Biblioteczka
2015-12-30
2015-08-28
2015-06-27
2015-06-02
2015-02-04
„Słoń” to podobno klasyka twórczości Mrożka. Nie wiem, na ile prawdziwe jest to stwierdzenie, bo w każdym z przeczytanych przeze mnie wcześniej opowiadań (lub dramatu) można odnaleźć te same cechy. Mistrzowskie posługiwanie się groteską, bardzo treściwa forma, narracja, w której łatwo się odnaleźć. Każdemu, kto Mrożka już czytał, nie trzeba tego tłumaczyć - ten styl albo się lubi albo nie (ale na szczęście więcej jest zwolenników).
Opowiadania w „Słoniu” są przerażająco krótkie; dwie, cztery strony bez wyraźnej puenty. Zaskakują, ale nie są szokujące, treść niczym w przypowieściach kryje w sobie drugie dno, które można odczytać, jeśli dysponuje się właściwym kluczem. Jeśli takiego klucza się nie posiada, można po prostu zachwycać się zewnętrzną warstwą tych opowieści - kreacją bohaterów, dobieraniem słów, balansem między śmiesznością a kiczem.
Po raz pierwszy mam ochotę mówić o każdym z opowiadań, które znajdują się w tomie (oznacza to, że albo wszystkie wzbudziły we mnie wyraźne i łatwe do nazwania odczucia, albo jestem sadystką, bo w „Słoniu” opowiadań jest aż czterdzieści jeden). W moim ulubionym, które właściwie powinno być etykietką tego tomu, dzieci lepią bałwana. Wieczorem wracają do domu zadowolone, z czerwonymi policzkami. Po kolacji do drzwi puka puka sprzedawca gazet, oskarżając dzieci o to, że, lepiąc bałwana, chciały go ośmieszyć, bo tak jak on bałwanek ma czerwony nos (a czerwony nos u gazeciarza to nie skutek nadużywania alkoholu, gwoli ścisłości, ma on czerwony nos bo stoi na zimnie i mrozie). Dzieci oczywiście zaprzeczając jakoby chciały urazić czerwonym nosem bałwanka sprzedawcę gazet, ale ich ojciec na wszelki wypadek stawia je do kąta. Chwilę później z pretensjami przychodzi prezes gminnej spółdzielni, mówiąc, że stawiając śniegową kulę na kuli dzieci chciały pokazać, że w spółdzielni jeden złodziej siedzi na drugim. Ostatni wpuszczony przez ojca gość, przewodniczący Rady Narodowej, twierdzi, że dzieci ulepiły bałwanka z guziczkami, śmiejąc się z tego, że on chodzi porozpinany (a przecież może sobie chodzić jak chce i dzieci nie mają prawa się z niego śmiać). Dzieci znowu zostają zrugane przez ojca i zmuszone do klęczenia na twardej podłodze. Puenta? Kiedy następnego dnia wychodzą na dwór, wcale nie chcą lepić zwykłego bałwanka („takiego zwykłego bałwanka to nie jest żadna zabawa. Lepią zatem pana, który ma czerwony nos (bo pije wódkę) i guziczki (bo chodzi porozpinany).
Osadzone w nieokreślonej czasoprzestrzeni, w bezimiennych miastach opowiadania Mrożka ośmieszają komunistyczną propagandę. Groteska odsłania fałsz, pod nosem obśmiewa zakłamanie, chciwość, bezmyślność. Próżno szukać tu smutnych albo mrożących krew w żyłach opowieści, nie o to chodzi. Zamiast historii prawdziwych ludzi, opowieści w wersji komiksowej, czarny humor odsłaniający rzeczywistość. Aż chciałoby się powiedzieć, że "Słoń" to najprawdziwsza książka jaką można byłoby napisać.
„Słoń” to podobno klasyka twórczości Mrożka. Nie wiem, na ile prawdziwe jest to stwierdzenie, bo w każdym z przeczytanych przeze mnie wcześniej opowiadań (lub dramatu) można odnaleźć te same cechy. Mistrzowskie posługiwanie się groteską, bardzo treściwa forma, narracja, w której łatwo się odnaleźć. Każdemu, kto Mrożka już czytał, nie trzeba tego tłumaczyć - ten styl albo...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-01
Podtytuł dużo mówi o tej książce. „Piąty smak” to nie przepisy kucharskie, rozprawy filozoficzne o jedzeniu czy dyskusje na jego temat - Modelski rozmawia z ludźmi, którym jedzenie jest bliskie, ale rozmawia tak, jak rozmawia się przy obiedzie ze znajomymi: tematy tych rozmów dotyczą bardziej życia i przeszłości przedstawianych osób, a mniej konsumowania i przygotowywania posiłków. Wiadomo, nie są to kwestie całkowicie ze sobą niepowiązane, w końcu Modelski rozmawia ze świetnymi kucharzami, dziennikarzami kulinarnymi, światowej sławy koneserami wina i whisky, jednak zawiedzeni będą ci, którzy będą szukać w tej książce kulinarnych ciekawostek i genialnych przepisów.
Na okładce tekst: „lektura do powolnego smakowania”, w środku rozmowy o slow food, o prostych przepisach, wolnym życiu. Modelski porusza tematy, które mnie interesują, ruch ’slow food’ dostaję właściwie w bonusie, spodziewałam się tylko rozmów o jedzeniu. Tymczasem mam okazję przeczytać kilka interesujących wywiadów; z Carlo Petrini, założycielem międzynarodowego ruchu slow food, człowiekiem, który był ’slow’ kiedy jeszcze nikt o tym nie mówił, a przed pierwszym włoskim McDonaldem rozdawał kawałki domowej pizzy i makaronu, stając w opozycji do fast foodu dla masowego odbiorcy; Carlem Honore, autorem „Pochwały powolności”; Aleksandrą Seghi, Polką mieszkającą we Włoszech, piszącej o włoskiej kuchni po polsku, żyjącej zgodnie z duchem slow, jej mąż założył grupę bezpośredniego zakupu zrzeszającą kilkanaście rodzin - kupują produkty u rolników, ekologiczne, prosto z pola, z ich okolicy. Mniej związane ze slow food, ale nie mniej interesujące są rozmowy o winie z Patricią Atkinson (właścicielce winnicy we Francji) i Tomaszem Koleckim-Majewiczem. Tematy, o których zupełnie nie mam pojęcia (oprócz tego, że wino jest, czasem całkiem niezłe, ale zwykle ‘nie wchodzi’) nagle ożywają w długich monologach bohaterów o smakowaniu wina, robieniu wina, rozpoznawaniu smaków i zapachów, tworzeniu karty win w restauracjach, dobieraniu wina do potraw. Konkursy, tytuły, które słyszę pierwszy raz w życiu, bo nigdy wcześniej mnie to aż tak nie interesowało, są na szczęście przedstawione w taki sposób, że nawet laik (czyt. nawet ja) jest w stanie bez problemu połapać się o co chodzi. Modelski rozmawia z Elizabeth Gilbert o „Jedz, módl się, kochaj”, jej bestsellerowej autobiografii, ale przede wszystkim… o jej prababce, autorce książki kucharskiej, której drugie wydanie ukazało się z przedmową Elizabeth. („Piąty smak” warto przeczytać chociażby dla historii prababki Gilbert, niezwykłej kobiety, jednej z tych, o których robi się filmy.)(Warto ją przeczytać także dla historii Auguste’a Escoffiera, autora „La guide culinare” - biblii kucharzy, opowiedzianej przez jego prawnuka.)
cała recenzja na: http://klubrecenzentaksiazki.blogspot.com/2014/12/ukasz-modelski-piaty-smak.html
Podtytuł dużo mówi o tej książce. „Piąty smak” to nie przepisy kucharskie, rozprawy filozoficzne o jedzeniu czy dyskusje na jego temat - Modelski rozmawia z ludźmi, którym jedzenie jest bliskie, ale rozmawia tak, jak rozmawia się przy obiedzie ze znajomymi: tematy tych rozmów dotyczą bardziej życia i przeszłości przedstawianych osób, a mniej konsumowania i przygotowywania...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-17
Zupełnie nie tego spodziewałam się po tej książce. A właściwie książeczce, która liczy niecałe sto czterdzieści stron. Książeczce na jeden wieczór, na kilka wolnych chwil. Chciałam dostać wnikliwą obserwację teraźniejszości, poetyckie, rozciągnięte na sto czterdzieści stron zdanie ‘life sucks’, a otrzymałam powieść w urywkach, zapisy myśli różnych osób: emocjonalne, ale nie emocjonujące.
Joanna, Sylwia, Roman i Helena – cztery głosy w „Nieszporach”. Joanna jest pracoholiczką, której matka, Sylwia, kobietą niesamowicie zakochaną w malarzu Romanie, który pragnie wyrazić siebie przez sztukę. Helena (która nie łączy się w żadnen sposób z innymi bohaterami, wstawiona ni w pięć, ni w dziewięć) tęskni za Paryżem, bliskością, szuka miłości w luksusowych przedmiotach. Z opisu to „wielogłosowa opowieść o miłości”, ale bliżej jej do poszukiwania i odnajdywania siebie, a dopiero później miłości.
Lubię książki z trudnym wnętrzem, książki, które trzeba nie tylko przeczytać ale też zrozumieć. Lubię powieści z poetycką narracją, z niedopowiedzeniem, z duszą. Dorotkiewicz urzekła mnie swoim artyzmem, umiejętnością zobaczenia w literze H pożółkłej sukni ślubnej na wystawie lumpeksu, nielakierowanych, sosnowych desek w K i długiego pocałunku w L. Urzekła mnie swoją bezpretensjonalnością i krytycznym okiem. Ale lektura „Nieszporów” dłużyła mi się niesamowicie i nie zostawiła po sobie niczego prócz cierpko-kwaśnego posmaku w ustach. Nie była dla mnie ani nowatorsko napisana, ani przemawiająca, ani nawet „wnikliwa i wciągająca” (z opisu na okładce). „Nieszpory” to pomieszanie konwencji, poetyzm z sarkazmem, artyzm z nieugładzeniem. Kogel-mogel. Tylko jakiś nieudany.
Zupełnie nie tego spodziewałam się po tej książce. A właściwie książeczce, która liczy niecałe sto czterdzieści stron. Książeczce na jeden wieczór, na kilka wolnych chwil. Chciałam dostać wnikliwą obserwację teraźniejszości, poetyckie, rozciągnięte na sto czterdzieści stron zdanie ‘life sucks’, a otrzymałam powieść w urywkach, zapisy myśli różnych osób: emocjonalne, ale nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-25
„Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” porządnie deprawuje. Wszystko kipi seksualnością, głuchym, płytkim pożądaniem, seksem i alkoholem. Na pierwszy plan wysuwają się litry piwa, whiskey i nagie ciała kobiet. Każde opowiadanie można sprowadzić do dość prostej konkluzji, o czym i czym myślą mężczyźni. Czasami trudno oddzielić literacką fikcję fantazji erotycznych od elementów biografii, które Bukowski często i otwarcie wprowadza. Czasami bardzo chciałoby się potrafić to rozdzielić.
Bukowski podrzuca szokujące obrazy zamknięte w bardzo prostą, prawie potoczną formę. Wulgaryzm zamienia w środek artystyczny, oszczędną narracją wyolbrzymia treść. Żyje tak jak pisze (czy raczej: pisze tak jak żyje); klnie, upija się do nieprzytomności, chodzi na dziwki. Jego bohaterowie zaspokajają jedynie potrzeby seksualne i piją. Dużo. Nikt nigdzie nie wyjeżdża, nikt nie pracuje dłużej niż kilka dni, nikt się nie zakochuje, nikomu nikt nie umiera. Wszyscy są na chwilę, na teraz, bez przeszłości i przyszłości, bez wyborów. Po co komu wspomnienia, skoro są ‘cipki’ i kilka kwart piwa? Po co jutro? Zalani w trupa nie zadają takich pytań. Ludzie z opowiadań „Najpiękniejszej dziewczyny w mieście” to ludzie pijani, szaleni, odrzuceni i samotni. Na niepostawione pytania szukają odpowiedzi w kieliszku, trwają, poszukując zrozumienia i miłości wśród innych outsiderów, w krótkim seksie i w jakimś barze.
To nie lektura dla poszukiwaczy erotyki i porno, chociaż w tych opowiadaniach można znaleźć (właściwie nie trzeba nawet specjalnie szukać) dużo scen wypełnionych pornografią po brzegi. Seks we wszystkich możliwych konfiguracjach, przemoc na tle seksualnym, pedofilia, nekrofilia; od opisów ‘gdzie kto komu co wkłada’ do motywów, które wywołują skrajne obrzydzenie. (Dla każdego coś miłego, jak to mówią). Dla tych, którzy nie bardzo wczuwają się w taką literaturę jest jakieś jedno opowiadanie, jak obstawiać wyścigi konne. I inne, o Hitlerze. (Tak naprawdę trochę ironizuję, a wszystko czyta się bardzo dobrze, tylko trzeba mieć mocne nerwy.)
Bukowski wcale nie pisze, jakby umarł kilkadziesiąt lat temu. Właściwie to mam chyba bardziej konserwatywne poglądy niż on, a zawsze wydawało mi się, że jestem dość otwartą i liberalną osobą. Może to kwestia geniuszu. Albo wódki. W każdym razie Bukowski to postać kultowa, której prozę się czyta, a „Najpiękniejszą dziewczynę w mieście” trzeba poczuć na własnej skórze.
Dosadna, ale nie przesadzona.
„Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” porządnie deprawuje. Wszystko kipi seksualnością, głuchym, płytkim pożądaniem, seksem i alkoholem. Na pierwszy plan wysuwają się litry piwa, whiskey i nagie ciała kobiet. Każde opowiadanie można sprowadzić do dość prostej konkluzji, o czym i czym myślą mężczyźni. Czasami trudno oddzielić literacką fikcję fantazji erotycznych od...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-08
Najdłuższa powieść w historii wyróżniona Nagrodą Bookera, dwanaście części, ponad dziewięćset stron i siedemdziesiąt rozdziałów, kilkadziesiąt postaci i wątków, świetne recenzje w mediach polskich i zagranicznych, miliony zafascynowanych czytelników: „Wszystko, co lśni” jest trochę przegadane.
Nie jest tak, że uważam, że Catton napisała złą książkę i wszystko to, co można o niej usłyszeć to tak naprawdę obłudne kłamstwa i nieumotywowane zachwyty. Chyba po prostu zapomniałam, że nie wszystkie powieści mają sens, nad którym trzeba się porządnie zastanowić i że nie lubię powieści stcricte fabularnych i historycznych (a „Wszystko, co lśni” niewątpliwie się do nich zalicza). Te szczegóły tylko w niewielkim stopniu odbierały mi przyjemność czytania, dopiero po skończonej lekturze doszłam do wniosku, że jednak czegoś mi w tej powieści brakuje. Tylko czego? skoro fabuła jest, zagadka jest, bohaterowie są zrobieni, Catton pięknie pisze, a Świerkocki pięknie tłumaczy?
Po mistrzowsku skonstruowana narracja przywodzi na myśl przygodowe powieści sprzed kilkunastu dekad; rękę dałabym sobie uciąć, że napisał ją jakiś Verne albo inny. Tymczasem Catton nie ma nawet trzydziestu lat, a „Wszystko…” jest dopiero jej drugą powieścią. Narrator w liczbie mnogiej okazał się jeszcze bliższy czytelnikowi niż pierwszoosobowy, a oddziaływania gwiazd, planet i nieba z rozgrywającymi się właśnie wydarzeniami bardzo spójne i naturalne. Ciągle smuci mnie to, że nie znam się tak dobrze na astrologii, żeby zdać sobie sprawę na ile wszystko jest tu powiązane. Największą zagadką tej książki nie były dla mnie znaki zodiaku, ale ‘fontaź’, bo nie miałam zielonego pojęcia co to może być, a z kontekstu nigdy nie mogłam wyłapać o co dokładnie chodzi. (Oprócz astrologii nie znam się też na dziewiętnastowiecznej modzie, szukaniu złota i innych rzeczach, o których mówi Catton.) Trochę nie rozumiem też długości poszczególnych części, bo kilka ostatnich ma mniej więcej tyle stron co rozdziały w pierwszej i tego, jak wszystko wymyka się na koniec, pozostawiając uczucie czegoś niedokończonego i błahego.
Największym osiągnięciem Catton jest dla mnie pierwsza część, „Kula w kuli”, czyli przeszłość w teraźniejszości. Mężczyźni z miasta Hokitika, zebrani na tajnym spotkaniu w obskurnym hotelu Korona, rozmawiają o podejrzanej śmierci Crosbiego Wellsa, nieudanej próbie samobójczej Anny Wetherell (najlepszej dziwki w mieście), nagłym zniknięciu Emerego Stainsa i skarbie znalezionym w domku Wellsa. Historia ta jest opowiedziana głosem Thomasa Balfoura i innych mieszkańców. Catton z niesamowitą gracją manewruje między poszczególnymi postaciami, całkowicie oddaje im głos, pozwala im mówić przez ich osobowość, a jednocześnie zatrzymuje wszystko dla siebie, długo nie ujawniając prawie niczego. Wprowadza kolejno nowych bohaterów, buduje między nimi relacje, nie popędza akcji, snuje ją zamiast przyspieszać. Roztacza cudowną aurę tajemniczości, rozlewa mgłę nad przepięknymi pejzażami Nowej Zelandii, wpisuje w tło poszukiwaczy złota w moleskinowych spodniach, kapeluszach, z płuczkami w dłoniach. Sprawia, że czytanie przypomina przesypywanie przez palce złotego piasku, drobnych kawałeczków złotego pyłu w poszukiwaniu samorodków. Przez to wszystko mimo, że to zupełnie nie mój klimat i tematyka, czytałam ją z ogromną przyjemnością, a czasami nawet z zapartym tchem, pospieszając oczy, żeby szybciej pochłaniały kolejne linijki i przenosiły mnie na kolejne strony. Nosiłam ją prawie wszędzie, nie przejmując się tym, że jedyne do czego się ta książka nie nadaje to noszenie jej ze sobą i wyjmowanie jej w tramwaju (ludzie naprawdę potrafią dziwnie patrzeć).
Bez szału, ale za to w pięknej scenerii i niebanalnie.
Najdłuższa powieść w historii wyróżniona Nagrodą Bookera, dwanaście części, ponad dziewięćset stron i siedemdziesiąt rozdziałów, kilkadziesiąt postaci i wątków, świetne recenzje w mediach polskich i zagranicznych, miliony zafascynowanych czytelników: „Wszystko, co lśni” jest trochę przegadane.
Nie jest tak, że uważam, że Catton napisała złą książkę i wszystko to, co można...
2014-09-08
Pamiętam, że na początku miałam jakieś opory z zaakceptowaniem prozy Munro. Opowiadania Kanadyjki zawsze były dla mnie spowite jakąś specyficzną aurą tajemniczości, której nie rozumiałam i nie potrafiłam wyjaśnić. Podczas czytania stawałam się mała i zwykle zaskoczona tym, co Munro chce przekazać: niepewna, czy rozumiem wszystko właściwie, czy nie pominęłam jakiegoś ważnego szczegółu, który nadałby właśnie przeczytanej przeze mnie opowieści inny, głębszy sens. Gubiłam się w tej prozie, zniewolona tym, jak Munro pisze i tym, jak bardzo chciałabym ją zrozumieć. Pewnie od początku coś mi umykało w tomach, chociaż zawsze, niezmiennie byłam pod wrażeniem warsztatu i kunsztu, które są tu prawie namacalne. Im więcej czytam i głębiej poznaję tę wybitną autorkę, tym coraz bardziej doceniam jej opowiadania, umiejętność przedstawienia pozornie zwykłych sytuacji w magiczny, elektryzujący sposób, zostawiający zawsze niedosyt, brak i nieumiejętność rozpoczęcia kolejnej historii bez zastanowienia się nad poprzednią.
„Księżyce Jowisza” to opowieści o kobietach, bardzo często też opowieści o miłości. Munro nie przedstawia w tym tomie kobiet jednego typu. Jej uwaga jest rozproszona między kobiety silne i uległe, młode i w podeszłym wieku, osamotnione, w gronie rodziny, gadatliwe, zamknięte w sobie, pewne siebie i nieśmiałe; słowem: cała konstelacja kobiet i dziewcząt, które są tematem i pryzmatem, przez który Munro przedstawia mężczyzn w tych opowiadaniach.
Nigdy nie próbowałam pisać o każdym z opowiadań w tomach osobno i teraz też tego nie zrobię, nie chciałabym przez to nadać tym historiom większej czy też mniejszej wartości niż mają w rzeczywistości. Poza tym każdy, kto choć raz czytał Munro (a niezmiennie powtarzam, że każdy powinien), wie, że tych opowieści nie można tak łatwo streścić i zachować przy tym pełen sens. Niemniej jednak, jedno z nich zwróciło moją szczególną uwagę przez swoją - nietypową dla twórczości Munro - formę: zapisu urywków wspomnień kobiety, zapisanych w pierwszej osobie i bardzo osobistych, uczuciowych i pełnych przemyśleń bohaterki. To wszystko było opozycją do rzeczowych relacji poprzecinanych strzępkami wspomnień, do jakich Munro mnie przyzwyczaiła. „Autobus do Bardon” to zapis kilkunastu krótszych i dłuższych fragmentów z życia kobiety, która podczas związanego z jej pracą wyjazdu do Australii miała romans z żonatym mężczyzną, nazywa go ‚X’. Ta miłość była - nadal jest - dla niej neurotyczna; nie może przestać o niej myśleć, mimo że wszystko jest skończone, skończyło się na pokładzie samolotu, którym wracali do domów. ‚Autobus do Bardon’ to jej wewnętrzna podróż do Australii, chwil spędzonych z X, próby rozgrzeszenia siebie i wyleczenia się z tej miłości. Można chyba zaryzykować nazwanie tego opowiadania pamiętnikiem; miejscem, gdzie można zapisać swoje myśli, sny, wspomnienia i spostrzeżenia dotyczące rzeczywistości.
Nieustannie dziwi mnie to, że Munro osadza wszystkie historie na własnym podwórku. Krąży wokół Toronto i Dalgleish, wspomina o fermie lisów, pracy na statku. Niektóre elementy powtarzają się tak często, że kojarzą mi się już tylko z jej twórczością (do tej pory pamiętam gromadkę skunksów bawiących się przed domem w którymś z opowiadań z „Drogiego życia”). W „Księżycach Jowisza” jedynie akcja wspomnianego wcześniej „Autobus do Bardon” opuszcza granice Kanady. Jest w tym coś wygodnego i przytulnego, ta świadomość, że zna się miejsca, w których mieszkają bohaterowie, już z wcześniejszych opowiadań. Można poznawać je jeszcze raz, przedstawione trochę inaczej, jako tło dla innych postaci. Ale czasem miałam ochotę wyrwać się z Kanady, ruszyć w świat, poznać go oczami Munro. Nie potrafię usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu, nosi mnie wtedy, mam w sobie nieposkromioną potrzebę nowości, poznawania nowych miejsc.
Munro jest pisarką spokojną, wnikliwym obserwatorem świata i ludzi. Czerpie ze swojego życia i potrafi zapomnieć. Nie pisze łatwo, ale pozwala czytelnikowi na interpretację swoich opowiadań. Sama przyznaje, że nie jej proza nie jest jednoznaczna i niełatwo stwierdzić, czy wszystkie wątki są główne, czy któryś jest „główniejszy”. Mówi, że „niektóre opowiadania (…) mają więcej wspólnego z moim życiem niż inne, ale żadne aż tak wiele, jak się powszechnie sądzi” i bawi się ze mną, bo zaczynam grać sama ze sobą w zgadywanie, które wydarzenia są prawdziwe, które zmyślone, które wzięte z życia autorki, a które tylko zaobserwowane. Ja nie utożsamiam się chyba z żadną bohaterką „Księżyców Jowisza”, chociaż historie z tego tomu były mi chyba najbliższe. Jak Munro jestem postronnym obserwatorem, chłonę wszystko, co jest zapisane i to, czego zdołam doszukać się pomiędzy wierszami. Męczy mnie niedosyt i mam wrażenie, że to przez to, że nie potrafię wycisnąć z tej literatury tego, co można z niej wycisnąć. Nie towarzyszy temu, jak można pochopnie sądzić, uczucie bezsilności - raczej potrzeba widzenia bardziej, które czytanie Alice Munro we mnie wywołuje.
„Księżyce Jowisza” to dobra (choć trudna) literatura. Raczej dla tych, którzy z prozą tej autorki mieli już styczność wcześniej i którzy wiedzą, jak trzeba te opowiadania czytać - jeżeli w ogóle można tak powiedzieć.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Pamiętam, że na początku miałam jakieś opory z zaakceptowaniem prozy Munro. Opowiadania Kanadyjki zawsze były dla mnie spowite jakąś specyficzną aurą tajemniczości, której nie rozumiałam i nie potrafiłam wyjaśnić. Podczas czytania stawałam się mała i zwykle zaskoczona tym, co Munro chce przekazać: niepewna, czy rozumiem wszystko właściwie, czy nie pominęłam jakiegoś ważnego...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-03
Widzieliście kiedyś "Deja vu" Tony’ego Scotta? Akcja filmu rozpoczyna się od eksplozji na promie, w wyniku której ginie kilkaset osób. W śledztwie okazuje się, że wybuch był dziełem terrorysty, a w odnalezieniu sprawcy ma pomóc specjalna technologia, która pozwala na obejrzenie zdarzeń z niedalekiej przeszłości (zawsze oddalonych o ten sam okres od teraźniejszości i tylko raz, bez możliwości powtórek). Chociaż film wywołuje wiele dyskusji, czy jest dobry, czy może wcale nie i zdania na jego temat są podzielone, Musso swoją najnowszą książką udowadnia, że tematu zaginania czasoprzestrzeni nie można zrobić lepiej.
Matthew Shapiro, profesor i najbardziej oblegany wykładowca filozofii na Harvardzie, rok temu w śmiertelnym wypadku stracił ukochaną żonę. Od tamtego czasu wciąż zmaga się z depresją i żyje tylko dla czteroletniej córki, Emily. Przez przypadek trafia na garażową wyprzedaż mebli i przedmiotów i kupuje używanego Macbooka. Na komputerze znajduje kilka zdjęć, a wszystkie w opisie mają adres mailowy, na który Shapiro postanawia napisać. Emma Lovenstein wydaje się być zaskoczona jego pytaniem o zdjęcia, ale wymiana emaili szybko przeradza się w flirt, a Shapiro zaprasza Emmę na randkę. Oboje kupują na tę okazję nowe ubrania, zachowują się, jakby czekała na nich miłość życia, tuż za rogiem, za drzwiami restauracji, za kilka godzin. Oboje docierają na miejsce (to samo) na umówioną godzinę (tą samą), ale się nie spotykają. Musso funduje nam kilka stron suspensu, rozdrażnienia i ciekawości. A potem okazuje się, że za pomocą laptopa mogą wymieniać maile pomimo tego, że jedno z nich żyje w roku 2010, a drugie w 2011.
W „Deja vu” mamy tajną rządową technologię, w „Jutrze” uszkodzonego Macbooka. W porównaniu do wielkich komputerów i urządzeń, które są w stanie pozbawić prądu całe miasto, laptop prawie budzi litość, ale generalnie pomysł zostaje ten sam: zmienić przeszłość. Shapiro kurczowo chwyta się myśli, że Emma mogłaby uchronić jego żonę przed śmiercią. Kiedy Lovenstein (raczej niepocieszona, bo oto mężczyzna jej życia prosi ją żeby wróciła do życia jego zmarłą żonę) decyduje się pomóc Matthew, okazuje się, że nie wszystko jest tak proste i jednoznaczne, jak wcześniej oboje sądzili.Musso ma skłonność do dramatyzowania. Z jednej strony działa to na tempo akcji i rozwój wydarzeń, z drugiej – czasem przesadza. „Jutro” ma elementy romansu, thrilleru, kryminału i (jakby) fantastyki. Niby nie ma tragedii i wszystko się ze sobą łączy i nawet (po części) z siebie wypływa, ale coś w tej powieści nie gra; pomysł jest dobry, ale wykonanie siada i zamiast świetnej książki, dostajemy efektownie zapakowaną w wartką akcję i suspens powieść. Całość wychodzi lekko mdła albo nieumiejętnie przyprawiona (zależy jak na to spojrzeć) i generalnie ciężko strawna.
„Była tak wściekła, że wyłamała obcasy w obu pantoflach i wrzuciła je do metalowego kubła. Śliczny płaszcz podarła gołymi rękami i również cisnęła do śmieci”.
Perełką w tej powieści jest Emma Lovenstein. Samotna, w stanie poddepresyjnym i nieszczęśliwym związku z żonatym mężczyzną. Ale kto nie ma szczęścia w miłości, ten ma szczęście… w życiu zawodowym, które układa się po jej myśli; jest cenioną sommelierką, pracującą w znanej nowojorskiej restauracji. Emma jest emocjonalna, gwałtowna i trochę infantylna, i wszystkie te cechy kłócą się trochę z rolą detektywa, w jakiej umieścił ją Musso. Bo (co należy zaznaczyć) jako detektyw prowadzący śledztwo na własną rękę (rękę swoją i obie ręce szesnastoletniego Romualda, Francuza, w dodatku nielegalnie przebywającego na terytorium Stanów, uosabiającego typ hakera amatora, którego Emma pieszczotliwe nazywa ‘karaluszkiem’, a co dla mnie było określeniem dość nieprzyjemnym) jest odważna, pewna siebie i zachowuje zimną krew, kiedy trzyma pistolet w ręce (szkoda, że nie potrafi zachować jej, kiedy facet nie przychodzi na randkę).
„Jutro”, mimo ciekawie skonstruowanej intrygi, bardzo dużo traci przez niedopracowanych bohaterów. Samo krążenie emaili w czasoprzestrzeni jakoś niespecjalnie do mnie przemawia, nie mówiąc o ‘powrocie do przyszłości’, który dla mnie powinien mieć nieco więcej cech z przeszłością. „Jutro” to tylko czytadło, czyta się je dobrze, pod warunkiem, że nie zwraca się uwagi na nic poza akcją. Szade, naprawdę miałam nadzieję na tę książkę.
Widzieliście kiedyś "Deja vu" Tony’ego Scotta? Akcja filmu rozpoczyna się od eksplozji na promie, w wyniku której ginie kilkaset osób. W śledztwie okazuje się, że wybuch był dziełem terrorysty, a w odnalezieniu sprawcy ma pomóc specjalna technologia, która pozwala na obejrzenie zdarzeń z niedalekiej przeszłości (zawsze oddalonych o ten sam okres od teraźniejszości i tylko...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-26
Dobrą książkę można wyczuć w pierwszym akapicie. Schemat budowania zdań, epitety, nurt narracji – pierwszym akapitem można się zachłysnąć z wrażenia lub przydusić z mierności. Knausgård pisze ze szczerością i prostotą. Zamienia myśli w słowa z chirurgiczną precyzją, tworząc autobiografię bez patosu, bardziej jako zapis myśli niż życia. Od pierwszego zdania czuć, że ma się do czynienia z dobrą powieścią (która chyba zasługuje na miano ‘wybitnej’).
Patrząc na ponad pięciuset stronicową książkę i mając świadomość, że spod pióra Knausgårda wyszło jeszcze raptem pięć części można dojść do wniosku, że czytając ‘Moją walkę’ można zaziewać się na śmierć. Tymczasem burzy ona wszelkie konwencje autobiografii, przechodząc często w filozoficzne i niemal eseistyczne rozważania. Czasem zadowala się leniwym dialogiem z czytelnikiem, opisuje rzeczywistość z zabójczą dokładnością (co miejscami jest męczące, ale z pewnością celowe, w końcu każda retardacja ma sens). Knausgård, zamiast na chronologicznym przebiegu wydarzeń, skupia się na emocjach, jakie mu towarzyszyły, na pedantycznemu pisaniu o rzeczach niepotrzebnych i nic nie wnoszących, tak jak pisze się instrukcję mycia zębów, kiedy uczy się pisania instrukcji w podstawówce.
Pisanie autobiografii w wieku czterdziestu lat jest samo w sobie dość odważnym pomysłem, z góry zakładającym egoistyczny pierwiastek, a nadanie jej tytułu bezpośrednio nasuwającego skojarzenia z „Mein Kampf” Hitlera jest albo bardzo śmiałe, albo bardzo głupie, bo przed lekturą nie można wiedzieć, że walka Knausgårda to tak naprawdę walka z emocjami i zwykłą rzeczywistością, wykonywaniem ciągle tych samych czynności, opieką nad domem i dziećmi. Nie można też wiedzieć, że tak obszerna powieść - wszystkie tomy to prawdopodobnie ponad trzy tysiące stron (sic!)- nie zostawia miejsca na tajemnice, Knausgård niemal odziera się z przywilejów człowieka, który zostawia swoje myśli tylko dla siebie. Przeczytałam tylko pierwszą cześć, a już czuję, jakbym znała go lepiej niż samą siebie, co jest jednocześnie przerażające i intrygujące, bo wszyscy mamy w sobie chęć poznania ludzi, których nie znamy (szczególnie kiedy są sławni i nieosiągalni i tylko dlatego pudelek jeszcze się nie skończył). Dzieciństwo, dorastanie, studia, miłości, pasje, relacje z bliskimi, „Moja walka” być może jest próbą ‘oczyszczenia’ myśli, nie wiem tylko, czy świadomość, że kilka milionów ludzi na świecie te myśli zna, rzeczywiście jest oczyszczająca. Podobno nie, a mnie wcale to nie dziwi.
Knausgård wygląda dobrze, a pisze jeszcze lepiej. Jest chyba najbardziej wrażliwym pisarzem, jakiego dane mi było czytać. Właściwie dopiero, kiedy czytam niektóre fragmenty po raz drugi, jestem zdumiona jego wrażliwością na świat wewnętrzny i zewnętrzny, filozoficznym nastawieniem do życia, próbą zrozumienia ludzi. Wszyscy mówią o doskonałości narracji i rewolucji w prozie autobiograficznej, ale kiedy o tym się na chwilę zapomni, „Moja walka” to tak naprawdę bardzo smutna powieść.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Dobrą książkę można wyczuć w pierwszym akapicie. Schemat budowania zdań, epitety, nurt narracji – pierwszym akapitem można się zachłysnąć z wrażenia lub przydusić z mierności. Knausgård pisze ze szczerością i prostotą. Zamienia myśli w słowa z chirurgiczną precyzją, tworząc autobiografię bez patosu, bardziej jako zapis myśli niż życia. Od pierwszego zdania czuć, że ma się...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-21
„Znaki szczególne” czytałam, jakbym była rówieśniczką autorki, a nie osobą o pół życia od niej młodszą. Opisy przeszłości Pauliny Wilk sprawiały, że ja też wracałam w swoją przeszłość i swoje niedawne dzieciństwo. Mimo że moje wspomnienia nie sięgają dalej niż do początku tego milenium, w zabawach dzieciaków lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych odnajdywałam swoje zabawy. Paulina Wilk bawiła się ze znajomymi przed blokiem, ja na drodze przed domem (najpierw zwykłej, piaskowej, wiejskiej, potem na utwardzonej asfaltem). Ona kładła złotówki na torach i obserwowała, jak przejeżdża je pociąg, ja jako pieniędzy używałam wielkich liści leszczyny. Ona zwiedzała stary budynek basenu, ja grałam w wymyślne gry rysowane kredą – a częściej białymi kamyczkami, które za nią służyły. Nie doświadczyłam wielkich przemian gospodarczych ani pierwszych demokratycznych wyborów, ale „Znaki szczególne” oprócz przeszłości przenikliwie oceniają teraźniejszość. A z tą częścią mogą utożsamiać się wszyscy, bez względu na to, kiedy przyszli na świat.
Paulina Wilk stawia przeszłość w konfrontacji z teraźniejszością. Jej dzieciństwo, dorastanie i dorosłość nie stanowią jedynie fabuły, ale przede wszystkim są punktem wyjścia dla dyskusji o Polsce, o świecie przed i po przełomie z ’89 roku. Jaki jest współczesny świat? Jak bardzo się zmienił? Czy to, co zaliczamy mu na plus rzeczywiście jest plusem? Coraz częściej gubimy się w świecie przepełnionym informacjami, potrzebami, konsumpcjonizmem. Kawałek plastiku zastępuje pobrzękujące w kieszeni drobne, coraz rzadziej słychać ‘mogę być winna grosika?’, komunikatory internetowe, smsy i maile spychają na bok długie rozmowy telefoniczne, spotkania twarzą w twarz, pocztówki z wakacji. Świat stał się czystszy o słowa wykasowane i usunięte z ekranu komputera. Chyba nie pamiętam, czy podczas któregokolwiek spotkania z przyjaciółmi ktokolwiek z nas zupełnie zrezygnował z korzystania z telefonu komórkowego. Ludzi częściej można spotkać w Internecie niż w życiu. Za telefonem ZZ4 wchodzi telefon ZZ5 - wymieniać czy zaczekać pół roku na ZZ6? Smartfony, tablety, notebooki, czytniki, iPody, iPady, iPhony. Tak niewiele dziedzin życia jeszcze nie jest cyfrowych. Zaczynam brzmieć nostalgicznie, a tak naprawdę tęsknię tylko za niecyfrowością drugiego człowieka. Świat pędzi zbyt szybko czy to my mamy słabą kondycję? Technologia już dawno nas wyprzedziła, pytanie czy warto ciągle ją gonić.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
„Znaki szczególne” czytałam, jakbym była rówieśniczką autorki, a nie osobą o pół życia od niej młodszą. Opisy przeszłości Pauliny Wilk sprawiały, że ja też wracałam w swoją przeszłość i swoje niedawne dzieciństwo. Mimo że moje wspomnienia nie sięgają dalej niż do początku tego milenium, w zabawach dzieciaków lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych odnajdywałam swoje...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-10-01
Biorąc do ręki „Przyjaciółkę z młodości” nie sposób nie zachwycać się piękną okładką. Nie sposób również nie zachwycać się tym jak ładnie na półce prezentują się minimalistyczne grzbiety poszczególnych zbiorów opowiadań Munro. Jednak tym, co zawsze najbardziej urzeka w tych książkach jest wnętrze.
„Przyjaciółka z młodości” to przede wszystkim opowiadania pełne retrospekcji. Aczkolwiek znajdziemy w niej opowiadania zupełnie niepasujące do tej konwencji – chociażby „Meneseteung” – próba odtworzenia życiorysu zmarłej poetki z małego miasteczka. Bohaterowie znajdują się między teraźniejszością a przeszłością. Ich wspomnienia zajmują więcej miejsca niż rzeczywista akcja. I chyba właśnie na tym polega niesamowity urok tych opowiadań.
Narracja Munro zawsze tchnie spokojem. Wszystkie krajobrazy, które opisuje są ubrane w idealne słowa. I chociaż niektórych widok taki, o: „Pola były dobrze zmeliorowane i wolne od prekambryjskiej skały osadowej” albo „ta linia jest śladem po uskoku tektonicznym i głaz musi pochodzić z tarczy kanadyjskiej” może wydawać się nieco zbyt drobiazgowy lub wręcz przerysowany, podczas czytania staje się zupełnie naturalnym językiem.
W „Przyjaciółce z młodości” autorka zaskoczyła mnie swoim niebanalnym poczuciem humoru. I chociaż rzadki, humor ten jest jednym z lepszych, jakich dane mi było doświadczyć.
„- Naprawdę? Jakże ona ma na imię? Tania.
- To nie jest takie znowu dziwne imię. A przynajmniej nie w obecnych czasach.
- Tak, wiem. Teraz wszystkie dzieci noszą obco brzmiące, cudzoziemskie imiona. (…)
- Moja wnuczka ma na imię Brittany. Słyszałam też, jak na jakąś dziewczynkę wołano Cappuccino.
- Cappuccino? Naprawdę? A może by tak dać na imię Cassoulet [ciężkie i tłuste danie, złożone głównie z fasoli i mięsa]? Fettucini [włoskie danie z makaronu typu wstążki]? Albo Alzacja-Lotaryngia? (…) A Szleswig-Holstein? To jest dopiero świetne imię!”
Ten najnowszy tom to chyba moje najprzyjemniejsze spotkanie z twórczością Munro. Tutaj proza nie jest tak ‘nachalna’ jak w dwóch poprzednich. Opowiadania płyną lekko, zadziwiają formą i treścią, zmuszają do rozmyślań i wymuszają myślenie, ale czytając „Przyjaciółkę z młodości” nie czułam się tak, jakbym dostała obuchem w głowę. A wcześniej niejednokrotnie się to zdarzało. Ten zbiór polecam więc tym, którzy będą czytać Alice Munro po raz pierwszy. A tym, którzy Munro już czytali, „Przyjaciółki z młodości” nie trzeba polecać.
Biorąc do ręki „Przyjaciółkę z młodości” nie sposób nie zachwycać się piękną okładką. Nie sposób również nie zachwycać się tym jak ładnie na półce prezentują się minimalistyczne grzbiety poszczególnych zbiorów opowiadań Munro. Jednak tym, co zawsze najbardziej urzeka w tych książkach jest wnętrze.
„Przyjaciółka z młodości” to przede wszystkim opowiadania pełne...
2014-02-02
„Książka ta jest, jaka jest, co oznacza, że może nie być książką, której się spodziewacie”
Tak właśnie Kiernan rozpoczyna „Tonącą dziewczynę” i są to najtrafniejsze słowa, jakimi można określić tę książkę. Podchodziłam do niej bardzo nieufnie i z wielkim dystansem, bo fantastykę czytam wyjątkowo rzadko (żeby nie powiedzieć, że nie czytam jej w ogóle). Tymczasem lektura ta wstrząsnęła mną do tego stopnia, że przez długi czas zastanawiałam się, jak mam wszystkie swoje pokręcone myśli przetopić w słowa.
Jest w tej książce coś niepokojącego, co nie pozwala czytać jej jak zwykłej powieści. „Tonąca dziewczyna” to historia schizofreniczki i trudno o tym zapomnieć albo tego nie zauważyć. Opowieść często przechodząca w spowiedź, dialog myśli, zapiski niemal zbyt intymne. Wyznania Imp wywołują ten charakterystyczny rodzaj uczuć, którym nie można przypisać jednej konkretnej nazwy: coś pomiędzy ciekawością, strachem, obrzydzeniem i fascynacją. „Tonąca dziewczyna” to szokujący opis schizofrenii, próby odróżnienia rzeczywistości od fikcji, faktów od wyobraźni. Niektóre fragmenty musiałam czytać po kilka razy, bo jeden nie był wystarczający; niektóre zdania przeskakiwałam, bo ich czytanie prawie sprawiało ból. Momentami czułam się, jakbym znów oglądała sfilmowany performance Mariny Abramović „Usta Tomasza” – a właściwie oglądam jedynie urywki, bo nie mam w sobie tyle siły żeby patrzeć na Abramović wycinającą żyletką pięcioramienną gwiazdę na swoim brzuchu.
Kiernan stworzyła tak absurdalnie sugestywny świat, że już sama nie wiedziałam, co jest inspiracją, a co jedynie pomysłem autorki. Spędziłam kilka godzin w sieci, szukając dzieł, o których wspomina Imp, niemal z desperacją przeglądając wszystkie strony w Google, próbując znaleźć to, co nie istnieje (chyba, nadal nie jestem pewna, co rzeczywiście istnieje, a co nie). Znalazłam tytułową „Tonącą dziewczynę” Saltonstalla i kilka prac Alberta Perrault, w tym „Fecunda ratis”, obraz przewijający się przez całą książkę. W oryginale wygląda on nieco inaczej niż ta wersja, którą Kiernan przedstawiła w książce. Jej opisowi dużo bardziej odpowiada "Fecunda ratis" w interpretacji Matthew'a Jaffe.
Narracja „Tonącej dziewczyny” zatacza koła. Czasem rozgałęzia się w dialog dwóch Imp, jakby India cierpiała też na rozdwojenie jaźni (czy takie są objawy schizofrenii?). Czasem zamienia się w opowiadania, czasem cytuje artykuły, wraca do poprzednich zdarzeń, tego, co zostało zapisane wcześniej. Jak pisze sama Imp, ‘jej pamięć nie jest linią prostą’ i zapis jej myśli też nie rozwija się jak zwykła powieść. Właściwie mogłabym cytować całą książkę, przepisać ją od deski do deski i pozwolić Wam samym wybrać to, co jest najistotniejsze. Chociaż nie jestem pewna, czy można to jednoznacznie stwierdzić. „Tonąca dziewczyna” kiełkuje na stronach powieści, ale zakorzenia się w czytelniku i tylko od niego zależy jak głęboko w nim pozostanie. Jeśli się nie boicie, Kiernan stworzyła opowieść właśnie dla Was.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
„Książka ta jest, jaka jest, co oznacza, że może nie być książką, której się spodziewacie”
Tak właśnie Kiernan rozpoczyna „Tonącą dziewczynę” i są to najtrafniejsze słowa, jakimi można określić tę książkę. Podchodziłam do niej bardzo nieufnie i z wielkim dystansem, bo fantastykę czytam wyjątkowo rzadko (żeby nie powiedzieć, że nie czytam jej w ogóle). Tymczasem lektura ta...
2013-11-01
Synestezja to zdolność łączenia ze sobą różnych zmysłów i w konsekwencji postrzegania świata w inny sposób. Synestetycy widzą dźwięki i smakują kolory. Powieść Katarzyny Maicher jest zapisana właśnie takimi myślami.
Powieść czy wiersz? Niby jest zapisana prozą, ale pełno w niej niedokończonych myśli, myśli poszarpanych, niepasujących metafor. Na fabułę składają się wspomnienia, i tak jak wspomnienia jest ona złożona z różnych, zbyt często niepasujących do siebie elementów. „Persymona” to rozedrgane próby pogodzenia się z przeszłością. Krytyczna ocena, przełamana ciągłym brakiem pewności, czy subiektywne odczucia dziecka właściwie oddają rzeczywistość.
Bohaterka ukształtowana przez matkę artystkę i ojca psychiatrę. Jego całymi dniami nie ma w domu. Ona zapada się w sobie i przechodzi kryzys. W takim domu nie ma miejsca na dziecko. Postaci z „Persymony” są jakby nie do końca ukształtowane, jakbyśmy poznawali je w pewnym momencie. Śledzimy ich życie, ich decyzje, ich zachowania, ale nie możemy się cofnąć. Płyniemy z prądem, unoszeni, nieregularnie falując. Bohaterzy są bezimienni – są nikim, więc mogą być każdym.
„Persymona” to opowieść o dojrzewaniu. Przemianie dziecka w młodą dziewczynę. Przemianie dzikiej, wyrwanej schematowi, bez klucza. Historia pełna emocji, nie zawsze emocji właściwych, ale zawsze właściwie nazwanych. Dziewczyny istniejącej jakby na pograniczu rzeczywistości. Dziewczyny najlepiej czującej się w ciszy. Dziewczyny wymykającej się ciepłymi nocami do ogrodu przesyconego zapachem kwitnących owocowych drzew.
Nie wiem, czy w „Persymonie” więcej jest zdarzeń czy obrazów. Sama autorka mówi, że: „obrazy są tu równie istotne, co słowa”. Czy nie są one istotniejsze? Właśnie na obrazach opiera się cała książka. Słowa jedynie je opisują.
Czytanie „Persymony” było dla mnie dziwnością i ciekawością. Przypominało bardziej brodzenie w słowach niż poznawanie fabuły. Nie mam nic przeciwko skąpej dawce historii i dialogów, a przy tym rozbudowaniu opisów i rozmyślań. Ci, którzy bez tych dwóch elementów nie wyobrażają sobie lektury, będą rozczarowani i niezadowoleni, mimo tego, ile „Persymona” ma do zaoferowania. Mnie osobiście nie porwała, nie oceniam jej też mianem ‘wybitnej’, ale pozwoliła mi odszukać w sobie jakiś zagubiony sposób odkrywania książek.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Synestezja to zdolność łączenia ze sobą różnych zmysłów i w konsekwencji postrzegania świata w inny sposób. Synestetycy widzą dźwięki i smakują kolory. Powieść Katarzyny Maicher jest zapisana właśnie takimi myślami.
Powieść czy wiersz? Niby jest zapisana prozą, ale pełno w niej niedokończonych myśli, myśli poszarpanych, niepasujących metafor. Na fabułę składają się...
2013-11-10
Podobno miłość nie zwraca uwagi na wiek. Nie patrzy na konwenanse. Obce są jej wszelkie normy i obyczaje. I chociaż współczesny świat nie daje nam zbyt wielu szans na odnalezienie jej w codziennym życiu, taką właśnie miłość Hilary Boyd pokazuje w swojej debiutanckiej powieści.
Miłośnicy romansów i spragnieni powieści ‘dla serca i dla ducha’ z pewnością będą „Czwartkami w parku” zachwyceni. Miłość Jeanie i Raya rozczula, można by nawet ‘rzucić się’ i powiedzieć, że ‘przywraca wiarę w prawdziwą miłość’. Ja za romansami nie przepadam (chociaż przyznaję, płakałam, czytając Sparksa – ale kto nie płakał…?), a na „Czwartki…” zwróciłam uwagę przede wszystkim dlatego, że Hilary Boyd wzięła się za pisanie z ciekawej perspektywy.
Jeanie niedługo kończy sześćdziesiąt lat. Mimo osiągnięcia szacownego wieku, Jeanie nie wyobraża sobie sprzedaży sklepu ze zdrową żywnością, który teraz prowadzi. W Londynie czuje się dobrze i ani myśli wyprowadzać się z mężem na wieś. Pewnego dnia na placu zabaw, spędzając czas ze swoją wnuczkę Ellie, spotyka Raya – dziadka Dylana. Szybko okazuje się, że Ray ma do zaoferowania dużo więcej niż tylko przyjaźń. Jeanie staje przed trudnym wyborem: romans czy ostatnie próby ratowania swojego małżeństwa?
Dwoje staruszków, których połączyły wnuki! Czyż może być coś bardziej romantycznego?
Galeria postaci, jakie odnajdujemy w „Czwartkach w parku”, jest naprawdę olbrzymia. Uwielbiam Ritę, szalenie otwartą i ciepłą przyjaciółkę Jeanie. Zastanawiam się, jakim bohaterem jest Alex, zięć głównej bohaterki (jego metamorfoza w powieści jest tak spektakularna, że aż nierealna). I myślę, że chyba chętnie spotkałabym Raya (oczywiście odmłodzonego o czterdzieści lat z hakiem).
Boyd żongluje wydarzeniami, układając dla nas bardzo interesującą fabułę. Powieść czyta się błyskawicznie, niemal tak szybko jak gotuje się zupę z paczuszki instant. Autorka miesza jednak dość niewprawnie, przez co miałam wrażenie że coś w tej powieści mi nie pasuje. ‘Czwartki w parku’ na początku urzekły mnie Jolą – Polką, która wyemigrowała z kraju i pracuje w sklepie Jeanie. Szybko jednak ta postać zaczęła mnie irytować, gdyż Boyd do jej stworzenia posłużyła się dość nieciekawym stereotypem Polaka, który nie zna języka. Jola posługuje się angielskim gorzej niż dwuletnia Ellie. Aż chce się krzyczeć: „Pani Boyd! Co też pani zrobiła?!”
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Podobno miłość nie zwraca uwagi na wiek. Nie patrzy na konwenanse. Obce są jej wszelkie normy i obyczaje. I chociaż współczesny świat nie daje nam zbyt wielu szans na odnalezienie jej w codziennym życiu, taką właśnie miłość Hilary Boyd pokazuje w swojej debiutanckiej powieści.
Miłośnicy romansów i spragnieni powieści ‘dla serca i dla ducha’ z pewnością będą „Czwartkami w...
2013-10-12
http://klubrecenzentaksiazki.blogspot.com/2013/10/73-emmanuel-carrere-nie-moje-zycie.html
Chyba już dawno nie miałam w rękach powieści, która tak dotkliwie zawładnęłaby moimi uczuciami. Najpierw się w niej zakochałam, później znienawidziłam, a na koniec obdarzyłam szacunkiem. Razem z nią się śmiałam i razem płakałam. Opowieść Carrère’a jest nadzwyczaj autentyczna.
Emmanuel Carrère tak naprawdę niczego nie ‘wziął z głowy’. Wszystko w „Nie moim życiu” wydarzyło się naprawdę. Każda osoba, która pojawia się na kartach powieści istnieje lub istniała: ma swoją metrykę w urzędzie i zdjęcia w albumach. Carrère podjął się więc zadania niezwykle trudnego – opisania osób rzeczywistych, przedstawienia ich jako bohaterów książki. [Chociaż oczywiście i tak znajdą się tacy, co to stwierdzą, że jakże to, że nie ma nic prostszego niż spisanie tego, co się już wydarzyło. Zgadzam się. Nie ma nic prostszego niż zapisanie przeszłości. I nie ma nic trudniejszego od nadania takiej historii realistycznego wyrazu.]
„Następnego dnia, przy śniadaniu, Hélène roześmiała się, naprawdę śmiała, i powiedziała: - Bawisz mnie. Jesteś jedynym facetem, jakiego znam, zdolnym myśleć, że dwoje kulawych, chorych na raka sędziów, którzy kartkują akta zadłużonych ludzi w Sądzie Rejonowym w Vienne, to złoty temat. W dodatku nie sypiają ze sobą, a na koniec ona umiera. Dobrze streściłam? Taka to historia?
Potwierdziłem: - Właśnie taka”.
„Nie moje życie” rozpoczyna się od subiektywnych wrażeń autora o tsunami, które nawiedziło Sri Lankę w 2004r., w czasie wakacji Carrère’a i jego bliskich. Tragedia, jaka dotknęła mieszkańców wyspy, nie omija rodziny autora. Zanim Carrère wyjeżdża otrzymuje pierwszą prośbę o napisani e książki i o opisanie tego, co się wydarzyło. Kolejną taką prośbę otrzymuje po śmierci siostry Hélène, jego dziewczyny. Początkowo niechętny, twierdzi, że to: ‘nie moje życie’. Ostatecznie książka powstaje dopiero po trzech latach.
Powieści nie można odmówić dociekliwości, niezwykłej empatii i prawdziwości. Najprostsze zdania zbierały łzy w kącikach moich oczu i kilkukrotnie musiałam się powstrzymywać przed wybuchnięciem płaczem w autobusie. W pewnym momencie miałam ochotę nawrzeszczeć na Carrère’a za całkowitą zmianę tonu książki i już widziałam pierwsze słowa tej recenzji: ‘chyba już dawno nie zawiodłam się tak na książce’. Okazało się jednak, że Carrère wie o pisaniu książek trochę więcej ode mnie.
Jednym słowem: polecam. ‘Znakomita’ w tym przypadku to lekkie niedopowiedzenie.
http://klubrecenzentaksiazki.blogspot.com/2013/10/73-emmanuel-carrere-nie-moje-zycie.html
Chyba już dawno nie miałam w rękach powieści, która tak dotkliwie zawładnęłaby moimi uczuciami. Najpierw się w niej zakochałam, później znienawidziłam, a na koniec obdarzyłam szacunkiem. Razem z nią się śmiałam i razem płakałam. Opowieść Carrère’a jest nadzwyczaj autentyczna....
2013-03-06
http://www.klubrecenzentaksiazki-recenzje.blogspot.com/2013/03/61-sebastian-fitzek-pasjonat-oczu.html
http://www.klubrecenzentaksiazki-recenzje.blogspot.com/2013/03/61-sebastian-fitzek-pasjonat-oczu.html
Pokaż mimo to2011-09-12
Peter Bovide zostaje zamordowany podczas swojego codziennego, porannego biegu. Morderca zadaje mu osiem strzałów – jeden między oczy i siedem w podbrzusze. Z powodu wakacyjnej pory i pobytu ofiary wraz z rodziną na spokojnej wyspie Farö nie ma żadnych świadków zdarzenia, a ludzie mieszkający w domkach najbliżej miejsca zabójstwa twierdzą, że wzięli strzały za ćwiczenia w strzelaniu lub nielegalne polowanie na króliki. Śledztwo wolno posuwa się naprzód, kiedy morderca znów atakuje – tym razem jego ofiarą staje się Morgan Larsson – strzałowy w kamieniołomie.
Jungstedt funduje nam wspaniałą porcję niewiadomych, dziwnych tropów i zagadek okraszonych świetnymi zwrotami akcji. Powieść czyta się szybko, a brnięcie przez kolejne strony kryminalnej fabuły z każdym zdaniem jest coraz ciekawsze. Bohaterowie nie są banalni, a ich reakcje – niebezsensowne i zrozumiałe. Nie da się ukryć, że już od pierwszego zdania mamy do czynienia z powieścią światowego formatu.
Na wielką uwagę zasługują też opisy krajobrazów i miejsc. Zamiast nudzić – sprawiają, że dzięki nim można wyobrazić sobie wszystkie pejzaże, które słowami maluje autorka. Zwłaszcza, że wraz z bohaterami odwiedzamy przepiękny park narodowy na wyspie Gotska Sandön.
„Słodkie lato” to świetnie skrojony kryminał, często trzymający w niepewności dłużej niż tylko na moment. Pomimo jedynie 350 stron mnogość nieprzewidzianych zbiegów okoliczności i niepewności wydaje się nie mieć końca. Czasami ma się wrażenie, że właśnie znaleźliśmy zabójcę – i wtedy pojawia się nowa postać lub nowy element w grze, w którą wciąga nas autorka. Chociaż, pomimo wszystkich zawirowań i wątpliwości, końcowe rozwiązanie nie było dla mnie większym zaskoczeniem. Praktycznie od samego początku „obstawiałam” dobrze. Ale, co jest chyba największym plusem, kilkadziesiąt razy rezygnowałam z podjętej decyzji i zastanawiałam się ponownie. Dlaczego? Bo Jungstedt potrafi doskonale zbić z tropu.
Jedynym minusem, jakiego mogę się doszukać po lekturze „Słodkiego lata” jest podział książki i przeskakiwanie z „miejsca na miejsce”. W powieści nie figurują żadne rozdziały, a fabuła podzielona jest na fragmenty odpowiadające kolejnym dniom śledztwa. Dodatkowo, spomiędzy relacji z życia kolejnych bohaterów i ich rozterek, wyłania się kilkuczęściowa relacja z wydarzeń na wyspie Gotska Sandön, które miały miejsce kilkadziesiąt lat temu. Przynajmniej na początku logiczne połączenie kolejnych fragmentów tekstu sprawiało mi maleńką trudność. :D
Reasumując, „Słodkie lato” jest lekturą dla wymagających. Nie tylko dla tych, którzy śledzą twórczość Mari Jungstedt począwszy od ukazania się w Polsce pierwszej części cyklu z inspektorem Andersem Knutasem w roli głównej, ale także dla tych, którzy rozpoczną przygodę z tą pisarką właśnie od „Słodkiego lata” – i na pewno powrócą do wcześniejszych pięciu części. Nie tylko z ciekawości.
Peter Bovide zostaje zamordowany podczas swojego codziennego, porannego biegu. Morderca zadaje mu osiem strzałów – jeden między oczy i siedem w podbrzusze. Z powodu wakacyjnej pory i pobytu ofiary wraz z rodziną na spokojnej wyspie Farö nie ma żadnych świadków zdarzenia, a ludzie mieszkający w domkach najbliżej miejsca zabójstwa twierdzą, że wzięli strzały za ćwiczenia w...
więcej mniej Pokaż mimo to
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
"Broadchurch" zaczęłam oglądać oczywiście tylko i wyłącznie dlatego, że Ólafur Arnalds robił muzykę. Szybko okazało się, że serial ma nie tylko świetną ścieżkę dźwiękową, ale cała reszta również mocno daje radę. Przepiękne, sielskie krajobrazy, powolna akcja, skupienie się na emocjach zamiast na - typowym dla kryminałów - jak najszybszym rozwiązaniu sprawy, fantastyczny akcent Tennanta, naprawdę zaskakujące zakończenie i równie dobry drugi sezon. Wszystko to sprawia, że "Broadchurch" jest wyjątkowy i zupełnie nie dziwi wielkość publiczności, jaką zgromadził przed telewizorami. Książce Erin Kelly jednak wszystkiego tego brakuje.
Miasteczkiem Broadchurch wstrząsa niespodziewana śmierć jedenastoletniego Danny’ego Latimera. Policja stwierdza, że chłopak został zamordowany i rozpoczyna poszukiwania zabójcy, który z pewnością jest jednym z mieszkańców Broadchurch. Uczuciowa sierżant Ellie Miller i opryskliwy, nieufny komisarz Alec Hardy podejrzewają wszystkich mieszkańców, którzy na tę noc nie mają zagwarantowanego alibi, ale każdy dzień - zamiast zbliżać ich do zakończenia śledztwa - podsuwa nowe tropy i weryfikuje ich teorie. Nie zobaczymy tu nowoczesnej technologii i badania próbek pobranych w miejsca zbrodni w sterylnych laboratoriach. Policjanci w Broadchurchu borykają się z całkiem przyziemnymi problemami - brakiem pieniędzy, kłopotami zdrowotnymi, nieufnością mieszkańców i próbami zatajenia niewygodnych faktów. Odnalezienie mordercy nie jest zadaniem na czterdzieści minut, nie trwa przez jeden odcinek i nie wystarczą do tego zaawansowane programy i dwa przesłuchania.
Nie spodziewałam się, że lektura powieści zagwarantuje mi takie same emocje jak oglądanie serialu. Znałam zakończenie i kolejność wydarzeń. Czytając, odtwarzałam w głowie poszczególne sceny, bohaterowie mówili głosem aktorów i mieli ich twarze. Moja uwaga skupiła się na warstwie językowej. Niezwykle pozytywne opinie dotyczące stylu Kelly i tego, jak świetnie oddała charakter serialu (a nawet że książka jest od niego lepsza) niestety są tylko frazesem na okładce i niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Piękne krajobrazy i malownicze widoki znikają gdzieś między banalnymi porównaniami a brakiem opisów. Bardzo prosty język nijak ma się do tajemniczości, jaką te zdjęcia wprowadzają do serialu. Czasem wiatr zaplata bohaterce włosy w dredy, a czasem ktoś porównuje coś do detrytusu. Zdarza się, że postacie wypowiadają się jak nastolatkowie, łatwym językiem, który aż razi w ich ustach. Kelly unika mocnych słów, narracji brakuje ostrzejszego tonu. Owszem, fabuła skupia się na morderstwie jedenastoletniego chłopca, ale, na boga, nie jest to książka dla dzieci. Dlaczego zamiast uprawiać seks dwójka dorosłych ludzi „na swój sposób zasiedziała się do późna”? Przez to że warstwa językowa jest tak uboga, akcja biegnie dużo szybciej niż w serialu. Znika urok powolnego odkrywania kolejnych kart, przedłużającego się milczenia, akcentu Hardyego, który nadaje wszystkim jego wypowiedziom charakterystycznej ostrości. Nie widać grymasów twarzy, bezsilności i zrezygnowania, rozrywającego serce cierpienia, tych chwil tuż przed rozpłakaniem się, kiedy oczy są pełne łez. Pozostaje to, co łatwo oddać słowem - dialogi, czynności, bójki, krzyki, załamywanie rąk i wydawanie rozkazów.
Kelly pogłębiła trochę psychologizację postaci, ale myśli bohaterów stanowią dość trudny element do pokazania w filmie, więc nie dodawałabym tego do jej zasług. Poza tym głębszy wymiar zyskuje tylko kilka postaci: Beth (matka Danny’ego), Ellie i Hardy. Komisarz, w filmie mało sympatyczny i skryty, tutaj nagle traci swoją tajemniczość - dostajemy czysty zapis jego myśli, rozterek i problemów. Dobrze chociaż, że myśli bohaterów nie są sztampowe, wymykają się schematom (chociaż czasem robią to aż do przesady), czasem ocierają się o tandetę i kicz, co jest ciekawą przeciwwagą dla poruszanego trudnego, poważnego tematu, ale obawiam się, że to przypadek i nie takie było zamierzenie.
Książka Erin Kelly nie jest zła, bo bazuje na bardzo dobrej historii. Warsztat pisarski autorki strasznie mnie zawiódł, ale nie można powiedzieć, że nie da się tego czytać. Czyta się nieźle - to kryminał ze świetnie skonstruowaną fabułą i bohaterami. Sukces powieści jest jednak tylko odcinaniem kuponów od popularności serialu, więc jeżeli ktoś ma wybór między książką a serialem: zdecydowanie polecam "Broadchurch" obejrzeć.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
więcej Pokaż mimo to"Broadchurch" zaczęłam oglądać oczywiście tylko i wyłącznie dlatego, że Ólafur Arnalds robił muzykę. Szybko okazało się, że serial ma nie tylko świetną ścieżkę dźwiękową, ale cała reszta również mocno daje radę. Przepiękne, sielskie krajobrazy, powolna akcja, skupienie się na emocjach zamiast na - typowym dla kryminałów - jak...