Żywe morze snów na jawie Richard Flanagan 7,2

ocenił(a) na 1017 tyg. temu Flanagan po raz kolejny potwierdza swoją niewątpliwą klasę pisarską. Sięgając po lekturę „Żywego morza…” do co najmniej kilku rzeczy nie miałem wątpliwości. Po pierwsze, że będzie to pozycja trudna. Po drugie, że zmusi do myślenia i odczuwania, a po trzecie że urzeknie mnie literacko. Nie myliłem się. Wszystkie te elementy dostałem w stopniu zwielokrotnionym. Można długo by wymieniać o czym jest ta historia, ale tak sobie banalnie myślę, że jest to po prostu opowieść o relacjach. Zwykłych ludzkich relacjach, doświadczanych każdego dnia przez wszystkich, bez względu na status, wygląd, czy wiek. Zbytnim uproszczeniem byłoby tutaj ograniczenie fabuły wyłącznie do historii trójki rodzeństwa w obliczu choroby matki. U Flanagana dzieje się zdecydowanie więcej i gęściej. Co ważniejsze jednak, autor za każdym razem potrafi to wyeksponować z taką intensywnością, jakby walił czytelnika w splot słoneczny, aż do utraty tchu. Frazy Flanagana suną swobodnie, metaforycznie, można by rzec poetycko, po czym nagle i dosłownie (bez lirycznych ozdobników) ścinają z nóg. Wyrazistym tego przykładem są uwagi Flanagana związane z degradacją środowiska naturalnego. Pisarz kilkakrotnie usypia czujność czytelnika pięknymi akapitami o poczuciu osamotnienia i bezsilności, aby ostatnim wersem wytknąć, że właśnie gdzieś tam wymarł kolejny gatunek rzadkiego zwierzęcia, albo że gdzieś tam roztopił się kolejny lodowiec. Genialny zabieg! Globalny dramat równolegle dziejący się z tym prywatnym, osobistym, tym w skali mikro ulega jakby spotęgowaniu. Czujemy go inaczej, jakoś tak bliżej, tak jakby to była nasza sprawa, a nie kolejna nie warta zastanowienia kwestia, którą można co najwyżej przeskrolować. Tego typu odniesień jest sporo, a autor postarał się żeby ich nie przeoczyć. Zresztą nie warto tego robić, bo są to kwestie zdecydowanie godne refleksji.
Czytając „Żywe morze…” często przychodziły mi na myśl „Małe życia” Yanagihary. U mnie zdecydowała w tym przypadku tak znamienna dla obu powieści nieprzewidywalność splątanych wiraży ludzkiego losu, ale myślę że podobieństw można by się doszukać zdecydowanie więcej. W każdym razie miłośnicy wspomnianej powieści powinni być zdecydowanie ukontentowani propozycją rodem z Tasmanii.
Podsumowując, Flanagan serwuje nam kolejny pejzaż literacki najwyższej próby, którego nie należy przeoczyć. Ważna, mądra i piękna książka!