Biblioteczka
2016-06-14
2016-02-01
2015-12-30
2015-09-11
2015-08-28
2015-05-25
2015-06-27
2015-06-02
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
"Broadchurch" zaczęłam oglądać oczywiście tylko i wyłącznie dlatego, że Ólafur Arnalds robił muzykę. Szybko okazało się, że serial ma nie tylko świetną ścieżkę dźwiękową, ale cała reszta również mocno daje radę. Przepiękne, sielskie krajobrazy, powolna akcja, skupienie się na emocjach zamiast na - typowym dla kryminałów - jak najszybszym rozwiązaniu sprawy, fantastyczny akcent Tennanta, naprawdę zaskakujące zakończenie i równie dobry drugi sezon. Wszystko to sprawia, że "Broadchurch" jest wyjątkowy i zupełnie nie dziwi wielkość publiczności, jaką zgromadził przed telewizorami. Książce Erin Kelly jednak wszystkiego tego brakuje.
Miasteczkiem Broadchurch wstrząsa niespodziewana śmierć jedenastoletniego Danny’ego Latimera. Policja stwierdza, że chłopak został zamordowany i rozpoczyna poszukiwania zabójcy, który z pewnością jest jednym z mieszkańców Broadchurch. Uczuciowa sierżant Ellie Miller i opryskliwy, nieufny komisarz Alec Hardy podejrzewają wszystkich mieszkańców, którzy na tę noc nie mają zagwarantowanego alibi, ale każdy dzień - zamiast zbliżać ich do zakończenia śledztwa - podsuwa nowe tropy i weryfikuje ich teorie. Nie zobaczymy tu nowoczesnej technologii i badania próbek pobranych w miejsca zbrodni w sterylnych laboratoriach. Policjanci w Broadchurchu borykają się z całkiem przyziemnymi problemami - brakiem pieniędzy, kłopotami zdrowotnymi, nieufnością mieszkańców i próbami zatajenia niewygodnych faktów. Odnalezienie mordercy nie jest zadaniem na czterdzieści minut, nie trwa przez jeden odcinek i nie wystarczą do tego zaawansowane programy i dwa przesłuchania.
Nie spodziewałam się, że lektura powieści zagwarantuje mi takie same emocje jak oglądanie serialu. Znałam zakończenie i kolejność wydarzeń. Czytając, odtwarzałam w głowie poszczególne sceny, bohaterowie mówili głosem aktorów i mieli ich twarze. Moja uwaga skupiła się na warstwie językowej. Niezwykle pozytywne opinie dotyczące stylu Kelly i tego, jak świetnie oddała charakter serialu (a nawet że książka jest od niego lepsza) niestety są tylko frazesem na okładce i niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Piękne krajobrazy i malownicze widoki znikają gdzieś między banalnymi porównaniami a brakiem opisów. Bardzo prosty język nijak ma się do tajemniczości, jaką te zdjęcia wprowadzają do serialu. Czasem wiatr zaplata bohaterce włosy w dredy, a czasem ktoś porównuje coś do detrytusu. Zdarza się, że postacie wypowiadają się jak nastolatkowie, łatwym językiem, który aż razi w ich ustach. Kelly unika mocnych słów, narracji brakuje ostrzejszego tonu. Owszem, fabuła skupia się na morderstwie jedenastoletniego chłopca, ale, na boga, nie jest to książka dla dzieci. Dlaczego zamiast uprawiać seks dwójka dorosłych ludzi „na swój sposób zasiedziała się do późna”? Przez to że warstwa językowa jest tak uboga, akcja biegnie dużo szybciej niż w serialu. Znika urok powolnego odkrywania kolejnych kart, przedłużającego się milczenia, akcentu Hardyego, który nadaje wszystkim jego wypowiedziom charakterystycznej ostrości. Nie widać grymasów twarzy, bezsilności i zrezygnowania, rozrywającego serce cierpienia, tych chwil tuż przed rozpłakaniem się, kiedy oczy są pełne łez. Pozostaje to, co łatwo oddać słowem - dialogi, czynności, bójki, krzyki, załamywanie rąk i wydawanie rozkazów.
Kelly pogłębiła trochę psychologizację postaci, ale myśli bohaterów stanowią dość trudny element do pokazania w filmie, więc nie dodawałabym tego do jej zasług. Poza tym głębszy wymiar zyskuje tylko kilka postaci: Beth (matka Danny’ego), Ellie i Hardy. Komisarz, w filmie mało sympatyczny i skryty, tutaj nagle traci swoją tajemniczość - dostajemy czysty zapis jego myśli, rozterek i problemów. Dobrze chociaż, że myśli bohaterów nie są sztampowe, wymykają się schematom (chociaż czasem robią to aż do przesady), czasem ocierają się o tandetę i kicz, co jest ciekawą przeciwwagą dla poruszanego trudnego, poważnego tematu, ale obawiam się, że to przypadek i nie takie było zamierzenie.
Książka Erin Kelly nie jest zła, bo bazuje na bardzo dobrej historii. Warsztat pisarski autorki strasznie mnie zawiódł, ale nie można powiedzieć, że nie da się tego czytać. Czyta się nieźle - to kryminał ze świetnie skonstruowaną fabułą i bohaterami. Sukces powieści jest jednak tylko odcinaniem kuponów od popularności serialu, więc jeżeli ktoś ma wybór między książką a serialem: zdecydowanie polecam "Broadchurch" obejrzeć.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
"Broadchurch" zaczęłam oglądać oczywiście tylko i wyłącznie dlatego, że Ólafur Arnalds robił muzykę. Szybko okazało się, że serial ma nie tylko świetną ścieżkę dźwiękową, ale cała reszta również mocno daje radę. Przepiękne, sielskie krajobrazy, powolna akcja, skupienie się na emocjach zamiast na - typowym dla kryminałów - jak...
2015-02-04
„Słoń” to podobno klasyka twórczości Mrożka. Nie wiem, na ile prawdziwe jest to stwierdzenie, bo w każdym z przeczytanych przeze mnie wcześniej opowiadań (lub dramatu) można odnaleźć te same cechy. Mistrzowskie posługiwanie się groteską, bardzo treściwa forma, narracja, w której łatwo się odnaleźć. Każdemu, kto Mrożka już czytał, nie trzeba tego tłumaczyć - ten styl albo się lubi albo nie (ale na szczęście więcej jest zwolenników).
Opowiadania w „Słoniu” są przerażająco krótkie; dwie, cztery strony bez wyraźnej puenty. Zaskakują, ale nie są szokujące, treść niczym w przypowieściach kryje w sobie drugie dno, które można odczytać, jeśli dysponuje się właściwym kluczem. Jeśli takiego klucza się nie posiada, można po prostu zachwycać się zewnętrzną warstwą tych opowieści - kreacją bohaterów, dobieraniem słów, balansem między śmiesznością a kiczem.
Po raz pierwszy mam ochotę mówić o każdym z opowiadań, które znajdują się w tomie (oznacza to, że albo wszystkie wzbudziły we mnie wyraźne i łatwe do nazwania odczucia, albo jestem sadystką, bo w „Słoniu” opowiadań jest aż czterdzieści jeden). W moim ulubionym, które właściwie powinno być etykietką tego tomu, dzieci lepią bałwana. Wieczorem wracają do domu zadowolone, z czerwonymi policzkami. Po kolacji do drzwi puka puka sprzedawca gazet, oskarżając dzieci o to, że, lepiąc bałwana, chciały go ośmieszyć, bo tak jak on bałwanek ma czerwony nos (a czerwony nos u gazeciarza to nie skutek nadużywania alkoholu, gwoli ścisłości, ma on czerwony nos bo stoi na zimnie i mrozie). Dzieci oczywiście zaprzeczając jakoby chciały urazić czerwonym nosem bałwanka sprzedawcę gazet, ale ich ojciec na wszelki wypadek stawia je do kąta. Chwilę później z pretensjami przychodzi prezes gminnej spółdzielni, mówiąc, że stawiając śniegową kulę na kuli dzieci chciały pokazać, że w spółdzielni jeden złodziej siedzi na drugim. Ostatni wpuszczony przez ojca gość, przewodniczący Rady Narodowej, twierdzi, że dzieci ulepiły bałwanka z guziczkami, śmiejąc się z tego, że on chodzi porozpinany (a przecież może sobie chodzić jak chce i dzieci nie mają prawa się z niego śmiać). Dzieci znowu zostają zrugane przez ojca i zmuszone do klęczenia na twardej podłodze. Puenta? Kiedy następnego dnia wychodzą na dwór, wcale nie chcą lepić zwykłego bałwanka („takiego zwykłego bałwanka to nie jest żadna zabawa. Lepią zatem pana, który ma czerwony nos (bo pije wódkę) i guziczki (bo chodzi porozpinany).
Osadzone w nieokreślonej czasoprzestrzeni, w bezimiennych miastach opowiadania Mrożka ośmieszają komunistyczną propagandę. Groteska odsłania fałsz, pod nosem obśmiewa zakłamanie, chciwość, bezmyślność. Próżno szukać tu smutnych albo mrożących krew w żyłach opowieści, nie o to chodzi. Zamiast historii prawdziwych ludzi, opowieści w wersji komiksowej, czarny humor odsłaniający rzeczywistość. Aż chciałoby się powiedzieć, że "Słoń" to najprawdziwsza książka jaką można byłoby napisać.
„Słoń” to podobno klasyka twórczości Mrożka. Nie wiem, na ile prawdziwe jest to stwierdzenie, bo w każdym z przeczytanych przeze mnie wcześniej opowiadań (lub dramatu) można odnaleźć te same cechy. Mistrzowskie posługiwanie się groteską, bardzo treściwa forma, narracja, w której łatwo się odnaleźć. Każdemu, kto Mrożka już czytał, nie trzeba tego tłumaczyć - ten styl albo...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-04
O ile można ograniczyć roczne wydatki podczas rocznego eksperymentu antykonsumpcyjnego? Jaką granicę postawić między kupowaniem a niekupowaniem i czy kupowanie rzeczy absolutnie niezbędnych jest niezbędne? Mniej - ale mniej niż co? Sąsiedzi z klatki, średnia krajowa, przeciętny mieszkaniec Europy, inni uczestnicy eksperymentu? Czytając książkę Marty Sapały, czasami trudno jednoznacznie ocenić czy to, co uprawiają jej bohaterowie to świadomy konsumpcjonistyczny minimalizm czy bicie rekordów w kupowaniu mniej i mniej, całkowite odcięcie się od zakupów i ciągłe popychanie granicy samowystarczalności.
Rok 2012. Rok bez Zakupów. Marta Sapała zamieszcza w sieci ogłoszenie: „szukam zakupowych ascetów/skąpców/finansowych minimalistów”. Udział w dwunastomiesięcznym eksperymencie deklaruje dziesięć rodzin i dwójka singli. Jedenastka z nich jest rozsiana po większych i mniejszych miasteczkach w Polsce, jedna rodzina mieszka na Islandii. Od 1 kwietnia do końca marca następnego roku odmawiają sobie wszelkich przyjemności, ograniczają zakupy do minimum i testują samych siebie. Sapała nie narzuca właściwie żadnych sztywnych reguł - rzuca hasło „kupujmy jak najmniej” i każdy z uczestników wdraża je na własny sposób. Obok podejścia racjonalnego: kupowanie lokalnych produktów w małych, osiedlowych sklepach, wybieranie roweru zamiast samochodu i komunikacji miejskiej, przygotowywanie prostych posiłków, zakładanie ogródków na działkach i balkonach; w „Mniej” nietrudno doszukać się wręcz chorobliwych prób odsunięcia się od zakupów: zupełne cięcie w kategorii ‘ubrania i buty’ to zmechacone rajstopy, skarpety ‘na dotarciu’, dziurawe majtki, ubrania (dla kobiety) w spadku po koledze z pracy. Znak równości między minimalistą i człowiekiem niechlujnym. Kody kulturowe najwyraźniej nie dotyczą uczestników Roku bez Zakupów.
Eksperyment to okres wyzbywania się konsumpcyjnych zachowań, nauki życia od nowa, inaczej, jak gdyby stały dostęp do produktów, które można kupić, nie istniał. Poszukiwanie alternatyw dla czasu spędzanego na wydawaniu pieniędzy - spacery po parku, korzystanie z bibliotek (do ciągłego kontaktu z literaturą) i czytelni (do pracy), uczestniczenie w miejskich wymianach ubrań, sztuki, przeszukiwanie ofert ‘oddam za darmo’ i ‘wymienię się’. Olx, Thingo, Wymiennik - internet przychodzi z pomocą minimalistycznym nowicjuszom, radzi jak zakładać balkonowe ogródki, podrzuca książki Loreau, Babauty, Petriniego, Cline. Choć to określenie ani razu nie pada w książce, bohaterowie książki Sapały nagle wpadają w ideologię freeganizmu i nieźle się w niej odnajdują. Wewnętrznie czują, że ideały którymi kierują się freeganie, są im niezbędne w czasie tego roku. Społeczność, pomoc znajomych, dzielenie się, wymienianie towarami, usługami, umiejętnościami. Rezygnacja z tego, co łatwo dostępne na każdej sklepowej półce na rzecz budowania relacji, tworzenia mikrospołeczności. Wymierne korzyści? Osiedlowa grządka z warzywami, zażegnanie wielopokoleniowego konfliktu między sąsiadami, wewnętrzny spokój i coś, co w chemii określa się stanem dynamicznej równowagi, a w przełożeniu na ten temat oznacza zaspokojenie, porządek między potrzebą a posiadaniem.
Zbyt piękne byłoby to wszystko, gdyby antykonsumpcjonizm był tak prosty. Dwa kroki w przód, jeden w tył. Albo odwrotnie. Bombardowani codziennie tysiącami reklam, które generują potrzeby, bohaterowie książki ulegają luksusowemu wymiarowi zakupów. Pieniądze, które udało im się zaoszczędzić, wydają bezsensownie na kremy Diora, koszulki od Tommy’ego Hilfigera, wakacje, remonty. Rezygnują tuż przed, zaraz po albo po kilku miesiącach zakupowej ascezy. Najbardziej przerażające jest jednak to, jak bardzo zależni stają się od innych. Prezenty od rodziny, od znajomych, pożyczenie tego i tamtego, ‘oddasz wiosną’ - bilans między samowystarczalnością a niesamodzielnością wypada zdecydowanie na minus. Sapała właściwie niewiele wspomina o wypływie jej eksperymentu na osoby zupełnie z nim niezwiązane. Lepiej im, gorzej, tak samo? Niełatwo siedzieć przy kawie i ciastku obok zadeklarowanego antykonsumpcjonisty, równie niełatwo go zrozumieć - po co przeszukiwać tysiące ofert w internecie, uruchamiać siatkę znajomych w poszukiwaniu rajstop dla dziecka spoko można iść do sklepu i je kupić. Za parę złotych. Nasuwa się pytanie, czy to nadal jest unikanie niepotrzebnych zakupów, czy już coś więcej.
Więc znowu rok 2012. Razem z Rokiem bez Zakupów zaczyna istnieć blog nie-kupuje-tego.blogspot.com na którym Sapała opisuje swoje i cudze doświadczenia. Szkoda, że skończył się razem z eksperymentem, ale dłuższe istnienie chyba nigdy nie było planowane przez autorkę. Blog a potem na jego podstawie książka. Przejrzysty podział treści na miesiące, odnośniki na końcu książki, miękka okładka ze zdjęciem wykonanym przez autorkę, minimalizm w czystej postaci. Język jest mocno literacki i choć jest to chyba najmniej ważna rzecz w tej książce, temu językowi „Mniej” bardzo dużo zawdzięcza. Sapała pisze niewinnie, nie wstydzi się swojej subiektywności, raczej boi się skrzywdzenia ludzi, których przedstawia. Przez ten reportaż przebija się wytłumiona miłość, widać, że autorka zżyła się z uczestnikami jej projektu. Spogląda na nich z troską, nie ocenia, nie zamyka w ramach, nie szufladkuje. To - jak mówi podtytuł - „intymny portret”. Każda rodzina zajmuje równie ważne miejsce w tej książce, niezależnie od tego, czy dotrwała do końca Roku bez Zakupów, czy nie. Sapała wraca także do tych, którzy zrezygnowali; porównuje, czy po kilku miesiącach udziału w eksperymencie coś w ich życiu się zmieniło, czy antykonsumpcjonizm jest możliwy także po zakończeniu tego roku bez narzuconego rygoru. I zwykle okazuje się, że tak, że ci, którzy zrezygnowali, dużo wynieśli z zakupowego postu, że nie wrócili do bezmyślnych zakupów. To najbardziej pozytywne przesłanie, jakie płynie z tej książki.
Sapała nie mówi ‘musisz tak postępować, tylko ten sposób jest dobry’. Podsuwa przykłady polskich rodzin, z naszego podwórka; rodzin, które biorą udział w Roku bez Zakupów bo zwyczajnie trudno im powiązać koniec z końcem. Zwraca uwagę na kilka ważkich kwestii, bez których nie można mówić o świadomym konsumpcjonizmie: odcisk węglowy, fast fashion, wykorzystywanie taniej siły roboczej przez wielkie koncerny. „Życie z raz zyskaną świadomością jest niewygodne. (…) Świadomość konsekwencji (…) odbiera kupowaniu niewinność”. Może więc zamiast organizować roczne eksperymenty dla kilkunastu rodzin, lepiej skupić się na edukacji. Zachłyśnięci tym, co oferują nam producenci, zapominamy o tym, co nasz wybór powoduje. Popyt kształtuje podaż, reklama popyt, reklamę tworzy się na potrzeby podaży. Wszyscy mówią o tym, jakie mamy prawa jako konsumenci, ale nikt nie skupia się na nauce świadomego kupowania. Dla mnie ta książka jest trochę wyrwana z kontekstu, Rok bez Zakupów to bardziej wyzwanie niż ideologia na stałe. Warto spojrzeć na pewne rzeczy z perspektywy Sapały, ale czy warto się na coś takiego decydować?
O ile można ograniczyć roczne wydatki podczas rocznego eksperymentu antykonsumpcyjnego? Jaką granicę postawić między kupowaniem a niekupowaniem i czy kupowanie rzeczy absolutnie niezbędnych jest niezbędne? Mniej - ale mniej niż co? Sąsiedzi z klatki, średnia krajowa, przeciętny mieszkaniec Europy, inni uczestnicy eksperymentu? Czytając książkę Marty Sapały, czasami trudno...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-01
Podtytuł dużo mówi o tej książce. „Piąty smak” to nie przepisy kucharskie, rozprawy filozoficzne o jedzeniu czy dyskusje na jego temat - Modelski rozmawia z ludźmi, którym jedzenie jest bliskie, ale rozmawia tak, jak rozmawia się przy obiedzie ze znajomymi: tematy tych rozmów dotyczą bardziej życia i przeszłości przedstawianych osób, a mniej konsumowania i przygotowywania posiłków. Wiadomo, nie są to kwestie całkowicie ze sobą niepowiązane, w końcu Modelski rozmawia ze świetnymi kucharzami, dziennikarzami kulinarnymi, światowej sławy koneserami wina i whisky, jednak zawiedzeni będą ci, którzy będą szukać w tej książce kulinarnych ciekawostek i genialnych przepisów.
Na okładce tekst: „lektura do powolnego smakowania”, w środku rozmowy o slow food, o prostych przepisach, wolnym życiu. Modelski porusza tematy, które mnie interesują, ruch ’slow food’ dostaję właściwie w bonusie, spodziewałam się tylko rozmów o jedzeniu. Tymczasem mam okazję przeczytać kilka interesujących wywiadów; z Carlo Petrini, założycielem międzynarodowego ruchu slow food, człowiekiem, który był ’slow’ kiedy jeszcze nikt o tym nie mówił, a przed pierwszym włoskim McDonaldem rozdawał kawałki domowej pizzy i makaronu, stając w opozycji do fast foodu dla masowego odbiorcy; Carlem Honore, autorem „Pochwały powolności”; Aleksandrą Seghi, Polką mieszkającą we Włoszech, piszącej o włoskiej kuchni po polsku, żyjącej zgodnie z duchem slow, jej mąż założył grupę bezpośredniego zakupu zrzeszającą kilkanaście rodzin - kupują produkty u rolników, ekologiczne, prosto z pola, z ich okolicy. Mniej związane ze slow food, ale nie mniej interesujące są rozmowy o winie z Patricią Atkinson (właścicielce winnicy we Francji) i Tomaszem Koleckim-Majewiczem. Tematy, o których zupełnie nie mam pojęcia (oprócz tego, że wino jest, czasem całkiem niezłe, ale zwykle ‘nie wchodzi’) nagle ożywają w długich monologach bohaterów o smakowaniu wina, robieniu wina, rozpoznawaniu smaków i zapachów, tworzeniu karty win w restauracjach, dobieraniu wina do potraw. Konkursy, tytuły, które słyszę pierwszy raz w życiu, bo nigdy wcześniej mnie to aż tak nie interesowało, są na szczęście przedstawione w taki sposób, że nawet laik (czyt. nawet ja) jest w stanie bez problemu połapać się o co chodzi. Modelski rozmawia z Elizabeth Gilbert o „Jedz, módl się, kochaj”, jej bestsellerowej autobiografii, ale przede wszystkim… o jej prababce, autorce książki kucharskiej, której drugie wydanie ukazało się z przedmową Elizabeth. („Piąty smak” warto przeczytać chociażby dla historii prababki Gilbert, niezwykłej kobiety, jednej z tych, o których robi się filmy.)(Warto ją przeczytać także dla historii Auguste’a Escoffiera, autora „La guide culinare” - biblii kucharzy, opowiedzianej przez jego prawnuka.)
cała recenzja na: http://klubrecenzentaksiazki.blogspot.com/2014/12/ukasz-modelski-piaty-smak.html
Podtytuł dużo mówi o tej książce. „Piąty smak” to nie przepisy kucharskie, rozprawy filozoficzne o jedzeniu czy dyskusje na jego temat - Modelski rozmawia z ludźmi, którym jedzenie jest bliskie, ale rozmawia tak, jak rozmawia się przy obiedzie ze znajomymi: tematy tych rozmów dotyczą bardziej życia i przeszłości przedstawianych osób, a mniej konsumowania i przygotowywania...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-12
W „Zorkowni” jest coś mistycznego, jakieś sacrum przez które zaginanie rogów z pięknymi słowami wydawało mi się barbarzyństwem (a przecież zawsze zaginam rogi, lubię do nich wracać). Nie mam więc wiele ‘oślich rogów’, mam za to wiele stron z lekko rozmiękłym papierem i czcionką. I ciężko mi pisać o tej książce, bo większość moich emocji zlewa się i miesza. Oczy zachodzą mgłą. Chcę i nie chcę. Szukam sposobu; tak jak Kaluga od kilku lat szuka sposobu, żeby emocje, których doświadcza w hospicjum, przenieść na wirtualny papier bloga. „Zorkownia” to właściwie przeniesienie jej postów na papier tradycyjny, a ja kolejny raz przekonuję się, że takie książki (książki blogerów) mają sens.
Kaluga na Zorkowni publikuje od 2011 roku, przez ten czas poznała w hospicjum tysiące ludzi, z niektórymi żegnała się już po kilu dniach. Ilość cierpienia, bólu i braku odciska na niej duże piętno. Na początku wpisy są bardzo idealistyczne, pełne cierpienia, ale też miłości, wiary, wewnętrznej potrzeby pisania o stracie, (nie)obecności. Ten pierwszy rok to rok najbardziej emocjonalny, bardzo przytłaczający smutkiem, ale też niewymownie piękny. Opowieści o ludziach, chorobie, bliskich. Kaluga mocno przeżywa śmierć każdej osoby, którą poznała w hospicjum. Spędza tam kilka dni w tygodniu, często przyjeżdża w nocy. Chce być, pomagać, rozmawiać. Uczy się życia i umierania. Kolejne lata są na blogu krótsze. Zamiast historii są obrazki, ujęcia niektórych dni. Kaluga ucieka w metafory, tworzy słowa. Wszystko jest mniej rzeczywiste, a bardziej literackie. Nie jestem pewna, czy jest to zamierzony cel czy jedynie wynik tego, jak bardzo hospicjum przytłacza. A może tego, że Kaluga w końcu godzi się z tym, że jej pomoc nie sprawi, że ludzie chorzy na raka przestaną umierać. Nadal jest - otwarta i ciepła, pisze o tym, co ważne, rozgrzesza swoje serce, ale nie ma w niej nastoletniej wiary. Chyba po prostu po pewnym czasie nie można już jej mieć.
Zorkownia” to ludzie. Przez Kalugę (Kaluga świetnie pisze) opowiadają swoje historie, swoje lęki, troski, obawy, miłości, marzenia. Podzielone kropkami, spacjami, objęte ramami postu tak naprawdę niewiele różnią się od zwykłej rozmowy, a są przecież zapisem myśli, nie rozmów. Przy tak prawdziwych opowieściach ciężko się nie wzruszyć. Ciężko nie płakać kiedy oni, tam, płaczą. Mimo, że płakali kilka lat temu. W innym miejscu. Daleko i nieosiągalnie.
Ta książka jest trochę wierszem. Kaluga pisze metaforami, krótkimi zdaniami. Urywki, kilka słów, zdanie urwane w połowie. Trafna puenta. Umiejętnie bawi się słowami. Nie stara się zapisać wszystkiego, nie tworzy dokumentu, ‘odsiewa myśli’. Dużo widzi, stara się widzieć wszystko. Myśli o tych, którzy odeszli. Na święta życzy zmartwychpowstań. Cieszy się, że jest - „Zorkownia” to także jej życie, czasem wplata swoje historie, z wakacji, domu. Jest zbyt wrażliwa, żeby odstawić na bok emocje. Mówi, że w hospicjum odnalazła swoje miejsce, że tęskni. Pokazuje, jak ważni (i jak niedoceniani) są wolontariusze. A przecież tak niewiele trzeba, żeby nim zostać. Dać trochę od siebie - rozmowę, uścisk dłoni, chwilę wspólnej ciszy - i poczuć, że warto.
Piękna, mocna i bardzo prawdziwa książka.
W „Zorkowni” jest coś mistycznego, jakieś sacrum przez które zaginanie rogów z pięknymi słowami wydawało mi się barbarzyństwem (a przecież zawsze zaginam rogi, lubię do nich wracać). Nie mam więc wiele ‘oślich rogów’, mam za to wiele stron z lekko rozmiękłym papierem i czcionką. I ciężko mi pisać o tej książce, bo większość moich emocji zlewa się i miesza. Oczy zachodzą...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-08
Najdłuższa powieść w historii wyróżniona Nagrodą Bookera, dwanaście części, ponad dziewięćset stron i siedemdziesiąt rozdziałów, kilkadziesiąt postaci i wątków, świetne recenzje w mediach polskich i zagranicznych, miliony zafascynowanych czytelników: „Wszystko, co lśni” jest trochę przegadane.
Nie jest tak, że uważam, że Catton napisała złą książkę i wszystko to, co można o niej usłyszeć to tak naprawdę obłudne kłamstwa i nieumotywowane zachwyty. Chyba po prostu zapomniałam, że nie wszystkie powieści mają sens, nad którym trzeba się porządnie zastanowić i że nie lubię powieści stcricte fabularnych i historycznych (a „Wszystko, co lśni” niewątpliwie się do nich zalicza). Te szczegóły tylko w niewielkim stopniu odbierały mi przyjemność czytania, dopiero po skończonej lekturze doszłam do wniosku, że jednak czegoś mi w tej powieści brakuje. Tylko czego? skoro fabuła jest, zagadka jest, bohaterowie są zrobieni, Catton pięknie pisze, a Świerkocki pięknie tłumaczy?
Po mistrzowsku skonstruowana narracja przywodzi na myśl przygodowe powieści sprzed kilkunastu dekad; rękę dałabym sobie uciąć, że napisał ją jakiś Verne albo inny. Tymczasem Catton nie ma nawet trzydziestu lat, a „Wszystko…” jest dopiero jej drugą powieścią. Narrator w liczbie mnogiej okazał się jeszcze bliższy czytelnikowi niż pierwszoosobowy, a oddziaływania gwiazd, planet i nieba z rozgrywającymi się właśnie wydarzeniami bardzo spójne i naturalne. Ciągle smuci mnie to, że nie znam się tak dobrze na astrologii, żeby zdać sobie sprawę na ile wszystko jest tu powiązane. Największą zagadką tej książki nie były dla mnie znaki zodiaku, ale ‘fontaź’, bo nie miałam zielonego pojęcia co to może być, a z kontekstu nigdy nie mogłam wyłapać o co dokładnie chodzi. (Oprócz astrologii nie znam się też na dziewiętnastowiecznej modzie, szukaniu złota i innych rzeczach, o których mówi Catton.) Trochę nie rozumiem też długości poszczególnych części, bo kilka ostatnich ma mniej więcej tyle stron co rozdziały w pierwszej i tego, jak wszystko wymyka się na koniec, pozostawiając uczucie czegoś niedokończonego i błahego.
Największym osiągnięciem Catton jest dla mnie pierwsza część, „Kula w kuli”, czyli przeszłość w teraźniejszości. Mężczyźni z miasta Hokitika, zebrani na tajnym spotkaniu w obskurnym hotelu Korona, rozmawiają o podejrzanej śmierci Crosbiego Wellsa, nieudanej próbie samobójczej Anny Wetherell (najlepszej dziwki w mieście), nagłym zniknięciu Emerego Stainsa i skarbie znalezionym w domku Wellsa. Historia ta jest opowiedziana głosem Thomasa Balfoura i innych mieszkańców. Catton z niesamowitą gracją manewruje między poszczególnymi postaciami, całkowicie oddaje im głos, pozwala im mówić przez ich osobowość, a jednocześnie zatrzymuje wszystko dla siebie, długo nie ujawniając prawie niczego. Wprowadza kolejno nowych bohaterów, buduje między nimi relacje, nie popędza akcji, snuje ją zamiast przyspieszać. Roztacza cudowną aurę tajemniczości, rozlewa mgłę nad przepięknymi pejzażami Nowej Zelandii, wpisuje w tło poszukiwaczy złota w moleskinowych spodniach, kapeluszach, z płuczkami w dłoniach. Sprawia, że czytanie przypomina przesypywanie przez palce złotego piasku, drobnych kawałeczków złotego pyłu w poszukiwaniu samorodków. Przez to wszystko mimo, że to zupełnie nie mój klimat i tematyka, czytałam ją z ogromną przyjemnością, a czasami nawet z zapartym tchem, pospieszając oczy, żeby szybciej pochłaniały kolejne linijki i przenosiły mnie na kolejne strony. Nosiłam ją prawie wszędzie, nie przejmując się tym, że jedyne do czego się ta książka nie nadaje to noszenie jej ze sobą i wyjmowanie jej w tramwaju (ludzie naprawdę potrafią dziwnie patrzeć).
Bez szału, ale za to w pięknej scenerii i niebanalnie.
Najdłuższa powieść w historii wyróżniona Nagrodą Bookera, dwanaście części, ponad dziewięćset stron i siedemdziesiąt rozdziałów, kilkadziesiąt postaci i wątków, świetne recenzje w mediach polskich i zagranicznych, miliony zafascynowanych czytelników: „Wszystko, co lśni” jest trochę przegadane.
Nie jest tak, że uważam, że Catton napisała złą książkę i wszystko to, co można...
2014-09-08
Pamiętam, że na początku miałam jakieś opory z zaakceptowaniem prozy Munro. Opowiadania Kanadyjki zawsze były dla mnie spowite jakąś specyficzną aurą tajemniczości, której nie rozumiałam i nie potrafiłam wyjaśnić. Podczas czytania stawałam się mała i zwykle zaskoczona tym, co Munro chce przekazać: niepewna, czy rozumiem wszystko właściwie, czy nie pominęłam jakiegoś ważnego szczegółu, który nadałby właśnie przeczytanej przeze mnie opowieści inny, głębszy sens. Gubiłam się w tej prozie, zniewolona tym, jak Munro pisze i tym, jak bardzo chciałabym ją zrozumieć. Pewnie od początku coś mi umykało w tomach, chociaż zawsze, niezmiennie byłam pod wrażeniem warsztatu i kunsztu, które są tu prawie namacalne. Im więcej czytam i głębiej poznaję tę wybitną autorkę, tym coraz bardziej doceniam jej opowiadania, umiejętność przedstawienia pozornie zwykłych sytuacji w magiczny, elektryzujący sposób, zostawiający zawsze niedosyt, brak i nieumiejętność rozpoczęcia kolejnej historii bez zastanowienia się nad poprzednią.
„Księżyce Jowisza” to opowieści o kobietach, bardzo często też opowieści o miłości. Munro nie przedstawia w tym tomie kobiet jednego typu. Jej uwaga jest rozproszona między kobiety silne i uległe, młode i w podeszłym wieku, osamotnione, w gronie rodziny, gadatliwe, zamknięte w sobie, pewne siebie i nieśmiałe; słowem: cała konstelacja kobiet i dziewcząt, które są tematem i pryzmatem, przez który Munro przedstawia mężczyzn w tych opowiadaniach.
Nigdy nie próbowałam pisać o każdym z opowiadań w tomach osobno i teraz też tego nie zrobię, nie chciałabym przez to nadać tym historiom większej czy też mniejszej wartości niż mają w rzeczywistości. Poza tym każdy, kto choć raz czytał Munro (a niezmiennie powtarzam, że każdy powinien), wie, że tych opowieści nie można tak łatwo streścić i zachować przy tym pełen sens. Niemniej jednak, jedno z nich zwróciło moją szczególną uwagę przez swoją - nietypową dla twórczości Munro - formę: zapisu urywków wspomnień kobiety, zapisanych w pierwszej osobie i bardzo osobistych, uczuciowych i pełnych przemyśleń bohaterki. To wszystko było opozycją do rzeczowych relacji poprzecinanych strzępkami wspomnień, do jakich Munro mnie przyzwyczaiła. „Autobus do Bardon” to zapis kilkunastu krótszych i dłuższych fragmentów z życia kobiety, która podczas związanego z jej pracą wyjazdu do Australii miała romans z żonatym mężczyzną, nazywa go ‚X’. Ta miłość była - nadal jest - dla niej neurotyczna; nie może przestać o niej myśleć, mimo że wszystko jest skończone, skończyło się na pokładzie samolotu, którym wracali do domów. ‚Autobus do Bardon’ to jej wewnętrzna podróż do Australii, chwil spędzonych z X, próby rozgrzeszenia siebie i wyleczenia się z tej miłości. Można chyba zaryzykować nazwanie tego opowiadania pamiętnikiem; miejscem, gdzie można zapisać swoje myśli, sny, wspomnienia i spostrzeżenia dotyczące rzeczywistości.
Nieustannie dziwi mnie to, że Munro osadza wszystkie historie na własnym podwórku. Krąży wokół Toronto i Dalgleish, wspomina o fermie lisów, pracy na statku. Niektóre elementy powtarzają się tak często, że kojarzą mi się już tylko z jej twórczością (do tej pory pamiętam gromadkę skunksów bawiących się przed domem w którymś z opowiadań z „Drogiego życia”). W „Księżycach Jowisza” jedynie akcja wspomnianego wcześniej „Autobus do Bardon” opuszcza granice Kanady. Jest w tym coś wygodnego i przytulnego, ta świadomość, że zna się miejsca, w których mieszkają bohaterowie, już z wcześniejszych opowiadań. Można poznawać je jeszcze raz, przedstawione trochę inaczej, jako tło dla innych postaci. Ale czasem miałam ochotę wyrwać się z Kanady, ruszyć w świat, poznać go oczami Munro. Nie potrafię usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu, nosi mnie wtedy, mam w sobie nieposkromioną potrzebę nowości, poznawania nowych miejsc.
Munro jest pisarką spokojną, wnikliwym obserwatorem świata i ludzi. Czerpie ze swojego życia i potrafi zapomnieć. Nie pisze łatwo, ale pozwala czytelnikowi na interpretację swoich opowiadań. Sama przyznaje, że nie jej proza nie jest jednoznaczna i niełatwo stwierdzić, czy wszystkie wątki są główne, czy któryś jest „główniejszy”. Mówi, że „niektóre opowiadania (…) mają więcej wspólnego z moim życiem niż inne, ale żadne aż tak wiele, jak się powszechnie sądzi” i bawi się ze mną, bo zaczynam grać sama ze sobą w zgadywanie, które wydarzenia są prawdziwe, które zmyślone, które wzięte z życia autorki, a które tylko zaobserwowane. Ja nie utożsamiam się chyba z żadną bohaterką „Księżyców Jowisza”, chociaż historie z tego tomu były mi chyba najbliższe. Jak Munro jestem postronnym obserwatorem, chłonę wszystko, co jest zapisane i to, czego zdołam doszukać się pomiędzy wierszami. Męczy mnie niedosyt i mam wrażenie, że to przez to, że nie potrafię wycisnąć z tej literatury tego, co można z niej wycisnąć. Nie towarzyszy temu, jak można pochopnie sądzić, uczucie bezsilności - raczej potrzeba widzenia bardziej, które czytanie Alice Munro we mnie wywołuje.
„Księżyce Jowisza” to dobra (choć trudna) literatura. Raczej dla tych, którzy z prozą tej autorki mieli już styczność wcześniej i którzy wiedzą, jak trzeba te opowiadania czytać - jeżeli w ogóle można tak powiedzieć.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Pamiętam, że na początku miałam jakieś opory z zaakceptowaniem prozy Munro. Opowiadania Kanadyjki zawsze były dla mnie spowite jakąś specyficzną aurą tajemniczości, której nie rozumiałam i nie potrafiłam wyjaśnić. Podczas czytania stawałam się mała i zwykle zaskoczona tym, co Munro chce przekazać: niepewna, czy rozumiem wszystko właściwie, czy nie pominęłam jakiegoś ważnego...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-03
Widzieliście kiedyś "Deja vu" Tony’ego Scotta? Akcja filmu rozpoczyna się od eksplozji na promie, w wyniku której ginie kilkaset osób. W śledztwie okazuje się, że wybuch był dziełem terrorysty, a w odnalezieniu sprawcy ma pomóc specjalna technologia, która pozwala na obejrzenie zdarzeń z niedalekiej przeszłości (zawsze oddalonych o ten sam okres od teraźniejszości i tylko raz, bez możliwości powtórek). Chociaż film wywołuje wiele dyskusji, czy jest dobry, czy może wcale nie i zdania na jego temat są podzielone, Musso swoją najnowszą książką udowadnia, że tematu zaginania czasoprzestrzeni nie można zrobić lepiej.
Matthew Shapiro, profesor i najbardziej oblegany wykładowca filozofii na Harvardzie, rok temu w śmiertelnym wypadku stracił ukochaną żonę. Od tamtego czasu wciąż zmaga się z depresją i żyje tylko dla czteroletniej córki, Emily. Przez przypadek trafia na garażową wyprzedaż mebli i przedmiotów i kupuje używanego Macbooka. Na komputerze znajduje kilka zdjęć, a wszystkie w opisie mają adres mailowy, na który Shapiro postanawia napisać. Emma Lovenstein wydaje się być zaskoczona jego pytaniem o zdjęcia, ale wymiana emaili szybko przeradza się w flirt, a Shapiro zaprasza Emmę na randkę. Oboje kupują na tę okazję nowe ubrania, zachowują się, jakby czekała na nich miłość życia, tuż za rogiem, za drzwiami restauracji, za kilka godzin. Oboje docierają na miejsce (to samo) na umówioną godzinę (tą samą), ale się nie spotykają. Musso funduje nam kilka stron suspensu, rozdrażnienia i ciekawości. A potem okazuje się, że za pomocą laptopa mogą wymieniać maile pomimo tego, że jedno z nich żyje w roku 2010, a drugie w 2011.
W „Deja vu” mamy tajną rządową technologię, w „Jutrze” uszkodzonego Macbooka. W porównaniu do wielkich komputerów i urządzeń, które są w stanie pozbawić prądu całe miasto, laptop prawie budzi litość, ale generalnie pomysł zostaje ten sam: zmienić przeszłość. Shapiro kurczowo chwyta się myśli, że Emma mogłaby uchronić jego żonę przed śmiercią. Kiedy Lovenstein (raczej niepocieszona, bo oto mężczyzna jej życia prosi ją żeby wróciła do życia jego zmarłą żonę) decyduje się pomóc Matthew, okazuje się, że nie wszystko jest tak proste i jednoznaczne, jak wcześniej oboje sądzili.Musso ma skłonność do dramatyzowania. Z jednej strony działa to na tempo akcji i rozwój wydarzeń, z drugiej – czasem przesadza. „Jutro” ma elementy romansu, thrilleru, kryminału i (jakby) fantastyki. Niby nie ma tragedii i wszystko się ze sobą łączy i nawet (po części) z siebie wypływa, ale coś w tej powieści nie gra; pomysł jest dobry, ale wykonanie siada i zamiast świetnej książki, dostajemy efektownie zapakowaną w wartką akcję i suspens powieść. Całość wychodzi lekko mdła albo nieumiejętnie przyprawiona (zależy jak na to spojrzeć) i generalnie ciężko strawna.
„Była tak wściekła, że wyłamała obcasy w obu pantoflach i wrzuciła je do metalowego kubła. Śliczny płaszcz podarła gołymi rękami i również cisnęła do śmieci”.
Perełką w tej powieści jest Emma Lovenstein. Samotna, w stanie poddepresyjnym i nieszczęśliwym związku z żonatym mężczyzną. Ale kto nie ma szczęścia w miłości, ten ma szczęście… w życiu zawodowym, które układa się po jej myśli; jest cenioną sommelierką, pracującą w znanej nowojorskiej restauracji. Emma jest emocjonalna, gwałtowna i trochę infantylna, i wszystkie te cechy kłócą się trochę z rolą detektywa, w jakiej umieścił ją Musso. Bo (co należy zaznaczyć) jako detektyw prowadzący śledztwo na własną rękę (rękę swoją i obie ręce szesnastoletniego Romualda, Francuza, w dodatku nielegalnie przebywającego na terytorium Stanów, uosabiającego typ hakera amatora, którego Emma pieszczotliwe nazywa ‘karaluszkiem’, a co dla mnie było określeniem dość nieprzyjemnym) jest odważna, pewna siebie i zachowuje zimną krew, kiedy trzyma pistolet w ręce (szkoda, że nie potrafi zachować jej, kiedy facet nie przychodzi na randkę).
„Jutro”, mimo ciekawie skonstruowanej intrygi, bardzo dużo traci przez niedopracowanych bohaterów. Samo krążenie emaili w czasoprzestrzeni jakoś niespecjalnie do mnie przemawia, nie mówiąc o ‘powrocie do przyszłości’, który dla mnie powinien mieć nieco więcej cech z przeszłością. „Jutro” to tylko czytadło, czyta się je dobrze, pod warunkiem, że nie zwraca się uwagi na nic poza akcją. Szade, naprawdę miałam nadzieję na tę książkę.
Widzieliście kiedyś "Deja vu" Tony’ego Scotta? Akcja filmu rozpoczyna się od eksplozji na promie, w wyniku której ginie kilkaset osób. W śledztwie okazuje się, że wybuch był dziełem terrorysty, a w odnalezieniu sprawcy ma pomóc specjalna technologia, która pozwala na obejrzenie zdarzeń z niedalekiej przeszłości (zawsze oddalonych o ten sam okres od teraźniejszości i tylko...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-26
Dobrą książkę można wyczuć w pierwszym akapicie. Schemat budowania zdań, epitety, nurt narracji – pierwszym akapitem można się zachłysnąć z wrażenia lub przydusić z mierności. Knausgård pisze ze szczerością i prostotą. Zamienia myśli w słowa z chirurgiczną precyzją, tworząc autobiografię bez patosu, bardziej jako zapis myśli niż życia. Od pierwszego zdania czuć, że ma się do czynienia z dobrą powieścią (która chyba zasługuje na miano ‘wybitnej’).
Patrząc na ponad pięciuset stronicową książkę i mając świadomość, że spod pióra Knausgårda wyszło jeszcze raptem pięć części można dojść do wniosku, że czytając ‘Moją walkę’ można zaziewać się na śmierć. Tymczasem burzy ona wszelkie konwencje autobiografii, przechodząc często w filozoficzne i niemal eseistyczne rozważania. Czasem zadowala się leniwym dialogiem z czytelnikiem, opisuje rzeczywistość z zabójczą dokładnością (co miejscami jest męczące, ale z pewnością celowe, w końcu każda retardacja ma sens). Knausgård, zamiast na chronologicznym przebiegu wydarzeń, skupia się na emocjach, jakie mu towarzyszyły, na pedantycznemu pisaniu o rzeczach niepotrzebnych i nic nie wnoszących, tak jak pisze się instrukcję mycia zębów, kiedy uczy się pisania instrukcji w podstawówce.
Pisanie autobiografii w wieku czterdziestu lat jest samo w sobie dość odważnym pomysłem, z góry zakładającym egoistyczny pierwiastek, a nadanie jej tytułu bezpośrednio nasuwającego skojarzenia z „Mein Kampf” Hitlera jest albo bardzo śmiałe, albo bardzo głupie, bo przed lekturą nie można wiedzieć, że walka Knausgårda to tak naprawdę walka z emocjami i zwykłą rzeczywistością, wykonywaniem ciągle tych samych czynności, opieką nad domem i dziećmi. Nie można też wiedzieć, że tak obszerna powieść - wszystkie tomy to prawdopodobnie ponad trzy tysiące stron (sic!)- nie zostawia miejsca na tajemnice, Knausgård niemal odziera się z przywilejów człowieka, który zostawia swoje myśli tylko dla siebie. Przeczytałam tylko pierwszą cześć, a już czuję, jakbym znała go lepiej niż samą siebie, co jest jednocześnie przerażające i intrygujące, bo wszyscy mamy w sobie chęć poznania ludzi, których nie znamy (szczególnie kiedy są sławni i nieosiągalni i tylko dlatego pudelek jeszcze się nie skończył). Dzieciństwo, dorastanie, studia, miłości, pasje, relacje z bliskimi, „Moja walka” być może jest próbą ‘oczyszczenia’ myśli, nie wiem tylko, czy świadomość, że kilka milionów ludzi na świecie te myśli zna, rzeczywiście jest oczyszczająca. Podobno nie, a mnie wcale to nie dziwi.
Knausgård wygląda dobrze, a pisze jeszcze lepiej. Jest chyba najbardziej wrażliwym pisarzem, jakiego dane mi było czytać. Właściwie dopiero, kiedy czytam niektóre fragmenty po raz drugi, jestem zdumiona jego wrażliwością na świat wewnętrzny i zewnętrzny, filozoficznym nastawieniem do życia, próbą zrozumienia ludzi. Wszyscy mówią o doskonałości narracji i rewolucji w prozie autobiograficznej, ale kiedy o tym się na chwilę zapomni, „Moja walka” to tak naprawdę bardzo smutna powieść.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Dobrą książkę można wyczuć w pierwszym akapicie. Schemat budowania zdań, epitety, nurt narracji – pierwszym akapitem można się zachłysnąć z wrażenia lub przydusić z mierności. Knausgård pisze ze szczerością i prostotą. Zamienia myśli w słowa z chirurgiczną precyzją, tworząc autobiografię bez patosu, bardziej jako zapis myśli niż życia. Od pierwszego zdania czuć, że ma się...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-21
„Znaki szczególne” czytałam, jakbym była rówieśniczką autorki, a nie osobą o pół życia od niej młodszą. Opisy przeszłości Pauliny Wilk sprawiały, że ja też wracałam w swoją przeszłość i swoje niedawne dzieciństwo. Mimo że moje wspomnienia nie sięgają dalej niż do początku tego milenium, w zabawach dzieciaków lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych odnajdywałam swoje zabawy. Paulina Wilk bawiła się ze znajomymi przed blokiem, ja na drodze przed domem (najpierw zwykłej, piaskowej, wiejskiej, potem na utwardzonej asfaltem). Ona kładła złotówki na torach i obserwowała, jak przejeżdża je pociąg, ja jako pieniędzy używałam wielkich liści leszczyny. Ona zwiedzała stary budynek basenu, ja grałam w wymyślne gry rysowane kredą – a częściej białymi kamyczkami, które za nią służyły. Nie doświadczyłam wielkich przemian gospodarczych ani pierwszych demokratycznych wyborów, ale „Znaki szczególne” oprócz przeszłości przenikliwie oceniają teraźniejszość. A z tą częścią mogą utożsamiać się wszyscy, bez względu na to, kiedy przyszli na świat.
Paulina Wilk stawia przeszłość w konfrontacji z teraźniejszością. Jej dzieciństwo, dorastanie i dorosłość nie stanowią jedynie fabuły, ale przede wszystkim są punktem wyjścia dla dyskusji o Polsce, o świecie przed i po przełomie z ’89 roku. Jaki jest współczesny świat? Jak bardzo się zmienił? Czy to, co zaliczamy mu na plus rzeczywiście jest plusem? Coraz częściej gubimy się w świecie przepełnionym informacjami, potrzebami, konsumpcjonizmem. Kawałek plastiku zastępuje pobrzękujące w kieszeni drobne, coraz rzadziej słychać ‘mogę być winna grosika?’, komunikatory internetowe, smsy i maile spychają na bok długie rozmowy telefoniczne, spotkania twarzą w twarz, pocztówki z wakacji. Świat stał się czystszy o słowa wykasowane i usunięte z ekranu komputera. Chyba nie pamiętam, czy podczas któregokolwiek spotkania z przyjaciółmi ktokolwiek z nas zupełnie zrezygnował z korzystania z telefonu komórkowego. Ludzi częściej można spotkać w Internecie niż w życiu. Za telefonem ZZ4 wchodzi telefon ZZ5 - wymieniać czy zaczekać pół roku na ZZ6? Smartfony, tablety, notebooki, czytniki, iPody, iPady, iPhony. Tak niewiele dziedzin życia jeszcze nie jest cyfrowych. Zaczynam brzmieć nostalgicznie, a tak naprawdę tęsknię tylko za niecyfrowością drugiego człowieka. Świat pędzi zbyt szybko czy to my mamy słabą kondycję? Technologia już dawno nas wyprzedziła, pytanie czy warto ciągle ją gonić.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
„Znaki szczególne” czytałam, jakbym była rówieśniczką autorki, a nie osobą o pół życia od niej młodszą. Opisy przeszłości Pauliny Wilk sprawiały, że ja też wracałam w swoją przeszłość i swoje niedawne dzieciństwo. Mimo że moje wspomnienia nie sięgają dalej niż do początku tego milenium, w zabawach dzieciaków lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych odnajdywałam swoje...
więcej mniej Pokaż mimo to
Debiut Weroniki Murek jest tajemniczy. Uwodzi tytułem, okładką i tytułami opowiadań. Nic nie jest tu jednoznaczne, śmierć łączy się z życiem, sen z jawą, tragizm z groteską. Proste zdania okazują się trudne w odbiorze, a lektura wymaga skupienia. Bardzo zgrabnie napisane opowiadania stają się punktem wyjścia do rozmyślań, którym trudno nadać formę (właściwie nawet te teksty nie do końca przyjmują proste, znane kształty). Wszystko jest półpłynne, lepkie i letnie.
Kiedy przeczytałam te opowiadania pierwszy raz byłam zaintrygowana. Rzeczy, które nie mają prawa się wydarzyć, tutaj funkcjonują jako nieodłączny element wykreowanego świata. Nie chodzi o science-fiction, nie ma robotów i gadżetów przyszłości, tutaj grabarze kradną jedzenie zmarłym i oglądają grające kartki na cmentarzu, w przedszkolu tematem gazetki jest krzywica, a chorzy psychicznie zbierają ziemniaki. Wtedy po lekturze nie miałam czasu napisać nawet akapitu, a kiedy czas miałam znowu zbyt wiele rzeczy mi umknęło i bałam się o Murek pisać. Przy drugim podejściu oglądałam już znany mi świat. Dokładniej wczytywałam się w tekst, dziwiło mnie, dlaczego fragmenty, które zaznaczyłam jako zabawne, tym razem wcale mi się takie nie wydają. Być może to tylko kwestia nastroju, ale mam wrażenie, ze groteska i żarty u Murek podszyte są jakimś dziwnym rodzajem melancholii (to dokładnie to uczucie, kiedy uświadamiamy sobie, że śmiejemy się z czegoś, co tak naprawdę jest strasznie przygnębiające). (I owszem: śmiech przez łzy to dość charakterystyczna cecha groteski, ale tutaj, przez nieoczywistość, proza wydaje się być inna, odwrócona, może bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie ‘łzy przez śmiech’.)
Przeglądając ten zbiór można odnieść wrażenie, że opowiadania nie mają nic ze sobą wspólnego, zostały umieszczone tu na chybił-trafił. A podczas czytania to wrażenie się potęguje, bo okazuje się, że tytuły niewiele wspólnego mają nawet z ich treścią. W „Trzecim pochówku generała Sikorskiego z uwzględnieniem koca” nie ma Sikorskiego (ani koca), w „Siwym koniu w plamy kare” nie ma żadnego konia, w „Alergii na pióra pudrowe” ani alergii, ani piór, ani pudru. Ten brak zgodności między tytułem a fabułą sprawia wrażenie niedopracowania. Tymczasem każde z opowiadań jest starannie przemyślane i napisane. Powtarzające się zwroty, wersy, a czasem całe akapity (przy mniej uważnej lekturze trudne do wyłapania) są jak refreny - z jednej strony zdradzają drobiazgowość języka, z drugiej - są (prawie) jedynym akcentem, który wywołuje uczucie czegoś dobrze znanego, oswojonego. (Przecież w piosenkach i tak wszyscy znają tylko refreny.) Najładniej jest w „Ołówku, siekierce, kijku”. Zaczyna się od „Jakże pięknie było na wsi! Jesień była w pełni!”, następnie szybki opis krajobrazu ze złotymi liśćmi, dojrzewającymi jabłkami i przechadzającymi się kobietami. Potem, dokładnie tak samo, o zimie i nocy. „Jakże pięknie było na wsi! Noc już była w pełni!” - liczba sylab też jest jednakowa (!). Opowiadania Murek są gratką dla miłośników takich językowych zabiegów. Zmiany w utrwalonych powiedzeniach, bardzo dobry dobór słów zamieniający zwykłą rozmowę w naszpikowany groteską dialog. Murek sypie żartami jak z rękawa i świetnie się przy tym bawi.
W notce wydawniczej na okładce mowa jest o kasztaniarzu, kosmonaucie, Matce Boskiej dziergającej Jezusowe skarpety. „Uprawa roślin południowych…” to dużo więcej: proboszcz podskakujący, żeby ugryźć uwiązaną pod sufitem bułkę; gospodarz, który chce być sfotografowany na tle Akropolu (dużo lepiej mieć zdjęcie na tle plastikowego, wydrukowanego zdjęcia Akropolu niż na tle pola z ziemniakami, nawet jeśli jest się gospodarzem, a zdjęcie jest do artykułu o gospodarstwie, nie?); Basia, laska dyrektora, która projektuje stroje dla polskich kosmonautów. Postacie, jakie prezentuje przed nami Murek, są zabawne i prześmiewcze; wpasowują się w świat, w jakim istnieją. Osoby, które są jedynie cieniem, głosem w telefonie nie odgrywają większej roli. Odstają. Stoją z boku, przyglądają się z daleka i nie mają ochoty mieszać się w sprawy tego szalonego świata. Udają, że ich to wszystko nie obchodzi i nie dotyczy. Kiedy zmarła kobieta dzwoni do swojego narzeczonego, on mówi, żeby dała mu spokój, że przecież nic mu wcześniej nie mówiła i że on ułożył sobie nowe życie.
Być może co drugie zdanie „Uprawy roślin południowych…” nie jest aforyzmem (jak sugeruje to okładka), a autorka nie jest „nadwornym kuglarzem”, ale Murek napisała bardzo dobrą książkę. Z takim samym zapałem czytałam ją za każdym z trzech razów, a przeczytanie tego zbioru trzy razy pod rząd chyba jest najlepszą oceną. Kupujcie i czytajcie (przynajmniej dwukrotnie).
Debiut Weroniki Murek jest tajemniczy. Uwodzi tytułem, okładką i tytułami opowiadań. Nic nie jest tu jednoznaczne, śmierć łączy się z życiem, sen z jawą, tragizm z groteską. Proste zdania okazują się trudne w odbiorze, a lektura wymaga skupienia. Bardzo zgrabnie napisane opowiadania stają się punktem wyjścia do rozmyślań, którym trudno nadać formę (właściwie nawet te teksty...
więcej Pokaż mimo to