-
ArtykułyBieszczady i tropy. Niedźwiedzia? Nie – Aleksandra FredryRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 26 kwietnia 2024LubimyCzytać278
-
ArtykułySzpiegowskie intrygi najwyższej próby – wywiad z Robertem Michniewiczem, autorem „Doliny szpiegów”Marcin Waincetel6
-
ArtykułyWyślij recenzję i wygraj egzemplarz „Ciekawscy. Jurajska draka” Michała ŁuczyńskiegoLubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-05-08
2019-03-22
(...) Książka Posner jest pierwszym reportażem poświęconym Victorowi Capesiusowi (1907 – 1985), Niemcowi z Siedmiogrodu, farmaceucie z wykształcenia, który do czasu wcielenia w szeregi SS pracował jako przedstawiciel rumuńskiego oddziału niemieckich przedsiębiorstw IG Farben i Bayer. „Wujek aptekarz” – tak na niego mówiono. Mąż pół-Żydówki, ojciec trzech córek, uprzejmy i pomocny pracownik, który zna się na swoim fachu. Po wcieleniu do SS Capesius w krótkim czasie został głównym aptekarzem w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Oficjalnie jego zadania miały ograniczać się do sprawowania nadzoru nad magazynem leków i wydawania ich chorym. Już tutaj spotykamy się z pierwszym zafałszowaniem „zasług” aptekarza: zakazywał on bowiem wydawać medykamenty więźniom. Jego kompetencje sięgały jednak o wiele dalej: Capesius brał udział w eksperymentach medycznych, którym poddawane były kobiety i dzieci oraz rozdysponowywał cyklon B służący jako narzędzie śmierci wykorzystywane w komorach gazowych. Był także tym, którzy brał udział w selekcjach nowoprzybyłych więźniów w Brzezince, bez mrugnięcia okiem rozdzielając rodziny i skazując na śmierć także tych, których z racji zawodowych czy prywatnych poznał przed wojną. Po zabawie w Boga polegającej na decydowaniu o życiu lub śmierci więźniów, plądrował pozostawione przez nich na rampie dobytki. Dość powiedzieć, że łupy zgromadzone w Auschwitz (przede wszystkim złote plomby pośmiertnie wyrywane ofiarom) pozwoliły mu na otwarcie w 1950 roku własnej apteki, a dwa lata później salonu piękności, którego motto – o ironio! – brzmiało: „Bądź piękna, oddając się Capesiusowi pod opiekę”.
Opis wojennych poczynań Capesiusa stanowi około jednej trzeciej objętości książki. Zdawałoby się, że po przebrnięciu przez przerażające relacje obozowych zbrodni czytelnik będzie mógł odetchnąć. Że całe zło już się dokonało i dalsza lektura będzie emocjonalnie lżejsza. Niestety. Posner szczegółowo opisuje niełatwe w realizacji i, trudno powiedzieć, czy udane, próby rozliczania Capesiusa z krwi, jaką miał na rękach. Kiedy wreszcie Farmaceuta staje przed sądem, konsekwentnie wypiera się udziału w masowej zagładzie. Nie tylko kłamie, ale także drwi sobie z relacji świadków i podważa przytaczane dowody, do końca okazując pogardę swoim ofiarom. W zasądzonym w 1965 roku wyroku Capesiusa uznano za „współwinnego zabójstwa” i skazano go na karę dziewięciu lat pozbawienia wolności. Z więzienia wychodzi po dwóch i pół roku, do niemieckiej miejscowości, w której mieszkał przed aresztowaniem, wraca jako bohater. Tam też dożywa późnej starości. W tym kontekście Farmaceuta z Auschwitz obrazuje nieudolność, ale także niechęć do konsekwentnego rozliczenia zbrodni nazistowskich (Posner wykazuje szereg powodów, dla których wielu oprawców nie odpowiedziało za popełnione zbrodnie, wymienić można np. sądzenie oskarżonych przez sędziów pełniących swoje urzędy także w czasach Trzeciej Rzeszy czy wymazanie stosowanych przez aliantów kategorii zbrodni przeciwko ludzkości i zbrodni wojennych powojennych popełnionych w związku z ludobójstwem z katalogu przestępstw). Wręcz kuriozalny jest fakt, iż postawienie Capesiusa przed sądem kilkanaście lat po zakończeniu wojny było możliwe właściwie dzięki jednemu człowiekowi – Franzowi Bauerowi, prawnikowi, który przez krótki czas przebywał w obozie w Auschwitz i całe późniejsze życie poświęcił ściganiu obozowych katów.
Historia zwyczajnego zbrodniarza – taki podtytuł to niemal bezpośrednie odwołanie d0 tezy o banalności zła wysnutej przez niemiecką filozofkę, Hannę Arendt. Już relacjonowany przez Posner proces, w którym Capesius siedział na ławie oskarżonych, budzi skojarzenia z reportażem sądowym Eichmannem w Jerozolimie. Teksty te łączy jednak głębsze pokrewieństwo. U Posner powraca bowiem pytanie postawione przez Arendt: Unde malum? Skąd zło? Dlaczego czynią je ci, którzy dotąd zachowywali się „normalnie”? W pewnym sensie Eichmann i Capesius są sobie podobni – obaj jako zwyczajni mężczyźni zaangażowali się w zbrodnię ludobójstwa. Zło jest dlatego banalne, że można go nie dostrzegać, można o nim nie myśleć, można je mnożyć w nieskończoność, koncentrując uwagę na czymś innym – odpowiada Arendt. Dla niemieckiej filozofki zło wynika z bezmyślności, z braku zadawania pytań i nie zastanawiania się nad konsekwencjami wykonywania zleconych działań. Takie zbrodnie, dokonywane przez wzorowych sąsiadów i bezlitosnych oprawców w jednej osobie budzą chyba największą trwogę.
Tricia Posner, bo tak właściwie nazywa się autorka reportażu, jest amerykańską dziennikarką brytyjskiego pochodzenia, która w duecie z mężem napisała już kilka książek non-fiction (m.in. biografię doktora Mengelego). Farmaceuta (którego nie należy mylić z głośną powieścią opartą na faktach noszącą tytuł Tatuażysta z Auschwitz) to jej jedyna książka wydana w Polsce. Czytając ten reportaż, nie ma się wątpliwości, że napisała go kompetentna do tego osoba. Bardzo dobrze napisany (i sprawnie przetłumaczony przez Michała Szymonika), gęsty – to drobiazgowe sprawozdanie poparte rzetelną kwerendą i wyważony jednocześnie. Zgromadzone informacje zostały podane w przystępny, uporządkowany sposób, co sprawia, że jest to książka „do czytania”, a nie raport czy publikacja stricte naukowa. Nie ma tu żadnych przypuszczeń czy domniemań. Każdy fakt został poparty odpowiednim dowodem (w książce znalazły się także dokumenty, które po raz pierwszy ujrzały światło dzienne), przypisem do publikacji, akt, zeznań. Znalazły się w niej także fotografie. To pełnowartościowy reportaż historyczny, w którym nie ma miejsca na emocjonalną interpretację faktów. Powściągnięcie się od ferowania wyroków w przypadku jednej z największych zbrodni na ludzkości z pewnością nie było łatwe. Farmaceuta z Auschwitz to efekt koronkowej roboty, której nie powstydziłby się zawodowy historyk. Ważna i warta uwagi lektura.
(...)
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/03/25/farmaceuta-z-auschwitz-patricia-posner/
(...) Książka Posner jest pierwszym reportażem poświęconym Victorowi Capesiusowi (1907 – 1985), Niemcowi z Siedmiogrodu, farmaceucie z wykształcenia, który do czasu wcielenia w szeregi SS pracował jako przedstawiciel rumuńskiego oddziału niemieckich przedsiębiorstw IG Farben i Bayer. „Wujek aptekarz” – tak na niego mówiono. Mąż pół-Żydówki, ojciec trzech córek, uprzejmy i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-01-01
Chyba już kiedyś o tym pisałam, ale dalej zastanawia mnie, jak to się dzieje, że w krótkim czasie ukazuje się przynajmniej kilka książek poświęconych tej samej tematyce. Zwłaszcza, jeśli nie jest ona oczywista i nie stanowi odpowiedzi na aktualny problem kraju, świata czy grupy społecznej. Bohaterkami ostatniej jesieni niewątpliwie były polskie kobiety, o których losie do tej pory nie mieliśmy okazji usłyszeć. Co znamienne, ich głosy wydobyły reporterki i autorki literatury faktu. Choć nie ulega wątpliwości, że książki te powstawały kilka lat, a proces kwerendy wiązał się z przynajmniej takim samym trudem jak akt pisarski, asumptem do wydania tych pozycji w okolicy listopada 2018 zapewne była setna rocznica uzyskania przez kobiety praw wyborczych. Mam nadzieję, że te okoliczności okażą się sprzyjające sięgnięciu po historie dziesiątek tysięcy kobiet, które w XIX i XX-wiecznej Polsce pracowały w pocie czoła jako służące i robotnice w fabrykach. Wspomniane książki to: Aleja Włókniarek Marty Madejskiej (Czarne), Anioł w domu, mrówka w fabryce Alicji Urbanik-Kopeć (Krytyka Polityczna) i Służące do wszystkiego Joanny Kuciel-Frydryszak (Marginesy). Dziś piszę o ostatniej z wymienionych.
(...) Książka Kuciel-Frydryszak to pierwsza pozycja non fiction poświęcona polskim służącym. Czterystu stronicową publikację można by podzielić na dwie części. W pierwszej przedstawione zostały zasady, jakich musiały przestrzegać, ramowy plan zajęć, a także ogólna charakterystyka bezimiennych „białych niewolnic”, jak zwykło się nazywać zdane na łaskę i niełaskę chlebodawców dziewczynki (niektóre podejmowały pracę mając niespełna dziesięć lat), dziewczyny i kobiety. Czytelnik otrzymuje szansę zajrzenia do wewnątrz ubiegłowiecznych polskich domostw, nie dostając się do nich jednak głównym wejściem, ale kuchennymi schodami. Jak nie trudno się domyślić, z perspektywy służącej do wszystkiego, a więc kucharki praczki, sprzątaczki i opiekunki w jednej osobie, dwudziestowieczne salony wyglądają zgoła inaczej.
Autorka prześwietla postać służącej od stóp do głów: poczynając od motywacji podjęcia pracy (przede wszystkim brak środków do życia, ale także chęć wyrwania się z rodzinnego domu, najczęściej ze wsi), przez moralność, której nauczycielami byli „Państwo”, po edukację (płatne szkoły dla służących dostępne były tylko wybranym, działały również Zytki – Stowarzyszenie Sług Katolickich, a także prywatne przedsięwzięcia społeczników, którzy mecenasowali tej grupie społecznej i wreszcie nieliczni chlebodawcy dbający o sprawność intelektualną służących – zdecydowana większość była analfabetkami). Wiele miejsca Kuciel-Frydryszak poświęca również odmalowaniu często skandalicznych warunków życia służących. Także w tej ogólniejszej, dążącej do możliwego uwspólnienia służalczego losu dziesiątek tysięcy kobiet części książki, autorka przedstawia losy konkretnych kobiet, jednak z żadną z nich nie pozostajemy na dłużej. To raczej splot możliwie licznych świadectw poświęconych służącym, których autorami są będące dziś w podeszłym wieku dzieci współwychowywane przez służące lub w inny sposób dbające o ich dom dziecięcy, ale także pisarze-portreciści epoki oraz prasa z tamtych lat.
Odpowiednio przygotowawszy grunt, autorka odkurza bardziej szczegółowo życiorysy kilku służących, o których wiadomo wiele, m.in. dzięki sławie domów, w jakich służyły. Kuciel-Frydryszak zaprasza czytelnika na salony Sienkiewicza, Gombrowicza, Witkiewicza, Nałkowskiej czy szczególnie dobrze jej znanej Iłłakiewiczówny. Dzięki pozostawionym materiałom oraz rozmowom z kolejnymi pokoleniami literackiej elity, rysuje fascynujący obraz więzi łączącej służącą i Panią lub Pana. Choć relacje te były bardzo różne, pewna jest ich istotność dla życia i twórczości wymienionych. Poznajemy także zwykłe-niezwykłe służące wcale sławnych rodzin, które towarzyszyły im przez całe życie, mimo że – głównie z racji wojny – różnie się ono toczyło.
(...) Trudno byłoby wymienić tu wszystkie podjęte w Służących do wszystkiego kwestie. Poza tymi już wspomnianymi, ważnym problemem była służba katolickich służących w domach żydowskich oraz Żydówek u rodzin katolickich. Nawet dobrze płatna posługa u Żydów okazywała się nieroztropna z uwagi na późniejszą niechęć przyjęcia dziewczyny pod swój dach przez katolików. Najbardziej intrygującą okazała się dla mnie jednak relacja łącząca służącą i jej Państwa, w którą wpisane były obustronna nieufność i pogarda wynikająca z różnicy pochodzenia. Książka mieści w sobie liczne przykłady potwierdzające te awersje (m.in. okradanie przez służące domów, w których pracowały czy dopuszczanie się przez Panów przemocy seksualnej na pracownicach). Z drugiej strony Kuciel-Frydryszak przedstawia dowody na szczerą więź i wzajemne przywiązanie służącej i rodziny, której czuła się członkiem (świadczyła o nim np. decyzja katolickiej służącej do udania się z żydowską rodziną, u której pracowała do getta, a więc na śmierć czy rezygnacja służącej z wyjścia za mąż z uwagi na związaną z nim konieczność opuszczenia rodziny chlebodawców). Ne sposób wreszcie nie zauważyć wyłaniającego się z książki obrazu polskiego społeczeństwa. Tylko u nas przez tak długi czas utrzymywała się niemal powszechna instytucja służącej. Próżno szukać kraju, który dorównywałby Polsce w tego rodzaju wyzyskiwaniu kobiet, co przełożyło się na – pokutujące w niektórych środowiskach do dziś – poddańcze rozumienie roli kobiety w społeczeństwie.
Służące do wszystkiego to książka ważna i potrzebna. Składa się na nią zarówno tekst (oprócz narracji snutej przez autorkę pojawiają się również fragmenty powieści i opowiadań opisujących realia służalczego życia), jak i liczne wycinki z gazet, ilustracje, zdjęcia oraz wyimki Poradnika dla służby domowej autorstwa Michaliny Ulanickiej. Wszystko to dowodzi ogromu wykonanej przez Kuciel-Frydryszak pracy. Jeżeli miałabym mieć jakieś zastrzeżenie do tej publikacji, stanowiłaby je rozwlekłość (roboczo nazwanej przeze mnie) pierwszej części książki. Powtarzające się lub wprowadzane w ciągnących się akapitach informacje dotyczące różnych aspektów pracy służącej momentami stawały się nużące i sprawiały, że kilkukrotnie odkładałam książkę „na potem”. Myślę, że książka zyskałaby dzięki większej syntetyczności. Za to jej „drugą część”” przeczytałam z zaangażowaniem niemal jednym tchem.
Marginesy zadbały o staranne wydanie i redakcję książki, więc obcowanie z nią było przyjemnością (choć z uwagi na dobór papieru ciężar książki nie sprzyjał jej lekturze w komunikacji miejskiej.
Pionierskie podjęcie tematyki polskich służących, której dotychczasową niewidzialność trudno racjonalnie uzasadnić, czyni tę książkę jedną z najważniejszych publikacji literatury faktu minionego roku. Jestem zdania, że to wystarczający powód, dla którego powinien po nią sięgnąć każdy polski czytelnik. Odczuwających niedosyt uspokajam: w tym roku ukaże się kolejna książka o służących: Instrukcja nadużycia. Historia kobiet służących w dziewiętnastowiecznych domach Alicji Urbanik-Kopeć (Post Factum).
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/01/08/sluzace-do-wszystkiego-joanna-kuciel-frydryszak/?fbclid=IwAR2CpwBBmVv8SwEkO--_bxcYHFZzO8MZ__JYqeHygqbchCtMJegyDCzhHas
Chyba już kiedyś o tym pisałam, ale dalej zastanawia mnie, jak to się dzieje, że w krótkim czasie ukazuje się przynajmniej kilka książek poświęconych tej samej tematyce. Zwłaszcza, jeśli nie jest ona oczywista i nie stanowi odpowiedzi na aktualny problem kraju, świata czy grupy społecznej. Bohaterkami ostatniej jesieni niewątpliwie były polskie kobiety, o których losie do...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-23
Mimo iż nie jest to kolejna w dorobku Parys powieść kryminalna, sensacji tu nie brakuje. A jeśli Parys i sensacje, to wiadomo, że chodzi o relacje polsko–niemieckie. Tak było w Tunelu i Magiku, tak jest i w tym przypadku, gdy narratorka Dagmara poznaje historię matki swojego ojczyma, Ruth, Niemki i Karola, Polaka. Rzecz działa się w czasie II wojny światowej, co determinowało skomplikowanie tego uczucia. A już na pewno nie ułatwiała go bliźniaczka Riki, Gerda, żywiąca do Karola bliźniacze uczucie. Więź między siostrami pęka, gdy Rika i Karol uciekają do Szczecina. To jednak nie jedyna historia opowiedziana w powieści; historii i babć jest tu dużo. Tu właśnie, w tym poniemieckim szczecińskim mieszkaniu pojawia się narratorka, Dagmara i jej dzieciństwo. Dziewczynka, która z Gdańska musiała przenieść się do Szczecina, a której niedługo przyjdzie zmierzyć się z jeszcze większą zmianą; pokonać odwrotną do babci Riki drogę – wyjechać do Niemiec – chce poznać rodzinne sekrety. Dzięki swej uporczywości i konsekwencji dociera do historii narodzin i śmierci, przeżyć szczęśliwych i wstrząsających. I, paradoksalnie, ta niełatwa przeszłość rozbitej rodziny pozwala jej odnaleźć się w świecie.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2016/09/20/biala-rika-magdalena-parys/ .
Mimo iż nie jest to kolejna w dorobku Parys powieść kryminalna, sensacji tu nie brakuje. A jeśli Parys i sensacje, to wiadomo, że chodzi o relacje polsko–niemieckie. Tak było w Tunelu i Magiku, tak jest i w tym przypadku, gdy narratorka Dagmara poznaje historię matki swojego ojczyma, Ruth, Niemki i Karola, Polaka. Rzecz działa się w czasie II wojny światowej, co...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10-21
Czytając Jeszcze jeden oddech autorstwa Paula Kalanithiego starałam się, wraz z narratorem – autorem, zrozumieć fenomen śmierci. Muszę przyznać, że zazwyczaj nie sięgam po tego typu literaturę czy film – zbyt często zdarza się, że czyjaś tragedia staje się pożywką dla mediów i że grając na uczuciach, przede wszystkim na ludzkiej empatii i litości, promowane jest dzieło, którego treść pozostawia wiele do życzenia. W tym przypadku nie miałam jednak takiego poczucia.
Paul Kalanithi – autor i główny bohater powieści (choć zastanawiam się, czy w roli głównej nie występuje tu tak naprawdę śmierć) zaprasza czytelnika do swojego życia, począwszy od okresu szkolnego, głównie licealnego, po śmierć, która przychodzi zdecydowanie za wcześnie (Kalanithi umiera w wieku trzydziestu ośmiu lat). Autor opisuje swoją fascynację literaturą i naukami biologicznymi, które dopiero z czasem splotły się w jedną drogę mającą na celu zrozumienie momentu, w którym przychodzi nam rozstać się z życiem. (...)
Jeszcze jeden oddech to poruszająca historia człowieka wrażliwego na życie, a więc także na jego naturalną kolej, jaką jest śmierć. Człowieka wiodącego świadomą egzystencję, podejmującego walkę z jej trudami, po to, by zaakceptować życie takim, jakim jest. Paradoksalnie, nadzieję daje nie możliwość oszukania śmierci czy zapowiedź tego, co mogłoby po niej nastąpić, ale właśnie pogodzenie się z tym, że na koniec to ona zwycięży a mimo tego warto jest podjąć trud istnienia.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2016/10/23/jeszcze-jeden-oddech-paul-kalanithi/ .
Czytając Jeszcze jeden oddech autorstwa Paula Kalanithiego starałam się, wraz z narratorem – autorem, zrozumieć fenomen śmierci. Muszę przyznać, że zazwyczaj nie sięgam po tego typu literaturę czy film – zbyt często zdarza się, że czyjaś tragedia staje się pożywką dla mediów i że grając na uczuciach, przede wszystkim na ludzkiej empatii i litości, promowane jest dzieło,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-03
Fabrykanci. Burzliwe dzieje łódzkich przemysłowców to wydana w listopadzie minionego roku książka, którą trudno zakwalifikować do konketnego gatunku literackiego. Biorąc pod uwagę zarówno treść, jak i formę, najbardziej trafnym określeniem byłby chyba zbiór opowiadań historycznych, ale na rynku wydawniczym mówi się o książce popularno – naukowej. Niech będzie. Najważniejsze jest to, że czytelnik otrzymuje wyjątkową książkę, której autorzy kreślą panoramę łódzkiej elity XIX i pierwszej połowy XX wieku (jej kres stanowi II wojna światowa) operując nie sprawozdawczym, acz literackim językiem, w dodatku zaczerpniętym z opisywanej epoki. Opowiadają historie w dużej mierze już znane, jednak w formie nadającej im nieznane dotąd oblicze. (...)
Łódź XIX i pierwszej połowy XX wieku to fascynujący tygiel wyznań, interesów i rodzinnych koligacji. Na ślady potwierdzające to stwierdzenie czytelnik ma okazję natykać się właściwie bez przerwy. Z Fabrykantów można wyczytać propolskie idee przemysłowców niemieckiego pochodzenia, ale też otwarcie na kontakty z innymi kulturami fabrykantów żydowskich. Mimo iż każdy z rozdziałów z założenia miał być poświęcony jednemu z rodów, bohaterowie, tak z powodów rodzinnych, jak i z uwagi na wspólne interesy, goszczący się wzajemnie w swoich fabrykach i pałacach, pojawiają się także w sąsiednich fragmentach książki. Razem tworzyli wpływową elitę budującą Łódź - miasto, w którym wszystko było możliwe. Lodzermenszowie jako lokalni patrioci nie tylko pracowali na gospodarczą potęgę miasta (oczywiście przede wszystkim pracując na własną potęgę), ale także występowali w rolach mecenasów kultury i sztuki oraz prowadzili działalność filantropijną.(...)
Fabrykanci. Burzliwe dzieje łódzkich przemysłowców to książka, której lekturę polecam zarówno mieszkańcom Łodzi (jako łodzianka zainteresowana historią miasta, dużo się z niej dowiedziałam), jak i tym, którzy o dawnej stolicy włókiennictwa jedynie słyszeli. Trzeba dodać, że zdecydowanie warto sięgnąć po wersję papierową. Jej karty zostały zadrukowane unikatowymi fotografiami udostępnionymi przez Muzeum Miasta Łodzi. Na uznanie zasługuje także okładka. Grafika pozwala czytelnikowi jeszcze bardziej zbliżyć się do opisywanej rzeczywistoci oraz uświadomić sobie skalę przedsięwzięć podejmowanych przez fabrykantów. Ich spuścizna to nie tylko fabryki i pałace, ale także szpitale, parki, dworce oraz linie tramwajowe i kolejowe. Dziś można podziwiać część z nich, jednak po większości pozostało już tylko wspomnienie (zazwyczaj na końcu rozdziału Szymański wspomina o losie, który spotkał architekturę danego rodu). Wspomnienie, które dzięki tej książce nabrało nieznanych dotąd kolorów.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2017/01/06/fabrykanci-burzliwe-losy-lodzkich-przemyslowcow-marcin-jakub-szymanski-blazej-toranski/
Fabrykanci. Burzliwe dzieje łódzkich przemysłowców to wydana w listopadzie minionego roku książka, którą trudno zakwalifikować do konketnego gatunku literackiego. Biorąc pod uwagę zarówno treść, jak i formę, najbardziej trafnym określeniem byłby chyba zbiór opowiadań historycznych, ale na rynku wydawniczym mówi się o książce popularno – naukowej. Niech będzie. Najważniejsze...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-31
(...) Brunatna kołysanka to, jak mówi podtytuł książki, historie uprowadzonych dzieci, acz nie tylko. Te kilkanaście historii z czasów wojny stanowi punkt wyjścia i punkt kulminacyjny zarazem. Punkt wyjścia, bo dzięki nim Malinowska opowiada o potworności całego stworzonego przez Himmlera systemu, którego celem było hodowanie niemieckiej rasy na chwałę i użytek Hitlera. Wszystko zaczęło się jeszcze przed wojną, gdy Niemki miały w ośrodkach Lebensbornu rodzić dzieci oddawane Führerowi. W społeczeństwie postrzegane jako ekskluzywne domy publiczne ośrodki służyły za miejsca „produkcji” obywateli Rzeszy. Później, w latach 1939 – 1945 wywożono tam polskie dzieci, które podlegały brutalnemu zniemczaniu: pozbawiano je polskich rodzin, karano za mówienie po polsku, zmieniano imiona i nazwiska na pochodzenia germańskiego. Wiele dzieci, wywabionych z domu pod pozorem badań lekarskich już nigdy do nich nie powróciło. Czasem jedynym, co pozostało im z czasów pobytu w Polsce była fotografia. Tu pojawia się punkt kulminacyjny: fundamentalna kwestia tożsamości człowieka. W rozmowach z ludźmi, których spotkał ten straszliwy los, reportażystka dowodzi, jak ważna jest dla każdego człowieka jego tożsamość. Pokazuje, jak trudna dla „dzieci Lebensbornu” była prawda o ich przeszłości i jak, mimo tego, jej pożądały. Jak kluczowe są choć szczątkowe informacje na temat swojego pochodzenia i przodków do tego, by móc budować przyszłość. Bo, jak powiedział pan Oberbecki, nieznośne jest życie takiego znaku zapytania.
(...) Choć opisane historie dzieją się w czasach wojny, występuje tu ona w białych rękawiczkach: bohaterów nie spotyka śmierć, nie dochodzi do rozlewu krwi. Chyba zgodnie przyznamy, że nie jest to typowy obraz wojny, jaki mamy przed oczami. Być może dlatego dramat bohaterów reportażu Malinowskiej nieobecny był właściwie w społecznej świadomości. Bo choć przypadek Lebensbornu od dawna znany jest historykom, to dopiero Brunatna kołysanka wyciaga go na światło dzienne współczesnego czytelnika (a przynajmnej na tak dużą skalę; drugą pozycją poświęconą tej tematyce jest Obwód głowy Włodzimierza Nowaka). Mecenas Roman Hrabal, ważna postać w książce Malinowskiej a jeszcze ważniejsza w życiu uprowadzonych dzieci i ich rodzin oszacował, że Lebensborn zabrał z Polski 200 tysięcy dzieci, z czego po wojnie powróciło 30 tysięcy. Adwokat większość swojego życia poświęcił na łączenie polskich rodzin, które w wyniku całej wojennej zawieruchu rozpierzchły się po świecie. Co stało się z resztą z nich? Możemy się tylko domyślać.
(...) Malinowska, stosując niemalże przezroczysty język daje dojść do głosu “dzieciom Lebensbornu”. Mimo że minęło tyle lat, dla nich wojna nie zakończyła się w roku 1945, ona trwa nadal. Reportażystka pokazuje, że nic tu nie jest czarne albo białe, ale co najwyżej brunatne, bo na pewno pozbawione kolorów. Życie w niemieckiej rodzinie nierzadko zapewniało szczerą miłość i dostatek. Powrót do Polski natomiast odbiegał od happy endu – bywało tak, że czasem zbyt wiele się wydarzyło lub od zerwania więzi rodzinnych minęło za dużo czasu (Myśmy po prostu za późno się spotkali, mówi jedno z “dzieci”). Zdarzało się i tak, że takie dziecko wracało do Polski i nikt na nie nie czekał, co skazywało je na pobyt w sierocińcu. Piekło himmlerowskich ośrodków zniszczyło im psychikę, skazywało na samotność i pustkę, często bezpowrotnie przekreślając szanse na odnalezienie się w społeczeństwie i normalne życie.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2017/04/08/brunatna-kolysanka-anna-malinowska/.
(...) Brunatna kołysanka to, jak mówi podtytuł książki, historie uprowadzonych dzieci, acz nie tylko. Te kilkanaście historii z czasów wojny stanowi punkt wyjścia i punkt kulminacyjny zarazem. Punkt wyjścia, bo dzięki nim Malinowska opowiada o potworności całego stworzonego przez Himmlera systemu, którego celem było hodowanie niemieckiej rasy na chwałę i użytek Hitlera....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-06
(...) Barbie i Ruth autorstwa Robin Gerber to pierwsza (i chyba wciąż jedyna) biografia Ruth Handler. W oryginale ukazała się roku 2009, w kwietniu 2017 wydaje ją w Polsce Wydawnictwo Kobiece. Czytelnik poznaje historię życia Ruth (1916-2002), dziesiątego dziecka polskich Żydów, którzy wyemigrowali do Ameryki. Z racji problemów finansowych, rodzice zdecydowali się oddać ją pod opiekę starszej siostry i jej męża. Tam spędziła dzieciństwo i lata młodzieńcze, co zapewniło jej lepszy byt niż w domu rodzinnym. Mimo tego “porzucenia”, które odbije się na jej relacjach z matką a także z jej własnymi dziećmi, rodzina zawsze będzie ważna dla Ruth. Choć w młodości losy jej miłości z Izzym, a potem Elliotem Handlerem (na prośbę Ruth, ukochany zmienia imię) toczyły się różnie, to u jego boku spędzi resztę życia. To dzięki uzupełnianiu się tych dwojga – oryginalnego, dostrzegającego potrzeby i trendy artysty oraz mistrzyni marketingu – powstaną firmy produkujące biżuterię, akcesoria i dekoracje domowe, a finalnie także Mattel, która stanie się jedną z największych korporacji na świecie i bezkonkurencyjnie największą firmą zabawkarską. Gerber odsłania kuluary rodzenia się tej potęgi: wszystko zaczęło się od jednoosobowego warsztatu w garażu a nawet po powstaniu firmy z prawdziwego zdarzenia nie było łatwo, o czym świadczy chociażby fakt, iż w celu zmniejszenia kosztów transportu Ruth wynajęła ciężarówkę i samodzielnie – w szpilkach i sukience – rozwoziła zamówienia. (...)
Na sukces Ruth i Elliot pracowali wiele lat, poświęcając życie rodzinne i towarzyskie (w celu swego rodzaju rekompensaty Ruth wpadnie na pomysł nazwania wyprodukowanych lalek imionami dzieci – Barbie i Kena, co tylko spotęguje napiętą już atmosferę). W końcu Handlerom udaje się zawładnąć międzynarodowym handlem zabawek. I mimo że przez większość czasu Elliot figurował jako prezes Mattel, to było, jak sama mawiała, dziecko Ruth. W latach 50., kiedy firma powstała, ale także później, świat biznesu był całkowicie zmaskulinizowany i tylko dzięki wyjątkowej determinacji, przedsiębiorczości i pewności siebie kobiecie, a do tego Żydówce, udało się dyktować zasady obowiązującej w nim gry. Mattel było zresztą firmą, której szeregi niemal w połowie zasilały kobiety. Nie zawsze jednak sytuacja miała się tak różowo. Barbie, jeden z nielicznych autorskich pomysłów Ruth, zanim stała się globalną ikoną zabawek i popkultury w ogóle, długo zalegała na magazynowych półkach, uznawana za symbol seksizmu. Dopiero po latach zaczęła – a wraz z nią Ruth – triumfować. Nie był to jednak koniec problemów Handlerów.
Gerber ujawnia, że Ruth Handler była kobietą szczególną nie tylko dlatego, że stworzyła lalkę Barbie. To także kobieta, która musiała zmagać się z nowotworem piersi i poddać się mastektomii. Do końca życia towarzyszył jej ogromny ból fizyczny i psychiczny, dodatkowo potęgowany odebraniem jej firmy i postawieniem zarzutów o przestępstwa fiansowe. Gerber pokazuje, jak silną była osobą, jak radziła sobie z porażką (mimo że nienawidziła przegrywać najbardziej na świecie i nigdy się do przegranej nie przyznała). Pokazała wreszcie, że przywróciła wiarę w siebie tysiącom kobiet, tworząc Nearly My, firmę produkującą protezy piersi pozwalające im na powrót być atrakcyjnymi.
Niedawno na rynku książki ukazała się Milionerka, biografia najbogatszej Polki w historii, Barbary Piaseckiej Johnson, pióra Ewy Winnickiej. Choć lekturę mam dopiero w planach, wiem, że po tę pozycję sięgają chętnie także mężczyźni. Zapewne nie sugeruja się jedynie uniwersalnym tytułem i subtelną okładką, ale myślę, że walory te nie są obojętne. Przyglądając się tendencyjnej szacie graficznej, i tytułowi trochę też, zastanawiam się, czy sięgnęłabym po tę książkę w księgarni. A po Barbie i Ruth, biografię dużo bardziej uniwersalną niż wydaje się to na pierwszy rzut oka, sięgnąć warto. Nie tylko dlatego, że Ruth Mosko Handler miała w sobie trochę polskości. To naprawdę dobrze napisana książka, będąca owocem intensywnej pracy autorki, która nie wybiela głównej bohaterki. Wręcz przeciwnie, Gerber zwraca uwagę na to, czego dokonała, co miała za uszami i jak swoje winy odkupiła Ruth. Dawno nie czytałam tak lekkiej, błyskotliwej i wciągającej książki.
CAŁA RECENZJA NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2017/04/24/barbie-i-ruth-robin-gerber/
(...) Barbie i Ruth autorstwa Robin Gerber to pierwsza (i chyba wciąż jedyna) biografia Ruth Handler. W oryginale ukazała się roku 2009, w kwietniu 2017 wydaje ją w Polsce Wydawnictwo Kobiece. Czytelnik poznaje historię życia Ruth (1916-2002), dziesiątego dziecka polskich Żydów, którzy wyemigrowali do Ameryki. Z racji problemów finansowych, rodzice zdecydowali się oddać ją...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-24
(...)
Foucault w Warszawie to reportaż sięgający dużo dalej niż można się spodziewać po tytule. O samym pobycie Foucaulta w stolicy wiadomo niewiele, co Ryziński otwarcie przyznaje. W 1958 Michel Foucault przyjął propozycję objęcia posady dyrektora Ośrodka Kultury Francuskiej. Jako młody uznany już intelektualista przyjechał sam do zupełnie obcego kraju. Szybko zdobył przyjaciół, którzy często odwiedzali go w jego mieszkaniu, przyprowadzając kolejne “dziewczyny”. Gejowski światek szybko otworzył się przed człowiekiem Zachodu. W tym czasie Foucault pisał Historię szaleństwa w dobie klasycyzmu, książkę wydaną we Francji w 1961 roku. W oryginalnej przedmowie Foucault zaznacza, że prace nad tekstem zakończył „pod upartym, jasnym słońcem polskiej wolności”. To samo hasło staje się mottem książki Ryzińskiego. Hasło nieobecne w pierwszym polskim wydaniu książki.
Jeśli chodzi o fakty, to w zasadzie tyle. Zdecydowanie więcej tu znaków zapytania i spekulacji niż pewnych odpowiedzi. Poszukiwanie śladów filozofa, który deklarował się jako homoseksualista doprowadza autora i czytelnika do tajemnic gejowskiej Warszawy przełomu lat 50. i 60. Pojawienie się w tej historii wielkiego francuskiego nazwiska przydaje jej niemałej ekscytacji. Bo choć w dużej części treści zamieszczone w tej książce mogłyby bez Foucaulta się obejść, to dzięki autorowi Historii szaleństwa poznajemy ciotowską Warszawę i esbecką inwigilację homoseksualistów.
Ryziński przekopał się przez olbrzymią ilość raportów SB, cytowane fragmenty i wyciągnięte wnioski ukazują nieobecny w powszechnej świadomości fakt zainteresowania władzy homoseksualistami. O tym, jak duże było to zainteresowanie świadczy nieoczekiwane zamiana przez Foucaulta polskiej stolicy na francuską. Innym źródłem wiedzy były rozmowy z tymi, którzy Foucaulta mniej lub bardziej znali. Mimo że od pobytu filozofa w Polsce minęło już tyle lat, ich wspomnienia nie zbladły ani trochę. Bohater książki jest w gruncie rzeczy zbiorowy, są nim frywolni mieszkańcy Warszawy, która za ich sprawą stała się miastem szaleństwa w PRL-owskiej, pozbawionej perspektyw rzeczywistości. Kiedy więc Ryziński publikuje wyniki swojego biograficznego śledztwa, otrzymujemy opowieść o kryjącym się w grzybkach, klubach, parkach czy kiblach homoseksualizmie.
Osobiście najbardziej poruszyło mnie wspomnienie rozmowy Ryzińskiego z Danielem Defertem, u boku którego Foucault przeżył dwadzieścia lat. Rozmowa toczyła się w Paryżu, gdzie “z mieszkania na ostatnim piętrze bloku przy rue de Vaugirard w XV dzielnicy patrzy się w niebo”. We wrześniu kolejny raz odwiedzam miasto świateł – na pewno choćby na chwilę dotrę na tę ulicę, postanawiam już wtedy, na krawężniku na Chmielnej.
Ryziński, “na co dzień” wykładowca akademicki, filozof, kulturoznawca popełnił świetny debiut reporterski. Charakter książki zawdzięczamy wykształceniu autora, bo choć Foucault w Warszawie nie jest akademickim wykładem, tylko dokładna i empatyczna lektura dzieł francuskiego filozofa pozwoliła na powstanie tej książki. Nie zawiodły też Dowody na istnienie – recenzuję pierwszą z książek z ich reporterskiej serii, ale jestem już po lekturze kilku pozycji. To zawsze nowatorska forma, ciekawie ujęty, niesztampowy temat, poręczny format (optymalna objętość i ciężar na wakacje!) i przyjemna w odbiorze szata graficzna (każdej z okładek, jak i całej serii). Foucault w Warszawie świetnie tu pasuje. Zdecydowanie polecam.
PRZECZYTAJ PEŁNĄ WERSJĘ RECENZJI NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2017/07/24/foucault-w-warszawie/
(...)
Foucault w Warszawie to reportaż sięgający dużo dalej niż można się spodziewać po tytule. O samym pobycie Foucaulta w stolicy wiadomo niewiele, co Ryziński otwarcie przyznaje. W 1958 Michel Foucault przyjął propozycję objęcia posady dyrektora Ośrodka Kultury Francuskiej. Jako młody uznany już intelektualista przyjechał sam do zupełnie obcego kraju. Szybko zdobył...
2017-09-17
(...) Wydana z dużą starannością przez Wydawnictwo Literackie: ciekawa okładka, ilustrowana w środku (piękna wyklejka!), dobry papier, szycie. Obcowanie z tą książką jako przedmiotem było naprawdę przyjemne. Co zatem poszło nie tak?
Lektura Księgi morza, a właściwie książki: Księga morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze roku ciągnęła mi się tak długo, jak jej pełny tytuł. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z dziennikiem podróży – bohaterowi i jego przyjacielowi Hugonowi przyświeca jeden cel: chcą złowić rekina polarnego. Podobno zadanie to niełatwe (nie zdradzę, czy się udało, ale zdradzę, że autor nie buduje napięcia wokół (nie)powodzenia tej akcji. A ponieważ taka żegluga musi się dłużyć, oprócz opowieści o życiu morskich istot (całkiem ciekawych nawet dla amatora), autor serwuje nam różnego rodzaju wynurzenia. Trochę wspomina, trochę streszcza morskie mity i norweskie opowieści, trochę cytuje tych, którzy wcześniej pisali o morzu. Nie ulega wątpliwości erudycja autora. Widać też, że Strøksnes uwielbia literaturę i dobrze zna jej historię, jednak każde jego powołanie się na inny tekst literacki sprawia, że – chcąc nie chcąc – zestawiam cytowane fragmenty z właściwą książką. I autor Księgi morza wypada na tle tego porównania blado (choć, trzeba przyznać, Strøksnes przytacza słowa głównie gigantów literatury). Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy język w podobnie beznamiętny sposób „płynie” w oryginale, tj. po norwesku, ale mnie ta książka nużyła okropnie. Próżno szukać tu spójności, która po zakończeniu lektury krótkiego rozdziału pchałaby czytelnika naprzód. Niewątpliwie Strøksnes jest gawędziarzem, jednak historie, które – wierzę – mogły okazać się pasjonujące podczas żeglugi, zebrane na kartach książki ociekają monotonią. W trakcie trwającej ponad miesiąc lektury wielokrotnie porzucałam tę książkę i czytałam coś innego; prawdopodobnie, gdyby nie recenzja, nie dotarłabym do ostatniej strony.
Chcę jednak wspomnieć o walorach tej książki, których nie brakuje. Opowieści o tajemnicach morskiego dna w dużej mierze okazały się dla mnie zaskakujące, jednak tym, co najbardziej mnie w Księdze morza ujęło, był zapis przyjaźni Mortena i Hugona. Na pontonie w otoczeniu morskich fal znalazło się bowiem nie tylko dwóch miłośników morza, ale przede wszystkim para przyjaciół. Będąc na morzu albo czekając na wypłynięcie w domu Hugona, mężczyźni spędzili razem niewyobrażalną – zwłaszcza z punktu widzenia braku pokrewieństwa i powinowactwa – ilość czasu. Poznali swoje dobre i złe strony, musieli się nawzajem znosić, choć nie zawsze było łatwo. Socjologicznie rzecz ujmując, był to ciekawy aspekt książki.
(...)
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2017/09/23/ksiega-morza-morten-a-stroksnes/
(...) Wydana z dużą starannością przez Wydawnictwo Literackie: ciekawa okładka, ilustrowana w środku (piękna wyklejka!), dobry papier, szycie. Obcowanie z tą książką jako przedmiotem było naprawdę przyjemne. Co zatem poszło nie tak?
Lektura Księgi morza, a właściwie książki: Księga morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze...
2017-10-06
(...) Monika Sznajderman snuje opowieść o życiu swojej rodziny w świecie przedholocaustowym, w którym to istniały dwie równoległe rzeczywistości – polska i żydowska. Na przykładzie najbliższej sobie, a tak długo obcej, bo nieznanej historii pokazuje, że już przed drugą wojną światową te dwie nacje nie współżyły ze sobą, a jedynie dzieliły jedną przestrzeń. Cytując za autorką Fałszerzy pieprzu Singera, „Żydzi i Polacy nie istnieli dla siebie nawzajem jako ludzie”. Każda ze stron dostrzegała obecność tej drugiej jedynie wówczas, gdy mogło to okazać się pożyteczne. Jednak to polska, sanacka część rodziny Sznajderman zapisała się na kartach historii. Tę żydowską starannie wygumowano. Sznajderman pisząc tę książkę w planie osobistym oddaje głos niemej, zapomnianej części rodziny ze strony ojca – jedynego, który przeżył Zagładę. Przeżył i zdecydował się milczeć. To dlatego otrzymujemy narrację drugoosobową, w której córka chce być głosem swojego ojca. W planie szerszym, uniwersalnym Sznajderman odmawia przyzwolenia na obojętność i zapomnienie. Oddaje głos tym, (o) których nikt nie słuchał, nie obarczając jednak winą rodziny polskiej, dzięki której, jak pisze, w przeszłości nie czuła pustki związanej z tą wielką nieobecnością. To obudzone po latach poczucie braku i bunt przeciwko zapomnieniu napisało Fałszerzy pieprzu.
W Fałszerzach wzajemnie dopełniają się tekst i rodzinne fotografie. Od tych ostatnich wszystko się zaczęło; przypadkowo odzyskane zdjęcia dały początek powrotowi do zapomnianych, trudnych czasów minionego wieku. Ich awersy i rewersy oplatane słowami są efektem prywatnego śledztwa autorki. Czytelnik otrzymuje więc osobistą i zarazem uniwersalną historię Polski przedwojennej i tej z lat późniejszych spisaną ze wspomnień, archiwów, gazet z tamtych lat i literatury oddającej klimat epoki. Książka wymyka się gatunkowemu skatalogowaniu – z jednej strony jest rodzinną kroniką, pamiętnikiem, historią pamiętania, z drugiej – esejem o polsko-żydowskiej rzeczywistości. Taka forma wynika zapewne z wykształcenia autorki – antropolożki kultury i uprawianego zawodu wydawcy, przede wszystkim reportaży (Monika Sznajderman prowadzi Wydawnictwo Czarne). Dzięki wspomnianym fotografiom i wyciągniętym z ich obserwacji wnioskom łatwiej ożywić tych, którzy choć w pełni już nie wrócą, pojawiają się w świadomości autorki, jej bliskich i, jak ma nadzieję Sznajderman, kolejnych pokoleń jej rodziny. Publikując Fałszerzy pieprzu, a więc nie zamykając się ze swoją wyrwaną zapomnieniu historią, Sznajderman oddaje hołd tym, którzy musieli zginąć tylko dlatego, że żyli w takim miejscu i czasie. Bo choć na Fałszerzy składają się narracje dotyczące obu stron rodziny autorki i nie ulega wątpliwości, że pamięć należy się wszystkim przodkom, z lektury wyziera szczególna potrzeba przedstawienia tych, o których nikt się nie dopominał.
Książka Moniki Sznajderman dowodzi, że nie sposób żyć w oderwaniu od swoich korzeni, a pamięć, choć niedoskonała (wybiorcza, z czasem coraz więcej w niej białych plam) jest nieodłączną częścią ludzkiej tożsamości. Historie swoich przodków polskiego i żydowskiego pochodzenia autorka traktuje z jednaką czułością, mimo iż przeszłość tych drugich była niewspółmiernie trudniejsza, być może także za sprawą tych pierwszych. Nie znam drugiej książki, która w podobny – delikatny i dobitny, intymny i ważny dla polskiego społeczeństwa – sposób opowiadała historię zła dokonanego w minionym stuleciu.
Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna Moniki Sznajderman to książka szczególna. Siedzi w człowieku długo po przeczytaniu ostatniej strony. Jest dowodem odwagi i siły autorki w mierzeniu się z uwierającą przeszłością. To wreszcie zapis jednostki cierpiącej w wyniku straty bliskich, których nie było dane jej poznać. Sznajderman z literackim wyczuciem niesie jednoznaczny przekaz: trzeba pamiętać. Z moim uznaniem dla tej książki nie pozostaję odosobniona – Fałszerze pieprzu znaleźli się w finale Nagrody Literackiej „Nike” 2017, byli nominowani w tym roku m.in. do Nagrody in. Ryszarda Kapuścińskiego oraz Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus”, zdobyli Nagrodę im. Jerzego Turowicza. Dla mnie lektura obowiązkowa.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2017/11/03/falszerze-pieprzu-monika-sznajderman/
(...) Monika Sznajderman snuje opowieść o życiu swojej rodziny w świecie przedholocaustowym, w którym to istniały dwie równoległe rzeczywistości – polska i żydowska. Na przykładzie najbliższej sobie, a tak długo obcej, bo nieznanej historii pokazuje, że już przed drugą wojną światową te dwie nacje nie współżyły ze sobą, a jedynie dzieliły jedną przestrzeń. Cytując za...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-17
"O tym, co dzieje się w życiu prawdziwych ludzi, kiedy gospodarka przemysłowa idzie do piachu; (…) o reagowaniu na niekorzystne okoliczności w najgorszy możliwy sposób; (…) o kulturze, która coraz silniej napędza rozpad społeczeństwa, zamiast mu przeciwdziałać".
Tymi słowami J. D. Vance zapowiada treść książki "Elegia dla bidoków. Wspomnienia o rodzinie i kulturze w stanie krytycznym". Debiut został okrzyknięty najważniejszą pozycją o Ameryce ostatnich lat; sprzedany w ponad 2 milionach egzemplarzy od półtora roku utrzymuje się na liście bestsellerów New York Timesa. Dzięki wydawnictwu Marginesy i świetnemu przekładowi Tomasza S. Gałązki książka ukazała się w Polsce.
"Elegia dla bidoków" to swoisty pamiętnik z Pasa Rdzy – obszaru, w którym w ostatnim czasie niemal całkowicie wymarł przemysł. W potoczystej, pierwszoosobowej narracji Vance rozprawia o życiu swoim, krewnych i sąsiadów – tytułowych bidoków (hillbillies). Snując opowieść o codzienności klasy robotniczej dowodzi, że nie wszystkim rodakom dane jest śnić americam dream. Pisze o irracjonalnym wydawaniu pieniędzy ponad stan (Kupujemy zbyt duże domy, zaciągamy kolejne kredyty pod ich zastaw, żeby mieć na bieżące wydatki, po czym ogłaszamy niewypłacalność i wynosimy się gdzieś indziej, często zostawiając zadłużony dom pełen śmieci). W domach bidoków trwa ciągły stan wojny każdego z każdym (Nasze rodziny to piekielny chaos. Wrzeszczymy, wydzieramy się na siebie niczym kibice na meczu. Co najmniej jeden członek rodziny używa narkotyków (…) w skrajnie stresujących chwilach bijemy się i kopiemy, oczywiście na oczach pozostałych). Edukacja nie jest ważna, a o wartości ciężkiej pracy zwykło się tylko gadać (Czasem znajdziemy jakąś robotę, ale nie na długo. Wywalą nas za wieczne spóźnianie się, za kradzieże towaru i sprzedawanie go na eBayu czy dlatego, że klient poskarży się, że zieje nam z ust alkoholem, albo za to, że w ciągu jednej zmiany robimy sobie pięć półgodzinnych sesji w toalecie).
Vance wytyka także fatalne nawyki żywieniowe i niechęć do aktywnego wypoczynku czyniące białą klasę robotniczą jedyną amerykańską grupą etniczną, której przewidywalna długość życia spada. Bidoki z Appalachów klepią nie tylko biedę ekonomiczną, ale i emocjonalną. Kto wie, jak skończyłby J. D., dziecko z rozbitej rodziny, opuszczony przez ojca, z matką uzależnioną od alkoholu i narkotyków, gdyby nie jego dziadkowie (czule nazywani Mamaw i Papaw, którym Vance dedykuje książkę). Dzięki nim życie chłopca wraca na właściwe tory – ustają przeprowadzki do kolejnych tatusiów, napady szału matki i doświadczanie domowej przemocy. Troskliwi opiekunowie, którzy w młodości sami popełniali typowe dla bidoków błędy, robią wszystko, by wnuk zaznał bezpieczeństwa i spokoju, dobrze się uczył i zdobył pracę. Z powodzeniem. J. D. Vance jako pierwszy w rodzinie kończy studia (Prawo na uniwersytecie w Yale!), a w chwili postawienia ostatniej kropki "Elegii" jest żonatym, dobrze zarabiającym trzydziestojednolatkiem z trójką dzieci.
(...) Wbrew marketingowym deklaracjom nie postrzegam tej książki jako klucza do zrozumienia współczesnej Ameryki. Vance opisuje bolączki amerykańskiej klasy robotniczej powstrzymując się od ocen, nie poddaje ich głębszej analizie. O ile jego wspomnienia znalazły pełne zrozumienie wśród rodaków, o tyle zagranicznemu czytelnikowi brakuje wyjaśnienia mechanizmów, które doprowadziły do takiej sytuacji. To raczej autobiografia (miejscami nieznośnie ego- i amerykocentryczna) niż reportaż. Największy walor tej książki upatruję jednak w innym jej aspekcie. "Elegię" można czytać szerzej, jako opowieść o tym, jak dom i otoczenie dziecka rzutują na jego tożsamość. O rzeczach, których nie powinno doświadczać; o dziedziczeniu nałogów, lęków, wstydu; o konieczności szybkiego dorastania; o narastającej frustracji i bezsilności. Dorosły Vance, który osiągnął sukces ma świadomość, że na zawsze pozostanie bidokiem. Nie trzeba jechać w Appalachy, żeby spotkać tak skrzywdzone dzieci i zwłaszcza z tego powodu warto sięgnąć po tę książkę.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/04/12/elegia-dla-bidokow-j-d-vance/
"O tym, co dzieje się w życiu prawdziwych ludzi, kiedy gospodarka przemysłowa idzie do piachu; (…) o reagowaniu na niekorzystne okoliczności w najgorszy możliwy sposób; (…) o kulturze, która coraz silniej napędza rozpad społeczeństwa, zamiast mu przeciwdziałać".
Tymi słowami J. D. Vance zapowiada treść książki "Elegia dla bidoków. Wspomnienia o rodzinie i kulturze w stanie...
2018-04-20
Szara matowa okładka, na niej tylko autor, tytuł i nazwa wydawnictwa. Wielkie litery na niewielkich rozmiarów książeczce. I jeszcze to zagięte „em”! Przedmiot zupełnie inny od tych, które mają nas mamić na witrynach księgarń. Przygaszony, niepozorny, smutny. [Można się zastanawiać, czy rzeczy mogą być smutne. Sądzę, że autor zgodziłby się ze mną, że tak.] Książka, na którą moglibyśmy w ogóle nie zwrócić uwagi, a o której słusznie było głośno: Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy od wydawnictwa Karakter. (...)
Wydana prawie rok temu książka autora Jak przestałem kochać design? to opowieść o jego matce, którą zdają się snuć osierocone przez nią rzeczy. Rozprawiając się z pozostawioną w mieszkaniu „masą spadkową”, Wicha przywołuje wspomnienia związane z jej właścicielką. Pisze o piętrzących się stosach książek (od których nikt nie chce go uwolnić), żeby wyrazić wagę kultury słowa w życiu matki. Pisze o rytualnie gromadzonych przedmiotach i o tym, jak rodzice szykowali dom na ich przybycie, żeby uwydatnić uważność i troskę, jaka należy się temu, co mamy w posiadaniu.
Ze stworzonego z synowską czułością portretu wyłania się jednak obraz osoby, dla której najważniejsi byli ludzie. Od rodziny bardziej liczyli się przyjaciele, ci na całe życie, bowiem to oni – z wyboru, a nie tylko z przyrodzenia – trwają przy nas. Liczyła się także młodzież (matka autora zajmowała się poradnictwem zawodowym). W człowieka trzeba wierzyć, pomóc mu się ukierunkować, pozwolić się mylić i naprawiać błędy. Kobieta kierująca się tą dewizą była przy tym bardzo wymagająca i powściągliwa, szczera, wręcz dosadna. Po jej śmierci nadszedł czas na zrobienie porządku z tym, co pozostawiła po sobie. Z rzeczami stanowiącymi dowód jej istnienia; ale przede wszystkim ze wspomnieniami i emocjami, które uparcie porzucona materia przywołuje.(...)
[Matka] nie pozwalała kombinować ze słowami – wspomina Wicha. Z lektury książki można wywnioskować, że obojgu bliskie były i są Wittgensteinowskie zasady: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” i „Granice mego języka są granicami mego świata”. Rzeczy, których nie wyrzuciłem to bowiem precyzyjna, zakorzeniona w drobiazgowo uchwyconej rzeczywistości opowieść o stracie. Pełna krótkich, rwanych fraz wyrażających silną emocjonalność (poczucie pustki, smutek i tęsknotę, ale nie rozgoryczenie czy gniew) oraz bezsilność wobec śmierci. Wybrzmiewają one szczególnie w ostatniej części książki, stanowiącej zapis ostatnich dni życia matki. Nie oznacza to jednak niedbałości czy językowego chaosu – to książka napisana pięknym, bogatym językiem. Przywołane wspomnienia nie są pozbawione humoru, który pozwala nieco odciążyć trudny i niewesoły temat.
Zazwyczaj zagłuszani przez człowieka nieożywieni świadkowie egzystencji i odchodzenia głównej bohaterki pozwalają autorowi przywołać ją do życia, a troska o dalszy los stawianych przez lata zakurzonych barykad dają zajęcie i odsuwają na bok koncentrację na własnym bólu. Wicha otwiera się przed czytelnikiem, obnaża swoją prywatność, ale w jego książce nie ma miejsca na łzy. Jego intymna retrospektywna opowieść, zbiór wydartych przeszłości wspomnień, nosi pewne znamiona uniwersalności. Autor bynajmniej nie oswaja odchodzenia i śmierci osób dla nas najbliższych, ale podpowiada, jak docenić ich wpływ na nasze ukształtowanie oraz jak kultywować pamięć o nich. To czyni tę książkę tym bardziej ważną i potrzebną. (...)
Rzeczy, których nie wyrzuciłem to książka poruszająca, ale stroniąca od moralizatorstwa i pouczeń w kwestii tego, jak pozbierać się po stracie najważniejszej osoby. Raczej potwierdzająca, że takiej uniwersalnej instrukcji nie ma i nie będzie. Nie sądzę zresztą, żeby autorowi przyświecał taki cel. Wicha robi coś więcej: pokazuje, że pamięć i szacunek sprawiają, iż umarli nie całkiem odchodzą. Wzrusza, nie będąc ckliwym. Trafia głęboko, nie mnożąc słów ponad potrzebę. Wielka mała książka.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/04/26/rzeczy-ktorych-nie-wyrzucilem-marcin-wicha/
Szara matowa okładka, na niej tylko autor, tytuł i nazwa wydawnictwa. Wielkie litery na niewielkich rozmiarów książeczce. I jeszcze to zagięte „em”! Przedmiot zupełnie inny od tych, które mają nas mamić na witrynach księgarń. Przygaszony, niepozorny, smutny. [Można się zastanawiać, czy rzeczy mogą być smutne. Sądzę, że autor zgodziłby się ze mną, że tak.] Książka, na którą...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-06-16
Znane to na polskim rynku książki zjawisko, kiedy po przychylnej reakcji czytelników na wydanie głośnego, bestsellerowego (we właściwym tego słowa znaczeniu) dzieła zagranicznego autora, tłumaczy się i publikuje jego poprzednie utwory, firmując je, rzecz jasna, powodzeniem książki-poprzedniczki. Tak było np. z Ludźmi na drzewach Hanyi Yanagihary, autorki Małego życia. I tak jest w przypadku Księżyca (wyd. hiszp. 2009) Martína Caparrósa, autora monumentalnego Głodu (wyd. hiszp. 2014). Przeczytawszy opus magnum twórcy, książkę, która przyniosła mu światowy rozgłos, wysoko stawiamy poprzeczkę – i dobrze! – często ignorując fakt, że dzieło wydane w Polsce później, w rzeczywistości powstało wcześniej. Następuje rozczarowanie, pisarzowi zarzuca się regres i wypalenie. Z taką reakcją środowiska na różne sposoby komentującego literaturę spotkała się wydana w minionym miesiącu przez Wydawnictwo Literackie książka Caparrósa. Jasne, nie musi nam się ta książka podobać, ale jeśli skreślamy ją tylko z powodu nieprzystawalności do Głodu, to dla mnie nie jest to trafny argument.
Przede wszystkim, Księżyc. Od nowiu do nowiu to – jak nazywa go sam autor – „dziennik hiperpodróży”, z reporterskimi kawałkami, a nie reportaż w czystej formie. To hiperpodróż, bo oprócz naznaczonego cyklem księżycowym docierania do emigrantów w różnych zakątkach świata, Caparrós wnika wgłąb siebie. Otrzymujemy więc książkę bardzo osobistą, w której Argentyńczyk, również emigrant spisuje historie swoich rozmówców i, ustosunkowuje się zarówno do nich, jak i do swojej przeszłości wywoływanej przez miejsca, w jakich się znalazł.
Asumptem do powstania tej książki stał się problem migracji. Zadanie odwiedzenia kilkunastu rozsianych po świecie miejsc zleciła Caparrósowi Organizacja Narodów Zjednoczonych. Reporter w ciągu miesiąca miał dotrzeć do ofiar przesiedleń – bohaterowie jego historii nie opuszczali swoich domów z własnej woli. Na tym jednak nie zakończyły się instrukcje ONZ-u; reportaże miały nie przekraczać długości 2000 słów, a postać reportera – być transparentna. To wiele tłumaczy, bowiem, chcąc spełnić powyższe warunki nie wyrzekając się siebie, Caparrós jednocześnie je przekracza, co przekłada się na patchworkową formę Księżyca. Okładka chroni bowiem pozszywane (wyróżnione kursywą) opowieści emigrantów ze wspomnieniami i dywagacjami natury filozoficznej. Nastawiając się na lekturę klasycznego reportażu można doznać rozczarowania, choć i Głód był przecież hybrydą z pogranicza reportażu (także historycznego), eseju, zbioru rozmów i innych. Mnie taka postać tekstu odpowiada, choć rozumiem, że może ona budzić poczucie chaosu i dezorientacji. Myślę, że tym, co nie dbającego o formę Caparrósa ratuje, jest niewielka objętość utworu (zadrukowane dużą czcionką z licznymi przerwami 216 stron).
Argentyńczyk spisuje pełne bólu i cierpienia losy emigrantów. W mołdawskim Kiszyniowie doświadczająca od dzieciństwa przemocy Natalia opowiada mu o tym, jak mąż sprzedał ją albańskim handlarzom żywym towarem. Trafiła do libańskiego burdelu, z którego cudem zdołała uciec. Inną bohaterką Księżyca jest Zambijka, którą mąż zdradzał, a zaraził AIDS. Zdana na łaskę losu kobieta, matka trójki dzieci (w tym także chorą córkę) robi wszystko, by tym żyło się lepiej. Kolejny rozmówca, Koné, w obliczu biedy i wojny za wszelką cenę stara się uciec z Afryki do Hiszpanii. Kiedy wreszcie mu się udaje, okazuje się, że Europa wcale nie jest tak wspaniałym miejscem do życia, jak przedstawiali to ci, którzy się do niej przedostali. W uchodzącej za otwartą Hiszpanii pozwolono mu pozostać w kraju, ale bez dokumentów, a to tak, jakby go w ogóle nie było.W Monrovii (Liberia) reporter spotyka się z Richardem, na oczach którego zaszczuci sąsiedzi bestialsko zamordowali, a następnie zjedli jego babkę. Choć mężczyzna, świadek ciągnących się wojen domowych, został sam, odmawia się mu przyznania amerykańskiej wizy.
Opowiedzianych przez Caparrósa losów jest więcej, jednak wszystkie łączy to, że do tragedii, jakiej doświadczyli bohaterowie, dopuścili się inni ludzie. Zatrważające jest zło, tak jak zatrważająca jest ich wola życia. Caparrós pisze, że pamiętanie jest zapominaniem. Jego bohaterowie, by ocalić w sobie człowieczeństwo, muszą zapomnieć o tym, jak nieludzko zostali potraktowani. Potrafią przebaczyć swoim oprawcom po to, by dalej żyć. Dziennikarz okazuje im empatię i, będąc cierpliwym słuchaczem, pozwala na przepracowanie doznanej traumy.
Poza historiami emigrantów, autor snuje refleksje o istocie podróżowania, które – wykluczając turystyczne wypady – wynika z poczucia braku. Migrujemy w poszukiwaniu lepszego życia. Chcemy poczucia bezpieczeństwa, wolności, trywialnie brzmiącego szczęścia. Mając możliwość powrotów do miejsc, które już kiedyś – na dłużej lub krócej – odwiedził, Caparr
Księżyc. Od nowiu do nowiu to niewielka książka, którą zdecydowanie warto przeczytać. Mariaż nie mieszczących się w głowie opowieści emigrantów z intymnymi wynurzeniami autora sprawia, że mamy do czynienia z dziełem wielowymiarowym, które sprzyja refleksji. Obawiam się, że gdybyśmy odarli je z autobiograficznych fragmentów, trudno byłoby nam znieść takie nagromadzenie bólu i zła, jakiego dopuścił się drugi człowiek. Na docenienie zasługuje także język, jakim posługuje się autor (stąd tyle cytatów). Obrazowy, w prostych słowach wyrażających treści, o których trudno jest mówić. Miejscami poetycki. Powściągliwy, ale oddający emocje.
Można by się pastwić nad tą formą, nad dziennikarską niemocą, nad powtórzeniami i monotonną nostalgicznością. Mnie klimat tej książki wydał się autentyczny i głęboko filozoficzny. Oceńcie sami, ale dajcie Caparrósowi szansę.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/06/28/ksiezyc-martin-caparros/
Znane to na polskim rynku książki zjawisko, kiedy po przychylnej reakcji czytelników na wydanie głośnego, bestsellerowego (we właściwym tego słowa znaczeniu) dzieła zagranicznego autora, tłumaczy się i publikuje jego poprzednie utwory, firmując je, rzecz jasna, powodzeniem książki-poprzedniczki. Tak było np. z Ludźmi na drzewach Hanyi Yanagihary, autorki Małego życia. I tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-01
(...)
Choć reportaż Oli Synowiec miał traktować o religijności i wierzeniach Meksyku, jest to opowieść dużo szersza, ujawniająca mentalność jego współczesnych mieszkańców oraz to, w jaki sposób projektuje się zagraniczny wizerunek tego kraju. Niewątpliwym atutem jest fakt, iż autorka mieszka w Meksyku od 2011 roku, że książka nie jest rezultatem jej jednorazowej wycieczki w to miejsce. Synowiec najpierw wyjechała do Meksyku (skąd pisała dla polskiej prasy), a dopiero później pojawiła się propozycja napisania reportażu. Czytając go widać, że fascynacja Meksykiem i rozległa wiedza na jego temat zdecydowanie wyprzedzają pragmatyczne zbieranie materiału do książki. Dzięki temu Synowiec udało się nakreślić obraz niejednorodnego społeczeństwa, w którym próżno szukać wiodącej religii, tradycji czy języka. Tym, co łączy Meksykanki i Meksykanów okazała się abstrahująca od swojego przedmiotu wiara. Na Dzieci szóstego słońca składa się siedem rozdziałów – w każdym z nich autorka oswaja jeden z aspektów meksykańskiej kultury. Są to kolejno: obchody Święta Zmarłych, rodzimowierstwo meksykańskie, ruch New Age, turystyka psychodeliczna, „coca-colonizacja” Meksyku, konflikt katolicyzmu i ewangelizmu oraz meksykańscy czarownicy.
(...)
W każdej części autorka startuje od przedstawienia, z czego Meksyk słynie, od obrazka z pogranicza prawdy (bo przecież dane wydarzenie miało miejsce, przecież je widzieliśmy) i mitu (bo ktoś zadbał, abyśmy taki właśnie obrazek mieli przed oczami). W dalszej części Synowiec pokazuje, jak wygląda meksykańska rzeczywistość od wewnątrz. Nie chcąc Wam psuć przyjemności odkrywania Meksyku poprzez lekturę, przytoczę tylko dwa przykłady.
Rozdział pierwszy otwiera opis parady z okazji Día de los Muertos z Bonda rodem. To nie żart, taki jest właśnie rodowód tej formy obchodów meksykańskiego Dnia Zmarłych. Choć to jedno z najważniejszych świąt, głęboko zakorzenionych w meksykańskiej kulturze, uroczysta parada, na którą zjeżdża się kraj i tysiące turystów z całego świata, zorganizowana została przede wszystkim dla tych drugich. Rząd, który musiał mocno postarać się o to, by Meksyk wylądował na srebrnym ekranie, tyle samo wysiłku włożył w to, by po obejrzeniu najnowszego filmu z agentem 007 w roli głównej widzowie nie zawiedli się, odwiedzając ich kraj. Wielu Meksykanów szybko uznało tę „wielką fiestę meksykańskości” (jak nazywa paradę jeden z bohaterów reportażu) za własną, jednak zdania są podzielone.
W rozdziale czwartym Synowiec opowiada o seansach uzdrawiania za pomocą grzybów halucynogennych. Niegdyś oczyszczające rytuały odbywały się w małej indiańskiej miejscowości o nazwie Hautla jedynie nocą i pod dachem. Legendarną znachorką – curanderą – była María Sabina, Mazatecka mistrzyni ezoterycznych uroczystości i jednocześnie katoliczka. Kobieta żyjąca w biedzie, bo za seans nie można było przyjąć pieniędzy, na której wizerunku zarabia teraz pół kraju. Dziś grzyby serwują wszyscy i wszędzie, a do Meksyku każdego dnia docierają rzesze psychodelicznych turystów. I pewnie można jeszcze spotkać curanderos z powołania, jednak niewielu ich dziś szuka. Dla wielu tubylców odprawianie kalekich względem tradycji rytuałów stało się przede wszystkim sposobem na łatwy zarobek. Dla turystów natomiast – hipsterską formą rozrywki, której oddawał się m.in. John Lennon.
(...)
Dzieci szóstego słońca Oli Synowiec to bardzo udany debiut, który przedstawia nieznany współczesny Meksyk – kraj coraz bardziej odległy od tego, który pięćset lat temu przyjął od Starego Kontynentu katolicyzm. Choć książka nie wyczerpuje poruszonych tematów – czasem brakowało mi odniesienia do historii Meksyku i genealogii opisywanych zjawisk – przekrojowo przedstawia, w co wierzy ta część Ameryki, a w co mają wierzyć, programowani przez rząd tego kraju, zagraniczni turyści. Oprócz dużej dawki informacji o meksykańskiej kulturze, odbiorca otrzymuje siedem dowodów na to, jak silnym narzędziem manipulacji może być religia, oraz, że tradycję można ukształtować w ciągu kilku chwil, jeśli tylko niesie ona za sobą obietnicę dużych pieniędzy. Poza tym, autorka świetnie puentuje swoją pracę, dowodząc, że każdy człowiek potrzebuje w coś wierzyć, i że dobrze upatrywać w tym fakcie element jednoczący ludzkość. Podoba mi się osobiste zaangażowanie Synowiec: wiedząc, że wyjechała do Meksyku w poszukiwaniu wiary, mam poczucie, że reportażystka możliwie dogłębnie zbadała opisane kwestie. Jest to więc w pewnym stopniu książka osobista, a dzięki temu autentyczna, spełniająca przy tym kryteria obiektywizmu. Napisana w przystępnej, nieprzegadanej formie. Budząca apetyt na podróż do Meksyku.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/08/06/dzieci-szostego-slonca-ola-synowiec/
(...)
Choć reportaż Oli Synowiec miał traktować o religijności i wierzeniach Meksyku, jest to opowieść dużo szersza, ujawniająca mentalność jego współczesnych mieszkańców oraz to, w jaki sposób projektuje się zagraniczny wizerunek tego kraju. Niewątpliwym atutem jest fakt, iż autorka mieszka w Meksyku od 2011 roku, że książka nie jest rezultatem jej jednorazowej wycieczki...
2018-09-16
(...) Patchworkowy Berlin wydaje nam się każdy, tylko nie niemiecki. Rytm berlińskiego dnia wybijają niekoniecznie Niemcy, a raczej ludzie z całego świata, przede wszystkim z Turcji, Syrii, Iranu, ale i Polski, która stanowi drugą (po Turcji) co do liczności mniejszość narodową Niemiec. Tę kulturową różnorodność widać zwłaszcza na Kreuzebergu czy Neukölln, dzielnicy, w której znajduje się księgarnia Buch|bund, gdzie kupiłam książkę Ewy Wanat pod znamiennym tytułem Deutsche nasz. Reportaże Berlińskie (Świat Książki). I choć nie wszystko mi się w tym reportażu podoba, nie sposób mu odmówić dostarczenia szeregu argumentów dla zrozumienia „nowych Niemiec”, a to – zwłaszcza dla polskiej czytelniczki i polskiego czytelnika, do których skierowana jest ta książka – niewątpliwie bardzo dużo.
(...) Wanat napisała reportaż składający się z ośmiu części, które z kolei podzielone zostały na mniejsze, kilkustronicowe rozdziały. Często jeden rozdział równa się historii jednej rodziny, którą (zazwyczaj w niepełnym składzie) los przygnał do Berlina. To także opowieści „nowych Niemców”. Każda z części poświęcona jest trochę innemu problemowi, ale tworzą one spójną całość. Wanat maluje bowiem obraz Berlina jako miasta, w którym dom znaleźli wykluczeni, obcy, Inni. Tacy, których nie chciano tam, gdzie się urodzili lub których życie w ojczyźnie było stale zagrożone (zewnętrznie obcy). Także tacy, którzy mimo „czystej niemieckiej krwi” reprezentują inność (obcy wewnętrznie). Nie oznacza to bynajmniej pełnej zgodności Niemców co do przyjmowania uchodźców, przyznania prostytutkom praw pracowniczych czy zalegalizowania małżeństw i adopcji par homoseksualnych, jednak – ogólnie rzecz ujmując – współczesne społeczeństwo niemieckie uchodzi za najbardziej otwarte w Europie. Motywacją do przyjęcia takiej postawy przez państwo jako kierowaną przez kanclerz Niemiec całość, ale i przez pojedynczych ludzi, w tym bohaterów reportażu Wanat, jest wyrzut sumienia, moralny kac za okrucieństwo drugiej wojny światowej. „Wielu Niemców doszło do wniosku, że otwartość na Innych może ocalić ich od tego, czego się w sobie przestraszyli, stała się lekarstwem i próbą zadośćuczynienia – czytamy na czwartej stronie okładki.
(...) Bohaterowie Deutsche nasz reprezentują szereg odmienności od konserwatywnie przyjętej normy, którą Niemcy starają się konsekwentnie rozszerzać. To, głównie tureccy, gastarbeiterzy – przyjmowani w latach 60. i 70. ubiegłego wieku z otwartymi ramionami cudzoziemscy robotnicy, którzy mieli wypełnić pracownicze niedostatki związane z gwałtownym rozwojem gospodarki RFN-u. Dziś Berlin zamieszkują ich dzieci i wnuki -musiało minąć sporo czasu, zanim niemiecki rząd zrozumiał, że ich przodkowie nie byli tylko tanią siłą roboczą, ale przede wszystkim ludźmi, którzy marzyli o domu i osiedlili się w Niemczech na stałe. Wanat przywołuje zarzuty, które często padają pod adresem społeczeństwa tureckiego pochodzenia: niechęć do asymilacji i nieznajomość lub znikoma znajomość niemieckiego. I choć trudno się z nimi nie zgodzić, niewielu podnoszących je zdaje sobie sprawę, że to władze stworzyły tureckie getta przez dziesięciolecia zezwalając się na ich osiedlanie jedynie w czterech dzielnicach Berlina (m.in. na imigranckim Kreuzebergu). W podobny sposób reporterka obnaża skomplikowanie i niejednoznaczność sytuacji pozostałych „odmieńców”. Najbardziej gorący jest oczywiście problem uchodźczy, z którym – choć w mniejszym stopniu – zmaga się cała Europa. Reporterka opisuje trudną codzienność starania się o azyl, o mieszkanie, o pozwolenie na pracę. Pisze o trwaniu w ciągłej niepewności uchodźców spowodowanej zmienianiem się ich statusu prawnego, o nieoczekiwanych deportacjach. Wanat przedstawia też losy szczególnej grupy imigrantów – homoseksualistów pochodzących z krajów muzułmańskich, gdzie bycie gejem czy lesbijką jest niemal powszechnie nieakceptowalne, a przeprowadzka do Berlina bynajmniej nie rozwiązuje ich kłopotów. Kolejne bohaterki i bohaterowie to prostytutki i streetworkerki, transseksualiści (w 2017 roku niemiecki Sąd Najwyższy oficjalnie uznał istnienie trzeciej płci) czy squotersi, których w stolicy nie brakuje.
To pierwszy zbiór reportaży o współczesnym Berlinie i Niemczech w ogóle, jaki czytałam. Jego premiera miała miejsce kilka miesięcy temu, a więc jest bardzo aktualny. W tym przypadku czytanie nowości jest dużym walorem. Wanat opisuje obecny Berlin, przytacza dane liczbowe, twarde fakty, które dopełnia jednostkowymi historiami. Jest wnikliwa, o czym świadczy m.in. pokaźna bibliografia zamieszczona na końcu książki). Dzięki niewątpliwej empatii, jej rozmówczynie i rozmówcy otwierają się przed nią, dzieląc się smutnymi, bolesnymi przeżyciami. Połączenie faktów i relacji bohaterów stanowią o sile tej książki.
Jeśli chodzi o ton i sposób prowadzenia narracji, trzeba przyznać, że Deutsche nasz nie jest klasycznym reportażem. Narracja nie jest przezroczysta, mieszkająca od 2016 roku w Belinie reporterka jest emocjonalnie zaangażowana w problemy swoich rozmówców. Jest także współorganizatorką warsztatów dla młodzieży – za jej przyczyną poznańscy licealiści przyjechali do Niemiec na zajęcia z ich rówieśnikami i napływowymi mieszkańcami Berlina. Wanat nie kryje swoich poglądów, co niekoniecznie sprzyja bezstronności reportażu, ale też nie pogrywa z czytelnikiem, udając, że przedstawia mu obiektywną, jedyną właściwą prawdę. Przeszkadza mi miejscami rwana narracja przejawiająca się m.in. występowaniu po sobie szeregu zdań, spośród których każde kolejne rozpoczyna się od akapitu. Najbardziej jednak irytują mnie przywołane myśli mądrych głów (filozofów, polityków, socjologów), które nie pojawiają się jako motta, ale w ramach podsumowania wywodu i nie zostają opatrzone żadnym komentarzem autorki. W książce Wanat zgromadziła sporo takich pozostawionych samym sobie cytatów, na które – w mojej opinii – nie ma miejsca zarówno w dyskursie naukowym, jak i w reportażu czy literaturze w ogóle.
Tym, co rozczarowuje jest także skład i redakcja książki. Po pierwsze, wolumin mógłby być z powodzeniem kilkadziesiąt stron cieńszy. Nie mam na myśli uszczuplenia treści, ale zmniejszenie przesadnie dużej czcionki o przynajmniej jeden rozmiar i zredukowanie światła na stronach rozpoczynających kolejne części (każda część oddzielona jest kartką zawierającą jedynie tytuł, a właściwa treść rozpoczyna się dopiero w 1/3 kolejnej kartki). Nie jest to istotne z punktu widzenia ceny okładkowej, która nie budzi zastrzeżeń (34,90 zł), a raczej z troski o zużycie papieru, poręczność i ilość miejsca zajmowanego na półce. Zastaną objętość książki rozumiałabym, gdyby strony pozbawione tekstu wypełniały zdjęcia; wówczas byłabym z takiego zabiegu zadowolona. Takie rozdmuchane wydanie sugeruje (przeważającą nad treścią) istotność rozmiaru książki. To niestety zabieg coraz bardziej w Świecie Książki powszechny (który apogeum osiągnął w książce Z nienawiści do kobiet Justyny Kopińskiej). Po drugie, co pewien czas w książce pojawiają się twarde dane i statystyki dotyczące m.in. przyjmowania przez Niemcy uchodźców czy poparcia dla poszczególnych niemieckich partii. Te bogate w liczby, ważne i potrzebne dla zrozumienia książki, informacje zostały podane w okropnych ramkach, którym do pełnej tabloizacji, a przynajmniej do formy podręcznikowego vademecum brakuje jedynie napisu „Czy wiesz, że…”. Gorsze mogły być tylko diagramy i inne infografiki dewaloryzujące literacki aspekt reportażu. Po trzecie, książka nie jest wolna od niezgrabności językowych i literówek.
Deutsche nasz. Reportaże berlińskie to książka, po którą – mimo wskazanych przeze mnie mankamentów – warto sięgnąć, jeśli zależy nam na zrozumieniu „nowych Niemiec”. Świetnie czyta się ją właśnie tam, w Berlinie, na karuzeli kulturalnej różnorodności, jednak polecam jej lekturę niezależnie od szerokości geograficznej. Ewa Wanat wykonała ogromnie trudną pracę; po pierwsze, stając się powierniczką tragicznych historii tych, których wielu nie chce słuchać, po drugie – dokonując solidnej kwerendy bibliograficznej i posługując się tekstami z dwóch ostatnich dekad.
(...) Patchworkowy Berlin wydaje nam się każdy, tylko nie niemiecki. Rytm berlińskiego dnia wybijają niekoniecznie Niemcy, a raczej ludzie z całego świata, przede wszystkim z Turcji, Syrii, Iranu, ale i Polski, która stanowi drugą (po Turcji) co do liczności mniejszość narodową Niemiec. Tę kulturową różnorodność widać zwłaszcza na Kreuzebergu czy Neukölln, dzielnicy, w...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-05
(...)
Książka z Gaudím w tytule nie ogranicza się do przybliżenia losów jednego z najbardziej znanych architektów XX wieku. Trudno byłoby wskazać wszystkie pojawiające się w niej wątki. Dużo tu historii: architektury, techniki, Kościoła, Hiszpanii i Katalonii oraz świata w ogóle. Są też niekrótkie kawałki dla smakoszy: receptury i historia powstania paelli, lodów, waty cukrowej i absyntu. I dużo biogramów – często przywoływane aforyzmy i złote myśli skutkują szczegółowym przypisem (na taki zasłużył sobie m.in. Ch. Baudelaire). Dobre kilka stron zawiera życiorys Jacka Jonsona, ciemnoskórego pięściarza, który miał uratować Gaudíego od zbirów zaczepiających go na ulicy (ciekawe, czy ich spotkanie w ogóle miało miejsce). Jest też drobiazgowa definicja geometrii euklidesowej. I wiele innych. Ten ekstra materiał, którym z godną podziwu swobodą operują autorzy, rozmywa narrację i zwyczajnie irytuje. Do zarysowania tła z powodzeniem wystarczyłyby trzy wątki historyczne. Warto znać ubiegłowieczną architekturę, by dostrzec geniusz i szaleństwo Gaudíego; dobrze jest orientować się w kwestiach religii i, której – zwłaszcza w ostatnich latach życia – architekt był gorliwym wyznawcą; nie bez znaczenia pozostają dzieje Katalonii jako obszaru, do którego artysta zawężał swoją ojczyznę. W tych trzech planach przedstawiony został Antoni Gaudí.
Wiedząc już, ile jest w Antonim Gaudím. Czarodzieju architektury Gaudíego (objętościowo, myślę, że trochę ponad połowa książki), przejdźmy do jego postaci. Książkę rozpoczyna rozdział wstępny, hołd złożony artyście i saldo jakie pozostawił z chwilą śmierci. Następny w kolejności jest prolog stanowiący zapis samotniczej śmierci mistrza (1926), który wpadł pod tramwaj i, wzięty za włóczęgę, zmarł w hospicjum dla ubogich. Dalej zaczynają się właściwe rozdziały chronologicznie przedstawiające losy Gaudíego, który przychodzi na świat w katalońskim Reus w roku 1852. Każda z części poświęcona jest innemu etapowi życia artysty, w końcowej partii wracamy do otwierającego powieść wypadku (jako że po lekturze prologu wiemy, w jaki sposób zginął Gaudí, autorzy budują napięcie, wrzucając go pod tramwaj w sumie trzykrotnie).
Gaudí jako architekt to artysta niepodrabialny. Jego twórczość, choć czerpie z wzorców epok ją poprzedzających, nie przypomina niczego, co tworzono wcześniej ani później. „Bujny romantyzm i rozwichrzona secesja” – tak określona została jego spuścizna. Warto wspomnieć, że stworzone przez niego kościoły, budynki, bramy, latarnie i inne detale, które dziś urosły do rangi symboli Barcelony, nie znalazły powszechnej aprobaty za życia Gaudíego. Podobnie jak Sagrada Familia – jego najznamienitsze dzieło, którego budowa rozpoczęła się w 1882 roku i trwa do dziś (według rozpowszechnianych w sieci informacji, prace mają dobiec końca w 2026 roku, a więc w setną rocznicę śmierci człowieka, który odmówiwszy przyjęcia choćby złotówki za budowę świątyni, poświęcił jej dwanaście lat życia. Autorzy jako datę końcową wskazują natomiast rok 2030.), wzbudzały nie lada emocje, często prowadząc do rodzinnych waśni i obyczajowych skandali. Budynki wychodzące spod ręki Gaudíego były wolne od linii prostych, a motywami królującymi w zdobieniach, które zazwyczaj sam rzeźbił czy wykuwał była natura, Katalonia oraz… symbole masonerii, o przynależność do której był posądzany, czego jednak mu nie udowodniono. W książce zostały opisane wszystkie jego projekty i ich realizacje.
Gaudí – katolik to człowiek, który wychował się w głęboko religijnej rodzinie. Sam jednak dość szybko wiarę porzucił na rzecz hulaszczego życia chwilą. Potwierdzenie odwrotu od Boga stanowi jego fascynacja kulturą masońską, magią i astrologią. Jednak, jeżeli w młodości Antoniego można mówić o zaniedbaniu wiary, to wiek dojrzały, a zwłaszcza schyłek jego życia były okresami duchowego wzrostu. Odtrącony przez kobietę, którą darzył ogromnym uczuciem, Gaudí został świeckim zakonnikiem i żył jak asceta (przez cały rok nosił jedno ubranie i nigdy nie najadał się do syta). Mówił, że tworzył na chwałę Boga, Wielkiego Architekta. W 1992 roku rozpoczęto jego proces beatyfikacyjny, który trwa do dziś.
Katalończyk Gaudí patriotyzm ograniczał do, stanowiącej administracyjny odpowiednik naszego województwa, wspólnoty autonomicznej, w której urodził się i mieszkał całe życie. Z pełną świadomością mówił jedynie w języku katalońskim – bez względu na to, czy jego pracodawcą był człowiek spoza tego obszaru, czy jego opus magnum przyjechała obejrzeć królowa, czy wreszcie, kiedy posługiwania się tym językiem zabraniało prawo. Starał się być blisko katalońskiego ludu – wspierał robotników, brał udział w lokalnych ruchach, chętnie rozprawiał na, powiedzielibyśmy dzisiaj, geopolityczne tematy (choć nigdy nie związał się z żadną partią).
(...) Przechodząc do stylu pisarskiego autorów, jest on kwiecisty, zwłaszcza w opisach pór roku i pogody. Są one iście malarskie, co potwierdza jeden z licznych fachów Przemysława Słowińskiego (strzelam, że jest pejzażystą). Nie mogę sobie odmówić chociaż dwóch przykładów: „Oblany letnim słońcem poranek był złocisty jak miąższ dojrzałej brzoskwini” albo „Dzień od rana kisł w mżawce, atramentowy wieczór z zasnutym niskim niebem rozpadał się drobnym, zimnym deszczem. (…) [ludzie] w miodowym blasku latarni odpływali za krawędź światła wchłaniani przez mrok”. I tak co kilka stron. W pewnym sensie Słowińscy w tych pełnych ornamentów opisach odzwierciedlili nie znający umiaru styl Gaudíego, który budzi podziw, ale nie zawsze znajduje zrozumienie. Idąc dalej, zwłaszcza część otwierająca książkę przypomina bardziej dzieło hagiograficzne pełne patosu i wyświechtanego moralizatorstwa („Istnieją nawet przypuszczenia, że sam Gaudí był masonem. (…) Osąd ten wywodzi się z opinii, jakoby artysta „obracał się w masońskim środowisku”. I owszem, Josep Fontserè i Mestre sympatyzował z masonerią, ale w żaden sposób nie świadczy to automatycznie o tym, że Gaudí, jako jego bliski przyjaciel, również należał do tego ugrupowania. Nigdy nie sądźmy człowieka po jego przyjaciołach. Judasz na ten przykład miał ich nienagannych…”). Moim zdaniem, nie tylko w biografii, ale w literaturze w ogóle, nie ma miejsca na takie frazy. Na końcu książki znalazł się wykaz głównych dzieł Gaudíego, kalendarium (i znów, są tu nie tylko daty ważnych wydarzeń w życiu artysty, ale także proklamacja II Cesarstwa Francuskiego czy data wynalezienia telefonu), słownik użytych w książce terminów (obecność haseł pokroju „dachówki”, „pałacu” i „gipsu” zastanawia, czy autorzy tak nisko cenią odbiorców książki, czy zakładają, że sięgną po nią przedszkolaki). Całość wieńczy bibliografia, która jednoznacznie dowodzi, że nie jest to książka czysto biograficzna – wykaz nie zawiera ani jednego opracowania w języku katalońskim, czy nawet hiszpańskim, a publikacje naukowe stawiane są tu na równi z Cieniem wiatru Zafóna. Jeśli przymkniemy na to wszystko oko, książkę czyta się gładko, a lektura bywa pasjonująca, zwłaszcza, kiedy nie podzielając zainteresowania piętrzącymi się dygresjami, pozwolimy sobie na opuszczenie kilku stron. Co do wydania książki, nie jest to szczególnie udana okładka, za to znajdujące się w środku wkładki z fotografiami dzieł artysty cieszą oko (szkoda jedynie, że na zdjęciach zostały uwiecznione tylko te bardziej znane budowle, podczas gdy przeczytać możemy o wszystkich projektach A.G.). Część z tych zdjęć zobaczycie w filmiku promującym książkę.
Antoni Gaudí. Czarodziej architektury pióra Słowińskich to książka, której lektury nie odradzam, ale też trudno mi ją przy tych wszystkich zastrzeżeniach polecić. Wyłania się z niej obraz człowieka, który – jak mówi okładka -„tworzył jak geniusz, żył jak święty, zmarł jak żebrak”. Bez wątpienia wiele można się z niej o życiu jednego z największych Katalończyków dowiedzieć, co nie znaczy, że wszystkie opisane wydarzenia rzeczywiście miały miejsce. W całym zamieszaniu, mnogości wątków, które czasem trudno w jakikolwiek sposób skojarzyć z tytułowym bohaterem, postać „Czarodzieja architektury” zwyczajnie ginie. Dostajemy powieść historyczną, w której sportretowany został nie tylko Antoni Gaudí, ale cała jego epoka. Książka uosabia postać mistrza: (na przemian) zaciekawia, budzi podziw, irytuje.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/10/22/antoni-gaudi-czarodziej-architektury-przemyslaw-slowinski-krzysztof-k-slowinski/
(...)
Książka z Gaudím w tytule nie ogranicza się do przybliżenia losów jednego z najbardziej znanych architektów XX wieku. Trudno byłoby wskazać wszystkie pojawiające się w niej wątki. Dużo tu historii: architektury, techniki, Kościoła, Hiszpanii i Katalonii oraz świata w ogóle. Są też niekrótkie kawałki dla smakoszy: receptury i historia powstania paelli, lodów, waty...
2018-10-07
(...) Na czwartej stronie okładki "Skąd się biorą Holendrzy" zostali nazwani „podręcznikiem kulturowym”. Podoba mi się ta kategoria, bo mamy do czynienia z książką, która wykracza poza literaturę podróżniczą, nie jest klasycznym reportażem, a jej autor, w usiłowaniu zrozumienia tego narodu za wysoko stawia sobie poprzeczkę, by uznać ją za dziennik czy prozę wspomnieniową. Ben Coates – Brytyjczyk z urodzenia, a – od kilku lat – Holender z wyboru, były autor mów politycznych i doradca, z godnym podziwu uporem poznaje geografię i historię nowej ojczyzny. Relacjonuje podróże w różne zakątki kraju oraz udział w lokalnych uroczystościach i wydarzeniach, opatrując je komentarzem, w którym swobodnie operuje wiedzą z zakresu historii, religii, kultury i polityki Holandii.
Kiedy Coates – przypadkiem! – trafia do Holandii, jego pojęcie o tym kraju nie jest większe niż przeciętnego Europejczyka. Wiatraki, tulipany, rowery, chodaki i ser, duuużo sera. Legalna, uprawiana na szeroką skalę prostytucja i łatwy dostęp do narkotyków. Postanawiając osiedlić się w Rotterdamie na dłużej, oczywistością staje się dla niego konieczność poznania nieznanej kultury. Już w pierwszych tygodniach pobytu na obczyźnie Coates podejmuje naukę niderlandzkiego, znajduje pracę i podróżuje. Przejeżdża i przepływa Holandię wzdłuż i wszerz, nabywając wiedzę, której nie powstydziłby się rdzenny mieszkaniec nizinnego kraju. Każda podróż staje się inspiracją do poszerzania horyzontów, a czasem zupełnie na odwrót – przeczytawszy lub usłyszawszy jakąś ciekawą anegdotę, autor decyduje się na wycieczkę. Coates opisuje dzieje Holandii – kraju od zawsze zmagającego się z żywiołem wody, zamieszkiwanego przez mistrzów żeglugi i odkrywców, kraju protestancko-katolickich wojen, który posiadał wiele kolonii, kraju głęboko naznaczonego II wojnę światową. Odkrywa także czarne karty historii Królestwa Niderlandów – handel niewolnikami w epoce kolonialnej i kobietami masowo trafiającymi do domów publicznych od drugiej połowy XIX wieku oraz kolaborację części Holendrów z hitlerowskim wrogiem. Brytyjczyk podejmuje także kwestię tolerancji (seksualnej, religijnej, światopoglądowej) i szeroko idących swobód – leseferystycznego podejścia do seksu za pieniądze, łagodnych przepisów dotyczących konsumpcji narkotyków, prawa do eutanazji i tłumaczy, dlaczego obecna jest tendencja do ich ograniczania.
(...) Odkrywanie Holandii jest dla Coatesa przygodą, a nie przykrym obowiązkiem. Czytając książkę widać, że autor świetnie się bawił, kiedy ją pisał. Oprócz przedstawienia ważnych dla zrozumienia holenderskiej tożsamości wydarzeń z przeszłości, gromadzi mnóstwo zaskakujących obcokrajowców smaczków z kraju tulipanów. Wspomina o wiatrakach, których skrzydła służyły kiedyś do sąsiedzkiej komunikacji oraz o ogromnej rodzinności Holendrów organizujących urodzinowe „party w kręgu”. Opisuje holendersko-belgijskie miasteczko (lub miasteczka), w którym (lub których) na półtorakilometrowym odcinku kilkanaście razy można przekraczać międzynarodowe granice czy świąteczny zwyczaj morusania twarzy na czarno na cześć Czarnego Piotrusia i Sinterklassa (pierwowzoru Świętego Mikołaja), przez który zarzuca się Holendrom rasizm. Coates zainteresował mnie nawet historią holenderskiej piłki nożnej i koncepcją futbolu totalnego, mimo że sport to nie moja bajka.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2018/10/13/skad-sie-biora-holendrzy-ben-coates/
(...) Na czwartej stronie okładki "Skąd się biorą Holendrzy" zostali nazwani „podręcznikiem kulturowym”. Podoba mi się ta kategoria, bo mamy do czynienia z książką, która wykracza poza literaturę podróżniczą, nie jest klasycznym reportażem, a jej autor, w usiłowaniu zrozumienia tego narodu za wysoko stawia sobie poprzeczkę, by uznać ją za dziennik czy prozę wspomnieniową....
więcej mniej Pokaż mimo to
(...) Podwórko bez trzepaka – tytuł zbioru trafnie zapowiada zrealizowane przez Pilipa cele. Pierwszym, moim zdaniem nadrzędnym, jest obalenie mitu, jakoby dzieciństwo dla wszystkich było czasem beztroski. Drugim – ukazanie, jak różnie mogą potoczyć się pierwsze lata naszego życia i do jakich prowadzi to konsekwencji. Bohaterami reportaży Pilipa zostali więc zarówno ci, dla których dzieciństwo oznaczało niewyobrażalne cierpienie, jak i ci wyjątkowi, którzy za przeżycie przygody życia i zyskanie sławy w wieku kilku lat musieli ponieść cenę. To dzieci dotknięte przemocą domową, żyjące pod jednym dachem z nałogowcami i wykluczeni z uwagi na niepełnosprawność swoją lub rodziców. Młodzież zmagająca się z dojrzewaniem i obniżającym się wiekiem inicjacji seksualnej, narażona na ataki pedofilów (zwłaszcza drogą groomingu) oraz ci, których trzeba nauczyć się akceptować z uwagi na odmienną orientację. „Trudne dzieci”, z którymi nie dają sobie rady nie tylko rodzice, ale i instytucje. Pilip pokazuje zresztą niewydolność i niedostateczne zaangażowanie tych ostatnich. Niby słyszeliśmy podobne historie, a jednak czytając o losach kolejnych bohaterów rośnie nam gula w gardle.
Z drugiej strony autor poświęcił kilka tekstów młodym ludziom, o których losach trudno mówić w kategoriach tradycyjnie rozumianej krzywdy. Weźmy historie dwóch Nel. Dziewczynki, która zwiedziła większość świata opływając go katamaranem nazwanym Wyspą szczęśliwych dzieci oraz Neli Małej Reporterki. Pierwsza Nel, teraz już dorosła, miała życie, o jakim inni mogliby marzyć, ale podróż dookoła świata przypłaciła rozłąką z matką i bratem. O drugiej trudno mi myśleć w kategoriach jednostki. Jedenastoletnia dziewczynka o pseudonimie Nela funkcjonuje jako marka, za której sukces odpowiada sztab ludzi i niemałe pieniądze. Jej życie wydaje się wystudiowane, a kariera absorbująca bardziej niż praca na etacie niejednego dorosłego. Jest jeszcze jedna historia, której obecności w poświęconym dzieciństwu zbiorze nie potrafię uzasadnić. Mam na myśli przypadek rodziny Dzikowskich, którzy zdecydowali się zarabiać na życie poprzez prowadzenie w sieci kanału rejestrującego ich codzienność przez zamontowane w całym mieszkaniu kamery. Taki Big Brother w skali mikro. Dla mnie ten reportaż dotyczy dzieci o tyle, że w ramach interwencji sąd zabronił rozpowszechniania ich wizerunku w internecie. W tekście Pilipa nie pada ani jedno ich słowo dzieci Dzikowskich.
(...) Nie ulega wątpliwości, że ukazanie się książki w takiej formie było możliwe dzięki empatycznej postawie Łukasza Pilipa. Uwaga i zainteresowanie okazane młodym rozmówcom i ich bliskim, wyczucie i pokora wobec tego, co przeżyli sprawiły, że bohaterowie odsłonili się przed reporterem, zdradzając mu swoje lęki i pragnienia. Dzięki temu autor, a potem także czytelnik zyskują szansę zrozumienia bohaterów i sytuacji, w jakich się znaleźli. Pilip nie feruje w tej książce wyroków, nikogo nie oskarża. Raczej nie przytacza statystyk i nie formułuje szerokiej diagnozy polskiego społeczeństwa. Można poczynić z takiej charakterystyki zarzuty, jednak dla mnie największym walorem zbioru jest to, że młody reporter oddaje głos tym, których zazwyczaj nie chcemy słuchać. Taka postawa stanowi dowód reporterskiej dojrzałości Pilipa. Dzięki niej poznajemy losy konkretnych bohaterów posiadających imiona (nawet jeśli, na potrzeby tekstu, zostały one zmienione) i życiorysy, wobec których trudno zachować obojętność. Z nich właśnie reporter tworzy spektrum problemów, z jakimi borykają się polskie dzieci i całe rodziny.
(...) Jeśli chodzi o konstrukcję tekstów i książki jako całości, budzi ona u mnie kilka zastrzeżeń. Przede wszystkim, nie przekonują mnie zamieszczone po każdym z reportaży dwu-trzy-stronicowe wspomnienia zabaw z dzieciństwa sławnych dorosłych. Zgaduję, że Pilipowi chodziło o wzmocnienie kontrastu między przygnębiającym losem jego bohaterów, a szczęśliwym dzieciństwem celebrytów. Może dzięki tym króciutkim tekstom miało nie być aż tak smutno? Dla mnie to zabieg chybiony, który raczej wytrącał mnie z lektury niż wprowadzał do niej nową jakość. Jeśli chodzi o poszczególne reportaże, Pilip eksperymentuje z formą, przez co otrzymujemy bardzo różne teksty, których wspólnym mianownikiem pozostaje postawa reportera. Mnie nadal najbardziej ujmuje ten, dla którego sięgnęłam po książkę – poświęcony Wioskom Dziecięcym. Każdy z reportaży czyta się dobrze (choć, z uwagi na temat, nie jest to łatwa i przyjemna lektura), jednak ich stylistyczna różnorodność rozbija spójność zbioru jako całości. Mam też poczucie, że Pilip za dużo chciał w tej książce zmieścić. Obydwa wspomniane przeze mnie na początku cele są ważne (choć pierwszy ważniejszy) i godne realizacji, jednak dla mnie to dwa oddzielne projekty, połączone w Podwórku trochę na siłę. Zwłaszcza, że tekstów o ekstremalnie innym dzieciństwie jest znacznie mniej, przez co zestawienie ich z rodzinnymi patologiami (i przeplecenie wspominkami znanych ludzi, takich jak Monika Jaruzelska czy Jacek Rutkowski), wprowadza chaos. Może lepiej byłoby zostawić te historie o dzieciach-podróżnikach (skądinąd naprawdę interesujące) na kolejną książkę?
(...) Mocne, przejmujące Podwórko bez trzepaka ściska za serce i zapada w pamięć. Choć to książkowy debiut Łukasza Pilipa, współpracujący m.in. z Dużym Formatem reporter dał się już poznać jako Twórca Szczególnie Wrażliwy (dwukrotnie wyróżniony tym mianem na Festiwalu Wrażliwym właśnie). To dobre określenie także dla tej książki, której rolą jest oddanie głosu niesłuchanym oraz zwrócenie uwagi na ich los. W obliczu takich założeń, na wszystko inne mogę przymknąć oko.
PRZECZYTAJ CAŁĄ RECENZJĘ NA BLOGU: http://dodziela.com.pl/2019/05/14/podworko-bez-trzepaka-lukasz-pilip/
(...) Podwórko bez trzepaka – tytuł zbioru trafnie zapowiada zrealizowane przez Pilipa cele. Pierwszym, moim zdaniem nadrzędnym, jest obalenie mitu, jakoby dzieciństwo dla wszystkich było czasem beztroski. Drugim – ukazanie, jak różnie mogą potoczyć się pierwsze lata naszego życia i do jakich prowadzi to konsekwencji. Bohaterami reportaży Pilipa zostali więc zarówno ci, dla...
więcej Pokaż mimo to