rozwiń zwiń
Joanka

Profil użytkownika: Joanka

Nie podano miasta Kobieta
Status Czytelniczka
Aktywność 6 lata temu
216
Przeczytanych
książek
283
Książek
w biblioteczce
59
Opinii
342
Polubień
opinii
Nie podano
miasta
Kobieta
Dodane| Nie dodano
Ta użytkowniczka nie posiada opisu konta.

Opinie


Na półkach: , ,

Debiut Weroniki Murek jest tajemniczy. Uwodzi tytułem, okładką i tytułami opowiadań. Nic nie jest tu jednoznaczne, śmierć łączy się z życiem, sen z jawą, tragizm z groteską. Proste zdania okazują się trudne w odbiorze, a lektura wymaga skupienia. Bardzo zgrabnie napisane opowiadania stają się punktem wyjścia do rozmyślań, którym trudno nadać formę (właściwie nawet te teksty nie do końca przyjmują proste, znane kształty). Wszystko jest półpłynne, lepkie i letnie.

Kiedy przeczytałam te opowiadania pierwszy raz byłam zaintrygowana. Rzeczy, które nie mają prawa się wydarzyć, tutaj funkcjonują jako nieodłączny element wykreowanego świata. Nie chodzi o science-fiction, nie ma robotów i gadżetów przyszłości, tutaj grabarze kradną jedzenie zmarłym i oglądają grające kartki na cmentarzu, w przedszkolu tematem gazetki jest krzywica, a chorzy psychicznie zbierają ziemniaki. Wtedy po lekturze nie miałam czasu napisać nawet akapitu, a kiedy czas miałam znowu zbyt wiele rzeczy mi umknęło i bałam się o Murek pisać. Przy drugim podejściu oglądałam już znany mi świat. Dokładniej wczytywałam się w tekst, dziwiło mnie, dlaczego fragmenty, które zaznaczyłam jako zabawne, tym razem wcale mi się takie nie wydają. Być może to tylko kwestia nastroju, ale mam wrażenie, ze groteska i żarty u Murek podszyte są jakimś dziwnym rodzajem melancholii (to dokładnie to uczucie, kiedy uświadamiamy sobie, że śmiejemy się z czegoś, co tak naprawdę jest strasznie przygnębiające). (I owszem: śmiech przez łzy to dość charakterystyczna cecha groteski, ale tutaj, przez nieoczywistość, proza wydaje się być inna, odwrócona, może bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie ‘łzy przez śmiech’.)

Przeglądając ten zbiór można odnieść wrażenie, że opowiadania nie mają nic ze sobą wspólnego, zostały umieszczone tu na chybił-trafił. A podczas czytania to wrażenie się potęguje, bo okazuje się, że tytuły niewiele wspólnego mają nawet z ich treścią. W „Trzecim pochówku generała Sikorskiego z uwzględnieniem koca” nie ma Sikorskiego (ani koca), w „Siwym koniu w plamy kare” nie ma żadnego konia, w „Alergii na pióra pudrowe” ani alergii, ani piór, ani pudru. Ten brak zgodności między tytułem a fabułą sprawia wrażenie niedopracowania. Tymczasem każde z opowiadań jest starannie przemyślane i napisane. Powtarzające się zwroty, wersy, a czasem całe akapity (przy mniej uważnej lekturze trudne do wyłapania) są jak refreny - z jednej strony zdradzają drobiazgowość języka, z drugiej - są (prawie) jedynym akcentem, który wywołuje uczucie czegoś dobrze znanego, oswojonego. (Przecież w piosenkach i tak wszyscy znają tylko refreny.) Najładniej jest w „Ołówku, siekierce, kijku”. Zaczyna się od „Jakże pięknie było na wsi! Jesień była w pełni!”, następnie szybki opis krajobrazu ze złotymi liśćmi, dojrzewającymi jabłkami i przechadzającymi się kobietami. Potem, dokładnie tak samo, o zimie i nocy. „Jakże pięknie było na wsi! Noc już była w pełni!” - liczba sylab też jest jednakowa (!). Opowiadania Murek są gratką dla miłośników takich językowych zabiegów. Zmiany w utrwalonych powiedzeniach, bardzo dobry dobór słów zamieniający zwykłą rozmowę w naszpikowany groteską dialog. Murek sypie żartami jak z rękawa i świetnie się przy tym bawi.

W notce wydawniczej na okładce mowa jest o kasztaniarzu, kosmonaucie, Matce Boskiej dziergającej Jezusowe skarpety. „Uprawa roślin południowych…” to dużo więcej: proboszcz podskakujący, żeby ugryźć uwiązaną pod sufitem bułkę; gospodarz, który chce być sfotografowany na tle Akropolu (dużo lepiej mieć zdjęcie na tle plastikowego, wydrukowanego zdjęcia Akropolu niż na tle pola z ziemniakami, nawet jeśli jest się gospodarzem, a zdjęcie jest do artykułu o gospodarstwie, nie?); Basia, laska dyrektora, która projektuje stroje dla polskich kosmonautów. Postacie, jakie prezentuje przed nami Murek, są zabawne i prześmiewcze; wpasowują się w świat, w jakim istnieją. Osoby, które są jedynie cieniem, głosem w telefonie nie odgrywają większej roli. Odstają. Stoją z boku, przyglądają się z daleka i nie mają ochoty mieszać się w sprawy tego szalonego świata. Udają, że ich to wszystko nie obchodzi i nie dotyczy. Kiedy zmarła kobieta dzwoni do swojego narzeczonego, on mówi, żeby dała mu spokój, że przecież nic mu wcześniej nie mówiła i że on ułożył sobie nowe życie.

Być może co drugie zdanie „Uprawy roślin południowych…” nie jest aforyzmem (jak sugeruje to okładka), a autorka nie jest „nadwornym kuglarzem”, ale Murek napisała bardzo dobrą książkę. Z takim samym zapałem czytałam ją za każdym z trzech razów, a przeczytanie tego zbioru trzy razy pod rząd chyba jest najlepszą oceną. Kupujcie i czytajcie (przynajmniej dwukrotnie).

Debiut Weroniki Murek jest tajemniczy. Uwodzi tytułem, okładką i tytułami opowiadań. Nic nie jest tu jednoznaczne, śmierć łączy się z życiem, sen z jawą, tragizm z groteską. Proste zdania okazują się trudne w odbiorze, a lektura wymaga skupienia. Bardzo zgrabnie napisane opowiadania stają się punktem wyjścia do rozmyślań, którym trudno nadać formę (właściwie nawet te teksty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
"Broadchurch" zaczęłam oglądać oczywiście tylko i wyłącznie dlatego, że Ólafur Arnalds robił muzykę. Szybko okazało się, że serial ma nie tylko świetną ścieżkę dźwiękową, ale cała reszta również mocno daje radę. Przepiękne, sielskie krajobrazy, powolna akcja, skupienie się na emocjach zamiast na - typowym dla kryminałów - jak najszybszym rozwiązaniu sprawy, fantastyczny akcent Tennanta, naprawdę zaskakujące zakończenie i równie dobry drugi sezon. Wszystko to sprawia, że "Broadchurch" jest wyjątkowy i zupełnie nie dziwi wielkość publiczności, jaką zgromadził przed telewizorami. Książce Erin Kelly jednak wszystkiego tego brakuje.

Miasteczkiem Broadchurch wstrząsa niespodziewana śmierć jedenastoletniego Danny’ego Latimera. Policja stwierdza, że chłopak został zamordowany i rozpoczyna poszukiwania zabójcy, który z pewnością jest jednym z mieszkańców Broadchurch. Uczuciowa sierżant Ellie Miller i opryskliwy, nieufny komisarz Alec Hardy podejrzewają wszystkich mieszkańców, którzy na tę noc nie mają zagwarantowanego alibi, ale każdy dzień - zamiast zbliżać ich do zakończenia śledztwa - podsuwa nowe tropy i weryfikuje ich teorie. Nie zobaczymy tu nowoczesnej technologii i badania próbek pobranych w miejsca zbrodni w sterylnych laboratoriach. Policjanci w Broadchurchu borykają się z całkiem przyziemnymi problemami - brakiem pieniędzy, kłopotami zdrowotnymi, nieufnością mieszkańców i próbami zatajenia niewygodnych faktów. Odnalezienie mordercy nie jest zadaniem na czterdzieści minut, nie trwa przez jeden odcinek i nie wystarczą do tego zaawansowane programy i dwa przesłuchania.

Nie spodziewałam się, że lektura powieści zagwarantuje mi takie same emocje jak oglądanie serialu. Znałam zakończenie i kolejność wydarzeń. Czytając, odtwarzałam w głowie poszczególne sceny, bohaterowie mówili głosem aktorów i mieli ich twarze. Moja uwaga skupiła się na warstwie językowej. Niezwykle pozytywne opinie dotyczące stylu Kelly i tego, jak świetnie oddała charakter serialu (a nawet że książka jest od niego lepsza) niestety są tylko frazesem na okładce i niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Piękne krajobrazy i malownicze widoki znikają gdzieś między banalnymi porównaniami a brakiem opisów. Bardzo prosty język nijak ma się do tajemniczości, jaką te zdjęcia wprowadzają do serialu. Czasem wiatr zaplata bohaterce włosy w dredy, a czasem ktoś porównuje coś do detrytusu. Zdarza się, że postacie wypowiadają się jak nastolatkowie, łatwym językiem, który aż razi w ich ustach. Kelly unika mocnych słów, narracji brakuje ostrzejszego tonu. Owszem, fabuła skupia się na morderstwie jedenastoletniego chłopca, ale, na boga, nie jest to książka dla dzieci. Dlaczego zamiast uprawiać seks dwójka dorosłych ludzi „na swój sposób zasiedziała się do późna”? Przez to że warstwa językowa jest tak uboga, akcja biegnie dużo szybciej niż w serialu. Znika urok powolnego odkrywania kolejnych kart, przedłużającego się milczenia, akcentu Hardyego, który nadaje wszystkim jego wypowiedziom charakterystycznej ostrości. Nie widać grymasów twarzy, bezsilności i zrezygnowania, rozrywającego serce cierpienia, tych chwil tuż przed rozpłakaniem się, kiedy oczy są pełne łez. Pozostaje to, co łatwo oddać słowem - dialogi, czynności, bójki, krzyki, załamywanie rąk i wydawanie rozkazów.

Kelly pogłębiła trochę psychologizację postaci, ale myśli bohaterów stanowią dość trudny element do pokazania w filmie, więc nie dodawałabym tego do jej zasług. Poza tym głębszy wymiar zyskuje tylko kilka postaci: Beth (matka Danny’ego), Ellie i Hardy. Komisarz, w filmie mało sympatyczny i skryty, tutaj nagle traci swoją tajemniczość - dostajemy czysty zapis jego myśli, rozterek i problemów. Dobrze chociaż, że myśli bohaterów nie są sztampowe, wymykają się schematom (chociaż czasem robią to aż do przesady), czasem ocierają się o tandetę i kicz, co jest ciekawą przeciwwagą dla poruszanego trudnego, poważnego tematu, ale obawiam się, że to przypadek i nie takie było zamierzenie.

Książka Erin Kelly nie jest zła, bo bazuje na bardzo dobrej historii. Warsztat pisarski autorki strasznie mnie zawiódł, ale nie można powiedzieć, że nie da się tego czytać. Czyta się nieźle - to kryminał ze świetnie skonstruowaną fabułą i bohaterami. Sukces powieści jest jednak tylko odcinaniem kuponów od popularności serialu, więc jeżeli ktoś ma wybór między książką a serialem: zdecydowanie polecam "Broadchurch" obejrzeć.

www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
"Broadchurch" zaczęłam oglądać oczywiście tylko i wyłącznie dlatego, że Ólafur Arnalds robił muzykę. Szybko okazało się, że serial ma nie tylko świetną ścieżkę dźwiękową, ale cała reszta również mocno daje radę. Przepiękne, sielskie krajobrazy, powolna akcja, skupienie się na emocjach zamiast na - typowym dla kryminałów - jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Słoń” to podobno klasyka twórczości Mrożka. Nie wiem, na ile prawdziwe jest to stwierdzenie, bo w każdym z przeczytanych przeze mnie wcześniej opowiadań (lub dramatu) można odnaleźć te same cechy. Mistrzowskie posługiwanie się groteską, bardzo treściwa forma, narracja, w której łatwo się odnaleźć. Każdemu, kto Mrożka już czytał, nie trzeba tego tłumaczyć - ten styl albo się lubi albo nie (ale na szczęście więcej jest zwolenników).

Opowiadania w „Słoniu” są przerażająco krótkie; dwie, cztery strony bez wyraźnej puenty. Zaskakują, ale nie są szokujące, treść niczym w przypowieściach kryje w sobie drugie dno, które można odczytać, jeśli dysponuje się właściwym kluczem. Jeśli takiego klucza się nie posiada, można po prostu zachwycać się zewnętrzną warstwą tych opowieści - kreacją bohaterów, dobieraniem słów, balansem między śmiesznością a kiczem.

Po raz pierwszy mam ochotę mówić o każdym z opowiadań, które znajdują się w tomie (oznacza to, że albo wszystkie wzbudziły we mnie wyraźne i łatwe do nazwania odczucia, albo jestem sadystką, bo w „Słoniu” opowiadań jest aż czterdzieści jeden). W moim ulubionym, które właściwie powinno być etykietką tego tomu, dzieci lepią bałwana. Wieczorem wracają do domu zadowolone, z czerwonymi policzkami. Po kolacji do drzwi puka puka sprzedawca gazet, oskarżając dzieci o to, że, lepiąc bałwana, chciały go ośmieszyć, bo tak jak on bałwanek ma czerwony nos (a czerwony nos u gazeciarza to nie skutek nadużywania alkoholu, gwoli ścisłości, ma on czerwony nos bo stoi na zimnie i mrozie). Dzieci oczywiście zaprzeczając jakoby chciały urazić czerwonym nosem bałwanka sprzedawcę gazet, ale ich ojciec na wszelki wypadek stawia je do kąta. Chwilę później z pretensjami przychodzi prezes gminnej spółdzielni, mówiąc, że stawiając śniegową kulę na kuli dzieci chciały pokazać, że w spółdzielni jeden złodziej siedzi na drugim. Ostatni wpuszczony przez ojca gość, przewodniczący Rady Narodowej, twierdzi, że dzieci ulepiły bałwanka z guziczkami, śmiejąc się z tego, że on chodzi porozpinany (a przecież może sobie chodzić jak chce i dzieci nie mają prawa się z niego śmiać). Dzieci znowu zostają zrugane przez ojca i zmuszone do klęczenia na twardej podłodze. Puenta? Kiedy następnego dnia wychodzą na dwór, wcale nie chcą lepić zwykłego bałwanka („takiego zwykłego bałwanka to nie jest żadna zabawa. Lepią zatem pana, który ma czerwony nos (bo pije wódkę) i guziczki (bo chodzi porozpinany).

Osadzone w nieokreślonej czasoprzestrzeni, w bezimiennych miastach opowiadania Mrożka ośmieszają komunistyczną propagandę. Groteska odsłania fałsz, pod nosem obśmiewa zakłamanie, chciwość, bezmyślność. Próżno szukać tu smutnych albo mrożących krew w żyłach opowieści, nie o to chodzi. Zamiast historii prawdziwych ludzi, opowieści w wersji komiksowej, czarny humor odsłaniający rzeczywistość. Aż chciałoby się powiedzieć, że "Słoń" to najprawdziwsza książka jaką można byłoby napisać.

„Słoń” to podobno klasyka twórczości Mrożka. Nie wiem, na ile prawdziwe jest to stwierdzenie, bo w każdym z przeczytanych przeze mnie wcześniej opowiadań (lub dramatu) można odnaleźć te same cechy. Mistrzowskie posługiwanie się groteską, bardzo treściwa forma, narracja, w której łatwo się odnaleźć. Każdemu, kto Mrożka już czytał, nie trzeba tego tłumaczyć - ten styl albo...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika Joanka

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


ulubieni autorzy [2]

Éric-Emmanuel Schmitt
Ocena książek:
7,2 / 10
44 książki
1 cykl
3324 fanów
Agatha Christie
Ocena książek:
7,0 / 10
175 książek
8 cykli
6119 fanów

statystyki

W sumie
przeczytano
216
książek
Średnio w roku
przeczytane
12
książek
Opinie były
pomocne
342
razy
W sumie
wystawione
212
ocen ze średnią 6,6

Spędzone
na czytaniu
1 237
godzin
Dziennie poświęcane
na czytanie
12
minut
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
0
książek [+ Dodaj]