Biblioteczka
2016-02-13
2015-12-24
2015-12-22
2015-11-17
2015-07-11
2015-07-02
2015-06-14
2015-05-16
2015-04-17
2015-02-12
2015-01-29
Jaką ilością autoironii dysponuje polska oświata, skoro w jednej z lektur dla klasy maturalnej ze stron bije pogarda autora mówiącego, że: „nauczanie literatury w szkole powinno być karane kryminałem”?
„Piękni dwudziestoletni” to z jednej strony autobiografia Hłaski, a z drugiej akapity luźno płynących myśli, skojarzenia, słowotok charakterystyczny dla stanu ‘po kilku głębszych’. Z tych opowieści, zasłyszanych - wydawać by się mogło - w jakimś barze, wyłania się portret stereotypowego peerelowskiego Polaka i stereotypowej peerelowskiej rzeczywistości. Jeśli nie można czegoś załatwić legalnie, trzeba znaleźć na to sposób; „Piękni dwudziestoletni” to ‘pochowała’ Polaka sprytnego i „zaradnego”, napisana nieco prześmiewczo, trochę z nostalgią, a trochę z dystansem.
Hłasko ma fantastyczne poczucie humoru. Potrafi nagle przejść z filozoficznych traktatów o moralności przejść w rozmowę między nauczycielem i uczniami o chusteczce, która kojarzy się z katarem albo matką machającą na peronie na pożegnanie, albo z dupą („Bo mnie się wszystko z dupą kojarzy”). Wspomina o więźniach sowieckich łagrów, a potem daje kilka rad, jak przeżyć, kiedy jest się głodującym pisarzem (po pierwsze: udawaj obłęd. Traf do szpitala psychiatrycznego, gdzie nie będziesz musiał martwić się o jedzenie, a dodatkowo uzyskasz dach nad głową; po drugie: zostań sutenerem. Zdobędziesz pieniądze; po trzecie: daj się zaaresztować, w więzieniu słabo karmią, ale przynajmniej będziesz miał trochę czasu, żeby wymyślić nowe opowiadanie i sprzedać je po wyjściu z kicia). (Tak, to trochę spoiler, ale przy ilości i jakości komizmu w „Pięknych dwudziestoletnich” właściwie nie ma to większego znaczenia, zwyczajne wprowadzenie w klimat).
Wcale nie jest tak, że zbiór siedmiu opowiadań Hłaski to lekka, przyjemna lektura, którą potocznie można byłoby określić „czytadłem”. Nie należy zapominać, że „Piękni dwudziestoletni” to proza autobiograficzna, a osobista historia autora nieszczególnie obfituje w komiczne momenty. Przy tym wszystkim Hłasko co rusz wspomina o innych pisarzach, cytuje, odwołuje się do ich dzieł. Nie zawsze to, co ma na myśli jest zrozumiałe dla czytelnika nieposiadającego gruntownej wiedzy z zakresu literaturoznawstwa (którego ja reprezentuję). Hłasko pisze, że kiedy zaczynał pisać chciał czytać wszystko, a kiedy czytał niektóre książki, musiał przerywać lekturę aby przeczytać inną, o której autor tylko wspominał aby poprzeć swoje argumenty. Świadomie czy nie, Hłasko robi dokładnie do samo i ja miałam ochotę zrobić dokładnie to samo. Lektura „Pięknych dwudziestoletnich” zajęłaby mi wtedy miliony lat świetlnych, bo ilość odwołań i przykładów jest tak ogromna i różnorodna, że ich odszukanie i przeczytanie jest praktycznie niemożliwe do wykonania przy czytaniu tych opowiadań. Sam „Zły” Tyrmanda (wspomniany w jednym albo dwóch miejscach) liczy prawie osiemset stron.
Ciągle podkreślam, że Hłasko napisał książkę autobiograficzną, ale, gdyby głębiej się nad tym zastanowić, więcej w tych opowiadaniach historii innych ludzi niż historii autora. Czasem są to osoby wymienione z imienia i nazwiska, przyjaciele i współpracownicy z „Po prostu” (gdzie Hłasko drukował swoje opowiadania), czasem bohaterowie są bez twarzy, przedstawieni na chwilę, pośrednio związani z opowieścią, którą snuje autor. Na ile te znajomości ukształtowały Hłasko? na tyle aby zająć linijkę w opowiadaniu i mnóstwo miejsca w życiu, czy istniały (istnieją) tylko dzięki jednej anegdocie, zapomnianej i odtworzonej po latach? Ile z tego wszystkiego jest prawdą, a ile wyobraźnią i koloryzowaniem faktów? Sam Hłasko napisał przecież, że nie warto pisać niczego opartego na faktach, najważniejsze jest „prawdziwe zmyślenie”. Jeśli cali „Piękni dwudziestoletni” są prawdziwie pozmyślani, to Hłasko jest naprawdę świetny.
Jaką ilością autoironii dysponuje polska oświata, skoro w jednej z lektur dla klasy maturalnej ze stron bije pogarda autora mówiącego, że: „nauczanie literatury w szkole powinno być karane kryminałem”?
„Piękni dwudziestoletni” to z jednej strony autobiografia Hłaski, a z drugiej akapity luźno płynących myśli, skojarzenia, słowotok charakterystyczny dla stanu ‘po kilku...
2014-12-16
2014-11-21
„The Goldfinch” jest jak rzeka; w niektórych miejscach nurt jest rwący, mulista woda nie pozwala zobaczyć dna, mówią, żeby nie przepływać tędy na drugą stronę; czasem zwalnia, nanosi piasek, spłyca koryto, porusza się leniwie, tak leniwie, że trudno ten ruch dostrzec. Donna Tartt meandruje między przeszłością a przyszłością, płynie i zawraca, niezdecydowana, zagubiona. Rozlicza się ze światem. Kreśli postaci z miłością, niewyraźną kreską, bez konturów, w nieokreślonych odcieniach, zostawia im dużo miejsca. Zastanawia się, gdzie jest (jeśli jest) granica między dobrem a złem. Mówię o autorce, opisując narrację - pewnie nie powinnam, narrator nie jest autorem i tak dalej - ale Theo w pewnym momencie mówi, że każde wielkie dzieło jest w jakiejś części autoportretem twórcy, a „Goldfinch” ma w sobie dużo rozważań i przemyśleń, które czasami przysłaniają całą akcję.
Theodor Decker wchodzi w posiadanie obrazu Fabritiusa w dniu, w którym w wybuchu bomby podłożonej pod budynek Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku ginie jego matka. Obcy człowiek, który powierzył mu pierścień, aby przekazał go jego przyjacielowi, daje mu "Szczygła" aby ocalił go od zniszczenia, jednak kiedy Theo odwiedza sklep 'Hobarta i Blackwella', oddaje adresatowi pierścień, a obraz zatrzymuje dla siebie. Jego życie nagle zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, jest zdany na pracowników socjalnych, nie potrafi poradzić sobie ze śmiercią bliskiej osoby. Zaczyna traktować skradzione dzieło sztuki jak swoją własność, ukrywa je, potem płaci za skrytkę, której może go bezpiecznie trzymać. Jest przestraszonym przestępcą, jakaś wewnętrzna siła nie pozwala mu jednak zwrócić obrazu, tłumaczy sobie, że po tylu latach jest już za późno. Przez swoje decyzje trafia do świata handlarzy sztuką, przestępców i korupcji.
„Szczygieł” jest osią wydarzeń powieści, ale nie oznacza to, że to książka o przemycaniu dzieł sztuki. Sensacyjny charakter jest gdzieś w tle, niewiele jest scen trzymających w skręcającej niepewności, nie ma pościgów, porwań, strzelanin. Dla Tartt ważniejsze są nieuchwytne emocje niż zapewnienie rozrywki. „The Goldfinch” to pamiętnik Theo, jego myśli, wyrzuty sumienia, wspomnienia, trudne do zapisania odczucia. Niedokończony portret, który wyłania się z tych zapisków jest pełny smutku, strachu, nieodwzajemnionej miłości, źle dobranych przyjaciół. Mimo sporej objętości tekstowej, Theo rysuje się jako skryty nastolatek, bardzo zamknięty w sobie, nieufny wobec innych ludzi i samego siebie. Wyrzuty sumienia po śmierci matki gryzą go bardzo długo, stale zadaje sobie te same pytania, uparcie rozgranicza świat na dobry (czyli ten przed jej śmiercią) i zły (po). Nie chce zapomnieć, jest pewny, że jedyne czego potrzebuje to zachowanie jej obrazu w pamięci, ciągłe pielęgnowanie rany, która mu po niej została. Ucieka w alkohol i narkotyki, im częściej ma we krwi używki, tym większa jest jego depresja. Kradnie, opuszcza szkołę, robi rzeczy, których nie powstydziłby się stary degenerat, a on ma zaledwie kilkanaście lat.
„The Goldfinch” to wnikliwe studium żałoby, próba zrozumienia świata na nowo, bez wyrzutów sumienia i gdybania, co by było gdyby spotkanie w szkole, na które musiała iść nie miało się odbyć, gdyby ostatnio w kinie wybrał ten film na który ona chciała pójść gdyby to nie była jego wina, gdyby. Theo nie ma optymistycznego spojrzenia na świat, czasem denerwuje go, że ludzie zachowują się, jakby nic się nie stało, że tkwią w swoim zwykłym, nudnym życiu i zachwycają się, i narzekają, i otaczają się mnóstwem niepotrzebnych rzeczy, ludzi, doświadczeń, prac, domów, organizacji, zapominając, jak okrutne jest życie.
Powieść Tartt można odbierać dwojako: jako dobrze napisaną książkę z niezłą fabułą, dobrze napisanymi postaciami i suspensem, albo jako książkę o dorastaniu, mocno emocjonalną, ważną i trudną, zadającą pytania i oczekującą zastanowienia. Jakkolwiek by jej nie postrzegać, zostaje na dłużej. Dużo o niej myślałam w trakcie (a był to dość długi okres) i już po lekturze. Raczej nie jest to powieść do przeczytania od razu, bardziej do powolnej, wnikliwej lektury. (Być może to tylko moje subiektywne odczucia, po prostu wolę czytać niż mówić, że przeczytałam.)
Bardzo warto.
„The Goldfinch” jest jak rzeka; w niektórych miejscach nurt jest rwący, mulista woda nie pozwala zobaczyć dna, mówią, żeby nie przepływać tędy na drugą stronę; czasem zwalnia, nanosi piasek, spłyca koryto, porusza się leniwie, tak leniwie, że trudno ten ruch dostrzec. Donna Tartt meandruje między przeszłością a przyszłością, płynie i zawraca, niezdecydowana, zagubiona....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-01
Niewiele jest takich książek, które są w stanie przypaść do gustu każdemu (bardziej i mniej wymagającemu) czytelnikowi, ale „Wszystko zależy od przyimka” z pewnością do nich należy. Zaskakuje humorem, mądrością, trafnością, a czasami nawet przenikliwością opinii ‘o życiu’(a w końcu to rozmowa o polszczyźnie!). Ponoć sprzedaje się jak świeże bułeczki, w hurtowniach ciągle jej brakuje, co wprawia mnie w bardzo przyjemny nastrój, bo Polacy piękną polszczyznę sobie cenią, a Bralczyk, Miodek i Markowski mówią o niej naprawdę ładnie.
Kultura języka polskiego jest nieodłączną częścią całej polskiej kultury, więc ciężko spodziewać się po „Przyimku” tematów związanych wyłącznie z gramatyką. Oprócz tego, jak języka polskiego używać, autorzy mówią także o pochodzeniu wielu słów, uwarunkowaniach kulturowych i językowych, które sprawiają, że część zagranicznych słów zostaje spolszczona, a niektóre zupełnie się w naszym języku nie przyjmują. Mówią, za co kochają język polski, a co im w polszczyźnie Polaków przeszkadza. Trudno streścić wszystkie tematy, które ten wywiad porusza - poprowadzony został w formie luźnej rozmowy, Sosnowski tylko sygnalizuje kolejne zagadnienia, pozwala zachować rozmowie naturalny rytm (ale nie można powiedzieć, że rytm „Przyimka” jest wolny, wręcz przeciwnie, językoznawcy prawie się przekrzykują, przerywają sobie i kończą za siebie myśli).
Raczej nie jestem ignorantem, jeśli chodzi o język polski, ale „Wszystko zależy od przyimka” zwróciło moją uwagę na kilka istotnych kwestii (nie tylko tych związanych z językiem). Wiedzieliście, że kotu lepiej nadać szeleszczące imię? A termin ‘poprawność polityczna’ tak naprawdę nie jest związany z polityką, tylko z mówieniem tak, aby nikogo nie urazić? Tym, co najbardziej utkwiło mi w pamięci jest lakoniczna wypowiedź Jerzego Bralczyka, jakoby Urszulka Kochanowska nie istniała, a Treny są jedynie wprawką stylistyczną (szok i niedowierzanie).
O polskim bez patosu, za to z humorem. Bralczyk cytujący „Pana Tadeusza”, słowne przekomarzanie się i niemal heroiczne próby okiełznania trójki językoznawców przez Sosnowskiego. Po „Wszystko zależy od przyimka” zdecydowanie warto sięgnąć. Nawiązując do tematu młodzieżowego slangu: generalnie props.
Niewiele jest takich książek, które są w stanie przypaść do gustu każdemu (bardziej i mniej wymagającemu) czytelnikowi, ale „Wszystko zależy od przyimka” z pewnością do nich należy. Zaskakuje humorem, mądrością, trafnością, a czasami nawet przenikliwością opinii ‘o życiu’(a w końcu to rozmowa o polszczyźnie!). Ponoć sprzedaje się jak świeże bułeczki, w hurtowniach ciągle...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-14
Wyczekane i położone na półce ze świetną literaturą na długo przed wydaniem. „Głosom Pamano” postawiłam wysoką poprzeczkę i wysokie oczekiwania. Chciałam, żeby Cabré znów mnie oczarował, zachwycił, sprawił, że impulsy nerwowe zaczną przepływać tak szybko, że mój mózg będzie płonął. Bałam się, że się zawiodę, ale chyba nie można się zawieść, czytając Cabré. Neuroprzekaźniki w synapsach szaleją, wszystko dzieje się szybciej i wolniej jednocześnie i chce się czytać to samo w kółko i w kółko i czytać dalej i wcześniej, wszystkie strony w tym samym czasie. Myślicie, że Cabré pisze dobrze? Cholera, jeszcze jak.
Kiedy Tina Bros, nauczycielka, gromadzi materiały do wystawy o szkolnictwie sprzed lat i trafia do starej szkoły w Torenie dosłownie chwilę przed jej zburzeniem, znajduje tam pudełko listów niejakiego Oriola Fontellesa do swojej córki ‘której imienia nie znam’. Tina jest nimi tak zafascynowana, że postanawia nie tylko dowiedzieć się, kim był Fontelles, ale też odnaleźć jego córkę i oddać jej listy. Tak mniej więcej można by streścić początek powieści, gdyby płynęła normalnie, jak Bóg przykazał, od źródła do ujścia. Pamano nie jest jednak zwykłą rzeką i szeroko meandruje, zmieniając nazwy i swoje tempo, i swój głos. Galerię pięknie wykreowanych postaci Cabré maluje na tle Toreny, nienawiści, zemsty, żądzy i namiętności (nie wiem, czy wojna domowa w Hiszpanii jest tłem czy tematem tej powieści) (być może jest nawet samym bohaterem). Piękna i władcza Elisenda Vilabrú, okrutny burmistrz Toreny Valentí Targa, smutny, odważny i głupi Oriol Fontelles, cała masa wyrazistych osobowości, dla których Cabré stworzył kilkustronicowe Dramatis personae.
„Głosy Pamano” są jak muzyka, malarstwo, literatura i jedzenie równocześnie. Jak symfonia w remixie dobrego didżeja. Wszystko się łączy, miesza, kumuluje i wszystko jest jednoczesne. Jednocześnie jest się w przeszłości i w teraźniejszości, jednocześnie jest się autorem, czytelnikiem i bohaterami. Można podążać za fabułą albo smakować powoli słowa i sprawdzać, czy jeśli przeczyta się je drugi albo trzeci raz, ułożą się inaczej na języku. Cabré nie pisze poezji. W tej powieści raczej trudno będzie odszukać malownicze krajobrazy, barwne opisy i porównania. Cabré pisze prosto i trudno (znowu jednocześnie), w zdania wplata słowa w innych językach, powtarza się, ciągnie zdania linijkami, dodaje nawiasy albo nie używa znaków interpunkcyjnych. „Głosom Pamano” być może brakuje tej lekko magicznej aury, która snuje się niczym mgła w „Wyznaję”, ale opowieść o wojnie domowej w Hiszpanii jest tak hipnotyzująca, że trudno się od niej oderwać.
„Głosy Pamano” czytałam bardziej świadoma prozy Cabré, wiedziałam dokładnie, że potrafi przeskoczyć o kilkadziesiąt lat między dwoma linijkami, używa łaciny, jakby nie była martwym językiem, plącze nitki swoich historii z wprawą i wyrafinowaniem i zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Myślałam, że przez to jego nowa powieść straci część swojego uroku. Ale dzięki temu mogłam pełniej odkryć treść, wyłapać niecodzienne zabiegi stylistyczne i zwyczajnie zachwycić się tą książką. Jeżeli więc jeszcze nie znacie Cabré, to naprawdę wiele tracicie.
Wyczekane i położone na półce ze świetną literaturą na długo przed wydaniem. „Głosom Pamano” postawiłam wysoką poprzeczkę i wysokie oczekiwania. Chciałam, żeby Cabré znów mnie oczarował, zachwycił, sprawił, że impulsy nerwowe zaczną przepływać tak szybko, że mój mózg będzie płonął. Bałam się, że się zawiodę, ale chyba nie można się zawieść, czytając Cabré. Neuroprzekaźniki...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-04
2014-07-11
Gdyby nie to, jak Frazier pięknie operuje słowem, chyba nigdy nie skończyłabym tej książki. Cały urok „Szeptów lasu” zaczyna się i kończy na artystycznych umiejętnościach autora i jego poetyckim opisywaniu nawet najbardziej banalnej rzeczywistości. „Szepty lasu” są krajobrazem zbudowanym ze słów, w którym dla mnie bardziej liczyły się słowa niż to, co tworzą. Frazier tak naturalnie posługuje się metaforami i porównaniami, że właściwie same wychodzą spod jego pióra, więc nawet w najbardziej (w domyśle) przerażających i trzymających w napięciu momentach miałam wrażenie, że skupia się on na zupełnie nieistotnych detalach dotyczących otoczenia zamiast na właściwych wydarzeniach. Zamiast budować napięcie, Frazier skupia się na wyglądzie zasuniętej szyby w oknie samochodu. („Kiedy zasuwa z powrotem okno, po wewnętrznej stronie zaparowanej szyby zostają równoległe linie”). Zawodzi też tłumaczenie, które wiernie oddaje oryginał i przez to niektóre zdania brzmią całkowicie nienaturalnie. „Stubblefield wyciągnął więc wcale tak bardzo nieopierającą się Luce, żeby zatańczyć hałaśliwe aranżacje”.
Długie akapity pełne opisów spowalniają akcję, sprawiając, że w pewnych momentach zupełnie przestaje ona istnieć. Kilka razy miałam wrażenie, że fragment akcji został zupełnie pominięty - dostawałam początek i koniec, bez środka, linii łączącej oba punkty. Jakby tego było mało, niektóre epizody są tak nieprawdopodobne i tak nieumiejętnie przedstawione, że cała powieść staje się tylko mdłą książeczką dla niewymagających.
Bohaterowie też pozostawiają wiele do życzenia. Bud, który zamordował żonę i jest gotowy zamordować każdego, byleby tylko znaleźć jego pieniądze, które ona kiedyś ukryła. Bud jest przekonany, że mają je jej dzieci. Bliźniaki, które trafiają pod opiekę siostry zamordowanej Lily, a które sprawiają wrażenie umysłowo chorych (a przynajmniej niepoczytalnych), nie mówią, ale potrafią zamordować kurczaki i wszystko podpalić. Nawet romans w tle jest tak nudny i nieemocjonujący, że naprawdę było mi szkoda Stubblefielda za nieudane ulokowanie uczuć i ciągłą nadzieję, że jego wybranka je odwzajemni (a tak bardzo nie znoszę nachalnych facetów).
Podczas czytania naszła mnie myśl, że o wiele lepiej ta książka wyglądałaby bez niedopracowanej fabuły i nieciekawych bohaterów. Może dla Fraziera byłoby lepiej, gdyby zamiast powieści pisał wiersze.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Gdyby nie to, jak Frazier pięknie operuje słowem, chyba nigdy nie skończyłabym tej książki. Cały urok „Szeptów lasu” zaczyna się i kończy na artystycznych umiejętnościach autora i jego poetyckim opisywaniu nawet najbardziej banalnej rzeczywistości. „Szepty lasu” są krajobrazem zbudowanym ze słów, w którym dla mnie bardziej liczyły się słowa niż to, co tworzą. Frazier tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-13
2014-06-18
W powietrzu wisi depresja, chociaż mówią, że w czerwcu depresja się raczej nie przytrafia (lato). Zaspałaś pierwszy raz w życiu. Telefon rozładowuje się dwa razy na dobę, akurat wtedy gdy zapomniałaś ładowarki. Jesteś świeżo po najnowszym filmie Dolana. Po półgodzinnym piszczeniu drukarka oznajmia ci, że właściwie to jest zepsuta i możesz się wypchać, bo i tak nic nie wydrukuje. Komputer po zamknięciu uparcie usuwa ci program, który instalujesz (trzeci raz). Jakimś sposobem usuwasz całą muzykę ze swojego iPoda. Lista ‘to do’ jest dłuższa niż kartka na której chciałeś ją zapisać. Przekładają premierę najnowszej powieści Cabré. Z maja na sierpień. Nie masz sukienki na imprezę w przyszłym tygodniu. I czasu, pieniędzy i ochoty, żeby jakiejś poszukać. W ogóle to najchętniej poszedłbyś w dresie, ale dresu też nie masz. Kończy ci się bilet mpk. Mięśnie w brzuchu zaciskają się tak mocno, że chyba zaraz umrzesz. Musisz oglądać serial w oryginale, bo nie działa program z odtwarzaniem napisów. Główny bohater ma przepiękny (walijski?) akcent, przez który nie jesteś w stanie nic zrozumieć. Masz doła (super potężny), na którego nie pomaga nawet Earth, Wind & Fire. Jest tak źle, że nawet słowo ‘najgorzej’ jest nieodpowiednie.
Kupujesz Karpowicza w e-booku właśnie wtedy, kiedy twój czytnik też ma słabszy dzień i ciężko niedomaga.
„Balladyny i romanse” fabułą przypominają trochę „Modę na sukces” – wszyscy ze wszystkimi, po którymś odcinku ciężko się połapać kto z kim już tak, a kto z kim jeszcze nie. Widziałabym je pod tytułem: ‘Hedonizm i grzechy pomniejsze’. Akcja toczy się bardzo szybko, wątki splatają się i rozplatają. Na Ziemi zaczyna brakować żelazek i kawy (okazuje się, że maczał w tym palce sam Hermes, bóg złodziei), bogowie zamykają niebo i zamieszkują w Polsce (bo Polska jest akurat w promocji na niebiańskim rynku), Jezus chce przyjść powtórnie, żeby umrzeć i… nie zmartwychwstać, Nike jest właścicielką firmy odzieżowej, Afrodyta okazuje się głupiutką dziewczyną (jak zwykle, piękno najwyraźniej nie idzie w parze z inteligencją), zakochaną na zabój w Szatanie. Karpowicz stworzył szalony misz-masz wszystkich religii i świata ludzi.
Karpowicz jest dobry na depresję. Nawet litry dobrej kawy i kilogramy czekolady nie robią tak dobrze na depresję jak Karpowicz. Inteligentny, intrygujący humor (czasami tylko przechodzący w humor głupkowaty) sprawia, że „Balladyny i romanse” czyta się tak lekko i przyjemnie, jakby były krótką, zabawną książeczką, a nie ponad pięćset stronicowym tomiszczem. Czyta się je, jakby tak naprawdę nic nie znaczyły, nic nie wnosiły do życia, były tylko miłą odskocznią od codzienności. Nie ma się wrażenia, że czegoś tu za dużo: za dużo bogów i bóstw, za dużo trudnych słów, za dużo seksu. Fabuła, mimo że szokująca, wcale nie jest pokręcona i naprawdę trudno się zgubić i nie wyłapać sarkazmu, którym Karpowicz wymachuje na prawo i lewo. Trudno oczekiwać od niej wzruszeń, ale w końcu to nie zadanie dla literatury satyrycznej. Działa trochę jak narkotyk, odurza i uzależnia. Sprawia, że poczucie humoru staje się mniej wasze, a bardziej Karpowicza. (Ludzie zaczynają mówić, że ‘ostatnio naprawdę dziwnie się zachowujesz’.) Jest antydepresyjna. W sam raz na czerwiec.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
W powietrzu wisi depresja, chociaż mówią, że w czerwcu depresja się raczej nie przytrafia (lato). Zaspałaś pierwszy raz w życiu. Telefon rozładowuje się dwa razy na dobę, akurat wtedy gdy zapomniałaś ładowarki. Jesteś świeżo po najnowszym filmie Dolana. Po półgodzinnym piszczeniu drukarka oznajmia ci, że właściwie to jest zepsuta i możesz się wypchać, bo i tak nic nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-30
Lucjan i Maciej to jedyni ludzie, którzy się nie sprzedali i nawet w ddtvn występują w maskach. (Albo po prostu nikomu się do wydania książki nie przyznali i teraz im głupio.) W „Make Life Harder” obnażają wszystkie aspekty życia w Polsce, obgadują wszystko, co można obgadać i komentują wszystko, co można skomentować. Odsłaniają hipokryzję, wyśmiewają ‘cebulactwo’, spoglądają na Polskę odbitą w krzywym zwierciadle, które wyolbrzymia wady. Tworzą karykaturę typowego Polaka - bardzo groteskową, ale mimo wszystko niezwykle trafną. Potrafią spojrzeć na polską rzeczywistość z przymrużeniem oka, ocenić typowe przywary, wykpić tradycje, zwyczaje, poglądy. Nie ma święta, grupy społecznej czy instytucji, której się „nie dostaje”. Obrywa typowy Janusz i Wieśka, służba zdrowia, studenci, Wielkanoc, Halloween, Sylwester i zmiana czasu. Na szczęście Lucjan i Maciej nie pozostawiają Polaków osamotnionych i zagubionych, oferując im wiele przykładów i porad na temat tego, jak zachować się w kinie, jak chodzić do teatru, jak pić alkohol i jak być szczęśliwym.
„Make Life Harder” nie miało być i nie jest literaturą wysoką i patetyczną. Przekleństwa w co drugim zdaniu, suche żarty i komentarze dotyczące znanych osób nadają całości specyficznego smaczku, charakterystycznego dla tej części internetu, gdzie można znaleźć Polską Szkołę Dizajnu, Faszyn from Raszyn i Przeciętne cele w życiu.
„Make Life Harder” czyta się szybko, to książka na wieczór lub dwa. Tak naprawdę im dłużej się ją czyta, tym mniej śmieszna się staje. O ile pierwsze rozdziały lepiej przeczytać samotnie w domu, żeby nie narazić się na nieprzyjemne spojrzenia innych uczestników komunikacji miejskiej, tak dalsze rozdziały smakują trochę jak kilkukrotnie odgrzewany kotlet. Podział książki jest dosyć prosty - rozdziały to miesiące, wszystko jest ułożone i (wydawać by się mogło) przemyślane. Kilka części zostało jednak wrzucone na zasadzie 'nigdzie nie pasuje, więc może być wszędzie'. Niektóre elementy codziennego życia zostały opisane szczegółowo, opatrzone trafną ripostą, dopracowane do ostatniego szczegółu. Inne zostały napisane na odwal się, autorzy niby odnoszą się do poruszanego tematu, ale ich przemyślenia grzęzną gdzieś w meandrach rozpatrywanego problemu. Trącają je z daleka kijem, wykręcają się i unikają odpowiedzi. Owszem, jest to ciekawy zabieg, przywodzący na myśl odpowiedzi polityków na niewygodne pytania, ale śmieszy raz, drugi, trzeci i w końcu zaczyna przeszkadzać. I tak samo dzieje się niestety z większością żartów: ich przewidywalność ujmuje im świeżości i oryginalności. W ostatnich rozdziałach zamiast śmieszyć, nudzą i irytują, a chyba nie takie było zamierzenie twórców. Niestety nie lajkuję MLH na facebooku i nie jestem w stanie powiedzieć, czy moje spostrzeżenia są słuszne, ale podczas czytania niektórych części miałam wrażenie że były one publikowane jako posty i wrzucone do książki jako kopiuj-wklej (sformułowanie ‘dzisiaj jest’ narzuca czas teraźniejszy a nie bliżej nieokreślony, który obowiązuje w pozostałej części książki).
Lucjan i Maciej tworzą pastisz Polski i Polaków. „Make Life Harder” nie zmienia życia ani nie otwiera oczu na jakieś kwestie, wszystko to dobrze znamy z mediów, rozmów ze znajomymi, obserwacji rzeczywistości, ale podczas czytania można się pośmiać z Darka i Marioli i trochę z samego siebie. Niektóre fragmenty powinny być lekturą obowiązkową dla wszystkich, żeby nabrać dystansu do życia, którego nieustannie i wciąż nam brakuje.
Lucjan i Maciej to jedyni ludzie, którzy się nie sprzedali i nawet w ddtvn występują w maskach. (Albo po prostu nikomu się do wydania książki nie przyznali i teraz im głupio.) W „Make Life Harder” obnażają wszystkie aspekty życia w Polsce, obgadują wszystko, co można obgadać i komentują wszystko, co można skomentować. Odsłaniają hipokryzję, wyśmiewają ‘cebulactwo’,...
więcej Pokaż mimo to