Biblioteczka
2014-11-08
2014-12-16
2014-12-01
Podtytuł dużo mówi o tej książce. „Piąty smak” to nie przepisy kucharskie, rozprawy filozoficzne o jedzeniu czy dyskusje na jego temat - Modelski rozmawia z ludźmi, którym jedzenie jest bliskie, ale rozmawia tak, jak rozmawia się przy obiedzie ze znajomymi: tematy tych rozmów dotyczą bardziej życia i przeszłości przedstawianych osób, a mniej konsumowania i przygotowywania posiłków. Wiadomo, nie są to kwestie całkowicie ze sobą niepowiązane, w końcu Modelski rozmawia ze świetnymi kucharzami, dziennikarzami kulinarnymi, światowej sławy koneserami wina i whisky, jednak zawiedzeni będą ci, którzy będą szukać w tej książce kulinarnych ciekawostek i genialnych przepisów.
Na okładce tekst: „lektura do powolnego smakowania”, w środku rozmowy o slow food, o prostych przepisach, wolnym życiu. Modelski porusza tematy, które mnie interesują, ruch ’slow food’ dostaję właściwie w bonusie, spodziewałam się tylko rozmów o jedzeniu. Tymczasem mam okazję przeczytać kilka interesujących wywiadów; z Carlo Petrini, założycielem międzynarodowego ruchu slow food, człowiekiem, który był ’slow’ kiedy jeszcze nikt o tym nie mówił, a przed pierwszym włoskim McDonaldem rozdawał kawałki domowej pizzy i makaronu, stając w opozycji do fast foodu dla masowego odbiorcy; Carlem Honore, autorem „Pochwały powolności”; Aleksandrą Seghi, Polką mieszkającą we Włoszech, piszącej o włoskiej kuchni po polsku, żyjącej zgodnie z duchem slow, jej mąż założył grupę bezpośredniego zakupu zrzeszającą kilkanaście rodzin - kupują produkty u rolników, ekologiczne, prosto z pola, z ich okolicy. Mniej związane ze slow food, ale nie mniej interesujące są rozmowy o winie z Patricią Atkinson (właścicielce winnicy we Francji) i Tomaszem Koleckim-Majewiczem. Tematy, o których zupełnie nie mam pojęcia (oprócz tego, że wino jest, czasem całkiem niezłe, ale zwykle ‘nie wchodzi’) nagle ożywają w długich monologach bohaterów o smakowaniu wina, robieniu wina, rozpoznawaniu smaków i zapachów, tworzeniu karty win w restauracjach, dobieraniu wina do potraw. Konkursy, tytuły, które słyszę pierwszy raz w życiu, bo nigdy wcześniej mnie to aż tak nie interesowało, są na szczęście przedstawione w taki sposób, że nawet laik (czyt. nawet ja) jest w stanie bez problemu połapać się o co chodzi. Modelski rozmawia z Elizabeth Gilbert o „Jedz, módl się, kochaj”, jej bestsellerowej autobiografii, ale przede wszystkim… o jej prababce, autorce książki kucharskiej, której drugie wydanie ukazało się z przedmową Elizabeth. („Piąty smak” warto przeczytać chociażby dla historii prababki Gilbert, niezwykłej kobiety, jednej z tych, o których robi się filmy.)(Warto ją przeczytać także dla historii Auguste’a Escoffiera, autora „La guide culinare” - biblii kucharzy, opowiedzianej przez jego prawnuka.)
cała recenzja na: http://klubrecenzentaksiazki.blogspot.com/2014/12/ukasz-modelski-piaty-smak.html
Podtytuł dużo mówi o tej książce. „Piąty smak” to nie przepisy kucharskie, rozprawy filozoficzne o jedzeniu czy dyskusje na jego temat - Modelski rozmawia z ludźmi, którym jedzenie jest bliskie, ale rozmawia tak, jak rozmawia się przy obiedzie ze znajomymi: tematy tych rozmów dotyczą bardziej życia i przeszłości przedstawianych osób, a mniej konsumowania i przygotowywania...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-21
„The Goldfinch” jest jak rzeka; w niektórych miejscach nurt jest rwący, mulista woda nie pozwala zobaczyć dna, mówią, żeby nie przepływać tędy na drugą stronę; czasem zwalnia, nanosi piasek, spłyca koryto, porusza się leniwie, tak leniwie, że trudno ten ruch dostrzec. Donna Tartt meandruje między przeszłością a przyszłością, płynie i zawraca, niezdecydowana, zagubiona. Rozlicza się ze światem. Kreśli postaci z miłością, niewyraźną kreską, bez konturów, w nieokreślonych odcieniach, zostawia im dużo miejsca. Zastanawia się, gdzie jest (jeśli jest) granica między dobrem a złem. Mówię o autorce, opisując narrację - pewnie nie powinnam, narrator nie jest autorem i tak dalej - ale Theo w pewnym momencie mówi, że każde wielkie dzieło jest w jakiejś części autoportretem twórcy, a „Goldfinch” ma w sobie dużo rozważań i przemyśleń, które czasami przysłaniają całą akcję.
Theodor Decker wchodzi w posiadanie obrazu Fabritiusa w dniu, w którym w wybuchu bomby podłożonej pod budynek Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku ginie jego matka. Obcy człowiek, który powierzył mu pierścień, aby przekazał go jego przyjacielowi, daje mu "Szczygła" aby ocalił go od zniszczenia, jednak kiedy Theo odwiedza sklep 'Hobarta i Blackwella', oddaje adresatowi pierścień, a obraz zatrzymuje dla siebie. Jego życie nagle zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, jest zdany na pracowników socjalnych, nie potrafi poradzić sobie ze śmiercią bliskiej osoby. Zaczyna traktować skradzione dzieło sztuki jak swoją własność, ukrywa je, potem płaci za skrytkę, której może go bezpiecznie trzymać. Jest przestraszonym przestępcą, jakaś wewnętrzna siła nie pozwala mu jednak zwrócić obrazu, tłumaczy sobie, że po tylu latach jest już za późno. Przez swoje decyzje trafia do świata handlarzy sztuką, przestępców i korupcji.
„Szczygieł” jest osią wydarzeń powieści, ale nie oznacza to, że to książka o przemycaniu dzieł sztuki. Sensacyjny charakter jest gdzieś w tle, niewiele jest scen trzymających w skręcającej niepewności, nie ma pościgów, porwań, strzelanin. Dla Tartt ważniejsze są nieuchwytne emocje niż zapewnienie rozrywki. „The Goldfinch” to pamiętnik Theo, jego myśli, wyrzuty sumienia, wspomnienia, trudne do zapisania odczucia. Niedokończony portret, który wyłania się z tych zapisków jest pełny smutku, strachu, nieodwzajemnionej miłości, źle dobranych przyjaciół. Mimo sporej objętości tekstowej, Theo rysuje się jako skryty nastolatek, bardzo zamknięty w sobie, nieufny wobec innych ludzi i samego siebie. Wyrzuty sumienia po śmierci matki gryzą go bardzo długo, stale zadaje sobie te same pytania, uparcie rozgranicza świat na dobry (czyli ten przed jej śmiercią) i zły (po). Nie chce zapomnieć, jest pewny, że jedyne czego potrzebuje to zachowanie jej obrazu w pamięci, ciągłe pielęgnowanie rany, która mu po niej została. Ucieka w alkohol i narkotyki, im częściej ma we krwi używki, tym większa jest jego depresja. Kradnie, opuszcza szkołę, robi rzeczy, których nie powstydziłby się stary degenerat, a on ma zaledwie kilkanaście lat.
„The Goldfinch” to wnikliwe studium żałoby, próba zrozumienia świata na nowo, bez wyrzutów sumienia i gdybania, co by było gdyby spotkanie w szkole, na które musiała iść nie miało się odbyć, gdyby ostatnio w kinie wybrał ten film na który ona chciała pójść gdyby to nie była jego wina, gdyby. Theo nie ma optymistycznego spojrzenia na świat, czasem denerwuje go, że ludzie zachowują się, jakby nic się nie stało, że tkwią w swoim zwykłym, nudnym życiu i zachwycają się, i narzekają, i otaczają się mnóstwem niepotrzebnych rzeczy, ludzi, doświadczeń, prac, domów, organizacji, zapominając, jak okrutne jest życie.
Powieść Tartt można odbierać dwojako: jako dobrze napisaną książkę z niezłą fabułą, dobrze napisanymi postaciami i suspensem, albo jako książkę o dorastaniu, mocno emocjonalną, ważną i trudną, zadającą pytania i oczekującą zastanowienia. Jakkolwiek by jej nie postrzegać, zostaje na dłużej. Dużo o niej myślałam w trakcie (a był to dość długi okres) i już po lekturze. Raczej nie jest to powieść do przeczytania od razu, bardziej do powolnej, wnikliwej lektury. (Być może to tylko moje subiektywne odczucia, po prostu wolę czytać niż mówić, że przeczytałam.)
Bardzo warto.
„The Goldfinch” jest jak rzeka; w niektórych miejscach nurt jest rwący, mulista woda nie pozwala zobaczyć dna, mówią, żeby nie przepływać tędy na drugą stronę; czasem zwalnia, nanosi piasek, spłyca koryto, porusza się leniwie, tak leniwie, że trudno ten ruch dostrzec. Donna Tartt meandruje między przeszłością a przyszłością, płynie i zawraca, niezdecydowana, zagubiona....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-13
2014-04-17
Zupełnie nie tego spodziewałam się po tej książce. A właściwie książeczce, która liczy niecałe sto czterdzieści stron. Książeczce na jeden wieczór, na kilka wolnych chwil. Chciałam dostać wnikliwą obserwację teraźniejszości, poetyckie, rozciągnięte na sto czterdzieści stron zdanie ‘life sucks’, a otrzymałam powieść w urywkach, zapisy myśli różnych osób: emocjonalne, ale nie emocjonujące.
Joanna, Sylwia, Roman i Helena – cztery głosy w „Nieszporach”. Joanna jest pracoholiczką, której matka, Sylwia, kobietą niesamowicie zakochaną w malarzu Romanie, który pragnie wyrazić siebie przez sztukę. Helena (która nie łączy się w żadnen sposób z innymi bohaterami, wstawiona ni w pięć, ni w dziewięć) tęskni za Paryżem, bliskością, szuka miłości w luksusowych przedmiotach. Z opisu to „wielogłosowa opowieść o miłości”, ale bliżej jej do poszukiwania i odnajdywania siebie, a dopiero później miłości.
Lubię książki z trudnym wnętrzem, książki, które trzeba nie tylko przeczytać ale też zrozumieć. Lubię powieści z poetycką narracją, z niedopowiedzeniem, z duszą. Dorotkiewicz urzekła mnie swoim artyzmem, umiejętnością zobaczenia w literze H pożółkłej sukni ślubnej na wystawie lumpeksu, nielakierowanych, sosnowych desek w K i długiego pocałunku w L. Urzekła mnie swoją bezpretensjonalnością i krytycznym okiem. Ale lektura „Nieszporów” dłużyła mi się niesamowicie i nie zostawiła po sobie niczego prócz cierpko-kwaśnego posmaku w ustach. Nie była dla mnie ani nowatorsko napisana, ani przemawiająca, ani nawet „wnikliwa i wciągająca” (z opisu na okładce). „Nieszpory” to pomieszanie konwencji, poetyzm z sarkazmem, artyzm z nieugładzeniem. Kogel-mogel. Tylko jakiś nieudany.
Zupełnie nie tego spodziewałam się po tej książce. A właściwie książeczce, która liczy niecałe sto czterdzieści stron. Książeczce na jeden wieczór, na kilka wolnych chwil. Chciałam dostać wnikliwą obserwację teraźniejszości, poetyckie, rozciągnięte na sto czterdzieści stron zdanie ‘life sucks’, a otrzymałam powieść w urywkach, zapisy myśli różnych osób: emocjonalne, ale nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-01
Niewiele jest takich książek, które są w stanie przypaść do gustu każdemu (bardziej i mniej wymagającemu) czytelnikowi, ale „Wszystko zależy od przyimka” z pewnością do nich należy. Zaskakuje humorem, mądrością, trafnością, a czasami nawet przenikliwością opinii ‘o życiu’(a w końcu to rozmowa o polszczyźnie!). Ponoć sprzedaje się jak świeże bułeczki, w hurtowniach ciągle jej brakuje, co wprawia mnie w bardzo przyjemny nastrój, bo Polacy piękną polszczyznę sobie cenią, a Bralczyk, Miodek i Markowski mówią o niej naprawdę ładnie.
Kultura języka polskiego jest nieodłączną częścią całej polskiej kultury, więc ciężko spodziewać się po „Przyimku” tematów związanych wyłącznie z gramatyką. Oprócz tego, jak języka polskiego używać, autorzy mówią także o pochodzeniu wielu słów, uwarunkowaniach kulturowych i językowych, które sprawiają, że część zagranicznych słów zostaje spolszczona, a niektóre zupełnie się w naszym języku nie przyjmują. Mówią, za co kochają język polski, a co im w polszczyźnie Polaków przeszkadza. Trudno streścić wszystkie tematy, które ten wywiad porusza - poprowadzony został w formie luźnej rozmowy, Sosnowski tylko sygnalizuje kolejne zagadnienia, pozwala zachować rozmowie naturalny rytm (ale nie można powiedzieć, że rytm „Przyimka” jest wolny, wręcz przeciwnie, językoznawcy prawie się przekrzykują, przerywają sobie i kończą za siebie myśli).
Raczej nie jestem ignorantem, jeśli chodzi o język polski, ale „Wszystko zależy od przyimka” zwróciło moją uwagę na kilka istotnych kwestii (nie tylko tych związanych z językiem). Wiedzieliście, że kotu lepiej nadać szeleszczące imię? A termin ‘poprawność polityczna’ tak naprawdę nie jest związany z polityką, tylko z mówieniem tak, aby nikogo nie urazić? Tym, co najbardziej utkwiło mi w pamięci jest lakoniczna wypowiedź Jerzego Bralczyka, jakoby Urszulka Kochanowska nie istniała, a Treny są jedynie wprawką stylistyczną (szok i niedowierzanie).
O polskim bez patosu, za to z humorem. Bralczyk cytujący „Pana Tadeusza”, słowne przekomarzanie się i niemal heroiczne próby okiełznania trójki językoznawców przez Sosnowskiego. Po „Wszystko zależy od przyimka” zdecydowanie warto sięgnąć. Nawiązując do tematu młodzieżowego slangu: generalnie props.
Niewiele jest takich książek, które są w stanie przypaść do gustu każdemu (bardziej i mniej wymagającemu) czytelnikowi, ale „Wszystko zależy od przyimka” z pewnością do nich należy. Zaskakuje humorem, mądrością, trafnością, a czasami nawet przenikliwością opinii ‘o życiu’(a w końcu to rozmowa o polszczyźnie!). Ponoć sprzedaje się jak świeże bułeczki, w hurtowniach ciągle...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-25
„Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” porządnie deprawuje. Wszystko kipi seksualnością, głuchym, płytkim pożądaniem, seksem i alkoholem. Na pierwszy plan wysuwają się litry piwa, whiskey i nagie ciała kobiet. Każde opowiadanie można sprowadzić do dość prostej konkluzji, o czym i czym myślą mężczyźni. Czasami trudno oddzielić literacką fikcję fantazji erotycznych od elementów biografii, które Bukowski często i otwarcie wprowadza. Czasami bardzo chciałoby się potrafić to rozdzielić.
Bukowski podrzuca szokujące obrazy zamknięte w bardzo prostą, prawie potoczną formę. Wulgaryzm zamienia w środek artystyczny, oszczędną narracją wyolbrzymia treść. Żyje tak jak pisze (czy raczej: pisze tak jak żyje); klnie, upija się do nieprzytomności, chodzi na dziwki. Jego bohaterowie zaspokajają jedynie potrzeby seksualne i piją. Dużo. Nikt nigdzie nie wyjeżdża, nikt nie pracuje dłużej niż kilka dni, nikt się nie zakochuje, nikomu nikt nie umiera. Wszyscy są na chwilę, na teraz, bez przeszłości i przyszłości, bez wyborów. Po co komu wspomnienia, skoro są ‘cipki’ i kilka kwart piwa? Po co jutro? Zalani w trupa nie zadają takich pytań. Ludzie z opowiadań „Najpiękniejszej dziewczyny w mieście” to ludzie pijani, szaleni, odrzuceni i samotni. Na niepostawione pytania szukają odpowiedzi w kieliszku, trwają, poszukując zrozumienia i miłości wśród innych outsiderów, w krótkim seksie i w jakimś barze.
To nie lektura dla poszukiwaczy erotyki i porno, chociaż w tych opowiadaniach można znaleźć (właściwie nie trzeba nawet specjalnie szukać) dużo scen wypełnionych pornografią po brzegi. Seks we wszystkich możliwych konfiguracjach, przemoc na tle seksualnym, pedofilia, nekrofilia; od opisów ‘gdzie kto komu co wkłada’ do motywów, które wywołują skrajne obrzydzenie. (Dla każdego coś miłego, jak to mówią). Dla tych, którzy nie bardzo wczuwają się w taką literaturę jest jakieś jedno opowiadanie, jak obstawiać wyścigi konne. I inne, o Hitlerze. (Tak naprawdę trochę ironizuję, a wszystko czyta się bardzo dobrze, tylko trzeba mieć mocne nerwy.)
Bukowski wcale nie pisze, jakby umarł kilkadziesiąt lat temu. Właściwie to mam chyba bardziej konserwatywne poglądy niż on, a zawsze wydawało mi się, że jestem dość otwartą i liberalną osobą. Może to kwestia geniuszu. Albo wódki. W każdym razie Bukowski to postać kultowa, której prozę się czyta, a „Najpiękniejszą dziewczynę w mieście” trzeba poczuć na własnej skórze.
Dosadna, ale nie przesadzona.
„Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” porządnie deprawuje. Wszystko kipi seksualnością, głuchym, płytkim pożądaniem, seksem i alkoholem. Na pierwszy plan wysuwają się litry piwa, whiskey i nagie ciała kobiet. Każde opowiadanie można sprowadzić do dość prostej konkluzji, o czym i czym myślą mężczyźni. Czasami trudno oddzielić literacką fikcję fantazji erotycznych od...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-19
2014-10-12
W „Zorkowni” jest coś mistycznego, jakieś sacrum przez które zaginanie rogów z pięknymi słowami wydawało mi się barbarzyństwem (a przecież zawsze zaginam rogi, lubię do nich wracać). Nie mam więc wiele ‘oślich rogów’, mam za to wiele stron z lekko rozmiękłym papierem i czcionką. I ciężko mi pisać o tej książce, bo większość moich emocji zlewa się i miesza. Oczy zachodzą mgłą. Chcę i nie chcę. Szukam sposobu; tak jak Kaluga od kilku lat szuka sposobu, żeby emocje, których doświadcza w hospicjum, przenieść na wirtualny papier bloga. „Zorkownia” to właściwie przeniesienie jej postów na papier tradycyjny, a ja kolejny raz przekonuję się, że takie książki (książki blogerów) mają sens.
Kaluga na Zorkowni publikuje od 2011 roku, przez ten czas poznała w hospicjum tysiące ludzi, z niektórymi żegnała się już po kilu dniach. Ilość cierpienia, bólu i braku odciska na niej duże piętno. Na początku wpisy są bardzo idealistyczne, pełne cierpienia, ale też miłości, wiary, wewnętrznej potrzeby pisania o stracie, (nie)obecności. Ten pierwszy rok to rok najbardziej emocjonalny, bardzo przytłaczający smutkiem, ale też niewymownie piękny. Opowieści o ludziach, chorobie, bliskich. Kaluga mocno przeżywa śmierć każdej osoby, którą poznała w hospicjum. Spędza tam kilka dni w tygodniu, często przyjeżdża w nocy. Chce być, pomagać, rozmawiać. Uczy się życia i umierania. Kolejne lata są na blogu krótsze. Zamiast historii są obrazki, ujęcia niektórych dni. Kaluga ucieka w metafory, tworzy słowa. Wszystko jest mniej rzeczywiste, a bardziej literackie. Nie jestem pewna, czy jest to zamierzony cel czy jedynie wynik tego, jak bardzo hospicjum przytłacza. A może tego, że Kaluga w końcu godzi się z tym, że jej pomoc nie sprawi, że ludzie chorzy na raka przestaną umierać. Nadal jest - otwarta i ciepła, pisze o tym, co ważne, rozgrzesza swoje serce, ale nie ma w niej nastoletniej wiary. Chyba po prostu po pewnym czasie nie można już jej mieć.
Zorkownia” to ludzie. Przez Kalugę (Kaluga świetnie pisze) opowiadają swoje historie, swoje lęki, troski, obawy, miłości, marzenia. Podzielone kropkami, spacjami, objęte ramami postu tak naprawdę niewiele różnią się od zwykłej rozmowy, a są przecież zapisem myśli, nie rozmów. Przy tak prawdziwych opowieściach ciężko się nie wzruszyć. Ciężko nie płakać kiedy oni, tam, płaczą. Mimo, że płakali kilka lat temu. W innym miejscu. Daleko i nieosiągalnie.
Ta książka jest trochę wierszem. Kaluga pisze metaforami, krótkimi zdaniami. Urywki, kilka słów, zdanie urwane w połowie. Trafna puenta. Umiejętnie bawi się słowami. Nie stara się zapisać wszystkiego, nie tworzy dokumentu, ‘odsiewa myśli’. Dużo widzi, stara się widzieć wszystko. Myśli o tych, którzy odeszli. Na święta życzy zmartwychpowstań. Cieszy się, że jest - „Zorkownia” to także jej życie, czasem wplata swoje historie, z wakacji, domu. Jest zbyt wrażliwa, żeby odstawić na bok emocje. Mówi, że w hospicjum odnalazła swoje miejsce, że tęskni. Pokazuje, jak ważni (i jak niedoceniani) są wolontariusze. A przecież tak niewiele trzeba, żeby nim zostać. Dać trochę od siebie - rozmowę, uścisk dłoni, chwilę wspólnej ciszy - i poczuć, że warto.
Piękna, mocna i bardzo prawdziwa książka.
W „Zorkowni” jest coś mistycznego, jakieś sacrum przez które zaginanie rogów z pięknymi słowami wydawało mi się barbarzyństwem (a przecież zawsze zaginam rogi, lubię do nich wracać). Nie mam więc wiele ‘oślich rogów’, mam za to wiele stron z lekko rozmiękłym papierem i czcionką. I ciężko mi pisać o tej książce, bo większość moich emocji zlewa się i miesza. Oczy zachodzą...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-08
Najdłuższa powieść w historii wyróżniona Nagrodą Bookera, dwanaście części, ponad dziewięćset stron i siedemdziesiąt rozdziałów, kilkadziesiąt postaci i wątków, świetne recenzje w mediach polskich i zagranicznych, miliony zafascynowanych czytelników: „Wszystko, co lśni” jest trochę przegadane.
Nie jest tak, że uważam, że Catton napisała złą książkę i wszystko to, co można o niej usłyszeć to tak naprawdę obłudne kłamstwa i nieumotywowane zachwyty. Chyba po prostu zapomniałam, że nie wszystkie powieści mają sens, nad którym trzeba się porządnie zastanowić i że nie lubię powieści stcricte fabularnych i historycznych (a „Wszystko, co lśni” niewątpliwie się do nich zalicza). Te szczegóły tylko w niewielkim stopniu odbierały mi przyjemność czytania, dopiero po skończonej lekturze doszłam do wniosku, że jednak czegoś mi w tej powieści brakuje. Tylko czego? skoro fabuła jest, zagadka jest, bohaterowie są zrobieni, Catton pięknie pisze, a Świerkocki pięknie tłumaczy?
Po mistrzowsku skonstruowana narracja przywodzi na myśl przygodowe powieści sprzed kilkunastu dekad; rękę dałabym sobie uciąć, że napisał ją jakiś Verne albo inny. Tymczasem Catton nie ma nawet trzydziestu lat, a „Wszystko…” jest dopiero jej drugą powieścią. Narrator w liczbie mnogiej okazał się jeszcze bliższy czytelnikowi niż pierwszoosobowy, a oddziaływania gwiazd, planet i nieba z rozgrywającymi się właśnie wydarzeniami bardzo spójne i naturalne. Ciągle smuci mnie to, że nie znam się tak dobrze na astrologii, żeby zdać sobie sprawę na ile wszystko jest tu powiązane. Największą zagadką tej książki nie były dla mnie znaki zodiaku, ale ‘fontaź’, bo nie miałam zielonego pojęcia co to może być, a z kontekstu nigdy nie mogłam wyłapać o co dokładnie chodzi. (Oprócz astrologii nie znam się też na dziewiętnastowiecznej modzie, szukaniu złota i innych rzeczach, o których mówi Catton.) Trochę nie rozumiem też długości poszczególnych części, bo kilka ostatnich ma mniej więcej tyle stron co rozdziały w pierwszej i tego, jak wszystko wymyka się na koniec, pozostawiając uczucie czegoś niedokończonego i błahego.
Największym osiągnięciem Catton jest dla mnie pierwsza część, „Kula w kuli”, czyli przeszłość w teraźniejszości. Mężczyźni z miasta Hokitika, zebrani na tajnym spotkaniu w obskurnym hotelu Korona, rozmawiają o podejrzanej śmierci Crosbiego Wellsa, nieudanej próbie samobójczej Anny Wetherell (najlepszej dziwki w mieście), nagłym zniknięciu Emerego Stainsa i skarbie znalezionym w domku Wellsa. Historia ta jest opowiedziana głosem Thomasa Balfoura i innych mieszkańców. Catton z niesamowitą gracją manewruje między poszczególnymi postaciami, całkowicie oddaje im głos, pozwala im mówić przez ich osobowość, a jednocześnie zatrzymuje wszystko dla siebie, długo nie ujawniając prawie niczego. Wprowadza kolejno nowych bohaterów, buduje między nimi relacje, nie popędza akcji, snuje ją zamiast przyspieszać. Roztacza cudowną aurę tajemniczości, rozlewa mgłę nad przepięknymi pejzażami Nowej Zelandii, wpisuje w tło poszukiwaczy złota w moleskinowych spodniach, kapeluszach, z płuczkami w dłoniach. Sprawia, że czytanie przypomina przesypywanie przez palce złotego piasku, drobnych kawałeczków złotego pyłu w poszukiwaniu samorodków. Przez to wszystko mimo, że to zupełnie nie mój klimat i tematyka, czytałam ją z ogromną przyjemnością, a czasami nawet z zapartym tchem, pospieszając oczy, żeby szybciej pochłaniały kolejne linijki i przenosiły mnie na kolejne strony. Nosiłam ją prawie wszędzie, nie przejmując się tym, że jedyne do czego się ta książka nie nadaje to noszenie jej ze sobą i wyjmowanie jej w tramwaju (ludzie naprawdę potrafią dziwnie patrzeć).
Bez szału, ale za to w pięknej scenerii i niebanalnie.
Najdłuższa powieść w historii wyróżniona Nagrodą Bookera, dwanaście części, ponad dziewięćset stron i siedemdziesiąt rozdziałów, kilkadziesiąt postaci i wątków, świetne recenzje w mediach polskich i zagranicznych, miliony zafascynowanych czytelników: „Wszystko, co lśni” jest trochę przegadane.
Nie jest tak, że uważam, że Catton napisała złą książkę i wszystko to, co można...
2014-09-08
Pamiętam, że na początku miałam jakieś opory z zaakceptowaniem prozy Munro. Opowiadania Kanadyjki zawsze były dla mnie spowite jakąś specyficzną aurą tajemniczości, której nie rozumiałam i nie potrafiłam wyjaśnić. Podczas czytania stawałam się mała i zwykle zaskoczona tym, co Munro chce przekazać: niepewna, czy rozumiem wszystko właściwie, czy nie pominęłam jakiegoś ważnego szczegółu, który nadałby właśnie przeczytanej przeze mnie opowieści inny, głębszy sens. Gubiłam się w tej prozie, zniewolona tym, jak Munro pisze i tym, jak bardzo chciałabym ją zrozumieć. Pewnie od początku coś mi umykało w tomach, chociaż zawsze, niezmiennie byłam pod wrażeniem warsztatu i kunsztu, które są tu prawie namacalne. Im więcej czytam i głębiej poznaję tę wybitną autorkę, tym coraz bardziej doceniam jej opowiadania, umiejętność przedstawienia pozornie zwykłych sytuacji w magiczny, elektryzujący sposób, zostawiający zawsze niedosyt, brak i nieumiejętność rozpoczęcia kolejnej historii bez zastanowienia się nad poprzednią.
„Księżyce Jowisza” to opowieści o kobietach, bardzo często też opowieści o miłości. Munro nie przedstawia w tym tomie kobiet jednego typu. Jej uwaga jest rozproszona między kobiety silne i uległe, młode i w podeszłym wieku, osamotnione, w gronie rodziny, gadatliwe, zamknięte w sobie, pewne siebie i nieśmiałe; słowem: cała konstelacja kobiet i dziewcząt, które są tematem i pryzmatem, przez który Munro przedstawia mężczyzn w tych opowiadaniach.
Nigdy nie próbowałam pisać o każdym z opowiadań w tomach osobno i teraz też tego nie zrobię, nie chciałabym przez to nadać tym historiom większej czy też mniejszej wartości niż mają w rzeczywistości. Poza tym każdy, kto choć raz czytał Munro (a niezmiennie powtarzam, że każdy powinien), wie, że tych opowieści nie można tak łatwo streścić i zachować przy tym pełen sens. Niemniej jednak, jedno z nich zwróciło moją szczególną uwagę przez swoją - nietypową dla twórczości Munro - formę: zapisu urywków wspomnień kobiety, zapisanych w pierwszej osobie i bardzo osobistych, uczuciowych i pełnych przemyśleń bohaterki. To wszystko było opozycją do rzeczowych relacji poprzecinanych strzępkami wspomnień, do jakich Munro mnie przyzwyczaiła. „Autobus do Bardon” to zapis kilkunastu krótszych i dłuższych fragmentów z życia kobiety, która podczas związanego z jej pracą wyjazdu do Australii miała romans z żonatym mężczyzną, nazywa go ‚X’. Ta miłość była - nadal jest - dla niej neurotyczna; nie może przestać o niej myśleć, mimo że wszystko jest skończone, skończyło się na pokładzie samolotu, którym wracali do domów. ‚Autobus do Bardon’ to jej wewnętrzna podróż do Australii, chwil spędzonych z X, próby rozgrzeszenia siebie i wyleczenia się z tej miłości. Można chyba zaryzykować nazwanie tego opowiadania pamiętnikiem; miejscem, gdzie można zapisać swoje myśli, sny, wspomnienia i spostrzeżenia dotyczące rzeczywistości.
Nieustannie dziwi mnie to, że Munro osadza wszystkie historie na własnym podwórku. Krąży wokół Toronto i Dalgleish, wspomina o fermie lisów, pracy na statku. Niektóre elementy powtarzają się tak często, że kojarzą mi się już tylko z jej twórczością (do tej pory pamiętam gromadkę skunksów bawiących się przed domem w którymś z opowiadań z „Drogiego życia”). W „Księżycach Jowisza” jedynie akcja wspomnianego wcześniej „Autobus do Bardon” opuszcza granice Kanady. Jest w tym coś wygodnego i przytulnego, ta świadomość, że zna się miejsca, w których mieszkają bohaterowie, już z wcześniejszych opowiadań. Można poznawać je jeszcze raz, przedstawione trochę inaczej, jako tło dla innych postaci. Ale czasem miałam ochotę wyrwać się z Kanady, ruszyć w świat, poznać go oczami Munro. Nie potrafię usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu, nosi mnie wtedy, mam w sobie nieposkromioną potrzebę nowości, poznawania nowych miejsc.
Munro jest pisarką spokojną, wnikliwym obserwatorem świata i ludzi. Czerpie ze swojego życia i potrafi zapomnieć. Nie pisze łatwo, ale pozwala czytelnikowi na interpretację swoich opowiadań. Sama przyznaje, że nie jej proza nie jest jednoznaczna i niełatwo stwierdzić, czy wszystkie wątki są główne, czy któryś jest „główniejszy”. Mówi, że „niektóre opowiadania (…) mają więcej wspólnego z moim życiem niż inne, ale żadne aż tak wiele, jak się powszechnie sądzi” i bawi się ze mną, bo zaczynam grać sama ze sobą w zgadywanie, które wydarzenia są prawdziwe, które zmyślone, które wzięte z życia autorki, a które tylko zaobserwowane. Ja nie utożsamiam się chyba z żadną bohaterką „Księżyców Jowisza”, chociaż historie z tego tomu były mi chyba najbliższe. Jak Munro jestem postronnym obserwatorem, chłonę wszystko, co jest zapisane i to, czego zdołam doszukać się pomiędzy wierszami. Męczy mnie niedosyt i mam wrażenie, że to przez to, że nie potrafię wycisnąć z tej literatury tego, co można z niej wycisnąć. Nie towarzyszy temu, jak można pochopnie sądzić, uczucie bezsilności - raczej potrzeba widzenia bardziej, które czytanie Alice Munro we mnie wywołuje.
„Księżyce Jowisza” to dobra (choć trudna) literatura. Raczej dla tych, którzy z prozą tej autorki mieli już styczność wcześniej i którzy wiedzą, jak trzeba te opowiadania czytać - jeżeli w ogóle można tak powiedzieć.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Pamiętam, że na początku miałam jakieś opory z zaakceptowaniem prozy Munro. Opowiadania Kanadyjki zawsze były dla mnie spowite jakąś specyficzną aurą tajemniczości, której nie rozumiałam i nie potrafiłam wyjaśnić. Podczas czytania stawałam się mała i zwykle zaskoczona tym, co Munro chce przekazać: niepewna, czy rozumiem wszystko właściwie, czy nie pominęłam jakiegoś ważnego...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-03
Widzieliście kiedyś "Deja vu" Tony’ego Scotta? Akcja filmu rozpoczyna się od eksplozji na promie, w wyniku której ginie kilkaset osób. W śledztwie okazuje się, że wybuch był dziełem terrorysty, a w odnalezieniu sprawcy ma pomóc specjalna technologia, która pozwala na obejrzenie zdarzeń z niedalekiej przeszłości (zawsze oddalonych o ten sam okres od teraźniejszości i tylko raz, bez możliwości powtórek). Chociaż film wywołuje wiele dyskusji, czy jest dobry, czy może wcale nie i zdania na jego temat są podzielone, Musso swoją najnowszą książką udowadnia, że tematu zaginania czasoprzestrzeni nie można zrobić lepiej.
Matthew Shapiro, profesor i najbardziej oblegany wykładowca filozofii na Harvardzie, rok temu w śmiertelnym wypadku stracił ukochaną żonę. Od tamtego czasu wciąż zmaga się z depresją i żyje tylko dla czteroletniej córki, Emily. Przez przypadek trafia na garażową wyprzedaż mebli i przedmiotów i kupuje używanego Macbooka. Na komputerze znajduje kilka zdjęć, a wszystkie w opisie mają adres mailowy, na który Shapiro postanawia napisać. Emma Lovenstein wydaje się być zaskoczona jego pytaniem o zdjęcia, ale wymiana emaili szybko przeradza się w flirt, a Shapiro zaprasza Emmę na randkę. Oboje kupują na tę okazję nowe ubrania, zachowują się, jakby czekała na nich miłość życia, tuż za rogiem, za drzwiami restauracji, za kilka godzin. Oboje docierają na miejsce (to samo) na umówioną godzinę (tą samą), ale się nie spotykają. Musso funduje nam kilka stron suspensu, rozdrażnienia i ciekawości. A potem okazuje się, że za pomocą laptopa mogą wymieniać maile pomimo tego, że jedno z nich żyje w roku 2010, a drugie w 2011.
W „Deja vu” mamy tajną rządową technologię, w „Jutrze” uszkodzonego Macbooka. W porównaniu do wielkich komputerów i urządzeń, które są w stanie pozbawić prądu całe miasto, laptop prawie budzi litość, ale generalnie pomysł zostaje ten sam: zmienić przeszłość. Shapiro kurczowo chwyta się myśli, że Emma mogłaby uchronić jego żonę przed śmiercią. Kiedy Lovenstein (raczej niepocieszona, bo oto mężczyzna jej życia prosi ją żeby wróciła do życia jego zmarłą żonę) decyduje się pomóc Matthew, okazuje się, że nie wszystko jest tak proste i jednoznaczne, jak wcześniej oboje sądzili.Musso ma skłonność do dramatyzowania. Z jednej strony działa to na tempo akcji i rozwój wydarzeń, z drugiej – czasem przesadza. „Jutro” ma elementy romansu, thrilleru, kryminału i (jakby) fantastyki. Niby nie ma tragedii i wszystko się ze sobą łączy i nawet (po części) z siebie wypływa, ale coś w tej powieści nie gra; pomysł jest dobry, ale wykonanie siada i zamiast świetnej książki, dostajemy efektownie zapakowaną w wartką akcję i suspens powieść. Całość wychodzi lekko mdła albo nieumiejętnie przyprawiona (zależy jak na to spojrzeć) i generalnie ciężko strawna.
„Była tak wściekła, że wyłamała obcasy w obu pantoflach i wrzuciła je do metalowego kubła. Śliczny płaszcz podarła gołymi rękami i również cisnęła do śmieci”.
Perełką w tej powieści jest Emma Lovenstein. Samotna, w stanie poddepresyjnym i nieszczęśliwym związku z żonatym mężczyzną. Ale kto nie ma szczęścia w miłości, ten ma szczęście… w życiu zawodowym, które układa się po jej myśli; jest cenioną sommelierką, pracującą w znanej nowojorskiej restauracji. Emma jest emocjonalna, gwałtowna i trochę infantylna, i wszystkie te cechy kłócą się trochę z rolą detektywa, w jakiej umieścił ją Musso. Bo (co należy zaznaczyć) jako detektyw prowadzący śledztwo na własną rękę (rękę swoją i obie ręce szesnastoletniego Romualda, Francuza, w dodatku nielegalnie przebywającego na terytorium Stanów, uosabiającego typ hakera amatora, którego Emma pieszczotliwe nazywa ‘karaluszkiem’, a co dla mnie było określeniem dość nieprzyjemnym) jest odważna, pewna siebie i zachowuje zimną krew, kiedy trzyma pistolet w ręce (szkoda, że nie potrafi zachować jej, kiedy facet nie przychodzi na randkę).
„Jutro”, mimo ciekawie skonstruowanej intrygi, bardzo dużo traci przez niedopracowanych bohaterów. Samo krążenie emaili w czasoprzestrzeni jakoś niespecjalnie do mnie przemawia, nie mówiąc o ‘powrocie do przyszłości’, który dla mnie powinien mieć nieco więcej cech z przeszłością. „Jutro” to tylko czytadło, czyta się je dobrze, pod warunkiem, że nie zwraca się uwagi na nic poza akcją. Szade, naprawdę miałam nadzieję na tę książkę.
Widzieliście kiedyś "Deja vu" Tony’ego Scotta? Akcja filmu rozpoczyna się od eksplozji na promie, w wyniku której ginie kilkaset osób. W śledztwie okazuje się, że wybuch był dziełem terrorysty, a w odnalezieniu sprawcy ma pomóc specjalna technologia, która pozwala na obejrzenie zdarzeń z niedalekiej przeszłości (zawsze oddalonych o ten sam okres od teraźniejszości i tylko...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-14
Wyczekane i położone na półce ze świetną literaturą na długo przed wydaniem. „Głosom Pamano” postawiłam wysoką poprzeczkę i wysokie oczekiwania. Chciałam, żeby Cabré znów mnie oczarował, zachwycił, sprawił, że impulsy nerwowe zaczną przepływać tak szybko, że mój mózg będzie płonął. Bałam się, że się zawiodę, ale chyba nie można się zawieść, czytając Cabré. Neuroprzekaźniki w synapsach szaleją, wszystko dzieje się szybciej i wolniej jednocześnie i chce się czytać to samo w kółko i w kółko i czytać dalej i wcześniej, wszystkie strony w tym samym czasie. Myślicie, że Cabré pisze dobrze? Cholera, jeszcze jak.
Kiedy Tina Bros, nauczycielka, gromadzi materiały do wystawy o szkolnictwie sprzed lat i trafia do starej szkoły w Torenie dosłownie chwilę przed jej zburzeniem, znajduje tam pudełko listów niejakiego Oriola Fontellesa do swojej córki ‘której imienia nie znam’. Tina jest nimi tak zafascynowana, że postanawia nie tylko dowiedzieć się, kim był Fontelles, ale też odnaleźć jego córkę i oddać jej listy. Tak mniej więcej można by streścić początek powieści, gdyby płynęła normalnie, jak Bóg przykazał, od źródła do ujścia. Pamano nie jest jednak zwykłą rzeką i szeroko meandruje, zmieniając nazwy i swoje tempo, i swój głos. Galerię pięknie wykreowanych postaci Cabré maluje na tle Toreny, nienawiści, zemsty, żądzy i namiętności (nie wiem, czy wojna domowa w Hiszpanii jest tłem czy tematem tej powieści) (być może jest nawet samym bohaterem). Piękna i władcza Elisenda Vilabrú, okrutny burmistrz Toreny Valentí Targa, smutny, odważny i głupi Oriol Fontelles, cała masa wyrazistych osobowości, dla których Cabré stworzył kilkustronicowe Dramatis personae.
„Głosy Pamano” są jak muzyka, malarstwo, literatura i jedzenie równocześnie. Jak symfonia w remixie dobrego didżeja. Wszystko się łączy, miesza, kumuluje i wszystko jest jednoczesne. Jednocześnie jest się w przeszłości i w teraźniejszości, jednocześnie jest się autorem, czytelnikiem i bohaterami. Można podążać za fabułą albo smakować powoli słowa i sprawdzać, czy jeśli przeczyta się je drugi albo trzeci raz, ułożą się inaczej na języku. Cabré nie pisze poezji. W tej powieści raczej trudno będzie odszukać malownicze krajobrazy, barwne opisy i porównania. Cabré pisze prosto i trudno (znowu jednocześnie), w zdania wplata słowa w innych językach, powtarza się, ciągnie zdania linijkami, dodaje nawiasy albo nie używa znaków interpunkcyjnych. „Głosom Pamano” być może brakuje tej lekko magicznej aury, która snuje się niczym mgła w „Wyznaję”, ale opowieść o wojnie domowej w Hiszpanii jest tak hipnotyzująca, że trudno się od niej oderwać.
„Głosy Pamano” czytałam bardziej świadoma prozy Cabré, wiedziałam dokładnie, że potrafi przeskoczyć o kilkadziesiąt lat między dwoma linijkami, używa łaciny, jakby nie była martwym językiem, plącze nitki swoich historii z wprawą i wyrafinowaniem i zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Myślałam, że przez to jego nowa powieść straci część swojego uroku. Ale dzięki temu mogłam pełniej odkryć treść, wyłapać niecodzienne zabiegi stylistyczne i zwyczajnie zachwycić się tą książką. Jeżeli więc jeszcze nie znacie Cabré, to naprawdę wiele tracicie.
Wyczekane i położone na półce ze świetną literaturą na długo przed wydaniem. „Głosom Pamano” postawiłam wysoką poprzeczkę i wysokie oczekiwania. Chciałam, żeby Cabré znów mnie oczarował, zachwycił, sprawił, że impulsy nerwowe zaczną przepływać tak szybko, że mój mózg będzie płonął. Bałam się, że się zawiodę, ale chyba nie można się zawieść, czytając Cabré. Neuroprzekaźniki...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-04
2014-07-26
Dobrą książkę można wyczuć w pierwszym akapicie. Schemat budowania zdań, epitety, nurt narracji – pierwszym akapitem można się zachłysnąć z wrażenia lub przydusić z mierności. Knausgård pisze ze szczerością i prostotą. Zamienia myśli w słowa z chirurgiczną precyzją, tworząc autobiografię bez patosu, bardziej jako zapis myśli niż życia. Od pierwszego zdania czuć, że ma się do czynienia z dobrą powieścią (która chyba zasługuje na miano ‘wybitnej’).
Patrząc na ponad pięciuset stronicową książkę i mając świadomość, że spod pióra Knausgårda wyszło jeszcze raptem pięć części można dojść do wniosku, że czytając ‘Moją walkę’ można zaziewać się na śmierć. Tymczasem burzy ona wszelkie konwencje autobiografii, przechodząc często w filozoficzne i niemal eseistyczne rozważania. Czasem zadowala się leniwym dialogiem z czytelnikiem, opisuje rzeczywistość z zabójczą dokładnością (co miejscami jest męczące, ale z pewnością celowe, w końcu każda retardacja ma sens). Knausgård, zamiast na chronologicznym przebiegu wydarzeń, skupia się na emocjach, jakie mu towarzyszyły, na pedantycznemu pisaniu o rzeczach niepotrzebnych i nic nie wnoszących, tak jak pisze się instrukcję mycia zębów, kiedy uczy się pisania instrukcji w podstawówce.
Pisanie autobiografii w wieku czterdziestu lat jest samo w sobie dość odważnym pomysłem, z góry zakładającym egoistyczny pierwiastek, a nadanie jej tytułu bezpośrednio nasuwającego skojarzenia z „Mein Kampf” Hitlera jest albo bardzo śmiałe, albo bardzo głupie, bo przed lekturą nie można wiedzieć, że walka Knausgårda to tak naprawdę walka z emocjami i zwykłą rzeczywistością, wykonywaniem ciągle tych samych czynności, opieką nad domem i dziećmi. Nie można też wiedzieć, że tak obszerna powieść - wszystkie tomy to prawdopodobnie ponad trzy tysiące stron (sic!)- nie zostawia miejsca na tajemnice, Knausgård niemal odziera się z przywilejów człowieka, który zostawia swoje myśli tylko dla siebie. Przeczytałam tylko pierwszą cześć, a już czuję, jakbym znała go lepiej niż samą siebie, co jest jednocześnie przerażające i intrygujące, bo wszyscy mamy w sobie chęć poznania ludzi, których nie znamy (szczególnie kiedy są sławni i nieosiągalni i tylko dlatego pudelek jeszcze się nie skończył). Dzieciństwo, dorastanie, studia, miłości, pasje, relacje z bliskimi, „Moja walka” być może jest próbą ‘oczyszczenia’ myśli, nie wiem tylko, czy świadomość, że kilka milionów ludzi na świecie te myśli zna, rzeczywiście jest oczyszczająca. Podobno nie, a mnie wcale to nie dziwi.
Knausgård wygląda dobrze, a pisze jeszcze lepiej. Jest chyba najbardziej wrażliwym pisarzem, jakiego dane mi było czytać. Właściwie dopiero, kiedy czytam niektóre fragmenty po raz drugi, jestem zdumiona jego wrażliwością na świat wewnętrzny i zewnętrzny, filozoficznym nastawieniem do życia, próbą zrozumienia ludzi. Wszyscy mówią o doskonałości narracji i rewolucji w prozie autobiograficznej, ale kiedy o tym się na chwilę zapomni, „Moja walka” to tak naprawdę bardzo smutna powieść.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Dobrą książkę można wyczuć w pierwszym akapicie. Schemat budowania zdań, epitety, nurt narracji – pierwszym akapitem można się zachłysnąć z wrażenia lub przydusić z mierności. Knausgård pisze ze szczerością i prostotą. Zamienia myśli w słowa z chirurgiczną precyzją, tworząc autobiografię bez patosu, bardziej jako zapis myśli niż życia. Od pierwszego zdania czuć, że ma się...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-11
Gdyby nie to, jak Frazier pięknie operuje słowem, chyba nigdy nie skończyłabym tej książki. Cały urok „Szeptów lasu” zaczyna się i kończy na artystycznych umiejętnościach autora i jego poetyckim opisywaniu nawet najbardziej banalnej rzeczywistości. „Szepty lasu” są krajobrazem zbudowanym ze słów, w którym dla mnie bardziej liczyły się słowa niż to, co tworzą. Frazier tak naturalnie posługuje się metaforami i porównaniami, że właściwie same wychodzą spod jego pióra, więc nawet w najbardziej (w domyśle) przerażających i trzymających w napięciu momentach miałam wrażenie, że skupia się on na zupełnie nieistotnych detalach dotyczących otoczenia zamiast na właściwych wydarzeniach. Zamiast budować napięcie, Frazier skupia się na wyglądzie zasuniętej szyby w oknie samochodu. („Kiedy zasuwa z powrotem okno, po wewnętrznej stronie zaparowanej szyby zostają równoległe linie”). Zawodzi też tłumaczenie, które wiernie oddaje oryginał i przez to niektóre zdania brzmią całkowicie nienaturalnie. „Stubblefield wyciągnął więc wcale tak bardzo nieopierającą się Luce, żeby zatańczyć hałaśliwe aranżacje”.
Długie akapity pełne opisów spowalniają akcję, sprawiając, że w pewnych momentach zupełnie przestaje ona istnieć. Kilka razy miałam wrażenie, że fragment akcji został zupełnie pominięty - dostawałam początek i koniec, bez środka, linii łączącej oba punkty. Jakby tego było mało, niektóre epizody są tak nieprawdopodobne i tak nieumiejętnie przedstawione, że cała powieść staje się tylko mdłą książeczką dla niewymagających.
Bohaterowie też pozostawiają wiele do życzenia. Bud, który zamordował żonę i jest gotowy zamordować każdego, byleby tylko znaleźć jego pieniądze, które ona kiedyś ukryła. Bud jest przekonany, że mają je jej dzieci. Bliźniaki, które trafiają pod opiekę siostry zamordowanej Lily, a które sprawiają wrażenie umysłowo chorych (a przynajmniej niepoczytalnych), nie mówią, ale potrafią zamordować kurczaki i wszystko podpalić. Nawet romans w tle jest tak nudny i nieemocjonujący, że naprawdę było mi szkoda Stubblefielda za nieudane ulokowanie uczuć i ciągłą nadzieję, że jego wybranka je odwzajemni (a tak bardzo nie znoszę nachalnych facetów).
Podczas czytania naszła mnie myśl, że o wiele lepiej ta książka wyglądałaby bez niedopracowanej fabuły i nieciekawych bohaterów. Może dla Fraziera byłoby lepiej, gdyby zamiast powieści pisał wiersze.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Gdyby nie to, jak Frazier pięknie operuje słowem, chyba nigdy nie skończyłabym tej książki. Cały urok „Szeptów lasu” zaczyna się i kończy na artystycznych umiejętnościach autora i jego poetyckim opisywaniu nawet najbardziej banalnej rzeczywistości. „Szepty lasu” są krajobrazem zbudowanym ze słów, w którym dla mnie bardziej liczyły się słowa niż to, co tworzą. Frazier tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-13
2014-06-18
W powietrzu wisi depresja, chociaż mówią, że w czerwcu depresja się raczej nie przytrafia (lato). Zaspałaś pierwszy raz w życiu. Telefon rozładowuje się dwa razy na dobę, akurat wtedy gdy zapomniałaś ładowarki. Jesteś świeżo po najnowszym filmie Dolana. Po półgodzinnym piszczeniu drukarka oznajmia ci, że właściwie to jest zepsuta i możesz się wypchać, bo i tak nic nie wydrukuje. Komputer po zamknięciu uparcie usuwa ci program, który instalujesz (trzeci raz). Jakimś sposobem usuwasz całą muzykę ze swojego iPoda. Lista ‘to do’ jest dłuższa niż kartka na której chciałeś ją zapisać. Przekładają premierę najnowszej powieści Cabré. Z maja na sierpień. Nie masz sukienki na imprezę w przyszłym tygodniu. I czasu, pieniędzy i ochoty, żeby jakiejś poszukać. W ogóle to najchętniej poszedłbyś w dresie, ale dresu też nie masz. Kończy ci się bilet mpk. Mięśnie w brzuchu zaciskają się tak mocno, że chyba zaraz umrzesz. Musisz oglądać serial w oryginale, bo nie działa program z odtwarzaniem napisów. Główny bohater ma przepiękny (walijski?) akcent, przez który nie jesteś w stanie nic zrozumieć. Masz doła (super potężny), na którego nie pomaga nawet Earth, Wind & Fire. Jest tak źle, że nawet słowo ‘najgorzej’ jest nieodpowiednie.
Kupujesz Karpowicza w e-booku właśnie wtedy, kiedy twój czytnik też ma słabszy dzień i ciężko niedomaga.
„Balladyny i romanse” fabułą przypominają trochę „Modę na sukces” – wszyscy ze wszystkimi, po którymś odcinku ciężko się połapać kto z kim już tak, a kto z kim jeszcze nie. Widziałabym je pod tytułem: ‘Hedonizm i grzechy pomniejsze’. Akcja toczy się bardzo szybko, wątki splatają się i rozplatają. Na Ziemi zaczyna brakować żelazek i kawy (okazuje się, że maczał w tym palce sam Hermes, bóg złodziei), bogowie zamykają niebo i zamieszkują w Polsce (bo Polska jest akurat w promocji na niebiańskim rynku), Jezus chce przyjść powtórnie, żeby umrzeć i… nie zmartwychwstać, Nike jest właścicielką firmy odzieżowej, Afrodyta okazuje się głupiutką dziewczyną (jak zwykle, piękno najwyraźniej nie idzie w parze z inteligencją), zakochaną na zabój w Szatanie. Karpowicz stworzył szalony misz-masz wszystkich religii i świata ludzi.
Karpowicz jest dobry na depresję. Nawet litry dobrej kawy i kilogramy czekolady nie robią tak dobrze na depresję jak Karpowicz. Inteligentny, intrygujący humor (czasami tylko przechodzący w humor głupkowaty) sprawia, że „Balladyny i romanse” czyta się tak lekko i przyjemnie, jakby były krótką, zabawną książeczką, a nie ponad pięćset stronicowym tomiszczem. Czyta się je, jakby tak naprawdę nic nie znaczyły, nic nie wnosiły do życia, były tylko miłą odskocznią od codzienności. Nie ma się wrażenia, że czegoś tu za dużo: za dużo bogów i bóstw, za dużo trudnych słów, za dużo seksu. Fabuła, mimo że szokująca, wcale nie jest pokręcona i naprawdę trudno się zgubić i nie wyłapać sarkazmu, którym Karpowicz wymachuje na prawo i lewo. Trudno oczekiwać od niej wzruszeń, ale w końcu to nie zadanie dla literatury satyrycznej. Działa trochę jak narkotyk, odurza i uzależnia. Sprawia, że poczucie humoru staje się mniej wasze, a bardziej Karpowicza. (Ludzie zaczynają mówić, że ‘ostatnio naprawdę dziwnie się zachowujesz’.) Jest antydepresyjna. W sam raz na czerwiec.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
W powietrzu wisi depresja, chociaż mówią, że w czerwcu depresja się raczej nie przytrafia (lato). Zaspałaś pierwszy raz w życiu. Telefon rozładowuje się dwa razy na dobę, akurat wtedy gdy zapomniałaś ładowarki. Jesteś świeżo po najnowszym filmie Dolana. Po półgodzinnym piszczeniu drukarka oznajmia ci, że właściwie to jest zepsuta i możesz się wypchać, bo i tak nic nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-30
Trochę zbyt miałkie jak na thriller, trochę zbyt oszczędne jak na powieść psychologiczną - „Wąsy” są ciekawym zabiegiem stylistycznym, ale wyglądałyby chyba lepiej na ekranie niż papierze. Wszystkie sceny są bardzo plastyczne, niemal wyrywają się, żeby pokazać je przed kamerą; dużo niemych scen, w tle krajobrazy Paryża i Hongkongu, spirala wydarzeń i pogrążanie się w szaleństwie, urwane stop-klatką. Carrère jest z pewnością świetnym scenarzystą, ale „Wąsy” jako powieść raczej mu nie wyszły. (Książka została sfilmowana w 2005, w jego reżyserii.)
Główny bohater (na okładce, w nocie od wydawcy, jest napisane, że miał na imię Marc, ale nie przypominam sobie, żeby to imię pojawiło się w książce, więc pozostanę przy nieco ogólnym ‘głównym bohaterze’) pewnego dnia postanawia zgolić wąsy - traktuje to bardziej jak żart niż faktyczną zmianę swojego wizerunku. Jest ciekawy, co powie na to jego żona, Agnès - w końcu nigdy wcześniej nie widziała go bez zarostu nad górną wargą, chociaż są małżeństwem już kilka lat. Gdy patrzy w lustro stwierdza, że nie był to najlepszy pomysł, przyzwyczaił się do siebie z wąsem, teraz w ich miejscu jest blady ślad, jedyne nieopalone miejsce. Agnès jednak zachowuje się, jakby niczego nie zauważyła. Tak samo patrzą na niego ich przyjaciele i współpracownicy. Czy to możliwe, że wszyscy z nim pogrywają? Dlaczego nikt nie zauważa, że się ogolił? I dlaczego wszyscy uparcie wmawiają mu, że nigdy wcześniej nie miał wąsa?
Główny bohater wpada w obłęd; jest przekonany że został wplątany w jakiś spisek, że wszyscy obrócili się przeciwko niemu, a chwilę później obawia się, że sam jest szalony. „Wąsy” to właściwie zapis jego myśli, narracja prowadzi przez jego szaleństwo (ale czy naprawdę jest szalony?). Próby zrozumienia, odrzucenia, tysiące nowych, coraz bardziej nieprawdopodobnych wydarzeń i kilkanaście różnych odpowiedzi na to samo pytanie. Czytając, razem z głównym bohaterem zastanawiamy się, co tu jest grane, dlaczego im dalej w las tym więcej drzew i jak się to wszystko skończy.
Poza głównym bohaterem postacie są zaledwie szkicami, bez nazwiska i twarzy, nakręcają szaleństwo głównego bohatera, ale same zostają z boku. Są przekonane o jego chorobie, starają się mu uświadomić jego stan. Angès pokazuje mu zdjęcia z wakacji, powtarza nigdy nie miałeś wąsa, zobacz, a główny bohater widzi wąsatego siebie. Pyta skąd mają wiszący na ścianie kilim? z Jawy? - nie, nie byliśmy nigdy na Jawie. Nigdy nie byliśmy na Jawie, a pamiętam te kilka słów, których nauczyliśmy się w języku indonezyjskim. Selalt siang, selamat sore, terimah kasih.
Główny bohater trwa w szaleństwie, ale poza tym „Wąsy” jako thriller są bardzo nudne. Niewiele ponad dwieście stron zamiast trzymać w ciągłej niepewności, w pewnym momencie zaczyna nużyć, te same rozmyślania w kółko i w kółko, brak działania, pogrążanie się w sobie. Zarys fabuły na początku bardzo przypominał mi „Ślubną suknię” Pierra Lemaitre, niechcący zaczęłam je ze sobą porównywać i miałam wrażenie że dostaję znowu to samo, to już było. (Poza tym, że „Ślubna suknia” jest naprawdę niezłym thrillerem i niestety nieporównywalnie lepszym pod względem suspensu do „Wąsów”.)
Otwarte zakończenie pozostawia wolną rękę w interpretacji. Tak naprawdę Carrère nic nim nie wyjaśnia, pozostawia czytelnika jeszcze bardziej skonfundowanego niż był wcześniej. Biorąc pod uwagę, że cała powieść nie upiera się przy jednej wersji wydarzeń, może to i lepiej?
Pozostawia spory niedosyt.
Trochę zbyt miałkie jak na thriller, trochę zbyt oszczędne jak na powieść psychologiczną - „Wąsy” są ciekawym zabiegiem stylistycznym, ale wyglądałyby chyba lepiej na ekranie niż papierze. Wszystkie sceny są bardzo plastyczne, niemal wyrywają się, żeby pokazać je przed kamerą; dużo niemych scen, w tle krajobrazy Paryża i Hongkongu, spirala wydarzeń i pogrążanie się w...
więcej Pokaż mimo to