Biblioteczka
2014-11-08
2015-07-12
2016-06-14
2016-02-01
2016-02-13
2015-12-30
2015-12-24
2015-12-22
2015-11-17
2015-07-11
2015-09-11
2015-08-28
2015-05-25
Debiut Weroniki Murek jest tajemniczy. Uwodzi tytułem, okładką i tytułami opowiadań. Nic nie jest tu jednoznaczne, śmierć łączy się z życiem, sen z jawą, tragizm z groteską. Proste zdania okazują się trudne w odbiorze, a lektura wymaga skupienia. Bardzo zgrabnie napisane opowiadania stają się punktem wyjścia do rozmyślań, którym trudno nadać formę (właściwie nawet te teksty nie do końca przyjmują proste, znane kształty). Wszystko jest półpłynne, lepkie i letnie.
Kiedy przeczytałam te opowiadania pierwszy raz byłam zaintrygowana. Rzeczy, które nie mają prawa się wydarzyć, tutaj funkcjonują jako nieodłączny element wykreowanego świata. Nie chodzi o science-fiction, nie ma robotów i gadżetów przyszłości, tutaj grabarze kradną jedzenie zmarłym i oglądają grające kartki na cmentarzu, w przedszkolu tematem gazetki jest krzywica, a chorzy psychicznie zbierają ziemniaki. Wtedy po lekturze nie miałam czasu napisać nawet akapitu, a kiedy czas miałam znowu zbyt wiele rzeczy mi umknęło i bałam się o Murek pisać. Przy drugim podejściu oglądałam już znany mi świat. Dokładniej wczytywałam się w tekst, dziwiło mnie, dlaczego fragmenty, które zaznaczyłam jako zabawne, tym razem wcale mi się takie nie wydają. Być może to tylko kwestia nastroju, ale mam wrażenie, ze groteska i żarty u Murek podszyte są jakimś dziwnym rodzajem melancholii (to dokładnie to uczucie, kiedy uświadamiamy sobie, że śmiejemy się z czegoś, co tak naprawdę jest strasznie przygnębiające). (I owszem: śmiech przez łzy to dość charakterystyczna cecha groteski, ale tutaj, przez nieoczywistość, proza wydaje się być inna, odwrócona, może bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie ‘łzy przez śmiech’.)
Przeglądając ten zbiór można odnieść wrażenie, że opowiadania nie mają nic ze sobą wspólnego, zostały umieszczone tu na chybił-trafił. A podczas czytania to wrażenie się potęguje, bo okazuje się, że tytuły niewiele wspólnego mają nawet z ich treścią. W „Trzecim pochówku generała Sikorskiego z uwzględnieniem koca” nie ma Sikorskiego (ani koca), w „Siwym koniu w plamy kare” nie ma żadnego konia, w „Alergii na pióra pudrowe” ani alergii, ani piór, ani pudru. Ten brak zgodności między tytułem a fabułą sprawia wrażenie niedopracowania. Tymczasem każde z opowiadań jest starannie przemyślane i napisane. Powtarzające się zwroty, wersy, a czasem całe akapity (przy mniej uważnej lekturze trudne do wyłapania) są jak refreny - z jednej strony zdradzają drobiazgowość języka, z drugiej - są (prawie) jedynym akcentem, który wywołuje uczucie czegoś dobrze znanego, oswojonego. (Przecież w piosenkach i tak wszyscy znają tylko refreny.) Najładniej jest w „Ołówku, siekierce, kijku”. Zaczyna się od „Jakże pięknie było na wsi! Jesień była w pełni!”, następnie szybki opis krajobrazu ze złotymi liśćmi, dojrzewającymi jabłkami i przechadzającymi się kobietami. Potem, dokładnie tak samo, o zimie i nocy. „Jakże pięknie było na wsi! Noc już była w pełni!” - liczba sylab też jest jednakowa (!). Opowiadania Murek są gratką dla miłośników takich językowych zabiegów. Zmiany w utrwalonych powiedzeniach, bardzo dobry dobór słów zamieniający zwykłą rozmowę w naszpikowany groteską dialog. Murek sypie żartami jak z rękawa i świetnie się przy tym bawi.
W notce wydawniczej na okładce mowa jest o kasztaniarzu, kosmonaucie, Matce Boskiej dziergającej Jezusowe skarpety. „Uprawa roślin południowych…” to dużo więcej: proboszcz podskakujący, żeby ugryźć uwiązaną pod sufitem bułkę; gospodarz, który chce być sfotografowany na tle Akropolu (dużo lepiej mieć zdjęcie na tle plastikowego, wydrukowanego zdjęcia Akropolu niż na tle pola z ziemniakami, nawet jeśli jest się gospodarzem, a zdjęcie jest do artykułu o gospodarstwie, nie?); Basia, laska dyrektora, która projektuje stroje dla polskich kosmonautów. Postacie, jakie prezentuje przed nami Murek, są zabawne i prześmiewcze; wpasowują się w świat, w jakim istnieją. Osoby, które są jedynie cieniem, głosem w telefonie nie odgrywają większej roli. Odstają. Stoją z boku, przyglądają się z daleka i nie mają ochoty mieszać się w sprawy tego szalonego świata. Udają, że ich to wszystko nie obchodzi i nie dotyczy. Kiedy zmarła kobieta dzwoni do swojego narzeczonego, on mówi, żeby dała mu spokój, że przecież nic mu wcześniej nie mówiła i że on ułożył sobie nowe życie.
Być może co drugie zdanie „Uprawy roślin południowych…” nie jest aforyzmem (jak sugeruje to okładka), a autorka nie jest „nadwornym kuglarzem”, ale Murek napisała bardzo dobrą książkę. Z takim samym zapałem czytałam ją za każdym z trzech razów, a przeczytanie tego zbioru trzy razy pod rząd chyba jest najlepszą oceną. Kupujcie i czytajcie (przynajmniej dwukrotnie).
Debiut Weroniki Murek jest tajemniczy. Uwodzi tytułem, okładką i tytułami opowiadań. Nic nie jest tu jednoznaczne, śmierć łączy się z życiem, sen z jawą, tragizm z groteską. Proste zdania okazują się trudne w odbiorze, a lektura wymaga skupienia. Bardzo zgrabnie napisane opowiadania stają się punktem wyjścia do rozmyślań, którym trudno nadać formę (właściwie nawet te teksty...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-03
2015-07-02
2015-06-27
2015-06-14
2015-06-02
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
"Broadchurch" zaczęłam oglądać oczywiście tylko i wyłącznie dlatego, że Ólafur Arnalds robił muzykę. Szybko okazało się, że serial ma nie tylko świetną ścieżkę dźwiękową, ale cała reszta również mocno daje radę. Przepiękne, sielskie krajobrazy, powolna akcja, skupienie się na emocjach zamiast na - typowym dla kryminałów - jak najszybszym rozwiązaniu sprawy, fantastyczny akcent Tennanta, naprawdę zaskakujące zakończenie i równie dobry drugi sezon. Wszystko to sprawia, że "Broadchurch" jest wyjątkowy i zupełnie nie dziwi wielkość publiczności, jaką zgromadził przed telewizorami. Książce Erin Kelly jednak wszystkiego tego brakuje.
Miasteczkiem Broadchurch wstrząsa niespodziewana śmierć jedenastoletniego Danny’ego Latimera. Policja stwierdza, że chłopak został zamordowany i rozpoczyna poszukiwania zabójcy, który z pewnością jest jednym z mieszkańców Broadchurch. Uczuciowa sierżant Ellie Miller i opryskliwy, nieufny komisarz Alec Hardy podejrzewają wszystkich mieszkańców, którzy na tę noc nie mają zagwarantowanego alibi, ale każdy dzień - zamiast zbliżać ich do zakończenia śledztwa - podsuwa nowe tropy i weryfikuje ich teorie. Nie zobaczymy tu nowoczesnej technologii i badania próbek pobranych w miejsca zbrodni w sterylnych laboratoriach. Policjanci w Broadchurchu borykają się z całkiem przyziemnymi problemami - brakiem pieniędzy, kłopotami zdrowotnymi, nieufnością mieszkańców i próbami zatajenia niewygodnych faktów. Odnalezienie mordercy nie jest zadaniem na czterdzieści minut, nie trwa przez jeden odcinek i nie wystarczą do tego zaawansowane programy i dwa przesłuchania.
Nie spodziewałam się, że lektura powieści zagwarantuje mi takie same emocje jak oglądanie serialu. Znałam zakończenie i kolejność wydarzeń. Czytając, odtwarzałam w głowie poszczególne sceny, bohaterowie mówili głosem aktorów i mieli ich twarze. Moja uwaga skupiła się na warstwie językowej. Niezwykle pozytywne opinie dotyczące stylu Kelly i tego, jak świetnie oddała charakter serialu (a nawet że książka jest od niego lepsza) niestety są tylko frazesem na okładce i niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Piękne krajobrazy i malownicze widoki znikają gdzieś między banalnymi porównaniami a brakiem opisów. Bardzo prosty język nijak ma się do tajemniczości, jaką te zdjęcia wprowadzają do serialu. Czasem wiatr zaplata bohaterce włosy w dredy, a czasem ktoś porównuje coś do detrytusu. Zdarza się, że postacie wypowiadają się jak nastolatkowie, łatwym językiem, który aż razi w ich ustach. Kelly unika mocnych słów, narracji brakuje ostrzejszego tonu. Owszem, fabuła skupia się na morderstwie jedenastoletniego chłopca, ale, na boga, nie jest to książka dla dzieci. Dlaczego zamiast uprawiać seks dwójka dorosłych ludzi „na swój sposób zasiedziała się do późna”? Przez to że warstwa językowa jest tak uboga, akcja biegnie dużo szybciej niż w serialu. Znika urok powolnego odkrywania kolejnych kart, przedłużającego się milczenia, akcentu Hardyego, który nadaje wszystkim jego wypowiedziom charakterystycznej ostrości. Nie widać grymasów twarzy, bezsilności i zrezygnowania, rozrywającego serce cierpienia, tych chwil tuż przed rozpłakaniem się, kiedy oczy są pełne łez. Pozostaje to, co łatwo oddać słowem - dialogi, czynności, bójki, krzyki, załamywanie rąk i wydawanie rozkazów.
Kelly pogłębiła trochę psychologizację postaci, ale myśli bohaterów stanowią dość trudny element do pokazania w filmie, więc nie dodawałabym tego do jej zasług. Poza tym głębszy wymiar zyskuje tylko kilka postaci: Beth (matka Danny’ego), Ellie i Hardy. Komisarz, w filmie mało sympatyczny i skryty, tutaj nagle traci swoją tajemniczość - dostajemy czysty zapis jego myśli, rozterek i problemów. Dobrze chociaż, że myśli bohaterów nie są sztampowe, wymykają się schematom (chociaż czasem robią to aż do przesady), czasem ocierają się o tandetę i kicz, co jest ciekawą przeciwwagą dla poruszanego trudnego, poważnego tematu, ale obawiam się, że to przypadek i nie takie było zamierzenie.
Książka Erin Kelly nie jest zła, bo bazuje na bardzo dobrej historii. Warsztat pisarski autorki strasznie mnie zawiódł, ale nie można powiedzieć, że nie da się tego czytać. Czyta się nieźle - to kryminał ze świetnie skonstruowaną fabułą i bohaterami. Sukces powieści jest jednak tylko odcinaniem kuponów od popularności serialu, więc jeżeli ktoś ma wybór między książką a serialem: zdecydowanie polecam "Broadchurch" obejrzeć.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
"Broadchurch" zaczęłam oglądać oczywiście tylko i wyłącznie dlatego, że Ólafur Arnalds robił muzykę. Szybko okazało się, że serial ma nie tylko świetną ścieżkę dźwiękową, ale cała reszta również mocno daje radę. Przepiękne, sielskie krajobrazy, powolna akcja, skupienie się na emocjach zamiast na - typowym dla kryminałów - jak...
2015-02-04
„Słoń” to podobno klasyka twórczości Mrożka. Nie wiem, na ile prawdziwe jest to stwierdzenie, bo w każdym z przeczytanych przeze mnie wcześniej opowiadań (lub dramatu) można odnaleźć te same cechy. Mistrzowskie posługiwanie się groteską, bardzo treściwa forma, narracja, w której łatwo się odnaleźć. Każdemu, kto Mrożka już czytał, nie trzeba tego tłumaczyć - ten styl albo się lubi albo nie (ale na szczęście więcej jest zwolenników).
Opowiadania w „Słoniu” są przerażająco krótkie; dwie, cztery strony bez wyraźnej puenty. Zaskakują, ale nie są szokujące, treść niczym w przypowieściach kryje w sobie drugie dno, które można odczytać, jeśli dysponuje się właściwym kluczem. Jeśli takiego klucza się nie posiada, można po prostu zachwycać się zewnętrzną warstwą tych opowieści - kreacją bohaterów, dobieraniem słów, balansem między śmiesznością a kiczem.
Po raz pierwszy mam ochotę mówić o każdym z opowiadań, które znajdują się w tomie (oznacza to, że albo wszystkie wzbudziły we mnie wyraźne i łatwe do nazwania odczucia, albo jestem sadystką, bo w „Słoniu” opowiadań jest aż czterdzieści jeden). W moim ulubionym, które właściwie powinno być etykietką tego tomu, dzieci lepią bałwana. Wieczorem wracają do domu zadowolone, z czerwonymi policzkami. Po kolacji do drzwi puka puka sprzedawca gazet, oskarżając dzieci o to, że, lepiąc bałwana, chciały go ośmieszyć, bo tak jak on bałwanek ma czerwony nos (a czerwony nos u gazeciarza to nie skutek nadużywania alkoholu, gwoli ścisłości, ma on czerwony nos bo stoi na zimnie i mrozie). Dzieci oczywiście zaprzeczając jakoby chciały urazić czerwonym nosem bałwanka sprzedawcę gazet, ale ich ojciec na wszelki wypadek stawia je do kąta. Chwilę później z pretensjami przychodzi prezes gminnej spółdzielni, mówiąc, że stawiając śniegową kulę na kuli dzieci chciały pokazać, że w spółdzielni jeden złodziej siedzi na drugim. Ostatni wpuszczony przez ojca gość, przewodniczący Rady Narodowej, twierdzi, że dzieci ulepiły bałwanka z guziczkami, śmiejąc się z tego, że on chodzi porozpinany (a przecież może sobie chodzić jak chce i dzieci nie mają prawa się z niego śmiać). Dzieci znowu zostają zrugane przez ojca i zmuszone do klęczenia na twardej podłodze. Puenta? Kiedy następnego dnia wychodzą na dwór, wcale nie chcą lepić zwykłego bałwanka („takiego zwykłego bałwanka to nie jest żadna zabawa. Lepią zatem pana, który ma czerwony nos (bo pije wódkę) i guziczki (bo chodzi porozpinany).
Osadzone w nieokreślonej czasoprzestrzeni, w bezimiennych miastach opowiadania Mrożka ośmieszają komunistyczną propagandę. Groteska odsłania fałsz, pod nosem obśmiewa zakłamanie, chciwość, bezmyślność. Próżno szukać tu smutnych albo mrożących krew w żyłach opowieści, nie o to chodzi. Zamiast historii prawdziwych ludzi, opowieści w wersji komiksowej, czarny humor odsłaniający rzeczywistość. Aż chciałoby się powiedzieć, że "Słoń" to najprawdziwsza książka jaką można byłoby napisać.
„Słoń” to podobno klasyka twórczości Mrożka. Nie wiem, na ile prawdziwe jest to stwierdzenie, bo w każdym z przeczytanych przeze mnie wcześniej opowiadań (lub dramatu) można odnaleźć te same cechy. Mistrzowskie posługiwanie się groteską, bardzo treściwa forma, narracja, w której łatwo się odnaleźć. Każdemu, kto Mrożka już czytał, nie trzeba tego tłumaczyć - ten styl albo...
więcej mniej Pokaż mimo to
Trochę zbyt miałkie jak na thriller, trochę zbyt oszczędne jak na powieść psychologiczną - „Wąsy” są ciekawym zabiegiem stylistycznym, ale wyglądałyby chyba lepiej na ekranie niż papierze. Wszystkie sceny są bardzo plastyczne, niemal wyrywają się, żeby pokazać je przed kamerą; dużo niemych scen, w tle krajobrazy Paryża i Hongkongu, spirala wydarzeń i pogrążanie się w szaleństwie, urwane stop-klatką. Carrère jest z pewnością świetnym scenarzystą, ale „Wąsy” jako powieść raczej mu nie wyszły. (Książka została sfilmowana w 2005, w jego reżyserii.)
Główny bohater (na okładce, w nocie od wydawcy, jest napisane, że miał na imię Marc, ale nie przypominam sobie, żeby to imię pojawiło się w książce, więc pozostanę przy nieco ogólnym ‘głównym bohaterze’) pewnego dnia postanawia zgolić wąsy - traktuje to bardziej jak żart niż faktyczną zmianę swojego wizerunku. Jest ciekawy, co powie na to jego żona, Agnès - w końcu nigdy wcześniej nie widziała go bez zarostu nad górną wargą, chociaż są małżeństwem już kilka lat. Gdy patrzy w lustro stwierdza, że nie był to najlepszy pomysł, przyzwyczaił się do siebie z wąsem, teraz w ich miejscu jest blady ślad, jedyne nieopalone miejsce. Agnès jednak zachowuje się, jakby niczego nie zauważyła. Tak samo patrzą na niego ich przyjaciele i współpracownicy. Czy to możliwe, że wszyscy z nim pogrywają? Dlaczego nikt nie zauważa, że się ogolił? I dlaczego wszyscy uparcie wmawiają mu, że nigdy wcześniej nie miał wąsa?
Główny bohater wpada w obłęd; jest przekonany że został wplątany w jakiś spisek, że wszyscy obrócili się przeciwko niemu, a chwilę później obawia się, że sam jest szalony. „Wąsy” to właściwie zapis jego myśli, narracja prowadzi przez jego szaleństwo (ale czy naprawdę jest szalony?). Próby zrozumienia, odrzucenia, tysiące nowych, coraz bardziej nieprawdopodobnych wydarzeń i kilkanaście różnych odpowiedzi na to samo pytanie. Czytając, razem z głównym bohaterem zastanawiamy się, co tu jest grane, dlaczego im dalej w las tym więcej drzew i jak się to wszystko skończy.
Poza głównym bohaterem postacie są zaledwie szkicami, bez nazwiska i twarzy, nakręcają szaleństwo głównego bohatera, ale same zostają z boku. Są przekonane o jego chorobie, starają się mu uświadomić jego stan. Angès pokazuje mu zdjęcia z wakacji, powtarza nigdy nie miałeś wąsa, zobacz, a główny bohater widzi wąsatego siebie. Pyta skąd mają wiszący na ścianie kilim? z Jawy? - nie, nie byliśmy nigdy na Jawie. Nigdy nie byliśmy na Jawie, a pamiętam te kilka słów, których nauczyliśmy się w języku indonezyjskim. Selalt siang, selamat sore, terimah kasih.
Główny bohater trwa w szaleństwie, ale poza tym „Wąsy” jako thriller są bardzo nudne. Niewiele ponad dwieście stron zamiast trzymać w ciągłej niepewności, w pewnym momencie zaczyna nużyć, te same rozmyślania w kółko i w kółko, brak działania, pogrążanie się w sobie. Zarys fabuły na początku bardzo przypominał mi „Ślubną suknię” Pierra Lemaitre, niechcący zaczęłam je ze sobą porównywać i miałam wrażenie że dostaję znowu to samo, to już było. (Poza tym, że „Ślubna suknia” jest naprawdę niezłym thrillerem i niestety nieporównywalnie lepszym pod względem suspensu do „Wąsów”.)
Otwarte zakończenie pozostawia wolną rękę w interpretacji. Tak naprawdę Carrère nic nim nie wyjaśnia, pozostawia czytelnika jeszcze bardziej skonfundowanego niż był wcześniej. Biorąc pod uwagę, że cała powieść nie upiera się przy jednej wersji wydarzeń, może to i lepiej?
Pozostawia spory niedosyt.
Trochę zbyt miałkie jak na thriller, trochę zbyt oszczędne jak na powieść psychologiczną - „Wąsy” są ciekawym zabiegiem stylistycznym, ale wyglądałyby chyba lepiej na ekranie niż papierze. Wszystkie sceny są bardzo plastyczne, niemal wyrywają się, żeby pokazać je przed kamerą; dużo niemych scen, w tle krajobrazy Paryża i Hongkongu, spirala wydarzeń i pogrążanie się w...
więcej Pokaż mimo to