod jednym dachem z mięsożercami i nie wyobrażam sobie dyktować warunków w taki sposób. Zdaniem Joy muszę bardzo cierpieć i wyrzekać się siebie... W książce Joy pomija również całą rzeszę ludzi, którzy nie jedzą mięsa z pozaetycznych powodów.

- Psychologiczno-poradnikowy styl. Taka narracja nie powinna dziwić, kiedy zabieramy się za lekturę pisaną przez psycholożkę, jednak, w połączeniu z nieadekwatnością tytułu, dla mnie okazała się nużąca i irytująca.

Podsumowując, chętnie przeczytałabym artykuł (naukowy albo publicystyczny), w którym Joy pisze o karnizmie i wyprowadza z niego wnioski z zakresu komunikacji osób o odmiennej diecie związanych pewną relacją. Z powodzeniem mogłyby znaleźć się w nim wynurzenia na temat istotności ustalenia, czy naprawdę jesteśmy w stanie (my, wege ludzie) związać się z miesożercą I, jeśli tak, jak uczynić z niego naszego sojusznika. W obecnej formie, książka pozostaje ciężkostrawna i poleciłabym ją raczej badaczom / osobom zainteresowanym relacjami międzyludzkimi w ogóle niż weganom i wegetarianom (wynudzicie się).

Zdaję sobie sprawę z fragmentaryczności ww. uwag. Jeśli chcecie poczytać dobrą literaturę poświęconą (nie)jedzeniu zwierząt, polecam serię EKO Maginesów. PONAD PRZEKONANIAMI raczej odradzam.

Zdecydowałam się na formę wypunktowania kilku refleksji, także w oparciu o własne doświadczenia wegetarianki, zamiast pisania spójnej recenzji na blogu (w kolejce czeka kilka świetnych książek, o których nie mam czasu napisać).

- Chybiony tytuł, który w niewielkim stopniu koresponduje z treścią. Osoba, która - podobnie jak ja - sięgnie po książkę zainteresowana dyskusją na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Yeti, w którego nikt nie wierzył Aleksandra Gołębiewska, Asia Olejarczyk
Ocena 8,0
Yeti, w któreg... Aleksandra Gołębiew...

Na półkach: ,

(...) Podczas lekcji o Himalajach nauczycielka wspomina o mitycznym stworze żyjącym pośród skał i lodowców: yeti. Puchatemu wielkoludowi istnienia odmawiają dorośli („Przeczą temu fakty! Przeczą temu liczby! Przeczy temu nauka!”) i dzieci („Moja mama mówi, że yeti nie ma!!!”, To jakieś bajeczki dla małych dzieci. Nie wierzę w yeti”, „Ja też w niego nie wierzę! Cały ten yeti jest głupi i w ogóle nie istnieje!”). W całej klasie tylko bohater-narrator opowieści wierzy w yeti. Tym wyznaniem chłopiec naraża się na drwiny ze strony kolegów i pobłażliwe kiwanie głową swojej mamy. A co, jeśli jego wiara w himalajskiego stwora samemu zainteresowanemu przyda niezbędnej do istnienia siły? Oswajanie nowego przyjaciela okaże się dla chłopca nie lada wyzwaniem, tym bardziej, że – jak w przypadku największych rozterek bywa – problem siedzi w naszej głowie. Czytelnik towarzyszy bohaterom w niełatwej drodze, której celem jest budowanie poczucia własnej wartości. „Uwierzyli w ciebie, bo sam w siebie uwierzyłeś” – puentuje główny bohater.

Yeti, w którego nikt nie wierzył to ciepła opowieść ośmielająca do marzeń i dodająca otuchy tym, którym brakuje wiary w siebie. My dorośli staramy się wyrugować ze świata marzycielstwo; wszystko, co robimy ma czemuś służyć. Nie mamy czasu na fantazjowanie i zniechęcamy do niego dzieci. Po co bezproduktywnie marzyć, skoro już jako dziecko możemy znać trzy języki, umieć grać na kilku instrumentach, być mistrzynią w gimnastyce artystycznej i obiecującym programistą? Nie chcę przez to powiedzieć, że dbanie o rozwój dziecka jest czymś złym. Co najwyżej tyle, że czas na zabawę też jest ważny i potrzebny, i że większość przełomowych dla ludzkości wynalazków zawdzięczamy nudzie tych, w których głowach się zrodziły. Ale co ja mogę o tym wiedzieć…

Świetnie napisana – opowiedziana przez Olejarczyk historia angażuje, liczne dialogi dynamizują akcję, a pierwszoosobowa narracja pozwala na utożsamienie się z głównym bohaterem. Genialnie zilustrowana – zachwycające pastelowe ilustracje, które nie tylko obrazują tekst, ale zachęcają do rozwijania opowieści przez czytelnika. Dodatkowo duża czcionka sprawia, że książka może być nie tylko czytana na głos przez rodziców, ale także służyć jako jedna z pierwszych samodzielnych lektur.

Wszystko to sprawia, że lektura Yetiego, w którego nikt nie wierzył gwarantuje wspaniałą przygodę dla dzieci i ich rodziców. Wzrusza, uwrażliwia, nobilituje puszczanie wodzów fantazji. Z uwagi na górsko-zimowy anturaż świetnie nadaje się na mikołajkowy prezent. Wówczas objawia się jeszcze jeden walor tej opowieści: może ona stanowić punkt wyjścia do rozmów o spornym istnieniu świętego Mikołaja. Moment, kiedy ktoś mówi nam, że brodacz w czerwonym kubraku nie istnieje to, jak sądzę, jeden z pierwszych końców świata dla większości dzieciaków. Yeti doskonale pokazuje, że nikt nie może zabronić nam marzyć. Dla strofujących i strofowanych – od piątego roku życia, zdecydowanie bez górnych granic.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ (I OBEJRZYJ ILUSTRACJE) NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/10/03/yeti-w-ktorego-nikt-nie-wierzyl-asia-olejarczyk-aleksandra-golebiewska/

(...) Podczas lekcji o Himalajach nauczycielka wspomina o mitycznym stworze żyjącym pośród skał i lodowców: yeti. Puchatemu wielkoludowi istnienia odmawiają dorośli („Przeczą temu fakty! Przeczą temu liczby! Przeczy temu nauka!”) i dzieci („Moja mama mówi, że yeti nie ma!!!”, To jakieś bajeczki dla małych dzieci. Nie wierzę w yeti”, „Ja też w niego nie wierzę! Cały ten yeti...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wielka księga Klary Zofia Dzierżawska, Marcin Wicha
Ocena 7,8
Wielka księga ... Zofia Dzierżawska,&...

Na półkach: , ,

(...) Wielka księga Klary Marcina Wichy jest na poły książkową nowością, na poły wznowieniem. Dwa tomy opowieści dziewczynki (Klara. Proszę tego nie czytać (2011) i Klara. Słowo na „szy” (2012)) pierwotnie wydała Czarna Owca. Wówczas książki ilustrował sam autor. W Wielkiej Księdze, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Mamania, przeczytamy także nową, trzecią część dziennika pt. Klara… i żarty się skończyły. Za stronę graficzną całości odpowiada ceniona ilustratorka Zosia Dzierżawska. Muszę przyznać, że o tym, iż Marcin Wicha debiutował jako autor książek dla dzieci (choć nie do końca – o czym później) dowiedziałam się mimochodem, pracując nad tekstem o jego twórczości. Po historię Klary sięgnęłam jednak dopiero teraz. A dzienniki dziewięciolatki mieszkającej z rodzicami i Młodszym, czyli bratem-alergikiem, przez którego Klara nie może mieć psa (pierwsza myśl: Matko, to o mnie i mojej rodzinie!) są zdecydowanie warte poznania. Otrzymujemy pamiętnik skrywający szkolne i rodzinne historie zwyczajnej dziewczynki, która spisuje swoje przeżycia w nadzwyczaj zabawny sposób. Można go czytać zarówno jako spójną całość, jak i na wyrywki.

(...) Dzienniki Klary nadają się do lektury dla całej rodziny. Nie sprawdzałam tego w praktyce, ale jestem pewna, że głośne czytanie tej książki przyniosłoby kupę śmiechu tak dzieciom, jak i dorosłym. Jest to literatura familijna przede wszystkim dlatego, że trudno mi się wyobrazić, aby osoba w jakimkolwiek wieku musiała się do niej zmuszać. Co innego będzie interesujące dla dziecka, co innego dla jego rodzica, jednak ten zbiór swoistych scenek rodzajowych z codzienności Klary i jej rodziny nie pozostawi nikogo obojętnym. Wymienię kilka: wspólne przygotowywanie ważnego szkolnego projektu wieczór wcześniej, klasyczne gubienie drogi podczas wakacyjnej podróży czy obowiązek przyniesienia do szkoły zupełnie nowych śmieci do zrobienia ekologicznych przebrań.

(...) Nie oznacza to jednak, że Wicha nie przemyca w Księdze ważkich kwestii. Pewnie przynajmniej niektóre pozostaną niewidoczne dla młodszego czytelnika, jednak dorosły w mig dostrzeże przenikliwą diagnozę naszego społeczeństwa. W lekkich, niewinnych historiach odnajduję Wichę-felietonistę (jeśli nie czytaliście jego felietonów z Pisma, naprawdę warto to nadrobić), który z właściwą sobie swadą punktuje absurdy polskiego systemu edukacji, skrajny konsumpcjonizm z przemysłem turystycznym na czele czy promowanie ekologicznego stylu życia będące nierzadko na bakier z tym, co naprawdę dobre dla naszej planety. Autor wyśmiewa owcze podążanie za trendami i stawia pod rozwagę nieobecność kobiecych postaci w szkolnej podstawie programowej. Wszystko to kryje się w słowach rezolutnej dziewięciolatki, która rejestruje zdarzenia i wypowiedzi swoje i bliskich. Źródła komizmu są różne – ja najczęściej odnajdywałam w opowieściach Klary siebie ze szkolnych lat, ale śmiech wywołują także dziecięce wpadki językowe i łagodna, humorystyczna satyra wspomnianych aspektów polskiej rzeczywistości. Warto podkreślić jeszcze jedną rzecz: Wicha odnosi się do swoich bohaterów z taką życzliwością, że czytelnik także myśli o nich ciepło. Chawiczewskich nie da się nie lubić. Co więcej – w tych postaciach rozpoznacie siebie.

(...) Chętnie sięgam po literaturę dla dzieci, jednak zupełnie inną niż dzienniki Klary. Szczególnie cenię książki pomagające młodemu czytelnikowi rozwiązać jakiś problem, mające uwrażliwić go na inność, pokazać okrucieństwo wojny. Nierzadko mocno metaforyczne i abstrakcyjne. To także piękne przedmioty, o których nie boję się mówić w kategoriach dzieła sztuki. Bez dwóch zdań takie książki są wartościowe i potrzebne. Czasem mam jednak wątpliwości, czy projektowanym odbiorcą tych pozycji jest dziecko (np. gdy dominują ilustracje w przygaszonych barwach, naprawdę smutne i ponure – mnie zachwycają, ale myślę, że w dzieciństwie mogłyby budzić we mnie mnie strach, a w konsekwencji niechęć). Brakowało mi takiej klasycznej opowieści, która skraca dystans, pozwalając bez wysiłku utożsamić się z bohaterami. Pozbawionej dydaktycznego smrodku, napisanej tylko i aż po to, by świetnie bawić się podczas lektury. Kiedy ja byłam dzieckiem, taką rolę spełniały kultowe już przygody Mikołajka. Wicha w niczym nie ustępuje Gościnny’emu. Sięgnijcie po Wielką Księgę Klary, bez względu na to, ile macie lat. Jeśli mnie rozbawiła, Wy powinniście płakać ze śmiechu.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/05/10/wielka-ksiega-klary-marcin-wicha/

(...) Wielka księga Klary Marcina Wichy jest na poły książkową nowością, na poły wznowieniem. Dwa tomy opowieści dziewczynki (Klara. Proszę tego nie czytać (2011) i Klara. Słowo na „szy” (2012)) pierwotnie wydała Czarna Owca. Wówczas książki ilustrował sam autor. W Wielkiej Księdze, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Mamania, przeczytamy także nową, trzecią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

(...) Podwórko bez trzepaka – tytuł zbioru trafnie zapowiada zrealizowane przez Pilipa cele. Pierwszym, moim zdaniem nadrzędnym, jest obalenie mitu, jakoby dzieciństwo dla wszystkich było czasem beztroski. Drugim – ukazanie, jak różnie mogą potoczyć się pierwsze lata naszego życia i do jakich prowadzi to konsekwencji. Bohaterami reportaży Pilipa zostali więc zarówno ci, dla których dzieciństwo oznaczało niewyobrażalne cierpienie, jak i ci wyjątkowi, którzy za przeżycie przygody życia i zyskanie sławy w wieku kilku lat musieli ponieść cenę. To dzieci dotknięte przemocą domową, żyjące pod jednym dachem z nałogowcami i wykluczeni z uwagi na niepełnosprawność swoją lub rodziców. Młodzież zmagająca się z dojrzewaniem i obniżającym się wiekiem inicjacji seksualnej, narażona na ataki pedofilów (zwłaszcza drogą groomingu) oraz ci, których trzeba nauczyć się akceptować z uwagi na odmienną orientację. „Trudne dzieci”, z którymi nie dają sobie rady nie tylko rodzice, ale i instytucje. Pilip pokazuje zresztą niewydolność i niedostateczne zaangażowanie tych ostatnich. Niby słyszeliśmy podobne historie, a jednak czytając o losach kolejnych bohaterów rośnie nam gula w gardle.
Z drugiej strony autor poświęcił kilka tekstów młodym ludziom, o których losach trudno mówić w kategoriach tradycyjnie rozumianej krzywdy. Weźmy historie dwóch Nel. Dziewczynki, która zwiedziła większość świata opływając go katamaranem nazwanym Wyspą szczęśliwych dzieci oraz Neli Małej Reporterki. Pierwsza Nel, teraz już dorosła, miała życie, o jakim inni mogliby marzyć, ale podróż dookoła świata przypłaciła rozłąką z matką i bratem. O drugiej trudno mi myśleć w kategoriach jednostki. Jedenastoletnia dziewczynka o pseudonimie Nela funkcjonuje jako marka, za której sukces odpowiada sztab ludzi i niemałe pieniądze. Jej życie wydaje się wystudiowane, a kariera absorbująca bardziej niż praca na etacie niejednego dorosłego. Jest jeszcze jedna historia, której obecności w poświęconym dzieciństwu zbiorze nie potrafię uzasadnić. Mam na myśli przypadek rodziny Dzikowskich, którzy zdecydowali się zarabiać na życie poprzez prowadzenie w sieci kanału rejestrującego ich codzienność przez zamontowane w całym mieszkaniu kamery. Taki Big Brother w skali mikro. Dla mnie ten reportaż dotyczy dzieci o tyle, że w ramach interwencji sąd zabronił rozpowszechniania ich wizerunku w internecie. W tekście Pilipa nie pada ani jedno ich słowo dzieci Dzikowskich.

(...) Nie ulega wątpliwości, że ukazanie się książki w takiej formie było możliwe dzięki empatycznej postawie Łukasza Pilipa. Uwaga i zainteresowanie okazane młodym rozmówcom i ich bliskim, wyczucie i pokora wobec tego, co przeżyli sprawiły, że bohaterowie odsłonili się przed reporterem, zdradzając mu swoje lęki i pragnienia. Dzięki temu autor, a potem także czytelnik zyskują szansę zrozumienia bohaterów i sytuacji, w jakich się znaleźli. Pilip nie feruje w tej książce wyroków, nikogo nie oskarża. Raczej nie przytacza statystyk i nie formułuje szerokiej diagnozy polskiego społeczeństwa. Można poczynić z takiej charakterystyki zarzuty, jednak dla mnie największym walorem zbioru jest to, że młody reporter oddaje głos tym, których zazwyczaj nie chcemy słuchać. Taka postawa stanowi dowód reporterskiej dojrzałości Pilipa. Dzięki niej poznajemy losy konkretnych bohaterów posiadających imiona (nawet jeśli, na potrzeby tekstu, zostały one zmienione) i życiorysy, wobec których trudno zachować obojętność. Z nich właśnie reporter tworzy spektrum problemów, z jakimi borykają się polskie dzieci i całe rodziny.

(...) Jeśli chodzi o konstrukcję tekstów i książki jako całości, budzi ona u mnie kilka zastrzeżeń. Przede wszystkim, nie przekonują mnie zamieszczone po każdym z reportaży dwu-trzy-stronicowe wspomnienia zabaw z dzieciństwa sławnych dorosłych. Zgaduję, że Pilipowi chodziło o wzmocnienie kontrastu między przygnębiającym losem jego bohaterów, a szczęśliwym dzieciństwem celebrytów. Może dzięki tym króciutkim tekstom miało nie być aż tak smutno? Dla mnie to zabieg chybiony, który raczej wytrącał mnie z lektury niż wprowadzał do niej nową jakość. Jeśli chodzi o poszczególne reportaże, Pilip eksperymentuje z formą, przez co otrzymujemy bardzo różne teksty, których wspólnym mianownikiem pozostaje postawa reportera. Mnie nadal najbardziej ujmuje ten, dla którego sięgnęłam po książkę – poświęcony Wioskom Dziecięcym. Każdy z reportaży czyta się dobrze (choć, z uwagi na temat, nie jest to łatwa i przyjemna lektura), jednak ich stylistyczna różnorodność rozbija spójność zbioru jako całości. Mam też poczucie, że Pilip za dużo chciał w tej książce zmieścić. Obydwa wspomniane przeze mnie na początku cele są ważne (choć pierwszy ważniejszy) i godne realizacji, jednak dla mnie to dwa oddzielne projekty, połączone w Podwórku trochę na siłę. Zwłaszcza, że tekstów o ekstremalnie innym dzieciństwie jest znacznie mniej, przez co zestawienie ich z rodzinnymi patologiami (i przeplecenie wspominkami znanych ludzi, takich jak Monika Jaruzelska czy Jacek Rutkowski), wprowadza chaos. Może lepiej byłoby zostawić te historie o dzieciach-podróżnikach (skądinąd naprawdę interesujące) na kolejną książkę?

(...) Mocne, przejmujące Podwórko bez trzepaka ściska za serce i zapada w pamięć. Choć to książkowy debiut Łukasza Pilipa, współpracujący m.in. z Dużym Formatem reporter dał się już poznać jako Twórca Szczególnie Wrażliwy (dwukrotnie wyróżniony tym mianem na Festiwalu Wrażliwym właśnie). To dobre określenie także dla tej książki, której rolą jest oddanie głosu niesłuchanym oraz zwrócenie uwagi na ich los. W obliczu takich założeń, na wszystko inne mogę przymknąć oko.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/05/14/podworko-bez-trzepaka-lukasz-pilip/

(...) Podwórko bez trzepaka – tytuł zbioru trafnie zapowiada zrealizowane przez Pilipa cele. Pierwszym, moim zdaniem nadrzędnym, jest obalenie mitu, jakoby dzieciństwo dla wszystkich było czasem beztroski. Drugim – ukazanie, jak różnie mogą potoczyć się pierwsze lata naszego życia i do jakich prowadzi to konsekwencji. Bohaterami reportaży Pilipa zostali więc zarówno ci, dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

(...) Książka Posner jest pierwszym reportażem poświęconym Victorowi Capesiusowi (1907 – 1985), Niemcowi z Siedmiogrodu, farmaceucie z wykształcenia, który do czasu wcielenia w szeregi SS pracował jako przedstawiciel rumuńskiego oddziału niemieckich przedsiębiorstw IG Farben i Bayer. „Wujek aptekarz” – tak na niego mówiono. Mąż pół-Żydówki, ojciec trzech córek, uprzejmy i pomocny pracownik, który zna się na swoim fachu. Po wcieleniu do SS Capesius w krótkim czasie został głównym aptekarzem w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Oficjalnie jego zadania miały ograniczać się do sprawowania nadzoru nad magazynem leków i wydawania ich chorym. Już tutaj spotykamy się z pierwszym zafałszowaniem „zasług” aptekarza: zakazywał on bowiem wydawać medykamenty więźniom. Jego kompetencje sięgały jednak o wiele dalej: Capesius brał udział w eksperymentach medycznych, którym poddawane były kobiety i dzieci oraz rozdysponowywał cyklon B służący jako narzędzie śmierci wykorzystywane w komorach gazowych. Był także tym, którzy brał udział w selekcjach nowoprzybyłych więźniów w Brzezince, bez mrugnięcia okiem rozdzielając rodziny i skazując na śmierć także tych, których z racji zawodowych czy prywatnych poznał przed wojną. Po zabawie w Boga polegającej na decydowaniu o życiu lub śmierci więźniów, plądrował pozostawione przez nich na rampie dobytki. Dość powiedzieć, że łupy zgromadzone w Auschwitz (przede wszystkim złote plomby pośmiertnie wyrywane ofiarom) pozwoliły mu na otwarcie w 1950 roku własnej apteki, a dwa lata później salonu piękności, którego motto – o ironio! – brzmiało: „Bądź piękna, oddając się Capesiusowi pod opiekę”.

Opis wojennych poczynań Capesiusa stanowi około jednej trzeciej objętości książki. Zdawałoby się, że po przebrnięciu przez przerażające relacje obozowych zbrodni czytelnik będzie mógł odetchnąć. Że całe zło już się dokonało i dalsza lektura będzie emocjonalnie lżejsza. Niestety. Posner szczegółowo opisuje niełatwe w realizacji i, trudno powiedzieć, czy udane, próby rozliczania Capesiusa z krwi, jaką miał na rękach. Kiedy wreszcie Farmaceuta staje przed sądem, konsekwentnie wypiera się udziału w masowej zagładzie. Nie tylko kłamie, ale także drwi sobie z relacji świadków i podważa przytaczane dowody, do końca okazując pogardę swoim ofiarom. W zasądzonym w 1965 roku wyroku Capesiusa uznano za „współwinnego zabójstwa” i skazano go na karę dziewięciu lat pozbawienia wolności. Z więzienia wychodzi po dwóch i pół roku, do niemieckiej miejscowości, w której mieszkał przed aresztowaniem, wraca jako bohater. Tam też dożywa późnej starości. W tym kontekście Farmaceuta z Auschwitz obrazuje nieudolność, ale także niechęć do konsekwentnego rozliczenia zbrodni nazistowskich (Posner wykazuje szereg powodów, dla których wielu oprawców nie odpowiedziało za popełnione zbrodnie, wymienić można np. sądzenie oskarżonych przez sędziów pełniących swoje urzędy także w czasach Trzeciej Rzeszy czy wymazanie stosowanych przez aliantów kategorii zbrodni przeciwko ludzkości i zbrodni wojennych powojennych popełnionych w związku z ludobójstwem z katalogu przestępstw). Wręcz kuriozalny jest fakt, iż postawienie Capesiusa przed sądem kilkanaście lat po zakończeniu wojny było możliwe właściwie dzięki jednemu człowiekowi – Franzowi Bauerowi, prawnikowi, który przez krótki czas przebywał w obozie w Auschwitz i całe późniejsze życie poświęcił ściganiu obozowych katów.

Historia zwyczajnego zbrodniarza – taki podtytuł to niemal bezpośrednie odwołanie d0 tezy o banalności zła wysnutej przez niemiecką filozofkę, Hannę Arendt. Już relacjonowany przez Posner proces, w którym Capesius siedział na ławie oskarżonych, budzi skojarzenia z reportażem sądowym Eichmannem w Jerozolimie. Teksty te łączy jednak głębsze pokrewieństwo. U Posner powraca bowiem pytanie postawione przez Arendt: Unde malum? Skąd zło? Dlaczego czynią je ci, którzy dotąd zachowywali się „normalnie”? W pewnym sensie Eichmann i Capesius są sobie podobni – obaj jako zwyczajni mężczyźni zaangażowali się w zbrodnię ludobójstwa. Zło jest dlatego banalne, że można go nie dostrzegać, można o nim nie myśleć, można je mnożyć w nieskończoność, koncentrując uwagę na czymś innym – odpowiada Arendt. Dla niemieckiej filozofki zło wynika z bezmyślności, z braku zadawania pytań i nie zastanawiania się nad konsekwencjami wykonywania zleconych działań. Takie zbrodnie, dokonywane przez wzorowych sąsiadów i bezlitosnych oprawców w jednej osobie budzą chyba największą trwogę.

Tricia Posner, bo tak właściwie nazywa się autorka reportażu, jest amerykańską dziennikarką brytyjskiego pochodzenia, która w duecie z mężem napisała już kilka książek non-fiction (m.in. biografię doktora Mengelego). Farmaceuta (którego nie należy mylić z głośną powieścią opartą na faktach noszącą tytuł Tatuażysta z Auschwitz) to jej jedyna książka wydana w Polsce. Czytając ten reportaż, nie ma się wątpliwości, że napisała go kompetentna do tego osoba. Bardzo dobrze napisany (i sprawnie przetłumaczony przez Michała Szymonika), gęsty – to drobiazgowe sprawozdanie poparte rzetelną kwerendą i wyważony jednocześnie. Zgromadzone informacje zostały podane w przystępny, uporządkowany sposób, co sprawia, że jest to książka „do czytania”, a nie raport czy publikacja stricte naukowa. Nie ma tu żadnych przypuszczeń czy domniemań. Każdy fakt został poparty odpowiednim dowodem (w książce znalazły się także dokumenty, które po raz pierwszy ujrzały światło dzienne), przypisem do publikacji, akt, zeznań. Znalazły się w niej także fotografie. To pełnowartościowy reportaż historyczny, w którym nie ma miejsca na emocjonalną interpretację faktów. Powściągnięcie się od ferowania wyroków w przypadku jednej z największych zbrodni na ludzkości z pewnością nie było łatwe. Farmaceuta z Auschwitz to efekt koronkowej roboty, której nie powstydziłby się zawodowy historyk. Ważna i warta uwagi lektura.

(...)

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/03/25/farmaceuta-z-auschwitz-patricia-posner/

(...) Książka Posner jest pierwszym reportażem poświęconym Victorowi Capesiusowi (1907 – 1985), Niemcowi z Siedmiogrodu, farmaceucie z wykształcenia, który do czasu wcielenia w szeregi SS pracował jako przedstawiciel rumuńskiego oddziału niemieckich przedsiębiorstw IG Farben i Bayer. „Wujek aptekarz” – tak na niego mówiono. Mąż pół-Żydówki, ojciec trzech córek, uprzejmy i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(...) O tym można rozmawiać tylko z królikami Anny Höglund to jedna z tych książek, które da się przeczytać w kilka minut, ale myśli się o nich znacznie dłużej. Może już zawsze?

Stworzony z myślą o nastolatkach picture book szwedzkiej autorki opowiada o tym, jak trudno mają w życiu (nad?)wrażliwcy. Tytułowy królik jest istotą, która wszystko bierze do siebie („Po prostu za dobrze słyszałem. Nie tylko uszami, ale całym sobą.”). Brak mu asertywności, czuje się nierozumiany i przez to bezwartościowy. Jego postrzeganie rzeczywistości podszyte jest smutkiem, strachem, niepewnością. Coraz bardziej wycofuje się ze świata, emocjonalne podejście do życia stawia go poza nawiasem społeczeństwa („Przyszedłem na świat pewnego wiosennego dnia trzynaście lat temu. Prawie natychmiast tego pożałowałem”.). Inni są fajniejsi, ładniejsi, mądrzejsi… a on? On jest tylko inny od innych. Na dodatek na horyzoncie nie ma królika, który by z nim o tym porozmawiał. Sposobem na przetrwanie staje się unik.

(...) Anna Höglund spisała i wyrysowała historię drogi do samoakceptacji nastoletniego outsidera. Jej bezradny w swej osobności bohater stara się to poczucie w sobie zwalczyć. Trzeba jednak nie lada odwagi, by dostrzec, że granice są przede wszystkim w naszej głowie i by zdecydować się je przekroczyć… Królik Höglund to bystrzak i przenikliwy obserwator. Dostrzega powierzchowność ludzkich relacji, także tych łączących jego bliskich („Moi najbliżsi, to znaczy moi rodzice, stoją w kuchni bardzo blisko siebie, a jednak odległość między nimi można liczyć w kilometrach”.). Myśliciel – tacy mają najgorzej, wiem coś o tym. Nie zgadzając się na fałsz i ułudę, wypisuje na niebie, że światem rządzi bezsens. Zatem po co żyć? Co będzie musiało się wydarzyć, żeby królik oswoił życie w tym złośliwym, niesprzyjającym świecie?

O tym można rozmawiać tylko z królikami opisuje emocje, które choć przez chwilę towarzyszyły każdemu z nas. Jednak to, co niektórzy odczuwają sporadycznie (jesienna chandra, Blue Monday), dla innych jest codziennością. To o nich jest ta książka, której chyba nie sposób czytać z dystansem, będąc wyizolowanym od swoich doświadczeń. We mnie obudziła wiele pytań.

(...) Anna Höglund słowem i obrazem nakreśliła świat widziany oczami wrażliwej jednostki. Posłużyła się powściągliwym i przez to wymownym językiem, przez który przebija się melancholia, bezradność, rozpacz. Stworzyła oddające nastrój bohatera ilustracje, w których dominuje mrok, a czerwienie nie są symbolem miłości, ale przemocy, dyskryminacji, gwałtu. Te obrazy nie są ładne, one nie mają się podobać. I właśnie dlatego są takie dobre.
To nie jest łatwa lektura, za to ważna i potrzebna. Pełna empatii i zrozumienia, dlatego stanowi świetny punkt wyjścia do refleksji i rozmowy na tematy takie jak (samo)akceptacja, inność, wykluczenie, sens, depresja, emocje, samotność (także w tłumie). „Króliki” podobne do głównego bohatera poczują, że nie są w swej osobności same. Czytelnicy bardziej przebojowi, przynajmniej z pozoru gruboskórni będą mieli szansę wcielić się w skórę tych, którzy zazwyczaj stoją z boku. Subtelna narracja o wrażliwości i prawie do życia autentycznego.

(...)

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/03/11/o-tym-mozna-rozmawiac-tylko-z-krolikami-anna-hoglund/

(...) O tym można rozmawiać tylko z królikami Anny Höglund to jedna z tych książek, które da się przeczytać w kilka minut, ale myśli się o nich znacznie dłużej. Może już zawsze?

Stworzony z myślą o nastolatkach picture book szwedzkiej autorki opowiada o tym, jak trudno mają w życiu (nad?)wrażliwcy. Tytułowy królik jest istotą, która wszystko bierze do siebie („Po prostu za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mikroopowiadania, co wciągają jak narkotyk. Taka mogłaby być geneza tytułu prozatorskiego debiutu Pawła Sołtysa znanego jako Pablopavo. A może u podstawy tego neologizmu jest tykanie? Bo w Mikrotykach zastygają rzuty okiem, strzępki rozmów, wspomnienia (autor sam o sobie pisze, że „zakałapućkowuje się w patrzeniu” – „to z gwary mazowieckiej chyba, tak mówiła babcia Zosia: zakałapućkać i wkantopić, czyli schować gdzieś, nie wiadomo gdzie”). To byłoby odniesienie do tykania zegara, do przyszpilania wycinków minionego czasu. Jeszcze o (do)tykanie mogłoby chodzić. Bo w tej niepozornej książeczce zapisane zostały dziesiątki ludzkich losów, każdy po coś.

Mikrotyki to zbiór dwudziestu trzech krótkich opowiadań, których bohaterami są zwykli ludzie zatopieni w codzienności. Nie ma tu suspensów ani fajerwerków, na naszych oczach toczy się życie nam podobnych. Sołtys wyciąga jakiś fragment rzeczywistości i robi na niego zbliżenie. Cała reszta wyostrza się tylko na tyle, na ile to konieczne dla uznania przywołanego wspomnienia za własne (jak w piosenkach Pablopavo). Przez opowiadania przebijają się bliskie mi nastroje melancholii, nostalgii, poczucia niewykorzystanych szans. Sołtys pisze o tych, którzy odeszli ze świata i o tych, którzy jeszcze na nim są, lecz już nie dla nas. W zbiorze znalazły się opowiadania o przemijaniu (by wymienić kilka: Patelnia, Pukanie w ramię, Ćwierć, Listy, Spacer, Pojedynczy spacer, Kto), historie o innych, a przez to wykluczonych (Skazka, Rano) i o relacjach z drugim człowiekiem w ogóle (Daleko, Lena), opowiadania inicjacyjne (jak Szlugi, w których pretekstem do opowiedzenia historii życia są marki wypalonych „fajków”), opowiadania z literaturą, przede wszystkim rosyjską, w tle (Profesor Kruk, Grudzień w obcym mieście, Leskow). Wszędzie natomiast rozbija się o tożsamość pozostającą w stanie permanentnej aktualizacji z uwagi na więzi międzyludzkie, kolejne doświadczenia i przeobrażenia, jakim podlega znany nam świat. Pojawia się wreszcie pytanie, czy ta nowa rzeczywistość – stworzona na moich oczach, ale bez mojej zgody – czy ona jest jeszcze moja?

Sołtys zabiera nas na spacer po Warszawie, jakich w Polsce wiele. Strzepuje blichtr, gasi sztuczne światła. Dzięki niemu stolica zyskuje ludzkie (dla mnie łódzkie) oblicze. (...) Sołtys wydobywa z Warszawy swojskość, a nawet swego rodzaju prowincjonalność. Prowadzi nas na peryferie, znosi dystans, ignorując podział na warszawiaków, słoiki i resztę świata. U niego każdy jest po prostu człowiekiem z wartą opowiedzenia historią.

Lektura Mikrotyków zapewnia szczególne doznania językowe. To proza nosząca znamiona poezji, silnie zmetaforyzowana, kipiąca od niezużytych porównań. Bardzo gęsta, bogata w nowatorskie ornamenty. Obcowanie z Mikrotykami udało mi się wydłużyć do jakichś dwóch tygodni. Za autorem obracałam językiem każde słowo. Fragmenty czytałam na głos, trochę dla męża, ale więcej dla siebie, żeby złapać rytm i melodię zdań. Nie dajcie się zwieść – tej niepozornej książeczce trzeba poświęcić czas i uwagę. Naprawdę warto.

Dla mnie Mikrotyki są książką bez pudła. Do powolnej i wielokrotnej lektury, także na wyrywki. Ręczę, że nie czytaliście niczego podobnego.
Jedna z najlepszych książek, jakie ostatnio czytałam. Tym bardziej się cieszę, że Paweł Sołtys zapowiedział kolejną.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/02/23/mikrotyki-pawel-soltys/

Mikroopowiadania, co wciągają jak narkotyk. Taka mogłaby być geneza tytułu prozatorskiego debiutu Pawła Sołtysa znanego jako Pablopavo. A może u podstawy tego neologizmu jest tykanie? Bo w Mikrotykach zastygają rzuty okiem, strzępki rozmów, wspomnienia (autor sam o sobie pisze, że „zakałapućkowuje się w patrzeniu” – „to z gwary mazowieckiej chyba, tak mówiła babcia Zosia:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(...) Barceló prowadzi trzecioosobową narrację w dwóch planach czasowych – w latach 30. XX wieku i we współczesności. Teraźniejszość wywołuje przeszłość: niewyjaśniona śmierć siostry sprzed lat nie pozwala zaznać spokoju wiekowej, ale nadprzeciętnie żywotnej Helenie Guerrero – uznanej w świecie malarce. Psychoterapia metodą ustawień, jakiej poddaje się główna bohaterka wprowadza jeszcze większy niepokój w życie kobiety. Niedługo później, w Madrycie, dokąd przyjeżdża z okazji ślubu wnuczki, wchodzi w posiadanie tajemniczych pudełek pozostawionych dla niej przez zmarłą matkę. W nadziei na ukojenie nerwów, Helena z pomocą bliskich podejmuje się rozstrzygnięcia rodzinnej zagadki, co ożywia wspomnienia i zadaje ból. Ze strzępów listów, starych zdjęć, dokumentów i innych niemych świadków historii wyłaniają się kolejne fakty z życia Guerrerów, które dowodzą tego, jak niewiele wiedziała o swojej rodzinie Helena decydując się na zerwanie z nią kontaktów.

We wstępie książki autorka wyjaśnia, z jakiego rodzaju mariażem faktu i fikcji mamy do czynienia w powieści. Na kanwie autentycznych wydarzeń z dziejów Hiszpanii, w towarzystwie postaci historycznych z generałem Franco na czele toczą się losy zrodzonej w umyśle Barceló rodziny Guerrero. Fikcyjni bohaterowie, mimo że sztampowi i niewyróżniający się z tłumu, okazują się bardziej realni niż ci, którzy istnieli naprawdę. To jeszcze można zrozumieć, w końcu tacy (realni, nie sztampowi) powinni być pierwszoplanowi bohaterowie. Trudniej jednak zaakceptować sposób, w jaki autorka odmalowała rewolucyjną Hiszpanię. Ograniczenie się do kilku miejsc, w których w wymuszony sposób została wyłożona biografia wojskowego dyktatora oraz panujące w kraju nastroje polityczne, a także nieczytelne, przynajmniej dla pozarodzimego czytelnika, insynuacje działań militarnych, w których brał udział ojciec głównej bohaterki sprawiają, że akcja powieści mogłyby toczyć się w niemal dowolnie innym miejscu i czasie. Pisarka wspomina również o swojej miłości do Maroka, którą uzasadnia rozgrywanie się wydarzeń także w tamtych rejonach. Niebagatelna część powieściowych zajść faktycznie ma miejsce w Afryce, ale Maroko Barceló kurczy się do rozmiarów posiadłości Guerrerów i kilku luksusowych hoteli. Kto liczył na osadzenie historii w Historii i na hiszpańsko-marokański klimat powieści, srogo się rozczaruje.

Jeśli chodzi o rozwiązania fabularne książki, trudno nie zgodzić się z opinią, która mignęła mi w sieci: intrygi i dramaty bohaterów miejscami przypominają te, które mają chwytać za serce widzów brazylijskich telenowel. Wrażenie to potęguje melodramatyczny ton, w jakim relacjonowane są zdarzenia z przeszłości. Co więcej, trudno o wiarygodność sytuacji, w której stara, znerwicowana matka wyjawia swoją największą tajemnicę oraz dzieli się odkrytymi na własną rękę przemilczeniami z życia najbliższych nie w formie szczerego listu, ale skrzętnie gromadzonych quasi dowodów. Helenie i jej do tego stopnia idealnemu, że aż nierealnemu partnerowi podejrzanie łatwo idzie rozsupływanie rodzinnej zagadki… Idąc dalej, niewykorzystany pozostał potencjał retro kryminału – pozbawione odniesień do opisywanych miejsc i czasów, kalekie retrospekcje oddalają czytelnika od powieściowego świata, natomiast przydługie listy i maile rozbijają mozolnie budowane napięcie.

Kolor milczenia spodoba się niewymagającemu czytelnikowi. Obiecujące połączenie sagi rodzinnej i retro kryminału w przypadku Barceló daje efekt powieści niewykorzystanych szans. Nadużyciem byłoby stwierdzenie, że jej lektura nie przyniosła mi żadnej przyjemności, jednak przy tylu ułomnościach trudno docenić jej walory. Powieść nie angażuje myśli czytelnika, nie przenosi go do opisywanych czasów i miejsc, nie tłumaczy rzeczywistości historycznej, w której została umiejscowiona. Niestety nie frapuje także na poziomie języka. Szkoda, że do Polski docierają przede wszystkim hiszpańskie bestsellery, a bardziej kameralna i ambitna proza z tamtych stron nie jest u nas wydawana lub nie jest o niej wystarczająco głośno.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/02/17/kolor-milczenia-elia-barcelo/

(...) Barceló prowadzi trzecioosobową narrację w dwóch planach czasowych – w latach 30. XX wieku i we współczesności. Teraźniejszość wywołuje przeszłość: niewyjaśniona śmierć siostry sprzed lat nie pozwala zaznać spokoju wiekowej, ale nadprzeciętnie żywotnej Helenie Guerrero – uznanej w świecie malarce. Psychoterapia metodą ustawień, jakiej poddaje się główna bohaterka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(...) Pasztety, do boju! to historia trzech nastoletnich Francuzek, które połączyło zwycięstwo w facebookowym plebiscycie na najbrzydszą dziewczynę w szkole w Bourg-en-Bresse. Złotym Pasztetem wyróżniono Astrid („jasne włosy, dużo pryszczy i taki zez, że widać jej tylko połowę tęczówki, reszta chowa się pod powieką”), szesnastolatkę, nową w Bourg. Srebrny Pasztet przypadł Hakimie, trzynastolatce arabskiego pochodzenia („megabrzydka, ma czarny wąsik i potrójny podbródek; wygląda jak stara wydra”). Na tytuł Brązowego Paszteta zdaniem szkolnej zbiorowości zasłużyła natomiast Mirelle („galaretowaty tyłek, obwisłe cycki, kartoflowaty podbródek i świńskie oczka”), która, zajmując kolejny raz miejsce na podium, zaprawiona w boju o samoakceptację postanawia wesprzeć w nim nowe koleżanki. Na szczęście i niestety, dziewczyny mają ważniejsze problemy niż nieatrakcyjny wygląd. Zamiast wspólnego użalania i klepania się po plecach obmyślają plan dotarcia do Paryża, gdzie każda z nastolatek będzie chciała zawalczyć o to, co dla niej najważniejsze. Znajdując w sobie nieznaną dotąd motywację i energię, organizują wyprawę rowerową (dystans: 460 km!), którą same finansują, sprzedając podczas postojów… paszteciki. Ich przedsięwzięciem interesują się media, influencerzy i społeczność odwiedzanych miast, a Pasztety stają się symbolem walki o siebie i niezgody na hejt wymierzony w odbiegających od arbitralnie ustalonej normy.

(...) Beauvais nie bez przyczyny została okrzyknięta „wschodzącą gwiazdą francuskiej literatury młodzieżowej”. Jej książka bez nadęcia, ale w lekki i zabawny sposób opisuje bolączki dojrzewania we współczesnym świecie. Porusza problemy nastolatków posługując się ich, obfitującym w ironię i cięte riposty, językiem. Najważniejszym z nich jest brak akceptacji – grupy rówieśniczej, ale i własnej. W dobie wszechobecnego hejtu, który w dającej złudzenie anonimowości i bezkarności sieci przybrał na sile, Inni mają szczególnie trudno. Odszczepieńcem staje się „grubas”, „uchodźca”, „kaleka”, a w opuszczeniu świata wykluczonych pomóc mogą tylko inni wykluczeni. Podnoszenia poczucia własnej wartości nie ułatwia także wychowywanie się w patchworkowych, niepełnych rodzinach, nawet jeśli ma się najlepszego ojczyma na świecie. Pasztety, do boju! noszą znamiona powieści inicjacyjnej i powieści drogi. Z każdym pokonanym kilometrem, z każdą niepochlebną opinią na swój temat dziewczyny hartują swój charakter, dorośleją, nabierają dystansu.

(...) Szczególnie cenię lekkość i poczucie humoru tej książki. Jej niebagatelne zaplecze terapeutyczne autorka przemyciła jakby mimochodem. Pasztety, do boju! czyta się z przyjemnością jako zabawną przygodę trójki nastolatek (i przystojnego brata jednej z nich), co dowodzi świadomości pisarskiej autorki oraz jasno sprecyzowanego odbiorcy książki. Kolejnym atutem jest naszpikowanie opisywanej rzeczywistości odpryskami dzisiejszego świata. To ucieczka w internet, ale i aluzje feministyczne (chyba nawet w postępowej Francji nie nazwano by szkoły imieniem Marie Darrieussecq) czy promowanie lokalnej żywności, budujące realność i bliskość opowiedzianej historii. Podoba mi się wreszcie nadawanie uniwersalności przedstawionych wydarzeń nie poprzez wyizolowanie ich z konkretnej przestrzeni, ale dzięki swojskiemu opisowi realnie istniejącego Bourg-en-Bresse.

Pasztety, do boju! wpisują się w nurt będącej na fali literatury girl power, ale robią to po francusku: w dyskretny i nienachalny sposób. Beauvais wyciąga rękę do dziewczyn zakompleksionych, wycofanych, pozbawionych cenionej w świecie przebojowości. Zawodowo komplementuje dziewczyńską przyjaźń, dodaje wiary w siebie i gra na nosie tym, którzy szydzą z innych. Zabawna, ironiczna, zuchwała historia trzech Pasztetów to także dowód na to, że (bardzo) dobra powieść dla młodzieży jest możliwa.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/01/28/pasztety-do-boju-clementine-beauvais/

(...) Pasztety, do boju! to historia trzech nastoletnich Francuzek, które połączyło zwycięstwo w facebookowym plebiscycie na najbrzydszą dziewczynę w szkole w Bourg-en-Bresse. Złotym Pasztetem wyróżniono Astrid („jasne włosy, dużo pryszczy i taki zez, że widać jej tylko połowę tęczówki, reszta chowa się pod powieką”), szesnastolatkę, nową w Bourg. Srebrny Pasztet przypadł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(...) Ransmayr przenosi nas do osiemnastowiecznych Chin, w których omnipotentny Cesarz-Bóg pragnie zawładnąć czasem. W tym celu do swojego cesarstwa ściąga światowej sławy brytyjskiego zegarmistrza, Alistora Coxa (wzorowanego na rzeczywistej postaci genialnego Jamesa Coxa) i jego najlepszych rzemieślników, stawiając przed nimi zadanie stworzenia trzech niezwykłych zegarów. Przekonany o wynikającej z jednostkowego położenia względności czasu, Quianlong pragnie wejść w posiadanie mechanizmów zdolnych do odmierzania pędzących minut okresu dziecięcego, wlekących się godzin dogorywania skazańca oraz wieczności, jaką gwarantuje człowiekowi miłość. Praca nad maszynami okaże się dla cesarskiego zegarmistrza nie tylko ogromnym wyzwaniem wynalazczym, ale przede wszystkim asumptem do uporządkowania spraw, których nie sposób objąć rozumem.

(...) Znakiem firmowym Serii z Żurawiem jest ustępowanie wartkiej akcji na rzecz zapisu wewnętrznych przeżyć bohaterów, refleksji nad kulturą, filozoficznego sznytu. U Ransmayra to wszystko jest. Narracja krąży wokół przemyśleń pogrążonego w depresji związanej ze śmiercią córeczki i odejściem żony Coxa, jego prób przepracowania traumy rozstania z dwiema kobietami nadającymi jego życiu sens. Austriacki pisarz z wyczuciem i empatią przedstawia dramat rodziców, którzy, wbrew logice czasu, muszą chować swoje dzieci. Jest więc Cesarski zegarmistrz opowieścią o sile ojcowskiej miłości i o pozostawaniu rodzicem nawet po stracie dziecka. Kolejny wątek stanowi namysł nad naturą czasu, pobudzany przez powracające jak mantra pytanie: Czy dla wszystkich czas płynie tak samo?. Tu dają o sobie znać skłonności do filozofowania autora, który w niewymuszony sposób snuje refleksję na temat czasowości bytowania człowieka. I wreszcie trzeci aspekt książki: zderzenie kultur. Czyniąc głównego bohatera Anglikiem i lokując akcję powieści w Chinach, Ransmayr rejestruje spotkanie Zachodu ze Wschodem. Jak się okazuje, w światach, które różnią obyczaje, reżim, hierarchia społeczna, mentalność i religia, wspólna pozostaje jedynie potrzeba miłości. Autor umiejętnie przeplata wszystkie wątki, co czyni Cesarskiego zegarmistrza oryginalną powieścią o wpisanym w czas ludzkim losie, noszącą znamiona orientalnej baśni.

(...) Cesarski zegarmistrz to powieść dla czytelnika cierpliwego, poszukującego w lekturze przyczynku do refleksji. Podczas ciągnącej się żeglugi z Wysp do Chin, udzielało mi się zdezorientowanie Alistora Coxa i jego towarzyszy. Pozostając pod wrażeniem piętrzących się fraz o wysublimowanej składni, oszołomiona ich barokowym brzmieniem (brawa dla tłumacza, Jacka St. Burasa), nie wiedziałam, w którą stronę popłynie narracja Ransmayra, a drobiazgowość opisu rzeczywistości miejscami stawała się przyczyną mojego w niej zagubienia. Pewność odzyskałam dopiero na chińskim lądzie, na całkiem obcej ziemi, ale wśród znajomych, bo uniwersalnych, uczuć pierwszo- i drugoplanowych bohaterów. Christoph Ransmayr napisał powieść nieoczywistą, której odpowiednika próżno szukać we współczesnej prozie. Warta lektury nie tylko zafascynowanych kulturą Państwa Środka czytelników.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/01/25/cesarski-zegarmistrz-christoph-ransmayr/

(...) Ransmayr przenosi nas do osiemnastowiecznych Chin, w których omnipotentny Cesarz-Bóg pragnie zawładnąć czasem. W tym celu do swojego cesarstwa ściąga światowej sławy brytyjskiego zegarmistrza, Alistora Coxa (wzorowanego na rzeczywistej postaci genialnego Jamesa Coxa) i jego najlepszych rzemieślników, stawiając przed nimi zadanie stworzenia trzech niezwykłych zegarów....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki O psach Michał Cichy, Wioletta Grzegorzewska, Weronika Murek, Patrycja Pustkowiak, Andrzej Stasiuk, Krzysztof Varga
Ocena 5,8
O psach Michał Cichy, Wiole...

Na półkach: , ,

(...) Na mieszczącą się w kieszeni kurtki książeczkę składa się sześć tekstów autorek i autorów, którzy wyrobili już sobie w Polsce nazwisko. Zostały one ułożone w porządku alfabetycznym, biorąc pod uwagę osobę twórcy: Cichy, Grzegorzewska, Murek, Pustkowiak, Stasiuk i Varga. Pokrótce o każdym z nich:

Szesnaście łap, trzydzieści lat Michała Cichego to całkiem udane otwarcie antologii… jeśli nie wie się, kto jest jego autorem. Z ogromną przyjemnością czytałam jego pełne wrażliwości, noszące znamiona książki poetyckiej Pozwól rzece płynąć. Pamiętam, jak podczas spotkania autorskiego poświęconego tej publikacji, Cichemu towarzyszyła jego suczka, obserwuję jego profil na Facebooku, gdzie z ogromną czułością całkiem często pisze o swojej relacji z czworonogami. Tymczasem jego tekst w tym zbiorze niewiele wykracza poza pamiętnikarskie wspomnienie zwierząt, które towarzyszyły autorowi przez trzydzieści lat życia. Zgrabnie napisana, ale wyzuta z uczuć opowieść.

(...) W Olfaktorii Wioletta Grzegorzewska przekazuje nieoczywistą, bliską mi ideę, zgodnie z którą to pies oswaja człowieka, to pies dyktuje warunki ich relacji i ma do tego prawo jako ten, dla którego więź z człowiekiem stanowi sedno istnienia. Na potwierdzenie tej tezy jako motto pisarka wybiera cytat z Myśliwskiego (Miałby pan psa, to niejedno by pan zrozumiał. Musiałby się pan nawet zgodzić, że psy nam wyświadczają łaskę, że żyją z nami na świecie.). Grzegorzewska pięknym literacko językiem otwiera i zamyka swój tekst (esej? felieton?), jednak, wbrew deklarowanemu uznaniu dla czworonogów, w większości skupia się na sobie. Pisze o trudach brytyjskiej codzienności związanej z wątłym portfelem, o relacjach z sąsiadami i właścicielką mieszkania, o przeprowadzce, o dzieciństwie spędzonym na wsi i o prowadzeniu dzieci do szkoły. I choć słowo pies odmieniane jest w kolejnych linijkach przez wszystkie przypadki, to jednak jakoś niknie i staje się jednym z tysięcy rzeczowników, które składają się na tekst. Na szczęście na końcu wynurza się ze słownej topieli.

Następne w kolejności jest opowiadanie Weroniki Murek pt Rok w długim domu. Interesujące pod względem języka i literackiej konwencji. Można powiedzieć „Murkowate” – miłośnikom twórczości autorki to określenie nasunie charakterystyczny dla jej prozy zespół cech: dziwność, szorstkość, eliptyczność, trochę strasznej prowincji, trochę realizmu magicznego. Do tego dochodzą słowotok, potocyzmy i onomatopeje, na kolejnych stronach kotłują się codzienne ludzkie aktywności i ich psia percepcja. Aż do momentu, w którym bez uprzedzenia z psiej egzystencji znika sieć ludzkich nawyków i cała życiowa krzątanina i nic już nie jest takie samo. Fatalne są skutki śmierci, tytułuje finalną część opowiadania Murek. Wart uwagi kawałek nieoczywistej prozy, który mógłby okazać się ciężkostrawny w tekście o większej objętości.

Bezkonkurencyjnie najsłabszym tekstem w zbiorze jest Ostatnia podróż Patrycji Pustkowiak. Ja wiem, że to miała być „nieoczywista psia antologia”, ale dmuchany pies w historii rozpadającego się małżeństwa potrzebny jest jeszcze mniej niż przysłowiowy kwiatek do kożucha. Staram się znaleźć jakiś walor tego opowiadania, ale nie potrafię, nawet abstrahując od bezzasadności włączenia go do zbioru choćby luźno poświęconego psom. Poza tym, na czwartej stronie okładki wydawca obiecuje „wspaniały literacki hołd oddany wiernym towarzyszom człowieka”. Chętnie przyjmę wszelkie podpowiedzi, gdzie tego hołdu u Pustkowiak szukać. Zamiast tego czytelnik otrzymuje powierzchowną i okropnie nudną obserwację rozpadu związku niegdyś bliskich sobie osób, który jedna ze stron desperacko próbuje uratować. Ostatnia podróż to zapis podwójnego niepowodzenia – bohaterki opowiadania i jego autorki.

(...) Jedynym, który sprostał moim oczekiwaniom okazał się Andrzej Stasiuk i jego Psy. Ale ten tekst był od początku moim pewniakiem całego zbioru. Podobnie jak prosty jest tytuł, tak prosta jest opowieść Stasiuka, co stanowi jej siłę. Bez żadnego przymusu autor pisze o psach, które zawsze były w jego domu, mimo że o to nie zabiegał (Znajdy, podrzutki, przybłędy. Zjawiały się w naszym życiu i zostawały do śmierci). Czytając Stasiuka, ma się nieodparte wrażenie, że pozostałym autorom zadało się napisanie tekstu nadającego się do tej antologii (może poza Vargą, o którym za chwilę). Wreszcie to psy stają się bohaterami opowiadanej historii, wreszcie czytanemu przeze mnie sprawozdaniu z koegzystencji Stasiuka i jego psów nie przyświeca żaden pozapsi cel. Opowiadający z czułością o psach-członkach rodziny, psach-towarzyszach losu pisarz idzie o krok dalej. Jak zawsze, wychodząc od swoich doświadczeń, puentuje swój tekst w sposób, który nie pozostawia wątpliwości, że napisał go właśnie dla nas. Dwa lata temu umarł mój pierwszy pies, co okazało się dla mnie najdotkliwszym doświadczeniem śmierci. Często o nim myślę, często mi się śni. I kiedy czytam, że psy nigdy nie odchodzą na zawsze, że nawet gdy już ich nie ma, to ich duchy wciąż strzegą swoich panów, czuję spokój i wierzę, że tak właśnie jest.

(...) O ile Stasiuk sprostał moim oczekiwaniom, o tyle Krzysztof Varga Bogami starości zdecydowanie je przerósł. Lepiej znam Vargę-publicystę niż Vargę-pisarza. Cenię jego ostre pióro, (auto)ironię, inteligencję i przenikliwość. Poza tym, w jego tekstach i wypowiedziach roi się od autoodniesień (do czego pisarz sam się w rzeczonym eseju przyznaje: Pragnąłem więc psa, bo jestem z natury egoistyczny, egocentryczny i skupiony na sobie, i wreszcie chciałem się skupić na kimś innym, ponieważ własne towarzystwo zaczynało mi coraz bardziej ciążyć). Dlatego tak bardzo mnie zaskoczył. Już od pierwszych linijek czytałam tekst Vargi ze ściśniętym gardłem. Po kilku stronach musiałam porzucić lekturę, by powrócić do niej dzień później, następnego dnia – to samo. Nie byłam przygotowana na to, że na samym końcu tej książeczki będę musiała zmierzyć się z tak ciężkim kalibrem. Bo Varga traktuje o wpisanym w człowieczo-psią relację odchodzeniu i o reakcji na śmierć przez tego, który nadal żyje. Rozbrajając mnie swoją niezakamuflowaną ironią ani żadnym innym narzędziem szczerością, autor opowiada o przeczuwanym przez psa odejściu ojca, o nieszczęśliwej śmierci Nestora, w którego stygnące ciało zachłannie się wtulał oraz o powolnym gaśnięciu usypianego schorowanego Alfa. Z lektury tego eseju wyłania się postać człowieka, który, chcąc po prostu kogoś bezgranicznie i bezwarunkowo kochać, ulokował w towarzyszących sobie czworonogach najszczersze uczucia, a potem nauczył się obdarzać nimi innych. Człowieka, który przyznaje, że to od psów – świetnych analityków odebrał lekcję rozumienia i słuchania ludzi. Kilkustronicowi Bogowie starości to chyba najlepsze, co o psach udało mi się przeczytać.

(...) Nie ma innego zwierzęcia, z którym człowiek może przeżyć takie zespolenie duchowe, jak tylko pies – tymi słowami Varga zamyka antologię O psach. W mojej rodzinie psy były od zawsze, dom bez psa trudno byłoby mi nazwać domem, a rodzina bez psa jest dla mnie mocno dysfunkcyjna. Z tego powodu czekałam na ten zbiór. Tym bardziej przykro mi, że książka jako całość sprawiła mi zawód, zwłaszcza, że po autorach, wydawcy i problematyce duże oczekiwania były uzasadnione. O psach to pozycja bardzo nierówna. Zwieńczające ją dwie poruszające opowieści Stasiuka i Vargi mogą rzutować na pozytywny odbiór książki, jednak „na chłodno” trudno jej bronić. Zwłaszcza ostatnia historia chwyciła mnie za serce i nie chciała puścić. Poziom trzyma opowiadanie Murek. Teksty Cichego i Grzegorzewskiej są w mojej ocenie dość przeciętne, natomiast twórczość Pustkowiak nie tyle nie wnosi żadnej wartości dodanej, ale także ujmuje całemu zbiorowi. Zawartość książki stanowią również ilustracje Oli Niepsuj. Lubię nowoczesną, abstrakcyjną, trochę geometryczną ilustrację, ale ta – rzecz gustu – nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia.

Powtórzę raz jeszcze: zdecydowanie warto przeczytać autobiograficzne teksty Vargi i Stasiuka. [Z powodzeniem mogłyby ukazać się one wTygodniku Powszechnym, do którego regularnie (czasem także o psach) pisze Stasiuk albo w Piśmie]. Jednak zapytana, czy dla dwóch spośród sześciu tekstów warto było kupić tę książkę?, moja odpowiedź pełna byłaby wątpliwości. Acha, jeśli jesteście kociarzami, Czarne wydało analogiczną publikację O kotach, na którą składają się teksty Chwina, Drendy, Pazińskiego, Rejmer, Siemiona i Sołtysa (nie czytałam).

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/01/10/o-psach-cichy-grzegorzewska-murek-pustkowiak-stasiuk-varga/

(...) Na mieszczącą się w kieszeni kurtki książeczkę składa się sześć tekstów autorek i autorów, którzy wyrobili już sobie w Polsce nazwisko. Zostały one ułożone w porządku alfabetycznym, biorąc pod uwagę osobę twórcy: Cichy, Grzegorzewska, Murek, Pustkowiak, Stasiuk i Varga. Pokrótce o każdym z nich:

Szesnaście łap, trzydzieści lat Michała Cichego to całkiem udane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Chyba już kiedyś o tym pisałam, ale dalej zastanawia mnie, jak to się dzieje, że w krótkim czasie ukazuje się przynajmniej kilka książek poświęconych tej samej tematyce. Zwłaszcza, jeśli nie jest ona oczywista i nie stanowi odpowiedzi na aktualny problem kraju, świata czy grupy społecznej. Bohaterkami ostatniej jesieni niewątpliwie były polskie kobiety, o których losie do tej pory nie mieliśmy okazji usłyszeć. Co znamienne, ich głosy wydobyły reporterki i autorki literatury faktu. Choć nie ulega wątpliwości, że książki te powstawały kilka lat, a proces kwerendy wiązał się z przynajmniej takim samym trudem jak akt pisarski, asumptem do wydania tych pozycji w okolicy listopada 2018 zapewne była setna rocznica uzyskania przez kobiety praw wyborczych. Mam nadzieję, że te okoliczności okażą się sprzyjające sięgnięciu po historie dziesiątek tysięcy kobiet, które w XIX i XX-wiecznej Polsce pracowały w pocie czoła jako służące i robotnice w fabrykach. Wspomniane książki to: Aleja Włókniarek Marty Madejskiej (Czarne), Anioł w domu, mrówka w fabryce Alicji Urbanik-Kopeć (Krytyka Polityczna) i Służące do wszystkiego Joanny Kuciel-Frydryszak (Marginesy). Dziś piszę o ostatniej z wymienionych.

(...) Książka Kuciel-Frydryszak to pierwsza pozycja non fiction poświęcona polskim służącym. Czterystu stronicową publikację można by podzielić na dwie części. W pierwszej przedstawione zostały zasady, jakich musiały przestrzegać, ramowy plan zajęć, a także ogólna charakterystyka bezimiennych „białych niewolnic”, jak zwykło się nazywać zdane na łaskę i niełaskę chlebodawców dziewczynki (niektóre podejmowały pracę mając niespełna dziesięć lat), dziewczyny i kobiety. Czytelnik otrzymuje szansę zajrzenia do wewnątrz ubiegłowiecznych polskich domostw, nie dostając się do nich jednak głównym wejściem, ale kuchennymi schodami. Jak nie trudno się domyślić, z perspektywy służącej do wszystkiego, a więc kucharki praczki, sprzątaczki i opiekunki w jednej osobie, dwudziestowieczne salony wyglądają zgoła inaczej.

Autorka prześwietla postać służącej od stóp do głów: poczynając od motywacji podjęcia pracy (przede wszystkim brak środków do życia, ale także chęć wyrwania się z rodzinnego domu, najczęściej ze wsi), przez moralność, której nauczycielami byli „Państwo”, po edukację (płatne szkoły dla służących dostępne były tylko wybranym, działały również Zytki – Stowarzyszenie Sług Katolickich, a także prywatne przedsięwzięcia społeczników, którzy mecenasowali tej grupie społecznej i wreszcie nieliczni chlebodawcy dbający o sprawność intelektualną służących – zdecydowana większość była analfabetkami). Wiele miejsca Kuciel-Frydryszak poświęca również odmalowaniu często skandalicznych warunków życia służących. Także w tej ogólniejszej, dążącej do możliwego uwspólnienia służalczego losu dziesiątek tysięcy kobiet części książki, autorka przedstawia losy konkretnych kobiet, jednak z żadną z nich nie pozostajemy na dłużej. To raczej splot możliwie licznych świadectw poświęconych służącym, których autorami są będące dziś w podeszłym wieku dzieci współwychowywane przez służące lub w inny sposób dbające o ich dom dziecięcy, ale także pisarze-portreciści epoki oraz prasa z tamtych lat.
Odpowiednio przygotowawszy grunt, autorka odkurza bardziej szczegółowo życiorysy kilku służących, o których wiadomo wiele, m.in. dzięki sławie domów, w jakich służyły. Kuciel-Frydryszak zaprasza czytelnika na salony Sienkiewicza, Gombrowicza, Witkiewicza, Nałkowskiej czy szczególnie dobrze jej znanej Iłłakiewiczówny. Dzięki pozostawionym materiałom oraz rozmowom z kolejnymi pokoleniami literackiej elity, rysuje fascynujący obraz więzi łączącej służącą i Panią lub Pana. Choć relacje te były bardzo różne, pewna jest ich istotność dla życia i twórczości wymienionych. Poznajemy także zwykłe-niezwykłe służące wcale sławnych rodzin, które towarzyszyły im przez całe życie, mimo że – głównie z racji wojny – różnie się ono toczyło.

(...) Trudno byłoby wymienić tu wszystkie podjęte w Służących do wszystkiego kwestie. Poza tymi już wspomnianymi, ważnym problemem była służba katolickich służących w domach żydowskich oraz Żydówek u rodzin katolickich. Nawet dobrze płatna posługa u Żydów okazywała się nieroztropna z uwagi na późniejszą niechęć przyjęcia dziewczyny pod swój dach przez katolików. Najbardziej intrygującą okazała się dla mnie jednak relacja łącząca służącą i jej Państwa, w którą wpisane były obustronna nieufność i pogarda wynikająca z różnicy pochodzenia. Książka mieści w sobie liczne przykłady potwierdzające te awersje (m.in. okradanie przez służące domów, w których pracowały czy dopuszczanie się przez Panów przemocy seksualnej na pracownicach). Z drugiej strony Kuciel-Frydryszak przedstawia dowody na szczerą więź i wzajemne przywiązanie służącej i rodziny, której czuła się członkiem (świadczyła o nim np. decyzja katolickiej służącej do udania się z żydowską rodziną, u której pracowała do getta, a więc na śmierć czy rezygnacja służącej z wyjścia za mąż z uwagi na związaną z nim konieczność opuszczenia rodziny chlebodawców). Ne sposób wreszcie nie zauważyć wyłaniającego się z książki obrazu polskiego społeczeństwa. Tylko u nas przez tak długi czas utrzymywała się niemal powszechna instytucja służącej. Próżno szukać kraju, który dorównywałby Polsce w tego rodzaju wyzyskiwaniu kobiet, co przełożyło się na – pokutujące w niektórych środowiskach do dziś – poddańcze rozumienie roli kobiety w społeczeństwie.

Służące do wszystkiego to książka ważna i potrzebna. Składa się na nią zarówno tekst (oprócz narracji snutej przez autorkę pojawiają się również fragmenty powieści i opowiadań opisujących realia służalczego życia), jak i liczne wycinki z gazet, ilustracje, zdjęcia oraz wyimki Poradnika dla służby domowej autorstwa Michaliny Ulanickiej. Wszystko to dowodzi ogromu wykonanej przez Kuciel-Frydryszak pracy. Jeżeli miałabym mieć jakieś zastrzeżenie do tej publikacji, stanowiłaby je rozwlekłość (roboczo nazwanej przeze mnie) pierwszej części książki. Powtarzające się lub wprowadzane w ciągnących się akapitach informacje dotyczące różnych aspektów pracy służącej momentami stawały się nużące i sprawiały, że kilkukrotnie odkładałam książkę „na potem”. Myślę, że książka zyskałaby dzięki większej syntetyczności. Za to jej „drugą część”” przeczytałam z zaangażowaniem niemal jednym tchem.
Marginesy zadbały o staranne wydanie i redakcję książki, więc obcowanie z nią było przyjemnością (choć z uwagi na dobór papieru ciężar książki nie sprzyjał jej lekturze w komunikacji miejskiej.

Pionierskie podjęcie tematyki polskich służących, której dotychczasową niewidzialność trudno racjonalnie uzasadnić, czyni tę książkę jedną z najważniejszych publikacji literatury faktu minionego roku. Jestem zdania, że to wystarczający powód, dla którego powinien po nią sięgnąć każdy polski czytelnik. Odczuwających niedosyt uspokajam: w tym roku ukaże się kolejna książka o służących: Instrukcja nadużycia. Historia kobiet służących w dziewiętnastowiecznych domach Alicji Urbanik-Kopeć (Post Factum).

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/01/08/sluzace-do-wszystkiego-joanna-kuciel-frydryszak/?fbclid=IwAR2CpwBBmVv8SwEkO--_bxcYHFZzO8MZ__JYqeHygqbchCtMJegyDCzhHas

Chyba już kiedyś o tym pisałam, ale dalej zastanawia mnie, jak to się dzieje, że w krótkim czasie ukazuje się przynajmniej kilka książek poświęconych tej samej tematyce. Zwłaszcza, jeśli nie jest ona oczywista i nie stanowi odpowiedzi na aktualny problem kraju, świata czy grupy społecznej. Bohaterkami ostatniej jesieni niewątpliwie były polskie kobiety, o których losie do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(...) Historię przedstawioną na kartach japońskiej powieści można streścić w kilku dłuższych zdaniach. Rzecz dzieje się w Tokio, gdzie na jednej z handlowych ulic mieści się mały lokal gastronomiczny Doraharu, w którym Sentarō (lat ok. 30) serwuje dorayaki – naleśniki nadziewane an, czyli słodką pastą z czerwonej fasoli. Praca ta męczy chłopaka; nie lubi jej i nie wykonuje jej dobrze. Marzy mu się kariera pisarska, ale musi pracować, żeby spłacić długi. Pewnego dnia do lokalu przychodzi staruszka imieniem Tokue, która za wszelką cenę, (tj. za bardzo niską stawkę) chce zatrudnić się w sklepie. Kobieta ma zniszczoną twarz i odstręczająco powykrzywiane dłonie – Sentarō obawia się, że obecność takiej osoby w pracy z żywnością wpłynie negatywnie na wizerunek firmy, jednak po spróbowaniu an jej roboty mężczyzna decyduje się ją zatrudnić. Jak nietrudno się domyślić, przygotowywane z sercem i zaangażowaniem dorayaki smakuje nieporównanie lepiej i ściąga do pustawego dotychczas lokalu tłumy. Wśród przesiadujących w Doraharu osób jest kilkunastoletnia Wakama – małomówna dziewczyna „z trudnego domu”. Kiedy po okolicy roznosi się wieść, że w sklepie z naleśnikami pracuje chora na trąd staruszka, właścicielka biznesu każe ją zwolnić, jednak Tokue sama rezygnuje z pracy. Na powrót samotny, dręczony wyrzutami sumienia Sentarō nie radzi sobie najlepiej. Wraz z Wakamą postanawiają odnaleźć bliską im staruszkę pod pretekstem chęci udoskonalenia receptury na dorayaki. Kiedy udaje im się dotrzeć do miejsca zamieszkania Tokue, poznają szokującą historię jej życia, która prowokuje w nich refleksję nad tym, kim są i jakie jest ich życiowe powołanie.

(...) Co prawda nie zdradziłam zakończenia opowieści, ale to nie fabuła jest u Sukegawy najważniejsza. Zresztą niewiele tu akcji i nawet znając finał tej niewielkiej objętościowo książki warto po nią sięgnąć. Prostota i podyktowany symbolizmem minimalizm stanowią siłę opowiedzianej historii i jestem skłonna bronić jej przed zarzutami banału, naiwności czy prymitywizmu. To przykład prozy oszczędnej w słowa i bogatej w znaczenia, dlatego objaśnianie elementów powieściowego świata zrobiłoby czytelnikowi większą krzywdę niż streszczenie fabuły. Tytuł, wnikliwa lektura oraz powracający motyw graficzny odsyłają do zapoznania się z symboliką ważnego w kulturze japońskiej kwiatu wiśni. Warto pójść tym tropem.
Sukegawa – absolwent filozofii orientalnej na Uniwersytecie Waseda bez nadęcia pisze o życiowej pokorze i szacunku, na który zasługuje każdy człowiek. Tłumaczy mechanizmy wykluczenia ze społeczeństwa, jednocześnie nie dając na nie zgody. Każdy z jego bohaterów jest w jakiś sposób wyalienowany – ze względu na nieciekawą przeszłość, pochodzenie z dysfunkcyjnej rodziny czy stygmatyzowaną chorobę sprzed lat. Dlatego, mimo różnicy wieku, Sentarō, Tokue i Wakama stają się sobie bliscy – tylko w swoim gronie zaznają tak brakującego im zrozumienia. Ukazując losy trzech pokoleń autor dowodzi, że człowiek wciąż boryka się z tymi samymi problemami, a potrzeby ustalenia własnej tożsamości oraz odnalezienia życiowego powołania są głęboko zakorzenione w naturze ludzkiej. Ponadto Sukegawa podkreśla wartość pracy i zależność jej efektów od naszego do niej nastawienia. Każde doświadczenie nas czegoś uczy, a więc jest pozytywne, nawet jeśli towarzyszy mu ból i cierpienie – mówi między wierszami japoński autor. Mimo dominującej melancholii wymowa Kwiatu wiśni jest budująca – prawdopodobnie to miał na myśli wydawca określając książkę jako „słodko-gorzką opowieść o życiu i naleśnikach”.

Lektura Kwiatu wiśni i czerwonej fasoli jest przygodą na jeden wieczór. Japończyk nie strzępi języka, a dzięki sprawnemu przekładowi na język polski (Dariusz Latoś) powieść czyta się z przyjemnością. Jej ciepło i bezpretensjonalność sprzyjają refleksji. Durianowi Sukagawie udało się opowiedzieć prostą i mądrą historię bez narażania się na śmieszność. Myślę, że to nie lada sztuka wymagająca dużego wyczucia i świadomości pisarskiej.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/12/22/kwiat-wisni-i-czerwona-fasola-durian-sukegawa/

(...) Historię przedstawioną na kartach japońskiej powieści można streścić w kilku dłuższych zdaniach. Rzecz dzieje się w Tokio, gdzie na jednej z handlowych ulic mieści się mały lokal gastronomiczny Doraharu, w którym Sentarō (lat ok. 30) serwuje dorayaki – naleśniki nadziewane an, czyli słodką pastą z czerwonej fasoli. Praca ta męczy chłopaka; nie lubi jej i nie wykonuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(...)
Podobnie jak w Rdzy, na Nikt nie idzie składają się losy kilku bohaterów. Bliżej poznajemy czwórkę: Marzenę i Klemensa oraz Olgę i Igora. Pierwszą parę wiąże relacja macierzyństwa, Marzena jest matką Klemensa, niepełnosprawnego „chłopaka-mężczyzny” osieroconego w wieku kilku lat przez ojca – pilota. To kobieta silna, jednak nie z uwagi na niezłomny charakter, ale przez zmuszające ją do tego okoliczności. Jest przede wszystkim matką; nie ma czasu ani energii do realizowania się jako kobieta. Upośledzony umysłowo Klemens żyje w swoim świecie, gdzie królują przedmioty codziennego użytku: chropowate, śliskie, wydające dziwne dźwięki. Takie, na które nie zwracamy uwagi dopóki nam się nie zepsują. Chłopak-mężczyzna, któremu w zachowaniu często bliżej do zwierzęcia niż człowieka. Narażony na niezrozumienie i społeczny ostracyzm „Dzik” idzie prze życie z plecakiem wypełnionym balonami z helem i wytatuowanym na przedramieniu adresem zamieszkania. Relacje Olgi i Igora ewoluują w czasie. Na przestrzeni trzydziestu lat, kiedy toczy się akcja powieści, łączy ich koleżeństwo, przyjaźń, miłość – zawsze dotknięte niepewnością i dystansem. To związek kontrastujących ze sobą osobowości. Ekstrawertyczna Olga vs. zamknięty w sobie Igor; dziewczyna rzucająca świetnie płatną pracę na rzecz spokojnego wypiekania słodyczy vs. chłopak kochający haiku, który etat na wydziale japonistyki zastępuje grą na giełdzie. Marzena, Klemens, Olga i Igor – czwórka bohaterów mogących z powodzeniem naprawdę zamieszkiwać stolicę naszego kraju.

(...) Małecki splata losy postaci podszywając ich życie doświadczeniem straty. Osamotnieni, łaknący miłości przeżywają śmierć bliskiej osoby: męża, matki, nienarodzonego dziecka, dziadka, brata. Nikt nie idzie odczytuję przede wszystkim jako opowieść o samotności, która dopada człowieka w domu pełnym ludzi i w zatłoczonej Warszawie. Najgłośniej wybrzmiewają w niej zdania, które nigdy nie zostały wypowiedziane – ze strachu przed odtrąceniem albo dlatego, że śmierć przyszła nieoczekiwanie. To również refleksja nad tym, jak ważna w życiu jest pasja. Muzyka, kolekcjonowanie zdjęć z fontannami, haiku, pieczenie ciast – dla jednych nic nie znaczące wycinki świata, dla innych – cały świat popychający życie do przodu.

Nikt nie idzie jest lekturą na dwa, może trzy wieczory albo na kilka dłuższych przejazdów autobusem. Opowiedziana historia absorbuje czytelnika, zwłaszcza, że poszatkowana na kawałki stawia go w permanentny stan czujności. Stopniowo scalana ze strzępów wspomnień opowieść pozwala lepiej zrozumieć bohaterów, wobec których trudno o obojętność. Małecki posługuje się staranną polszczyzną, którą coraz rzadziej można znaleźć na kartach powieści młodych autorów. Nie jest brutalny, nie pisze, by szokować, woli nie dopowiedzieć niż przegadać. Lubię pełne zdania Małeckiego-narratora i wiarygodne wypowiedzi jego bohaterów potęgowane wprowadzaniem do fabuły rzeczywistych kawałków Polski opisywanych czasów. To wszystko sprawia, że raczej smutne i przygnębiające książki autora niosą spokój i poczucie swojskości. Rzec można, proza życia, w której nic nas nie zaskoczy. Dla niektórych to zarzut, dla mnie – duży atut.
Lekturę Nikt nie idzie zaczęłam w sposób nietypowy. Okoliczności skłoniły mnie do sięgnięcia po udostępnioną przez Audiotekę w formie audiobooka pierwszą część książki. W roli lektorki wystąpiła Agnieszka Więdłocha, której słuchanie okazało się prawdziwą przyjemnością. Na co dzień nie sięgam po audiobooki, ale gdyby nie fakt, że wcześniej kupiłam książkę w wersji papierowej, prawdopodobnie skusiłabym się na jego zakup. Na rzecz wersji papierowej przemawia staranne wydanie, za którym stoi oficyna SQN – przyjemny skład, dobra redakcja, miły papier i poręczny format. Świetna okładka i ciekawa grafika wewnątrz książki.(...)

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/12/21/nikt-nie-idzie-jakub-malecki/

(...)
Podobnie jak w Rdzy, na Nikt nie idzie składają się losy kilku bohaterów. Bliżej poznajemy czwórkę: Marzenę i Klemensa oraz Olgę i Igora. Pierwszą parę wiąże relacja macierzyństwa, Marzena jest matką Klemensa, niepełnosprawnego „chłopaka-mężczyzny” osieroconego w wieku kilku lat przez ojca – pilota. To kobieta silna, jednak nie z uwagi na niezłomny charakter, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(...) Przyjaciel z szafy to dzieło brytyjskiego duetu: A.F. Harrold (tekst) & E. Gravett (ilustracje). Autorką polskiego przekładu jest Maria Jaszczurowska. Książka ukazała się wiosną tego roku nakładem Wydawnictwa Literackiego. To opowieść o chłopcu, którego istnienie uwarunkowane jest od wyobraźni innych i dziewczynce potrafiącej za pomocą myśli stwarzać niezwykłe światy. Choć koncept wymyślonego przyjaciela może wydawać się oklepany, to pierwszy znany mi przypadek, w którym, jeśli musiałabym wybrać głównego bohatera, raczej postawiłabym na „wyobrażonego”. Mieszkający w szafie Amandy Rudger (intrygujące pierwsze zdanie: „Tamtego wieczoru Amanda Szuruburska otworzyła drzwi do szafy i powiesiła kurtkę na jakimś chłopcu”.) szybko staje się jej kompanem do zabawy. Wyobraźnia dziewczynki przemienia dom i ogród w przestrzeń kosmiczną, łódź podwodną albo ciemną jaskinię. Nigdy im się nie nudzi. Kiedy Amanda i Rudger zaakceptowali fakt, iż nikt poza dziewczynką nie może go zobaczyć, w historii pojawiają się burzący to wyobrażenie pan Trznadel i jego niewidzialna przyjaciółka. To za ich sprawą na parkingu koło basenu dochodzi do wypadku, w wyniku którego Amanda nieprzytomna trafia do szpitala. Rudger zostaje sam na ulicy: nie ma się gdzie podziać, a co gorsza, zapomniany zaczyna znikać. Z pomocą wymyślonego kota trafia do wylęgarni wyobraźni – biblioteki. W końcu, jak mawia Amanda, „każda książka to przygoda”.

(...) Harrold stworzył nieoczywistą, pełną zwrotów akcji opowieść na cześć wyobraźni. Nic nie jest w niej niemożliwe, a jednocześnie wszystko wydaje nam się prawdopodobne. Nie jest trudno w ten świat uwierzyć. Historia opowiadana jest dynamicznie, każde zdanie narratora wnosi do historii coś nowego. Dialogi brzmią autentyczne, są pełne humoru. Język nie jest przekombinowany, co traktuję jako atut sprzyjający samodzielnej lekturze książki przez młodego czytelnika, choć po pierwszym zdaniu spodziewałam się więcej świeżych i zaskakujących fraz, które ucieszyłyby także dorosłych. Na treść książki nie składają się jednak same słowa. Ciekawe i wyraziste ilustracje Emily Gravett budują nastrój opowieści, stając się równie sugestywne jak tekst. Czarna strona pozwala poczuć wywołaną burzą awarię prądu, a zastosowanie barw tylko w nielicznych przypadkach podkreśla, że czasem bardziej żywe jest to, co wyobrażone. Pewne jest, że Przyjaciel z szafy powstał dzięki artystom obdarzonym ogromną wyobraźnią.

The Imaginary – Wyobraźnia (bo tak brzmi oryginalny tytuł opowieści) to pochwała nieskrępowanego fantazjowania. Nigdy nie jest się za dużym na bujanie w chmurach, oderwanie od rzeczywistości pomaga lepiej ją znosić – tak brzmi niepisany manifest autorów książki. Dodatkowo, pod płaszczykiem budzącej grozę i jednocześnie niepozbawionej humoru powieści przygodowej przemycone zostały ważne idee. Jest nią niewątpliwie potrzeba rodzicielskiej miłości pełnej zrozumienia i empatii (Amanda mieszka z mamą, która szanuje uczucia i wyobraźnię córki. Przypomniawszy sobie własnego wymyślonego przyjaciela, wspiera dziewczynkę, nie widząc w jej zabawie nic zdrożnego. Niestety nie jest to powszechna postawa rodzicielska, na co Harrold zwraca uwagę w opowiadanej historii). Drugą bardzo ważną myślą jest ukazanie siły znoszącej podziały przyjaźni (dziewczynka kilkukrotnie wspomina o swoich przyjaciołach ze szkoły, którzy są zupełnie inni: poważniejsi, stroniący od ubogacania rzeczywistości za pomocą wyobraźni). Dzieci nie zważają na pochodzenie czy stan majątkowy swoich kolegów, nie obchodzą ich relacje między ich rodzicami. Przyjaźń dziecięca jest szczera i bezwarunkowa. Pod tym względem wolałabym nigdy nie dorastać. Po trzecie, ale nie najmniej ważne, autorzy doceniają literaturę jako tę dziedzinę aktywności ludzkiej, dzięki której możemy być tym kim chcemy i gdzie chcemy. W książkach wszystko jest możliwe, dlatego wymyślony Rudger może żyć w bibliotece – miejscu, gdzie wyobraźnia nie zna granic. Wszystko to zostało przemycone w treści książki jakby mimochodem, bez zbędnego bajdurzenia i moralizatorstwa.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/12/08/przyjaciel-z-szafy-a-f-harrold-tekst-emily-gravett-ilustracje/

(...) Przyjaciel z szafy to dzieło brytyjskiego duetu: A.F. Harrold (tekst) & E. Gravett (ilustracje). Autorką polskiego przekładu jest Maria Jaszczurowska. Książka ukazała się wiosną tego roku nakładem Wydawnictwa Literackiego. To opowieść o chłopcu, którego istnienie uwarunkowane jest od wyobraźni innych i dziewczynce potrafiącej za pomocą myśli stwarzać niezwykłe światy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(...) Kto zna prozę Myśliwskiego, ten wie, że oscyluje ona wokół spraw najważniejszych. Nie inaczej jest tym razem. Ucho Igielne to powieść-pytanie. Piszący i czytający, przewracając kolejne kartki, zastanawiają się: kim jest wpisany w czas człowiek? Nie wyabstrahowana jednostka ludzka badana przez egzystencjalistów czy antropologów, ale pojedynczy byt, jak ja czy ty. Uporczywie powraca pytanie: kim byłeś przed laty, wczoraj, kim jesteś teraz, kim będzie za czas jakiś. Genetycznie wciąż jesteśmy tacy sami, ale oglądając fotografie sprzed lat, trudno odnaleźć nam ciągłość z tamtym sobą. Problemem tożsamości osobowej naukowo zajmował się m.in zmarły w ubiegłym roku Derek Parfit (zainteresowanych odsyłam do jego książki Racje i osoby). Rozterki stanowiące punkt wyjścia badań brytyjskiego filozofa obecne są w prozie Myśliwskiego, której bohaterowie: pełne sił witalnych ja i ja starcze spotykają się w Uchu Igielnym, rzeczywiście istniejącej w Sandomierzu zielonej dolinie. To taka brama, przez którą nie sposób przejść w dwie osoby bez otarcia się o siebie i spojrzenia sobie w oczy. Myśliwski z wrażliwością i uwagą rejestruje to spotkanie starości z młodością, kiedy ożywają wspomnienia. Gdzieś po środku drogi spotykają się więc wybiegające w przyszłość aspiracje młodzieńca i oglądające się wstecz myśli starca.

(...) Jest więc Ucho Igielne historią o przemijaniu. Nie zdradzę konceptu fabuły (rewelacyjny, nieoczywisty i trzymający w napięciu początek!), jednak już od pierwszych stron powieść przywiązała mnie do siebie i zajęła myśli. Myśliwski z poszanowaniem dla swojego bohatera prowadzi czytelnika po meandrach pamięci protagonisty. To podróż przez polską historię ubiegłego wieku, która wymagała redefiniowania tak własnej, jak i zbiorowej tożsamości. „Przeszłość wciąż się w nas dzieje, dopominając się o naszą pamięć” – konstatuje bohater. Upływ czasu daje szansę na zdystansowany ogląd tego, co się już stało; pozostaje jednak pytanie, czy nasze wspomnienia odzwierciedlają wydarzenia mające miejsce lata temu. Jakiej obróbce poddajemy zwłaszcza te bolesne momenty; co wypieramy z pamięci, a co stanowi naszą fantazję nie znajdującą odzwierciedlenia w rzeczywistości? Myśliwski w subtelny, właściwy sobie sposób pokazuje, co robi z nami czas, oraz, że na przeszłość składa się niemożliwy do rozdzielenia mariaż jawy ze snem. A może, wbrew zdrowemu rozsądkowi, to właśnie marzenia senne należałoby uznać za prawdę – pyta.

(...) Zupełnie nie lubię książek obłożonych obwolutą. Obwoluta buduje dystans, przywodzi na myśl album, który powinno się oglądać z namaszczeniem, po czym z należytą ostrożnością odłożyć na półkę. A powieść ma służyć przecież do czytania, czasem wielokrotnego wertowania przeczytanych stron. Do zaznaczania ważnych miejsc (kto odważyłby się pisać po albumie!?); do lektury w autobusie czy w łóżku, nierzadko w towarzystwie jedzenia czy picia; do pożyczania. Obwoluty chroniące książki Myśliwskiego są jednak w pełni uzasadnione. Nie znam drugiej równie szlachetnej prozy, a taką należałoby chronić przed zębem czasu oraz przed zapomnieniem. „Trywialność i wzniosłość to niemal siostry syjamskie” – pisze w Uchu Igielnym Myśliwski. Wielka to rzecz opisywać emocje i problemy, z jakimi musi się zmierzyć człowiek, bez zbędnego zawoalowania, nie narażając się przy tym na śmieszność. To chyba przywilej życiowej mądrości i wyzucia potrzeby popisywania się przed sobą i światem. Myśliwskiemu jak nikomu innemu wychodzi trudna sztuka pisania tego, co niby wszyscy wiemy, w sposób zasługujący na podziw i uznanie. Ucho Igielne to książka o tym, co robi z nami czas, na której lekturę i późniejszy namysł potrzeba czasu właśnie. Jednemu i drugiemu sprzyja jesień. Do dzieła.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/11/16/ucho-igielne-wieslaw-mysliwski/

(...) Kto zna prozę Myśliwskiego, ten wie, że oscyluje ona wokół spraw najważniejszych. Nie inaczej jest tym razem. Ucho Igielne to powieść-pytanie. Piszący i czytający, przewracając kolejne kartki, zastanawiają się: kim jest wpisany w czas człowiek? Nie wyabstrahowana jednostka ludzka badana przez egzystencjalistów czy antropologów, ale pojedynczy byt, jak ja czy ty....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Antoni Gaudi. Czarodziej architektury Krzysztof K. Słowiński, Przemysław Słowiński
Ocena 5,9
Antoni Gaudi. ... Krzysztof K. Słowiń...

Na półkach: , ,

(...)
Książka z Gaudím w tytule nie ogranicza się do przybliżenia losów jednego z najbardziej znanych architektów XX wieku. Trudno byłoby wskazać wszystkie pojawiające się w niej wątki. Dużo tu historii: architektury, techniki, Kościoła, Hiszpanii i Katalonii oraz świata w ogóle. Są też niekrótkie kawałki dla smakoszy: receptury i historia powstania paelli, lodów, waty cukrowej i absyntu. I dużo biogramów – często przywoływane aforyzmy i złote myśli skutkują szczegółowym przypisem (na taki zasłużył sobie m.in. Ch. Baudelaire). Dobre kilka stron zawiera życiorys Jacka Jonsona, ciemnoskórego pięściarza, który miał uratować Gaudíego od zbirów zaczepiających go na ulicy (ciekawe, czy ich spotkanie w ogóle miało miejsce). Jest też drobiazgowa definicja geometrii euklidesowej. I wiele innych. Ten ekstra materiał, którym z godną podziwu swobodą operują autorzy, rozmywa narrację i zwyczajnie irytuje. Do zarysowania tła z powodzeniem wystarczyłyby trzy wątki historyczne. Warto znać ubiegłowieczną architekturę, by dostrzec geniusz i szaleństwo Gaudíego; dobrze jest orientować się w kwestiach religii i, której – zwłaszcza w ostatnich latach życia – architekt był gorliwym wyznawcą; nie bez znaczenia pozostają dzieje Katalonii jako obszaru, do którego artysta zawężał swoją ojczyznę. W tych trzech planach przedstawiony został Antoni Gaudí.

Wiedząc już, ile jest w Antonim Gaudím. Czarodzieju architektury Gaudíego (objętościowo, myślę, że trochę ponad połowa książki), przejdźmy do jego postaci. Książkę rozpoczyna rozdział wstępny, hołd złożony artyście i saldo jakie pozostawił z chwilą śmierci. Następny w kolejności jest prolog stanowiący zapis samotniczej śmierci mistrza (1926), który wpadł pod tramwaj i, wzięty za włóczęgę, zmarł w hospicjum dla ubogich. Dalej zaczynają się właściwe rozdziały chronologicznie przedstawiające losy Gaudíego, który przychodzi na świat w katalońskim Reus w roku 1852. Każda z części poświęcona jest innemu etapowi życia artysty, w końcowej partii wracamy do otwierającego powieść wypadku (jako że po lekturze prologu wiemy, w jaki sposób zginął Gaudí, autorzy budują napięcie, wrzucając go pod tramwaj w sumie trzykrotnie).

Gaudí jako architekt to artysta niepodrabialny. Jego twórczość, choć czerpie z wzorców epok ją poprzedzających, nie przypomina niczego, co tworzono wcześniej ani później. „Bujny romantyzm i rozwichrzona secesja” – tak określona została jego spuścizna. Warto wspomnieć, że stworzone przez niego kościoły, budynki, bramy, latarnie i inne detale, które dziś urosły do rangi symboli Barcelony, nie znalazły powszechnej aprobaty za życia Gaudíego. Podobnie jak Sagrada Familia – jego najznamienitsze dzieło, którego budowa rozpoczęła się w 1882 roku i trwa do dziś (według rozpowszechnianych w sieci informacji, prace mają dobiec końca w 2026 roku, a więc w setną rocznicę śmierci człowieka, który odmówiwszy przyjęcia choćby złotówki za budowę świątyni, poświęcił jej dwanaście lat życia. Autorzy jako datę końcową wskazują natomiast rok 2030.), wzbudzały nie lada emocje, często prowadząc do rodzinnych waśni i obyczajowych skandali. Budynki wychodzące spod ręki Gaudíego były wolne od linii prostych, a motywami królującymi w zdobieniach, które zazwyczaj sam rzeźbił czy wykuwał była natura, Katalonia oraz… symbole masonerii, o przynależność do której był posądzany, czego jednak mu nie udowodniono. W książce zostały opisane wszystkie jego projekty i ich realizacje.
Gaudí – katolik to człowiek, który wychował się w głęboko religijnej rodzinie. Sam jednak dość szybko wiarę porzucił na rzecz hulaszczego życia chwilą. Potwierdzenie odwrotu od Boga stanowi jego fascynacja kulturą masońską, magią i astrologią. Jednak, jeżeli w młodości Antoniego można mówić o zaniedbaniu wiary, to wiek dojrzały, a zwłaszcza schyłek jego życia były okresami duchowego wzrostu. Odtrącony przez kobietę, którą darzył ogromnym uczuciem, Gaudí został świeckim zakonnikiem i żył jak asceta (przez cały rok nosił jedno ubranie i nigdy nie najadał się do syta). Mówił, że tworzył na chwałę Boga, Wielkiego Architekta. W 1992 roku rozpoczęto jego proces beatyfikacyjny, który trwa do dziś.
Katalończyk Gaudí patriotyzm ograniczał do, stanowiącej administracyjny odpowiednik naszego województwa, wspólnoty autonomicznej, w której urodził się i mieszkał całe życie. Z pełną świadomością mówił jedynie w języku katalońskim – bez względu na to, czy jego pracodawcą był człowiek spoza tego obszaru, czy jego opus magnum przyjechała obejrzeć królowa, czy wreszcie, kiedy posługiwania się tym językiem zabraniało prawo. Starał się być blisko katalońskiego ludu – wspierał robotników, brał udział w lokalnych ruchach, chętnie rozprawiał na, powiedzielibyśmy dzisiaj, geopolityczne tematy (choć nigdy nie związał się z żadną partią).

(...) Przechodząc do stylu pisarskiego autorów, jest on kwiecisty, zwłaszcza w opisach pór roku i pogody. Są one iście malarskie, co potwierdza jeden z licznych fachów Przemysława Słowińskiego (strzelam, że jest pejzażystą). Nie mogę sobie odmówić chociaż dwóch przykładów: „Oblany letnim słońcem poranek był złocisty jak miąższ dojrzałej brzoskwini” albo „Dzień od rana kisł w mżawce, atramentowy wieczór z zasnutym niskim niebem rozpadał się drobnym, zimnym deszczem. (…) [ludzie] w miodowym blasku latarni odpływali za krawędź światła wchłaniani przez mrok”. I tak co kilka stron. W pewnym sensie Słowińscy w tych pełnych ornamentów opisach odzwierciedlili nie znający umiaru styl Gaudíego, który budzi podziw, ale nie zawsze znajduje zrozumienie. Idąc dalej, zwłaszcza część otwierająca książkę przypomina bardziej dzieło hagiograficzne pełne patosu i wyświechtanego moralizatorstwa („Istnieją nawet przypuszczenia, że sam Gaudí był masonem. (…) Osąd ten wywodzi się z opinii, jakoby artysta „obracał się w masońskim środowisku”. I owszem, Josep Fontserè i Mestre sympatyzował z masonerią, ale w żaden sposób nie świadczy to automatycznie o tym, że Gaudí, jako jego bliski przyjaciel, również należał do tego ugrupowania. Nigdy nie sądźmy człowieka po jego przyjaciołach. Judasz na ten przykład miał ich nienagannych…”). Moim zdaniem, nie tylko w biografii, ale w literaturze w ogóle, nie ma miejsca na takie frazy. Na końcu książki znalazł się wykaz głównych dzieł Gaudíego, kalendarium (i znów, są tu nie tylko daty ważnych wydarzeń w życiu artysty, ale także proklamacja II Cesarstwa Francuskiego czy data wynalezienia telefonu), słownik użytych w książce terminów (obecność haseł pokroju „dachówki”, „pałacu” i „gipsu” zastanawia, czy autorzy tak nisko cenią odbiorców książki, czy zakładają, że sięgną po nią przedszkolaki). Całość wieńczy bibliografia, która jednoznacznie dowodzi, że nie jest to książka czysto biograficzna – wykaz nie zawiera ani jednego opracowania w języku katalońskim, czy nawet hiszpańskim, a publikacje naukowe stawiane są tu na równi z Cieniem wiatru Zafóna. Jeśli przymkniemy na to wszystko oko, książkę czyta się gładko, a lektura bywa pasjonująca, zwłaszcza, kiedy nie podzielając zainteresowania piętrzącymi się dygresjami, pozwolimy sobie na opuszczenie kilku stron. Co do wydania książki, nie jest to szczególnie udana okładka, za to znajdujące się w środku wkładki z fotografiami dzieł artysty cieszą oko (szkoda jedynie, że na zdjęciach zostały uwiecznione tylko te bardziej znane budowle, podczas gdy przeczytać możemy o wszystkich projektach A.G.). Część z tych zdjęć zobaczycie w filmiku promującym książkę.

Antoni Gaudí. Czarodziej architektury pióra Słowińskich to książka, której lektury nie odradzam, ale też trudno mi ją przy tych wszystkich zastrzeżeniach polecić. Wyłania się z niej obraz człowieka, który – jak mówi okładka -„tworzył jak geniusz, żył jak święty, zmarł jak żebrak”. Bez wątpienia wiele można się z niej o życiu jednego z największych Katalończyków dowiedzieć, co nie znaczy, że wszystkie opisane wydarzenia rzeczywiście miały miejsce. W całym zamieszaniu, mnogości wątków, które czasem trudno w jakikolwiek sposób skojarzyć z tytułowym bohaterem, postać „Czarodzieja architektury” zwyczajnie ginie. Dostajemy powieść historyczną, w której sportretowany został nie tylko Antoni Gaudí, ale cała jego epoka. Książka uosabia postać mistrza: (na przemian) zaciekawia, budzi podziw, irytuje.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/10/22/antoni-gaudi-czarodziej-architektury-przemyslaw-slowinski-krzysztof-k-slowinski/

(...)
Książka z Gaudím w tytule nie ogranicza się do przybliżenia losów jednego z najbardziej znanych architektów XX wieku. Trudno byłoby wskazać wszystkie pojawiające się w niej wątki. Dużo tu historii: architektury, techniki, Kościoła, Hiszpanii i Katalonii oraz świata w ogóle. Są też niekrótkie kawałki dla smakoszy: receptury i historia powstania paelli, lodów, waty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(...) Łowca posagów autorstwa Brytyjki Daisy Goodwin to oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o dziewiętnastowiecznej Anglii: małżeństwach zawieranych trochę z miłości, a trochę z wyrachowania, polowaniach, pasjach i życiowych dylematach. Epizodem historycznym, wokół którego pisarka osnuła opowieść jest (trwający w rzeczywistości około pięciu lat, a w powieści sporo krócej) romans cesarzowej Austrii, Elżbiety Bawarskiej i kapitana kawalerii nazwiskiem Middleton. I choć sama zdecydowałam się na lekturę tej książki z uwagi na postać niekonwenjonalnej w zachowaniu i obsesyjnie dbającej o swoją urodę Sisi, (dla przypomnienia: ponoć tak do cesarzowej zwracali się przyjaciele i pod tym imieniem została rozsławiona, stając się jedną z najbardziej obecnych w popkulturze koronowanych głów) dla Goodwin jest ona istotnym, ale jednak pretekstem do zarysowania pejzażu minionej epoki. Chwała jej za to. Dwojgiem równie ważnych bohaterów są Charlotte i Middleton, nazywany Bayem. Dziewczynę poznajemy na początku powieści. To dwudziestoletnia dziedziczka rodzinnej fortuny, stroniąca od salonów i dworskich zabaw, fotopasjonatka. Prezentowane przez Charlotte poglądy oraz jej nowatorskie jak na tamte czasy zainteresowanie czynią ją postacią charyzmatyczną, której trudno nie polubić – zarówno czytelniczce i czytelnikowi, jak Middletonowi, który, choć pozbawiony szlacheckiego urodzenia, jest przystojnym, zawadiackim kapitanem kawalerii oraz jeźdźcem, który w całej Europie nie ma sobie równych. Z uwagi na różnicę w statusach majątkowych i towarzyszącą kapitanowi opinię łowcy posagów, znajomość Charlotte i Baya nie wszystkim jest w smak, zwłaszcza, że majątek dziewczyny gwarantuje dostatnie życie jej brata i jego przyszłej żony oraz owdowiałej ciotki. Kiedy wreszcie wydaje się, że wszystko zmierza ku dobremu, na zaproszenie Korony Brytyjskiej na polowanie przyjeżdża cesarzowa Elżbieta. Spełniając polecenie przełożonego, Middleton zostaje opiekunem Sisi, gorliwie pełniącym swoje obowiązki jako przewodnik podczas polowań, a z czasem także jako kochanek dziesięć lat starszej, życiowo nieszczęśliwej kobiety. Będąc na usługach koronowanej głowy, kapitan może zapłacić wysoką cenę w grze o własne życie.

Książkę Goodwin warto przeczytać nie tylko dla historii skandalizującego romansu. Szczególnie cenne jest oddanie klimatu epoki wiktoriańskiej, możliwe dzięki wiarygodnemu przedstawieniu jej atrybutów (strojów, rozrywek, etykiety), jak i zarysowaniu społeczno – obyczajowego tła rozgrywających się wydarzeń. To także spektrum trosk i dylematów towarzyszących dziewiętnastowiecznym brytyjskim kobietom, zwłaszcza tym, którym los poskąpił zapewniającego dostatnie życie posagu. Sportretowane przez Goodwin kobiety, bez względu na status majątkowy, są silne i wyraziste. Mimo że konwenanse ograniczają ich poczynania, mają swój głos i swoje pasje. Bardzo ciekawy – mimo że zmyślony, a przynajmniej domniemany – jest wątek fotograficzny. Autorka przyznaje, że o prawdziwej Charlotte nie wiadomo zbyt wiele, a podzielana przez nią pasja fotograficzna jako ówcześnie modne zajęcie zamożnych panien stanowi wytwór jej wyobraźni. Fotografia stanowi oryginalne medium do rozprawiania o żywionych uczuciach i namiętnościach.

Łowcę posagów śmiało rekomenduję zwolennikom powieści historycznych, jednak upodobania do odkrywania przeszłości nie stanowią warunku koniecznego do odnalezienia przyjemności z lektury. Dzięki lekkiemu pióru (stylizowany, ale w pełni zrozumiały język, wiarygodne dialogi) Daisy Goodwin oraz świetnemu tłumaczeniu Niny Dzierżawskiej książka zasługuje na zainteresowanie także tych, którzy nie specjalizują się w tym gatunku. Pozytywny odbiór książki gwarantuje także wysoki standard wydawniczy i redakcyjny, który zawdzięczamy Marginesom. Subtelna i oryginalna okładka wyróżnia się na tle innych tytułów, stanowiąc obiecującą zapowiedź tego, co znajdziemy w środku.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/09/27/lowca-posagow-daisy-goodwin/

(...) Łowca posagów autorstwa Brytyjki Daisy Goodwin to oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o dziewiętnastowiecznej Anglii: małżeństwach zawieranych trochę z miłości, a trochę z wyrachowania, polowaniach, pasjach i życiowych dylematach. Epizodem historycznym, wokół którego pisarka osnuła opowieść jest (trwający w rzeczywistości około pięciu lat, a w powieści sporo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(...) Amerykańska pisarka Kelly Barnhill ma w swoim dorobku poezję, eseje i opowiadania dla dorosłych oraz utwory fantasy i science fiction skierowane do młodszych czytelniczek i czytelników. Jej ostatnia, wydana w 2016 roku książka jest pierwszą, która za sprawą Wydawnictwa Literackiego ukazała się w Polsce. Autorka Dziewczynki, która wypiła księżyc odniosła w USA olbrzymi sukces, m.in. została uhonorowana Medalem Johna Newberry’ego za wybitny wkład w amerykańską literaturę dziecięcą.

(...) Punktem wyjścia opowieści jest bezlitosny rytuał: w miasteczku Protektorat co roku składana jest ofiara z niemowlęcia. Dziecko ma być pożywką dla czarownicy, która w zamian za to zapewnia mieszkańcom spokój. Dlatego, gdy przychodzi Dzień Ofiary, za powszechnym przyzwoleniem z objęć matki wyrywane jest najmłodsze dziecko. Opowiedziana przez Barnhill historia rozpoczyna się w dniu, w którym Rada Starszych z pomocą Sióstr Gwiazd odbiera rodzicom i porzuca w lesie jako łup dla wiedźmy tytułową bohaterkę (która wtedy nosi inne, nieznane nam imię). Matka dziewczynki popada w obłęd. Świadkiem zdarzenia jest kilkuletni Antain, który jako jedyny sprzeciwia się dyktaturze wiedźmy i nie uczestniczy w pochodach. Ale to jedynie część historii. Owszem, w lesie żyje pięćsetletnia wiedźma imieniem Xan, ale jest ona wyjątkowo przyjaźnie usposobiona. Co więcej, każdego roku ratuje porzucone w lesie przez protektorian dzieci, karmi je światłem gwiazd i znajduje kochające rodziny w Wolnych Miastach. Kiedy Xan znajduje Lunę, wie, że jest to dziecko wyjątkowe. Los chciał, że wiedźma nakarmiła niemowlę zbyt dużą ilością księżycowego światła i dziewczynka została umagiczniona. Przepełniona magią dziewczynka mieszka z babcią Xan oraz mądrym potworem Glerkiem i pociesznym smokiem Fyrianem. Mijają lata. Antain i jego żona Ethyne spodziewają się dziecka, które w Dniu Ofiary będzie najmłodszym noworodkiem w Protektoracie. Obawa przed utratą wyczekiwanego potomka sprawi, że Antain podejmie wyzwanie rozprawienia się z wiedźmą, a sprawy przyjmą nieoczekiwany obrót.

(...) Mimo posługiwania się klasycznym, typowo baśniowym (i coraz rzadziej pojawiającym się we współczesnej literaturze dziecięcej) językiem, Barnhill podejmuję grę z konwencją tego gatunku. Po pierwsze, kategorie dobra i zła są nieoczywiste i trudno orzec, kto jest po której stronie. Prawie na pewno chociaż raz źle odczytacie zamiary którejś z postaci. To charakterologiczne skomplikowanie bohaterów zmusza czytelnika do zachowania czujności i pokazuje, że pozory mylą i nie należy pochopnie oceniać innych. Poza tym – zdaje się mówić między wierszami Barnhill – z początku wszyscy byliśmy dobrzy, ale doznane przez nas krzywdy sprawiły, że, nie chcąc pozwolić się więcej ranić, skryliśmy dobro gdzieś głęboko w sobie, stając się twardymi i niedostępnymi dla innych. Z kolei nawet postacie, które określilibyśmy jako dobre, dopuszczają się zła, mimo iż czynią to w obronie własnej lub swoich najbliższych. Po drugie, autorka proponuje nowatorską dla baśni wielość perspektyw, z których snuta jest opowieść. W kolejnych krótkich rozdziałach narracja prowadzona jest przez różne postacie. Czasem, skutkiem zmiany narratora jest to, że w danym rozdziale wiemy mniej, niż wiedzieliśmy wcześniej, kiedy indziej cofamy się w czasie albo przeżywamy ten sam moment, co w poprzedniej narracji, jednak teraz poznajemy go od innej strony. Co pewien czas pojawiają się też opowieści o wiedźmie, które wyjaśniają podtrzymywany przez pokolenia mit o złu, które miałoby dokonywać się z udziałem Xan. Bernhill dokonuje tego zabiegu w sposób zręczny i wiarygodny. Po trzecie, Dziewczynka zawiera w sobie powszechnie znane w literaturze i popkulturze motywy, które jako całość stanowią nową jakość. Motyw corocznie składanej w postaci dziecka ofiary przywodzi na myśl biblijno-mitologiczne skojarzenia z jednej, a bestsellerowe Igrzyska Śmierci z drugiej strony. Idąc dalej, w baśni występuje dobra wiedźma i zła czarownica (i nie jest to ta sama postać); niewinne dziecko przełamuje zły czar, waleczny młodzieniec w obronie swojej rodziny podejmuje walkę ze złem, a smok podtrzymuje świat w swoim istnieniu.

(...) Warto zwrócić uwagę na konstrukcję bohaterów tej opowieści. Po pierwsze, Bernhill tworzy świetne postacie kobiecie, nienachalnie wpisujące się w ogólnoświatowy trend girl power. Przedstawia trzy pokolenia kobiet, które mimo odmiennych osobowości łączy upór, odwaga i gotowość do poświęceń wobec tych, których kochają. Po drugie, mimo że tytuł książki może sugerować, że jest ona skierowana wyłącznie do dziewczynek, wcale tak nie jest. Dzięki wielości perspektyw, o której już pisałam, nie mniej ważnymi bohaterami są Antain, czy Glerk i Fyrian, z którymi śmiało może utożsamić się także chłopiec.

(...) Posługując się klasycznym, pięknym językiem Kelly Bernhill opowiedziała nowatorską baśń. Jest w nim trochę patosu, ale i dużo humoru, dzięki czemu książkę czyta się z dużą łatwością. Tę lekkość zawdzięczamy świetnemu przekładowi, którego autorką jest polska pisarka fanstasy Marta Kisiel-Małecka. Duża czcionka i krótkie rozdziały sprzyjają samodzielnej lekturze dziecka. I tu zmierzam do sedna. Książkę przeczytałam z przyjemnością, ale przede wszystkim dzięki dużej empatii wobec literatury dziecięcej. Bo choć Dziewczynka, która wypiła księżyc niesie uniwersalne przesłanie, do którego autorka prowadzi czytelniczki i czytelników w niebanalny sposób, to licząca 356 stron opowieść, której akcja konsekwentnie, ale dosyć powoli nabiera tempa może być dla dorosłego nużąca.

PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/09/30/dziewczynka-ktora-wypila-ksiezyc-kelly-barnhill/

(...) Amerykańska pisarka Kelly Barnhill ma w swoim dorobku poezję, eseje i opowiadania dla dorosłych oraz utwory fantasy i science fiction skierowane do młodszych czytelniczek i czytelników. Jej ostatnia, wydana w 2016 roku książka jest pierwszą, która za sprawą Wydawnictwa Literackiego ukazała się w Polsce. Autorka Dziewczynki, która wypiła księżyc odniosła w USA olbrzymi...

więcej Pokaż mimo to