-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać339
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
2018-05
2018-05
Kiedy pierwszy raz przeczytałam opis niedawno wydanej w Polsce powieści Domenica Starnone "Psikus", pomyślałam, że może to być całkiem w porządku czytadło, choć nie do końca w moim klimacie - głównym bohaterem bowiem jest Daniele Mallarico, 75-latek, który wraca do miasta swojej młodości, by zająć się wnuczkiem. Potem spojrzałam na okładkę i mój entuzjazm doszczętnie opadł - grafik zdecydowanie się tutaj nie popisał. Dość spontanicznie jednak pewnej soboty zabrałam ze sobą tę właśnie książkę do pociągu i szybko okazało się, że dałam się zwieść i po raz kolejny powinnam sobie powtórzyć "Nie oceniaj książki po okładce". Patrząc na oprawę i opis z tyłu książki, nigdy nie pomyślałabym, że będzie to tak dobra powieść.
"Psikus" to kolejna powieść autora dość znanych, jak mi się wydaje, w Polsce "Sznurówek", który podobno jest mężem popularnej Elena Ferrante ("Genialna przyjaciółka"). W tej książce pisarz bierze na warsztat sylwetkę artysty w podeszłym wieku, który niechętnie godzi się pomóc swojej córce w opiece nad 4-letnim Mariem, kiedy ta wraz z mężem wybierze się na konferencję naukową w innym mieście. Wyrwany ze znajomej sobie rzeczywistości, schorowany i niepocieszony perspektywą niańćzenia wnuka, mężczyzna przybywa do Neapolu, by na kilka dni ponownie zamieszkać w domu swojego dzieciństwa i młodości.
Daniele prędko zauważa, że jego córka nie jest szczęśliwa w małżeństwie, jego zięć go drażni, a mały Mario wydaje się być ciągle wychwalany pod słońce, wskutek czego jest dogłębnie przekonany o swoim geniuszu. Artysta czuje jednak obowiązek bycia wszystkim tym, czym ma być "dziadek" - musi zatem również zachwycać się tym, że Mario potrafi obsługiwać telewizor, wie jak użyć kuchenki gazowej, czy gdzie znaleźć w domu apteczkę. Gdzieś w głębi duszy przeszkadza mu jednak pyszałkowatość małego chłopca. Irytacja narasta w miarę tego, jak malec zakłóca spokój Daniele przy pracy - a chodzi o ilustracje do jednego z opowiadań Henry'ego Jamesa. Wydawca nie jest zadowolony z postępów, a co gorsza - nawet Mario wypala, że rysunki dziadka są ciemne i brzydkie.
Zamknięci w mieszkaniu, dorosły mężczyzna i malec próbują odnaleźć nić porozumienia. Wszystko dookoła przypomina jednak Daniele o jego przeszłości - "duchy" zamieszkujące dom i jego okolice podsuwają mu obrazy biednego dzieciństwa, ojca pijaka, ambicji, pierwszej miłości, rozczarowań. Czas spędzony w Neapolu to dla artysty moment zmierzenia się z osiągnięciami swojego życia, a może właściwie ich brakiem czy niedostatkiem. To również moment refleksji na temat więzów krwi, rodziny, a także wszystkich skomplikowanych relacji i mechanizmów nimi rządzących.
Starnone ciekawie zestawił dwie kontrastujące postacie - młodziutki i niezwykle pewien siebie Mario oraz mężczyzna w podeszłym wieku targany wątpliwościami, niską samooceną, dręczony ciągłym poszukiwaniem zapewnienia, że czegoś jest wart, że jakoś przysłużył się temu światu. To również intrygujące zderzenie dziecięcej szczerości, która nieraz rani, i taktu nabytego w drodze życiowego doświadczenia.
Nie sądziłam, że historia opowiedziana z perspektywy starszej osoby aż tak mnie zaciekawi - a jednak. Była to lektura świeża i intrygująca. Na pochwałę zasługuje też bardzo dobry język powieści (a zatem również praca tłumacza), który dodaje historii lekkości, ale i refleksyjnej nuty tam, gdzie potrzeba. Kawał dobrej prozy.
Kiedy pierwszy raz przeczytałam opis niedawno wydanej w Polsce powieści Domenica Starnone "Psikus", pomyślałam, że może to być całkiem w porządku czytadło, choć nie do końca w moim klimacie - głównym bohaterem bowiem jest Daniele Mallarico, 75-latek, który wraca do miasta swojej młodości, by zająć się wnuczkiem. Potem spojrzałam na okładkę i mój entuzjazm doszczętnie opadł...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-14
2016-09-09
Ilekroć wydaje mi się, że to, co w książce lubię najbardziej, to szybkie tempo, trafiam wtedy na powieść, która wywraca mi ten pogląd do góry nogami. Pewnie to też kwestia tego, że z wiekiem upodobania trochę się zmieniają, ale tak czy inaczej, po przeczytaniu "Mariny" Zafona myślę sobie: szkoda, że było tak krótko i szybko. Gdyby nie to, mogłabym cieszyć się lekturą dłużej.
Carlos Ruiz Zafón rekomendacji nie potrzebuje, bo zapewne każdy miłośnik książek, nawet jeśli nie czytał którejś z jego powieści, to przynajmniej o nich słyszał. Najbardziej znana seria pisarza, czyli Cmentarz Zapomnianych Książek, którą rozpoczyna fenomenalny "Cień wiatru", to już chyba klasyka. Ja właśnie od opasłego "Cienia" zaczynałam, dając się Zafonowi porwać i zauroczyć. Nie wiem dlaczego tak długo jednak zabrało mi sięgnięcie po wcześniejszą jego książkę, "Marinę". W każdym razie, wymarzyłam sobie, że kiedy już znajdę na nią czas, będzie to lato, najlepiej w pociągu. Coś mówiło mi, że to będzie idealna atmosfera, żeby dać się znów porwać pięknej historii opowiedzianej przez hiszpańskiego mistrza. No i stało się. Nareszcie.
We wstępie do powieści autor zaznacza, że "Marina" jest jedną z jego pierwszych książek, ale i też taką, którą darzy największym sentymentem. Jego celem było stworzyć historię, którą będzie można przeczytać kilka razy, na różnych etapach swojego życia i za każdym razem odkrywać w niej coś nowego. Czy mu się to udało, nie wiem - będę musiała kiedyś sama sprawdzić, może za pięć czy dziesięć lat. Niemniej, ta niedługa opowieść wciągnęła mnie całkowicie i spędziłam podróż relacji Poznań-Kraków i Kraków-Poznań z nosem utkwionym w książce.
To, że "Marina" pochodzi z początków kariery pisarskiej Zafona, faktycznie czuć. Przede wszystkim w wadze tomu. Niespełna trzysta stron to wyjatkowo niedużo, kiedy pomyśli się o gabarytach "Cienia wiatru" czy późniejszej "Gry anioła". Podobnie też trochę niewprawnego pióra widać w samym stylu pisania, jednak z całą pewnością nie mogę powiedzieć, że jest źle, albo że mi się nie podobało. Jedyne, co mogę stwierdzić, to że czasem bywało skrótowo, a zdania wydawały się za proste, krótkie, jakby urwane. Zostaje to jednak wynagrodzone przez piękne i klimatyczne opisy tajemniczej i groźnej chwilami Barcelony, którą za każdym razem, kiedy czytam Zafona, mam ogromną ochotę odwiedzić.
Sama historia to Zafón, jakiego znamy i kochamy. Sporo grozy, nutki tajemnicy, zapomnianych posiadłości, które kryją w sobie jakiś sekret i wspomnienia ludzi, którzy niegdyś w nich mieszkali. To także Zafonowskie upodobanie do wplatania motywów lalek, kukieł, drewnianych protez. To również kilka pięknych i smutnych historii o miłości. Niektórym w "Marinie" nie podobają się motywy grozy. Choć chwilami może i wydają się trochę naciągane, dla mnie nie stanowiły problemu. Dzieje się dużo, dzieje się strasznie i intensywnie. Choć włos się jeży na głowie i momentami jest nie do wiary, to w książce przeważają jednak nostalgia i czar magicznej Barcelony, jakby nęcąca zapowiedź tego, co autor stworzy w swoich kolejnych powieściach.
Cieszę się, że wreszcie znazłam moment, żeby przeczytać "Marinę" i rozbudzić w sobie na nowo entuzjazm do czytania. Takie książki napędzają mój czytelniczy apetyt i uświadamiają, że gdybym kiedyś sama miała napisać powieść, to właśnie taką historię chciałabym stworzyć.
Ilekroć wydaje mi się, że to, co w książce lubię najbardziej, to szybkie tempo, trafiam wtedy na powieść, która wywraca mi ten pogląd do góry nogami. Pewnie to też kwestia tego, że z wiekiem upodobania trochę się zmieniają, ale tak czy inaczej, po przeczytaniu "Mariny" Zafona myślę sobie: szkoda, że było tak krótko i szybko. Gdyby nie to, mogłabym cieszyć się lekturą...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-29
Kiedy J.K. Rowling wydała ostatni tom Harry'ego Pottera, wszyscy zastanawiali się, co dalej. Pieniędzy autorka miała tyle, że nie musiała raczej martwić się o spokojną starość, a za tym żerować na sukcesie serii o młodym czarodzieju i próbować dopisywać kolejnych części. Ku zaskoczeniu wielu, jej kolejną publikacją był "Trafny wybór", pozostający w nurcie powieści obyczajowych (oraz na mojej liście "Do przeczytania"). A potem długo nic. Trochę później krytycy, jak i czytelnicy podnosili brew ze zdziwienia po lekturze "Wołania kukułki", rzekomego debiutu pisarza o nazwisku Galbraith. Nie zajęło im długo rozszyfrowanie, kto naprawdę stał za sukcesem tego znakomitego kryminału. Nikt inny, jak pani Rowling we własnej osobie, gotowa spróbować swoich sił w zupełnie nowym gatunku.
O dobrych książkach zawsze trudno mi coś powiedzieć - bo ile można lać lukru. W przypadku "Wołania kukułki" trudno jest powiedzieć coś oryginalnego, ale z pewnością można stwierdzić, że jest to kryminał z krwi i kości. Sam początek książki to małe trzęsienie ziemi - Lula Landry, top modelka, piękna, bogata i mająca przed sobą świetlaną karierę, wyskakuje z balkonu. Ginie na miejscu. Policja zakłada, że było to samobójstwo, jednak zbyt wiele rzeczy wskazuje na to, że Lula nie chciała wcale żegnać się z życiem. Ta sprawa spada (sic!) z nieba Cormoranowi Strike'owi, który potrzebuje dobrego śledztwa, żeby utrzymać swoje podupadające biuro detektywistyczne.
Sama postać Cormorana to dla mnie wzór dobrego konstruowania postaci. Strike ma niecodzienną przeszłość. Zanim otworzył własne biuro detektywistyczne, przebywał w Afganistanie, gdzie w wyniku wypadku stracił jedną nogę. Pomimo tego, układało mu się jak dotąd chociaż życie prywatne: mieszkał ze swoją piękną i odnoszącą sukcesy dziewczyną. Wszystko jednak zaczęło się psuć i jego z związek z Charlotte zakończył się z fajerwerkami, tym samym zmuszając Cormorana do zamieszkania we własnym biurze. Cóż, kiedy nie ma się gdzie pójść, nawet podłoga okazuje się dostatecznie wygodnym miejscem do spania. Jakby tego było mało, na głowę zwaliło mu się jakieś młode dziewczę z agencji pracy tymczasowej. Robin dopiero co się zaręczyła i choć ślub zaprząta jej głowę, dziewczyna z energią przystępuje do stawiania biura na nogi.
Cormorana nie stać na utrzymanie asystentki, więc jasnym jest, że Robin niedługo odejdzie. Szybko jednak okazuje się, że śledztwo jest skomplikowane na tyle, że każda pomoc się przyda. Inicjatywa Robin często wykracza poza porządkowanie papierów i wkrótce razem ze Strikiem zaczynają tworzyć zgrany zespół. Rowling genialnie zestawiła ze sobą dwie tak różne osobowości - mrukliwego i zdecydowanego Cormorana z uroczą, ale entuzjastyczną i obdarzoną niemałą inteligencją interpersonalną Robin.
To, co zasługuje na duży plus, to z pewnością język, jakim posługuje się tu Rowling. Książkę czytałam w oryginale, więc nie mogę odnieść się do jakości polskiego tłumaczenia, ale angielska wersja nie pozostawiała nic do życzenia. Zdania były pięknie zbudowane, słownictwo zróżnicowane. Podobało mi się to, że każda z postaci miała "swój" język. Mieszkańcy ubogich dzielnic mówili typowym dla nich dialektem, inaczej wypowiadał się surowy Strike, czy bywalczynie najmodniejszych knajp i klubów w Londynie. Język postaci wpłynął na mój odbiór całości powieści jako ukazującej wiarygodny i nieoczywisty często świat.
Rowling zdecydowała się skierwać śledztwo w realia najbogatszych mieszkańców stolicy. Prowadząc śledztwo, Cormoran zagląda na plan sesji zdjęciowej i wychodzi do modnych klubów. Patrzy jak leje się alkohol, zauważa kolejne romanse i zdrady, podsłuchuje ploteczki. Świat celebrytów jest tu odmalowany (jak mniemam) wiernie i barwnie. Tym samym, dla mnie to coś nowego w kryminale - dotąd nie natknęłam się na wiele takich, które traktowałyby o zabójstwie sławnej osoby.
Próbowałam się zastanowić, co nie podobało mi się w "Wołaniu kukułki" i nie wpadłam na nic poza tym, że nie była to książka, którą czytałam z zapartym tchem. Niemniej, historia porządnie mnie wciągnęła i zdążyłam się związać z Cormoranem oraz Robin na tyle mocno, że tupię już nóżką ze zniecierpliwienia w oczekiwaniu na moment, kiedy druga część wpadnie w moje ręce.
Kiedy J.K. Rowling wydała ostatni tom Harry'ego Pottera, wszyscy zastanawiali się, co dalej. Pieniędzy autorka miała tyle, że nie musiała raczej martwić się o spokojną starość, a za tym żerować na sukcesie serii o młodym czarodzieju i próbować dopisywać kolejnych części. Ku zaskoczeniu wielu, jej kolejną publikacją był "Trafny wybór", pozostający w nurcie powieści...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-23
Zazwyczaj twardo trzymam się zasady: najpierw książka, potem film. W przypadku "Charlie'go" wyszło jednak na to, że obejrzałam ekranizację, zanim zdołałam zdobyć egzemplarz książki. Właściwie ten genialny obraz z Loganem Lermanem, Ezrą Millerem i Emmą Watson widziałam aż trzy razy, przez co śmiało mogę powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych filmów. Jako że szczegółów ekranizacji już nie pamiętam, a powieść, na której bazuje film dopiero niedawno zasiliła szeregi mojej biblioteczki, z chęcią wróciłam do świata nastoletniego Charlie'go i jego przyjaciół.
"Charlie" (wciąż boli mnie to polskie tłumaczenie tytułu) to zbiór listów, które tytułowy bohater wysyła do anonimowego przyjaciela. Piętnastoletni chłopak jest specyficzny. Cichy, nad wyraz wrażliwy, nie ma przyjaciół, odkąd jego najlepszy kolega, Michael, popełnił samobójstwo. Ta trauma pogłębiła problemy psychiczne Charlie'go, który teraz musi stawić czoła nieznanej, zupełnie nowej rzeczywistości - lada moment nadejdzie pierwszy dzień nowej szkoły. Choć nastolatkowi nie jest łatwo się odnaleźć w tym otoczeniu, jego ratunkiem okazuje się para przyszywanego rodzeństwa, starsi od niego o kilka lat Sam i Patrick. To z nimi i dzięki nim Charlie odkryje uroki i pułapki dorastania. Wypali pierwszego papierosa, posmakuje alkoholu, pójdzie na randkę i zakocha się, choć nie z wzajemnością. To, co jednak jest dla Charlie'go najważniejsze w całym tym procesie dojrzewania, to fakt, że po raz pierwszy chłopak zaczyna być aktywnym uczestnikiem swojego życia. Nie tylko obserwuje, ale i sam przeżywa kolejne doświadczenia.
Dla ludzi, którzy go nie znają, Charlie jest dziwakiem. Dla mnie był jednak mądrym i wrażliwym młodym człowiekiem, którego ciepło nie przestawało mnie zaskakiwać. Chbosky wykreował bohatera wielopłaszczyznowego i pozwolił czytelnikowi śledzić jego rozwój krok po kroku. To, jak Charlie się zmienia, widać ciekawie poprzez styl, jakim nastolatek posługuje się przy pisaniu listów. Pierwsze strony wypełniają proste, niezłożone zdania, jednak im dalej, tym bardziej widać, jak Charlie płynnie opowiada o tym, co się u niego dzieje, jak trafnie zwraca uwagę na szczegóły, które mają spore znaczenie i błyskotliwie ilustrują uczucia czy społeczne mechanizmy. Dlatego choć początek książki może wydawać się niespecjalnie fascynujący, narracja Charlie'go szybko staje się coraz bardziej wciągająca.
Stephen Chbosky w swojej książce obarcza głównego bohatera niemałym bagażem emocjonalnym, którego początki sięgają wczesnego dzieciństwa Charlie'go. Opisuje to jednak w nieoczywisty sposób, ponieważ osoba, która jest winna prawdopodobnie najgorszych i najbardziej traumatycznych doświadczeń w życiu chłopca, uosabia też wszystko, co Charlie najbardziej ceni sobie w drugim człowieku. Podobało mi się to, że poprzez taki obrót sytuacji Chbosky pokazuje traumę jako zjawisko złożone, a nie czarno-białe. Podobnie na pochwałę zasługuje to, jak Charlie radził sobie z prześladującym go od dzieciństwa problemem - nie wybrał nienawiści, a wybaczenie i optymizm, które razem pozwoliły mu funkcjonować normalnie w świecie, który co rusz stawiał przed nim kolejne wyzwania.
Pomimo trudnych tematów pojawiających się w książce, "Charlie" to dla mnie ciepła lektura, która zabrała mnie na kilka dni z powrotem w szczenięce lata. Choć dorastanie jest niełatwe, to jest także okresem nieraz najpiękniejszych przeżyć, których wspomnienie zawsze będzie nas zalewało falą sentymentu. Chbosky'emu udało się stworzyć książkę, która te chwile przypomina w najlepszy i najbardziej urokliwy sposób, pachnący papierosami w letni dzień i brzmiący jak najlepsza muzyka lat dziewięćdziesiątych. Przykro było mi odkładać tę powieść i czuję jeszcze książkowego kaca, a jedyne na co mam teraz ochotę, to po raz czwarty obejrzeć ekranizację. Polecam.
Zazwyczaj twardo trzymam się zasady: najpierw książka, potem film. W przypadku "Charlie'go" wyszło jednak na to, że obejrzałam ekranizację, zanim zdołałam zdobyć egzemplarz książki. Właściwie ten genialny obraz z Loganem Lermanem, Ezrą Millerem i Emmą Watson widziałam aż trzy razy, przez co śmiało mogę powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych filmów. Jako że szczegółów...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-05-22
Niewątpliwie o trylogii "Millennium" było i nadal jest bardzo głośno. Spektakularny sukces szwedzkiego pisarza sprawił, że ja i chciałam przekonać się o fenomenie "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet". Tak jakoś wyszło, że dostałam tę książkę na Gwiazdkę, ale zaczęłam ją czytać dopiero niedawno - zawsze miałam jakąś inną pozycję na tapecie. Niemniej muszę przyznać, że była to lektura rzeczywiście wciągająca, i choć przyczepiłabym się standardowo do kilku spraw, mogłabym postawić tę powieść na półce z książkami bardziej godnymi uwagi.
Pierwszą rzeczą, którą oceniam na plus, jest sam klimat i miejsce akcji. Poza "Dziećmi z Bullerbyn" niewiele jest znanych książek, których wydarzenia dzieją się w Szwecji. Dzięki tej powieści mój zasób szwedzkich słówek powiększył się o "gatan", czyli "ulicę" oraz "kvinna", uroczy wyraz oznaczający "kobietę". Jak widać, książka to niezwykle pouczająca i przeczytania warta. ;) Poza tymi drobnymi wstawkami w ojczystym języku autora, natkniemy się na całą masę angielskich słówek i zwrotów. Gratka dla językowców.
Choć na początku akcja powieści może wydawać się ślimacza, przyspiesza już kilkanaście stron dalej. Z dużym zainteresowaniem śledziłam perypetie dziennikarza Blomkvista i młodej outsiderki, Lisbeth Salander. Obie te postacie miały w sobie coś ciekawego, bez trudu można je polubić. Podobało mi się także, że świat wykreowany przez Larssona nie był czarno-biały, ale wiernie odwzorowywał rzeczywistość.
"Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" to ciekawe połączenie kryminalnej zagadki, medialnej sensacji oraz całej gamy romansów. Jednym słowem - dla każdego coś miłego. Chociaż zakończenie trochę mnie rozczarowało (długi proces poznawania historii Vangerów i rozwikływania zagadki zaginionej dziewczyny został urwany zupełnie nagle, oświecenie i rozwiązanie uderzyły jak błyskawica), znalazłam też kilka literówek, to całość książki oceniam na plus. Po erze nudnych, przewidywalnych lektur naprawdę cudownie było zatopić się w świecie, który faktycznie mnie wciąga.
Niewątpliwie o trylogii "Millennium" było i nadal jest bardzo głośno. Spektakularny sukces szwedzkiego pisarza sprawił, że ja i chciałam przekonać się o fenomenie "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet". Tak jakoś wyszło, że dostałam tę książkę na Gwiazdkę, ale zaczęłam ją czytać dopiero niedawno - zawsze miałam jakąś inną pozycję na tapecie. Niemniej muszę przyznać, że była...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-16
2015-10-31
Po wyjątkowo udanym debiucie wydawnictwa Tomasza Siekielskiego ("Preparator") z nieukrywaną niecierpliwością i sporymi oczekiwaniami sięgałam po "Inną duszę", drugą książkę stanowiącą część cyklu na F/Aktach, wykorzystującego elementy prawdziwych zdarzeń do wysnucia historii z pogranicza non-fiction i powieści kryminalnej. Książka Orbitowskiego miała być jednak inna od swojej poprzedniczki, choć równie mroczna i wstrząsająca.
Bydgoszcz, lata 90. Zwykłe polskie miasto. Nie wyróżnia się bogactwem, uroczą zabudową czy światłymi i odnoszącymi sukcesy mieszkańcami. Jest raczej odwrotnie - zewsząd dociera ponura atmosfera szarej codzienności, biedy, uzależnień i nikłych perspektyw na dobrą przyszłość. W takim świecie ponurych blokowisk żyje trójka młodych chłopaków - Krzysiek, Darek i Jędrek. Wydaje się, że ich życie będzie równie zwyczajne i nieciekawe jak tysiąca innych mieszkańców Bydgoszczy. Właściwie wiele na to wskazuje - chłopcy spędzają dni na normalnych zajęciach. Grają na flipperach, próbują dostać się na tanią siłownię, próbują piwa, zaczynają interesować się dziewczynami. Wszystko zmienia się drastycznie, kiedy jeden z nich zostaje zamordowany. Martwego Darka znajduje jego siostra. Sprawca zbrodni nie zostaje znaleziony. Wkrótce jednak okazuje się, że Krzysiek wie, kto jest odpowiedzialny za śmierć jego przyjaciela.
Jędrek wydaje się być dobrym chłopakiem. Chodzi na praktyki do cukierni, żeby mieć w przyszłości sensowny zawód, szanuje rodziców i chętnie pomaga innym. Oprócz powłoki normalności, skrywa się w nim jeszcze coś więcej. Nie wiadomo, dlaczego lubi zabijać. Przemoc zawsze gdzieś się w nim chowała, czekając tylko na moment, by uderzyć. Najpierw był trening. Wybór odpowiedniego noża, ćwiczenia fizyczne. Poderżnięcie gardeł małym kociętom. Z czasem koty zmieniły się na ludzi. Dwie zbrodnie. Każda bez motywu.
Skąd wzięło się w Jędrku to zło? Życie nie doświadczyło go w żaden sposób, miał pełną i normalną rodzinę, nie był głupi. Kto był odpowiedzialny za popełnione zbrodnie? On czy inna dusza, która przejmowała nad nim kontrolę, kiedy mordował? Pytania pozostają bez odpowiedzi.
Tak naprawdę to nie wątek kryminalny jest w "Innej duszy" najważniejszy. Historia Jędrka intryguje i składnia do główkowania, jednak na pierwszy plan w powieści Orbitowskiego wysuwa się miasto i codzienne życie, które się w nim toczy. Autor wiernie oddaje koloryt Bydgoszczy u schyłku dwudziestego wieku, przekonująco opisuje detale, które składały się na tamtą epokę.
Przyziemne elementy w ciekawy sposób zderzają się z wydarzeniami, które nami wstrząsają, Orbitowski wrzuca do swojej książki kilka nieoczywistości; widać to na kilku płaszczyznach. Jędrek, na co dzień zwykły, miły i uczynny chłopak, to morderca, który z dumą pokaże policjantom, jak dobijał swoje ofiary. Pozornie nieuchwytny, "piękne zwierzę, które musi zabijać", w końcu zostaje dosięgnięte przez sprawiedliwość. Ojciec Krzyśka, miłośnik książek, to ostatni pijaczyna, który przepija każdy grosz i urządza awantury, by zaraz potem rozpocząć (w swoim mniemaniu) zawiłą i głęboką dywagację o religii, społeczeństwie, celach mężczyzny czy strukturze rodziny. Krzysiek, wywodzący się z biednego domu, który nie ma mu wiele do zaoferowania postanawia, że osiągnie w życiu coś porządnego.
Pomyśleć, że kiedyś nie przepadałam za polskimi autorami. Co dopiero za książkami, które traktują o latach 90. Orbitowski wciąga już od pierwszej strony. Ciekawa narracja, solidnie skonstruowani bohaterzy, pytania, na które nie dostajemy jednoznacznych odpowiedzi, dobrze zbudowany portret miasta. Wydaje się, że "Inna dusza" to faktycznie non-fiction. Pogratulować talentu. Czekam na więcej.
Po wyjątkowo udanym debiucie wydawnictwa Tomasza Siekielskiego ("Preparator") z nieukrywaną niecierpliwością i sporymi oczekiwaniami sięgałam po "Inną duszę", drugą książkę stanowiącą część cyklu na F/Aktach, wykorzystującego elementy prawdziwych zdarzeń do wysnucia historii z pogranicza non-fiction i powieści kryminalnej. Książka Orbitowskiego miała być jednak inna od...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-21
Do książki Shyama Selvadurai podeszłam dość niechętnie. Wydawało mi się, że temat gejów ze Sri Lanki nie do końca przypadnie mi do gustu, a tymczasem autor spłatał mi niezłego figla. Książka w sześciu opowiadaniach przedstawia życie młodego Tamila, który nie jest taki jak inni chłopcy. Lubi bawić się z dziewczynkami, udawać pannę młodą... Jego ojciec szybko orientuje się, że (w jego mniemaniu) z synem jest coś nie tak. Zmuszony do życia według męskich standardów, Arjie będzie musiał sam stawić czoła temu, kim w głębi duszy jest. Sprawy nie ułatwia wojna domowa tocząca się na Sri Lance, pełna okrucieństwa i niesprawiedliwości. Selvadurai pisze świetnie - dawno nie czytałam (z przymusu, po części) książki tak wciągającej, dobrze skonstruowanej, barwnej i mądrej. Nie wspominając już, że o Sri Lance nie miałam bladego pojęcia. Cieszę się, że wypleniłam z siebie choć trochę ignorancji i z pewnością sięgnę po pozostałe ksiązki tego autora. Jestem zachwycona.
Do książki Shyama Selvadurai podeszłam dość niechętnie. Wydawało mi się, że temat gejów ze Sri Lanki nie do końca przypadnie mi do gustu, a tymczasem autor spłatał mi niezłego figla. Książka w sześciu opowiadaniach przedstawia życie młodego Tamila, który nie jest taki jak inni chłopcy. Lubi bawić się z dziewczynkami, udawać pannę młodą... Jego ojciec szybko orientuje się,...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-01-18
Nigdy dotąd nie czułam większego zainteresowania kulturą japońską, która ostatnimi czasy stała się szczególnie modna wśród młodzieży, jednak gdy moje spojrzenie padło na uroczą okładkę "Ulicy Tysiąca Kwiatów", poczułam momentalnie atmosferę odległej cywilizacji, słynącej z subtelnych ogrodów, przypominających płatki śniegu kwiatów kwitnącej wiśni, odurzającej sake, wielobarwnych kimon czy też uwodzicielskich gejszy. Coś w tej książce urzekło mnie na samym początku. I choć przygoda z powieścią Gail Tsukiyamy płynęła raczej niespiesznie i leniwie, przyniosła mi wiele różnorodnych odczuć, poszerzyła szczątkową dotąd wiedzę o Japonii, a także sprawiła, iż z żalem czytałam ostatnią stronę. Po prawie pięciuset stronach wcale nie miałam ochoty pożegnać się z bohaterami, którzy w pewien sposób stali mi się bliscy.
"Ulica Tysiąca Kwiatów" to pięknie i z dużym wyczuciem napisana historia rodzinna, przedstawiająca trzydzieści lat z życia głównych bohaterów - braci Hiroshiego i Kenjiego, osieroconych we wczesnym dzieciństwie i wychowywanych przez dziadków, sióstr Aki i Haru, których ojciec zajmuje się szkoleniem mistrzów sumo, a gdzieś na drugim planie ukazująca także losy wybitnego wytwórcy masek teatralnych, Akiry Yoshiwary. Każda z postaci jest inna, ma odmienne plany, marzenia, a jednak ich życie nieodwołalnie splątuje się ze sobą. Mamy okazję poznać ich poczynania od najmłodszych lat: okres dzieciństwa przerwany brutalną II wojną światową, zrzucenie bomb na Hiroshimę i Nagasaki, czas głodu, biedy, stacjonowania amerykańskich żołnierzy na ulicach Tokio, uparte poszukiwanie normalności, spokoju i stabilizacji... Później pierwsze miłości, a także realizowanie swoich zawodowych celów. Pomimo licznych chwil radości, w życiu bohaterów wciąż pojawia się znaczący odsetek niepowodzeń i bolesnych strat. Przeżywszy wojnę, nigdy nie jest się człowiekiem zupełnie beztroskim. Uraz pozostaje na zawsze. Tym trudniej przychodzi postaciom wykreowanym przez Gail Tsukiyamę pogodzić się ze śmiercią najbliższych, którzy odchodzą z tego świata w najmniej spodziewanych momentach, pozostawiając po sobie pustkę, której nikt ani nic nie może wypełnić.
Ta historia jest w dużej mierze także niezwykle pasjonującym przewodnikiem po Japonii. W nienachalny, aczkolwiek szczegółowy sposób przemyca na karty powieści całe mnóstwo elementów składających się na kulturę Kraju Kwitnącej Wiśni. Obrazowe opisy przenoszą nas w świat aromatycznych krakersów sembei, barów, do których mężczyźni udają się, by posłuchać relacji z walk sumo, ukochanego sportu narodowego, małych sklepików położonych przy malowniczych uliczkach, a także szeregu tradycji kultywowanych przez kolejne pokolenia.
Wielowątkowość powieści nie pozwala mi na opisanie każdego aspektu godnego uwagi z osobna, mogę jednak z czystym sercem stwierdzić, że "Ulica Tysiąca Kwiatów" jest wspaniałą lekturą, w którą najlepiej zagłębiać się spokojnie, ale i z dużym oddaniem. A kiedy już poczuje się ducha egzotycznej Japonii, można z zapałem śledzić losy bohaterów, którzy z każdą przewróconą stroną stają się nam coraz bliżsi. Dla mnie czas spędzony na czytaniu tej książki był na swój sposób wyjątkowy. Czasem zdarzało mi się uśmiechnąć pod nosem, a czasem wstrzymać na chwilę oddech, by łza nie zakręciła się w oku. Można wiele mówić, ale sądzę, że najlepszą oceną będzie stwierdzenie, iż chciałabym napotkać więcej takich książek w swoim życiu. Dlatego i wy oderwijcie się od tak rozpowszechnionego dziś zachodniego świata i pozwólcie sobie na długi spacer po japońskim ogrodzie. Jestem przekonana, że nie będziecie żałować.
Nigdy dotąd nie czułam większego zainteresowania kulturą japońską, która ostatnimi czasy stała się szczególnie modna wśród młodzieży, jednak gdy moje spojrzenie padło na uroczą okładkę "Ulicy Tysiąca Kwiatów", poczułam momentalnie atmosferę odległej cywilizacji, słynącej z subtelnych ogrodów, przypominających płatki śniegu kwiatów kwitnącej wiśni, odurzającej sake,...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-07-20
Z Jodi Picoult bywa różnie - raz stwierdzam, że jej książki nudzą mnie już powtarzalnością i sądowym schematem, a przy innej okazji okazuje się, że powieść autorstwa tej pisarki jest naprawdę świetna i z czystym sercem mogę dopisać ją do półeczki z ulubionymi lekturami. Bardzo lubię takie niespodzianki, gdy po długim okresie rozczarowania i nieudanych podejść doznaję czytelniczego olśnienia.
Powieścią "Tam gdzie ty" zainteresowałam się, gdy tylko przeczytałam jej krótki opis sugerujący, że tym razem Picoult wzięła na warsztat temat niezwykle kontrowersyjny, trudny, jakim jest (o dziwo, nadal) homoseksualizm. Przeciwstawiwszy go chrześcijańskiemu fanatyzmowi, przestarzałym poglądom i ciasnocie umysłowej, otrzymujemy nic innego, jak prawdziwą mieszankę wybuchową. Można by pomyśleć, że w tej tematyce łatwo o przesadę, pisarce udało się jednak doskonale wyważyć proporcje i przedstawić racje obu stron w sposób maksymalnie smaczny, ciekawie uargumentowany i dający do myślenia.
Tym razem Picoult przedstawia historię Zoe i Maxa, małżeństwa na pierwszy rzut oka dobrze dobranego, kochającego się i wspierającego. Ich jedynym problemem jest bezpłodność dotykająca oboje małżonków. Pragnąc dziecka, decydują się na kosztowne in vitro. Kiedy jednak kolejne próby zawodzą, Max poddaje się i wysyła swojej żonie pozew o rozwód. Mężczyzna decyduje się zamieszkać w domu swojego religijnego brata, Reida, który wraz z małżonką Liddy należy do wspólnoty Kościoła Wiecznej Chwały, cechującej się konserwatywnym podejściem do życia oraz nieprzeciętną wiernością Biblii, często interpretowanej nazbyt dosłownie. Świat Maxa zmienia się zupełnie - z alkoholika niezainteresowanego Bogiem mężczyzna staje się człowiekiem wielkiej wiary, który nie opuszcza niedzielnej mszy i spotyka się z pastorem na herbatę i ciasteczka, by pomówić o życiu w Jezusie i pokonywaniu własnych słabości.
Nic dziwnego więc, że Max jest w ogromnym szoku, gdy pewnego dnia w czasie przypadkowego spotkania w supermarkecie dowiaduje się, że jego była żona jest w związku z kobietą. W jego oczach pary homoseksualne żyją w grzechu i powinno się zrobić wszystko, by nawrócić je na właściwą drogę, przemówić im do rozsądku, duszy, sumienia - czegokolwiek - by wkrótce z otwartymi ramionami powitać nawróconych w Domu Pana. Brzmi jak fanatyczny bełkot? Tak samo odebrała to Zoe, dla której miłość do Vanessy nie jest niczym złym. Co więcej, ten związek znaczy dla niej bardzo dużo: oprócz miłości i fizyczności z drugą kobietą łączy ją przede wszystkim silna przyjaźń oparta na solidnych fundamentach.
Jednym z etapów większości związków jest chęć posiadania dziecka. Nie inaczej odbyło się to w przypadku Zoe i Vanessy. W klinice, gdzie wcześniej żona Maxa poddawała się in vitro, wciąż znajdują się zarodki, gotowe do użycia. Wystarczy tylko zgoda byłego małżonka i Vanessa może urodzić dziecko Zoe i Maxa, który to zdeklarował się wcześniej, że nie chce już mieć dzieci. Z problemem bezpłodności zmagają się jednak także Reid i Liddy. I tutaj zaczyna się problem. Max chce oddać zarodki swojemu bratu, przekreślając ostatnią szansę Zoe na posiadanie potomstwa.
"Tam gdzie ty" to powieść opowiadająca nie tylko o walce homoseksualistów z konserwatystami, próbującymi odmówić parom jednopłciowym prawa do zakładania rodzin i wychowywania dzieci. To także książka o niezwykłym wpływie muzyki na ludzi - o rozwiązywaniu problemów natury psychicznej i zawieraniu przyjaźni, o przełamywaniu barier i stereotypów. "Tam gdzie ty" mówi też o zmianach, jakie w nas zachodzą, o wyborach, jakich dokonujemy, oraz ocenach, które często mogą zranić innych.
Jodi Picoult udało się napisać powieść wielowymiarową, przeplatającą wiele wątków, które zaskakująco zaczynają do siebie pasować. "Tam gdzie ty" nie jest arcydziełem literackim, ale naprawdę dobrym czytadłem, które poza tym, że wciąga na solidnych parę godzin, daje jeszcze trochę do myślenia. I, przynajmniej według mnie, uczy też sztuki kompromisu, a ta moim zdaniem jest w życiu szczególnie potrzebna.
Z Jodi Picoult bywa różnie - raz stwierdzam, że jej książki nudzą mnie już powtarzalnością i sądowym schematem, a przy innej okazji okazuje się, że powieść autorstwa tej pisarki jest naprawdę świetna i z czystym sercem mogę dopisać ją do półeczki z ulubionymi lekturami. Bardzo lubię takie niespodzianki, gdy po długim okresie rozczarowania i nieudanych podejść doznaję...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-10-13
Lubicie historię Doktora Faustusa? Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy chcielibyście zachować wieczną młodość i urodę? Tak? A zdarzyło się wam pomyśleć, jak wysoka musiałaby być tego cena?
Ja od bardzo dawna zauważam, jak dużym problemem jest dla mnie upływ czasu - ulotność chwili, która nigdy się już nie powtórzy, nieubłagane tykanie wskazówek zegara - wszystko to tylko przypomina mi, jak szybko pędzi czas i utwierdza mnie w przekonaniu, że wobec przemijania jestem bezradna. Nie tylko ja, my wszyscy. Podobny problem, choć wywołany innymi pobudkami, dotknął Doriana Graya, bohatera słynnej powieści Oscara Wilde'a.
Wiktoriańska Anglia. Malarz Basil Hallward na jednym z przyjęć poznaje pięknego młodzieńca, Doriana Graya, którego urok sprawia, że artysta pragnie uwiecznić swojego nowego przyjaciela i proponuje mu pozowanie do portretu. Kiedy prace nad obrazem dobiegają końca, Basila odwiedza Lord Henry Wotton, przedstawiciel radykalnego dekadentyzmu, którego uwadze również nie uchodzi osoba Doriana. Basil obawia się negatywnego wpływu, jaki Wotton może mieć na młodzieńca, jednak nie jest w stanie zapobiec spotkaniu tej dwójki. Henry z przyjemnością oddaje się przekazywaniu Dorianowi swojej życiowej filozofii. Carpe diem. Be beautiful. Party hard.
Kiedy wreszcie Basil pokazuje dwójce przyjaciół swoje ukończone dzieło, Henry okrzykuje je ówczesnym arcydziełem, a Dorian... jest osłupiały. I wściekły. Ten piękny obraz odebrał mu cząstkę jego urody. Odebrał i zachowa na zawsze - ponieważ obraz nigdy się nie zestarzeje, na wieki już pozostanie piękny. Wtedy właśnie młody Gray wypowiada słowa, które okażą się jego przekleństwem: oddałby wszystko za to, by nigdy się nie zestarzeć. Oddałby nawet swoją duszę.
Jednak na tym całe szaleństwo się nie kończy. "Portret Doriana Graya" to wielowątkowa powieść, wspaniale ukazująca ludzką psychikę oraz mentalność zarówno ludzi ogółem, jak i konkretniej - brytyjskiego społeczeństwa ogarniętego gorączką fin de siecle, poszukującego przyjemności i wciąż pragnącego kolejnych doświadczeń. Wilde ze smakiem opisuje i komentuje świat, w którym wieczory spędza się na przyjęciach urządzanych przez śmietankę towarzyską lub - alternatywnie - w palarniach opium. To także świat, w którym miłość (w przewadze fizyczna) nie ogranicza się do kontaktów między kobietą a mężczyzną.
Skoro już dobrnęliśmy do tego punktu, muszę zauważyć, że wątek homoseksualny, tak sprytnie ukryty w powieści, jest jednym z najlepszych, które spotkałam w literaturze, choć nienachalny i raczej niedopowiedziany (w dużej mierze za sprawą cenzury, która nie pozwoliła na opublikowanie w powieści ciekawszych i bardziej bezpośrednich wątków - od czego są jednak przypisy?). Uczucie, jakim Hallward darzył Doriana, było czyste, platoniczne. W cudowny sposób oddaje delikatną i wrażliwą naturę malarza.
"Prawdą jest, że czciłem cię, a uczucia, jakie do ciebie żywiłem, miały w sobie o wiele więcej z romansu, niż zwykle to bywa w przypadku mężczyzny i jego przyjaciela. W jakiś sposób nigdy nie pokochałem kobiety. Dorianie, odkąd cię poznałem, twoja osobowość miała na mnie ogromny wpływ. Byłem przez ciebie zdominowany ja, moja dusza, mój umysł i moje moce. Stałeś się dla mnie widzialną inkarnacją niewidzialnego ideału, którego wspomnienie nawiedza nas artystów niczym przepiękny sen. Przyznaję, że uwielbiałem cię szalenie, nadmiernie, absurdalnie."
(Tak mniej więcej prezentuje się pełne wyznanie Basila, które pozwoliłam sobie poskładać z fragmentów opublikowanych oraz usuniętych i przetłumaczyć.)
Mogłabym pewnie napisać na temat "Portretu Doriana Graya" jeszcze tysiąc słów, pytanie tylko, czy komukolwiek chciałoby się to czytać. Niech za rekomendację posłuży fakt, że uważam tę powieść za jedną z najlepszych (jeśli nie najlepszą), jakąś miałam okazję do tej pory przeczytać w trakcie studiów. Czytanie w oryginale było przyjemnością, Wilde miał z pewnością nietuzinkowe pióro. Ciekawa jestem polskiego tłumaczenia. Może wy skusicie się na historię Doriana, a później opowiecie mi swoje wrażenia? ;)
Lubicie historię Doktora Faustusa? Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy chcielibyście zachować wieczną młodość i urodę? Tak? A zdarzyło się wam pomyśleć, jak wysoka musiałaby być tego cena?
Ja od bardzo dawna zauważam, jak dużym problemem jest dla mnie upływ czasu - ulotność chwili, która nigdy się już nie powtórzy, nieubłagane tykanie wskazówek zegara - wszystko...
2015-05-22
Mogę wiele powiedzieć o książkach z wątkiem kryminalnym, przeczytałam ich sporo. Zawsze powtarzam, że od tego gatunku oczekuję czegoś, co naprawdę jeszcze zdoła mnie zszokować. Wbić w ścianę. Dać mi to poczucie, które nie pozwala otworzyć kolejnej książki, zanim dokładnie nie przetrawi się tej poprzedniej. Sam opis nowej powieści Huberta Klimko-Dobrzanieckiego brzmiał jak zapowiedź książki, której szukałam. Preparator - ktoś, kto każdego dnia ma do czynienia ze śmiercią. Człowiek boi się śmierci i wszystkiego, co z nią związane. O zakładzie pogrzebowym nikt nie pomyśli jak o przyjemnym miejscu. Nikt nie chciałby chyba spędzać całych godzin sam na sam ze zwłokami, nie wspominając o dotykaniu ich i przygotowywaniu do "ostatniej podróży". Główny bohater jednak - jak zapowiadał opis wydawnictwa - nie ma z tym najmniejszego problemu, to po prostu jego praca. Brzmi ciekawie? Dla mnie tak. Zapowiedź zainteresowała mnie na tyle. że chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o "Preparatorze", zanim jeszcze otrzymałam przesyłkę z książką. Pierwsze wyniki znalezione w internecie dały mi nadzieję na jeszcze więcej - zamazane granice moralności, podwójne morderstwo, kazirodztwo, nekrofilia. Czy można chcieć czegoś więcej, jeśli w jednej książce zawarta jest TAKA mieszanka?
Opis opisem, reklama reklamą. Ile w tym prawdy? Okazało się, że sporo. Kiedy zaczęłam czytać "Preparatora", po raz pierwszy od długiego czasu wróciło do mnie to uczucie, które uwielbia każdy mol książkowy - słowo za słowem, zdanie za zdaniem, strona za stroną, szybko, teraz, już, chciałam wiedzieć więcej i więcej i wcale nie miałam ochoty przestać. Takie książki są uzależniające. Otwierasz, kończysz pierwszą stronę i zaledwie chwilę później (zdawałoby się), masz za sobą jedną trzecią historii i z jednej strony czym prędzej chcesz dotrzeć do końca, dowiedzieć się, co będzie potem, jakie jest zwieńczenie całej historii, ale z drugiej - za nic w świecie nie chcesz, żeby ta książka się skończyła.
Muszę jednak przyznać, że spodziewałam się po tej powieści czegoś trochę innego. Przed rozpoczęciem lektury wydawało mi się, że mam przed sobą kryminał. Niezwykle interesujący, bo częściowo oparty na faktach (A co jest ciekawszego niż świetnie skonstruowana zbrodnia? Tylko ta świetnie skonstruowana zbrodnia, która wydarzyła się naprawdę.), poruszający kilka tematów, które do dziś są uważane za tabu. Myślałam więc, że dostanę krwawą historię, dokładny opis bestialstwa, pewnie nieźle przedstawione śledztwo, coś w tym rodzaju. Nie spodziewałam się zupełnie, że książka ta to swojego rodzaju wywiad. Całą historię opowiada główny bohater. Nie poznajemy jego imienia, możemy jednak dowiedzieć się niemal wszystkiego o tym, co działo się w jego sercu i głowie. Tytułowy preparator opowiada całą swoją przeszłość - dzieciństwo, osadzone w czasach PRL-owskiej Polski, wspomnienia zimnej i wiecznie niezadowolonej z niego matki, odległego ojca, który paradoksalnie jako jedyny był mu w tej rodzinie bliski, siostry, która była oczkiem w głowie mamy, dumą, przykładną córką. Dorastanie, początki dorosłości, wreszcie samą dorosłość. Każdy etap życia głównego bohatera odcisnął na nim piętno.
Klimko-Dobrzaniecki pokazuje nam preparatora dokładnie i bez ogródek. Dowiadujemy się o jego pierwszej miłości, która zraniła go tak, że wspomnienie o niej nigdy go nie opuściło, o problemach w szkole, rozczarowaniach na polu zawodowym, o śmierci, która zawsze go otaczała, której na początku się bał, a do której z czasem się przyzwyczaił. Znamy każdą traumę bohatera. Do nas jednak należy wydanie oceny - autor nie podpowiada nam rozwiązań, ani dobrych odpowiedzi. Kiedy preparator opowiada o rzeczach, które zrobił, i które z moralnego punktu widzenia zasługują na nic innego jak potępienie, musimy zadać sobie pytanie: czy można go w jakikolwiek sposób usprawiedliwić? Czy człowiek ten jest przesiąknięty złem, wyzbył się hamulców, nie ma żadnych granic? Jak bardzo został jednak ukształtowany przez ludzi, którzy byli dookoła niego?
Chciałam i szukałam takiej książki. Mądrej. Bezpośredniej, surowej, brutalnej chwilami, ale i momentami pięknej. Chciałam portretu człowieka, w którym walczą ze sobą sprzeczności. Miłość pierwsza i najsilniejsza, kolejna miłość - oparta na fizyczności, przyziemna. Miłość kontrowersyjna, taka, jaka nigdy nie powinna mieć miejsca, taka, którą ludzie się brzydzą. Miłość do ojca, przeplatana niezrozumieniem, milczeniem, czasem rozczarowaniem. Ale prawdziwa. Taka, której nic nie może zmienić. Bo w tej książce, w której tyle mówi się o śmierci, tak dużo mówi się też o miłości.
Bez względu na to, czego oczekiwałam od "Preparatora", dostałam coś innego, dostałam o wiele więcej. Wbiło mnie w ścianę. Odczekam jeszcze trochę, zanim otworzę kolejną książkę i będę w stanie skupić się tylko na niej. Musiałam odczekać nawet kilka dni, zanim byłam w stanie zebrać myśli i napisać coś sensownego o książce, na którą naprawdę długo czekałam. Dla mnie "Preparator" ma już zaklepane miejsce na półce z pozycjami wyjątkowymi, które chciałabym wcisnąć do przeczytania każdemu, i które, mam nadzieję, przeczytam jeszcze nie raz, na innym etapie swojego życia, żeby zobaczyć, jak mało wcześniej byłam zdolna zrozumieć.
Mogę wiele powiedzieć o książkach z wątkiem kryminalnym, przeczytałam ich sporo. Zawsze powtarzam, że od tego gatunku oczekuję czegoś, co naprawdę jeszcze zdoła mnie zszokować. Wbić w ścianę. Dać mi to poczucie, które nie pozwala otworzyć kolejnej książki, zanim dokładnie nie przetrawi się tej poprzedniej. Sam opis nowej powieści Huberta Klimko-Dobrzanieckiego brzmiał jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-10-06
Sherlock Holmes to jedna z moich ulubionych postaci literackich, a także i filmowych. Zaraz za Sherly'm na liście znajduje się nieodłączny doktor John Watson, który dzielnie i skrupulatnie opisuje przygody swojego przyjaciela i współlokatora zarazem. Dlatego sama zachodzę w głowę, dlaczego, u licha, tak późno zabrałam się za czytanie powieści o jednym z najsłynniejszych detektywów świata? Może to po trosze wina nie do końca udanego spotkania ze zbiorem opowiadań ("Przygody Sherlocka Holmesa") i topornego, starego tłumaczenia? Bez względu na przyczynę - "Studium w szkarłacie" połknęłam w mig i już nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po następne tomy.
Dla wszystkich tych, którzy chcieliby przeczytać o tym, jak Watson i Holmes się poznali, zamieszkali wspólnie, docierali, a wreszcie zaczęli rozwiązywać zagadki kryminalne - ta powieść to "must read". "Studium w szkarłacie" dzieli się zasadniczo na dwie części - pierwsza ukazuje prowadzenie śledztwa i jego skutek, druga - przyczyny zbrodni i wyjaśnienie morderstw od kuchni. W większości narratorem jest Watson, który w swoim dzienniku skrzętnie sporządza notatki, opisuje Sherlocka i jego niecodzienne metody rozwiązywania zagadek, metodę dedukcji, dziwne zwyczaje. Dla urozmaicenia w drugiej części pojawia się epizod opisany przez narratora trzecioosobowego. Ciekawy zabieg, muszę przyznać.
Skąd tak właściwie wziął się fenomen Sherlocka Holmesa? Ja przede wszystkim uwielbiam tę postać za ekscentryczność, nonkonformizm, nowatorskość w działaniu (jak na tamte czasy!), skrupulatność, pasję, zaangażowanie... No po prostu: Would you marry me, Holmes? Wiem, że tego słodzenia jest dużo, za dużo wręcz, ale... Spójrzcie jeszcze na okładkę tego wydania. Moim skromnym zdaniem jest genialna.
Jeśli jeszcze dotąd nie mieliście okazji zapoznać się z cyklem powieści Sir A.C. Doyle'a, nie czekajcie ani chwili dłużej. A kiedy już będzie mieć lekturę za sobą, zróbcie sobie coś dobrego do picia i obejrzyjcie serial zatytułowany "Sherlock". Miły wieczór gwarantowany.
Sherlock Holmes to jedna z moich ulubionych postaci literackich, a także i filmowych. Zaraz za Sherly'm na liście znajduje się nieodłączny doktor John Watson, który dzielnie i skrupulatnie opisuje przygody swojego przyjaciela i współlokatora zarazem. Dlatego sama zachodzę w głowę, dlaczego, u licha, tak późno zabrałam się za czytanie powieści o jednym z najsłynniejszych...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-09-15
Wielcy pisarze zwykle radzą, żeby pisać o tym, co dobrze się zna. Ja niejednokrotnie podejmowałam próby nabazgrania czegoś od siebie, czegoś, co miałoby dobrą fabułę i ciekawych bohaterów. Jednak nigdy nie mogłam się przekonać do tego, by obsadzić akcję w realiach, w których sama się obracam. Dlatego pewnie tak bardzo się zdziwiłam, kiedy przyjaciółka powiedziała mi, że wybiera się do księgarni, żeby poszukać powieści jakiejś młodej autorki, która zdecydowała się, by umieścić swoich bohaterów w Toruniu. W moim rodzinnym Toruniu, który tak dobrze znam. Moja pierwsza reakcja? Co takiego? Niedorzeczne, zbrodnia i magiczne istoty w Mieście Piernika? Przecież to zupełnie się nie nadaje. A jednak. Po raz kolejny złapałam się na własnej głupocie i zawężeniu horyzontów. Bo okazało się, że pisanie o Toruniu wyszło Anecie Jadowskiej na pięć z plusem.
Właściwie rzadko mam do czynienia z typową fantastyką, tym bardziej rodzimą. Jedynym impulsem do przeczytania "Złodzieja dusz" było właśnie to toruńskie tło. Kto by pomyślał, że spotka mnie taka niespodzianka? Dawno już chyba nie czytałam tak wciągającej, dowcipnej i dobrze napisanej książki. Pomimo niewielkiego doświadczenia pisarki na rynku wydawniczym, pierwsza część serii opowiadającej o perypetiach Dory Wilk - wiedźmy na etacie policjantki, która zamieszkuje Osiedle Bydgoskie w Toruniu - jest na tyle interesująca, że nie sposób odłożyć ją na dłużej. Plusów jest naprawdę sporo. Podobał mi się język, lekki i płynny, ale nie stroniący od bardziej złożonych zabiegów literackich. Dialogi wypadły naturalnie, zabawnie. Cała książka jest trochę jak amerykański serial. Przyjemna, łatwa. Każdy rozdział jest ciekawy, a bohaterowie wyraziści. Kiedy już się wciągniesz, trudno jest przestać.
Świat, który proponuje czytelnikowi Aneta Jadowska, jest dosyć surowy. Bez niepotrzebnych zdrobnień i słodzenia. Kiedy trzeba, główna bohaterka potrafi porządnie przyłożyć przeciwnikowi. Jest niezależna i silna. Idzie pod prąd i mówi, co myśli, nie wiele robiąc sobie z tego, że zyskała kolejnego wroga. A ponadto ma dobry gust muzyczny. Prowadzi podwójne życie. Jedno w Toruniu, gdzie pracuje jako policjantka. Drugie - w Thornie, alternatywnym mieście będącym nadnaturalnym odzwierciedleniem Torunia. Każde z tych miejsc jest na swój sposób nęcące, w każdym z nich znajdziemy charakterystycznych bohaterów, którzy na długo zapadają w pamięć.
Być może moje zachwyty spowodowane są tym, że nie znam zbyt dobrze tego gatunku i brak mi odpowiedniego porównania. Niemniej, "Złodziej dusz" to przyjemne urban fantasy, świetny początek cyklu, który może nas pochłonąć na dłużej. Dawno już nie bawiłam się tak dobrze przy jakiejś książce, ani nie zżyłam się tak z bohaterami. Jestem szczerze ciekawa, jak dalej potoczą się losy Dory Wilk i jej niecodziennych przyjaciół.
Wielcy pisarze zwykle radzą, żeby pisać o tym, co dobrze się zna. Ja niejednokrotnie podejmowałam próby nabazgrania czegoś od siebie, czegoś, co miałoby dobrą fabułę i ciekawych bohaterów. Jednak nigdy nie mogłam się przekonać do tego, by obsadzić akcję w realiach, w których sama się obracam. Dlatego pewnie tak bardzo się zdziwiłam, kiedy przyjaciółka powiedziała mi, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-02-24
Nareszcie. Po sześciu latach oczekiwania Dan Brown powrócił z kolejnym bestsellerem, w którym fani pisarza po raz trzeci mogą spotkać się z kultowym już bohaterem, Robertem Langdonem. W gronie niecierpliwie wyczekujących premiery "Zaginionego symbolu" byłam i ja. Dziś już wiem, jak ta pasjonująca przygoda się skończyła i pełna oczekiwań planuję w najbliższym czasie poszerzyć znajomość twórczości Browna o "Cyfrową twierdzę", jego pierwsze sławne dzieło literackie.
Tym razem Langdon ma za zadanie rozszyfrować długi szereg tajemnych symboli związanych z masonami. Przez większość powieści utrzymuje się atmosfera głębokiego napięcia. Na horyzoncie pojawił się bowiem Mal'akh, człowiek, który nie ma zamiaru dopuścić do tego, by świat poznał mistyczne tajemnice i pragnie zagarnąć je dla siebie, a co więcej, planuje pogrążyć wolnomularzy, ujawniając światu tajne nagrania z rytuałów wtajemniczenia. W grę zaplątuje się CIA, kilku czołowych członków masonerii, znawca symboli, Langdon, a także siostra Petera Solomona, naukowiec z dziedziny noetyki. Łącząc swoje siły zrobią wszystko, by unieszkodliwić Mal'akha.
Styl Browna przemawia do mnie z całą pewnością, jednak polskie wydawnictwo publikujące jego powieści, strasznie mnie zawiodło, ponieważ już w trakcie czytania pierwszych stu stron natknęłam się na około pięć literówek. Mimo, że okładka powieści jest piękna (niestety także trochę niepraktyczna), to wewnętrzne niedopracowanie mnie dobiło. Pomijając jednak stronę techniczną, po raz kolejny chylę czoła przed Danem Brownem. Autor naprawdę świetnie się spisał. Książka ma wartką fabułę, którą śledziłam z zapartym tchem.
Jest jednak pewien aspekt "Zaginionego symbolu", który odrobinę zbił mnie z tropu. Do tej pory Langdon był w moich oczach wyjątkowym znawcą symboli, sztuki i historii. Do tej pory to on rozwiązywał większość trudności, które stawały mu na drodze. Do tej pory był niezawodny. A teraz to się zmieniło. Coraz częściej nie zauważał oczywistych odpowiedzi, to inni przekazywali mu swoją wiedzę. Stał się bardziej nieporadny niż dotąd. Z drugiej strony, to plus wykreowanego portretu postaci literackiej, bo nadaje mu więcej autentyczności. Chyba żaden człowiek nie jest mistrzem w każdej dziedzinie, tak też i Robert Langdon ma swoje słabości.
Jeśli chodzi o nawiązanie do poprzednich części przygód Langdona, zawiodłam się, że nie znalazłam w "Zaginionym symbolu" ani jednej wzmianki o Sophie, która odegrała ogromną rolę w "Kodzie Leonarda da Vinci", i którą obdarzyłam wielką sympatią. Prawdą jest, że nie można mieć wszystkiego.
Podsumowując, muszę przyznać, że powieść ta mimo kilku niedociągnięć zasługuje na moje pełne uznanie. Panie Brown, proszę, niech zabiera się Pan do pracy nad kolejną powieścią. Ja chcę więcej. No i... będzie ekranizacja, prawda?
Nareszcie. Po sześciu latach oczekiwania Dan Brown powrócił z kolejnym bestsellerem, w którym fani pisarza po raz trzeci mogą spotkać się z kultowym już bohaterem, Robertem Langdonem. W gronie niecierpliwie wyczekujących premiery "Zaginionego symbolu" byłam i ja. Dziś już wiem, jak ta pasjonująca przygoda się skończyła i pełna oczekiwań planuję w najbliższym czasie...
więcej mniej Pokaż mimo to2009-07-13
Pamiętam mój entuzjazm, gdy wśród wielkiej gromady książek na księgarnianej półce mój wzrok wytropił dwa egzemplarze czegoś, co niewątpliwie mnie zaintrygowało. Duży format, ładnie stylizowana okładka, twarda oprawa i jeszcze ten tajemniczy tytuł – „Grobowiec”. Spoglądając na opis książki wiedziałam, że będzie to interesująca lektura. Do kupna zachęcił mnie też fakt, że autorką jest Kate Mosse, która napisała także powieść „Labirynt”. Moja mama kiedyś ją czytała i bardzo sobie zachwalała, więc pomyślałam, że i ten tytuł musi się znaleźć w mojej domowej biblioteczce.
Początek powieści napisany jest nienagannym językiem, bogatym stylem, pełnym ozdobników. Piękne opisy, pełne detali, przecudownie oddające klimat XIX-wiecznej Francji, w której rozpoczyna się akcja „Grobowca”. Prolog zawładnął moim sercem już od pierwszych kilku zdań. Być może tak spodobał mi się styl, w jakim był napisany, dlatego że sama staram się pisać podobnie. Pojawił się jednak szczegół, który na początku trochę mnie irytował. Autorka w polskie zdania często wplata pojedyncze francuskie słówka, a w przypisach nie ma ich tłumaczeń. Bywa to uciążliwe, ale dla zapalonych przyszłych lingwistów to dar od sił wyższych, bo nadarza się niebywała okazja, by znaczenia tych słówek poszukać, a przy okazji nauczyć się kilku. Francuski jest pięknym językiem, więc ostatecznie spisuję to na plus.
Książka jest podzielona na części. Przeplatane są ze sobą okresy dziewiętnastowieczne i współczesne (2007 rok), co sprawia, że w powieść nie wdziera się nuda. Byłam jednak odrobinę rozczarowana, że opisów teraźniejszości było tak mało w odniesieniu do rozwodzeniem się nad akcją roku 1891. To taki mały defekt, który, w gruncie rzeczy, da się jednak przełknąć.
Zabrakło mi w sumie jeszcze czegoś, co dotyczy dwu głównych bohaterek. Leonie Vernier i Meredith Martin to kobiety, którym mamy okazję bliżej się przyjrzeć, aczkolwiek w przypadku tej drugiej, tak naprawdę, odkrywamy boleśnie niewiele. Jest… niedokończona. Brakuje w niej kilku cech, które mogłyby uczynić ją bardziej przekonywującą, prawdziwą. Z Leonie było trochę inaczej, pewnie ze względu na to, że w powieści mamy wgląd w sześć lat jej życia, więc – chcąc, nie chcąc – wiemy o niej więcej.
Myślę, że reszta bohaterów jest wykreowana bez zarzutu. Czarny charakter także spełnia swoje zadanie; jest barwny, denerwuje, irytuje, zniechęca do siebie – tak jak powinno być. Spodobało mi się, że Mosse nie postąpiła jak większość dzisiejszych pisareczek, które niezwłocznie zmierzają ku szczęśliwemu zakończeniu, a uśmierciła kilka osób. O to właśnie chodzi. Nie może być zbyt słodko, wtedy akcja książki nie przypomina prawdziwego życia.
Gdzieś w połowie „Grobowca” wdarło się we mnie delikatne rozczarowanie. Książka straciła trochę tego wyjątkowego, mrocznego stylu, ale ostatecznie stwierdzam, że jest to jedna z lepszych powieści, jakie miałam ostatnio okazję czytać. Nie obraziłabym się za kontynuację lub ekranizację. Pani Mosse, do dzieła. Czekam na kolejną Pani powieść.
Pamiętam mój entuzjazm, gdy wśród wielkiej gromady książek na księgarnianej półce mój wzrok wytropił dwa egzemplarze czegoś, co niewątpliwie mnie zaintrygowało. Duży format, ładnie stylizowana okładka, twarda oprawa i jeszcze ten tajemniczy tytuł – „Grobowiec”. Spoglądając na opis książki wiedziałam, że będzie to interesująca lektura. Do kupna zachęcił mnie też fakt, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-17
O cyklu autorstwa Suzanne Collins, zatytułowanym "Igrzyska śmierci", swojego czasu było naprawdę głośno. Właściwie echa jego popularności odbijają się do dziś, co ilustruje chociażby fakt, że niedawno w kinach można było obejrzeć ekranizację pierwszej części cyklu, a druga niebawem wejdzie na ekrany. Katniss Everdeen, główna bohaterka serii, stała się już niezłą ikoną literatury młodzieżowej i muszę przyznać, że wcale mnie to nie dziwi. Gdyby w książkach dla nastolatek było więcej takich charakterów, z przyjemnością sięgałabym po tego typu tytuły znacznie częściej bez śladu zażenowania. Wreszcie mamy do czynienia z człowiekiem z krwi i kości. Bo choć Katniss z jednej strony może wydawać się wyidealizowaną przywódczynią rebelii, tak naprawdę jest zwyczajną dziewczyną, która poza uporem i niecodzienną odwagą zmaga się z zupełnie ludzkimi słabościami. Może w tym tkwi sukces tej postaci? Z jednej strony imponuje, a z drugiej - można się z nią po części identyfikować.
"Kosogłos" wydaje mi się najbardziej dojrzałą częścią "Igrzysk śmierci". Mając na uwadze fakt, że jest to cykl przeznaczony docelowo dla młodzieży, nie mogę przestać się dziwić, jak sprawnie ta powieść jest skonstruowana - zarówno pod względem językowym, jak i fabularnym. A przy tym - co ważne - nie jest to historia opowiedziana dla samej historii. Czytając "Kosogłosa" nie miałam wrażenia, że mam przed sobą zwyczajną opowiastkę, która po prostu ma mnie zabawić przez kilka godzin. Choć zdaję sobie doskonale sprawę z tego, jak daleko Suzanne Collins jest do stworzenia prawdziwego dzieła literackiego, nie mogę jej odmówić potencjału i nie zauważyć, ile wartościowych elementów kryje się w jej powieści.
Co w takim razie było nie tak w "Kosogłosie"? Przede wszystkim wydaje mi się, że czytelnik został potraktowany jak istota nie do końca zdolna do samodzielnego myślenia. Suzanne Collins wyraźnie podejmuje próbę przemycenia do swojej książki jakiegoś mądrego przesłania. To przesłanie faktycznie tam jest, jednak problem tkwi w tym, że zamiast pozwolić czytelnikowi odkryć je na własną rękę, autorka łopatologicznie tłumaczy każdą, najdrobniejszą zawiłość, pozbawiając swoich odbiorców możliwości jakiejkolwiek interpretacji (Szczególnie widoczne jest to przy okazji opisywania piosenki o wisielcu).
Gdyby jednak wyjąć to niedociągnięcie, mogłabym przyznać, że ostatnia część "Igrzysk śmierci" naprawdę mnie oczarowała. W kategorii przyzwoitych, lecz nieszczególnie wymagających książek, "Kosogłos" jest jednym z moich faworytów. Język nie pozostawia wiele do życzenia, narracja nie pozwala się nudzić, akcja brnie to przodu w idealnym tempie, nie dając czytelnikowi chwili wytchnienia, a z drugiej strony - nie brakuje też opisów, zarówno tych przyziemnych, jak i tych bardziej refleksyjnych. Jest tu też trochę o ludzkich obawach, o marzeniach i strachu, o miłości, współczuciu, ale i o znieczulicy, która nas czasem dopada.
Obiło mi się też o uszy, że ludziom nie podobało się zakończenie. Zaraz, zaraz... jak to? Czy mogłoby być lepsze?
O cyklu autorstwa Suzanne Collins, zatytułowanym "Igrzyska śmierci", swojego czasu było naprawdę głośno. Właściwie echa jego popularności odbijają się do dziś, co ilustruje chociażby fakt, że niedawno w kinach można było obejrzeć ekranizację pierwszej części cyklu, a druga niebawem wejdzie na ekrany. Katniss Everdeen, główna bohaterka serii, stała się już niezłą ikoną...
więcej mniej Pokaż mimo to
Okładka tej pokaźnej powieści mówi: "MORFINA. Warszawa 1939: kobiety, narkotyki i zdrada". Hasło chwytliwe i obiecujące, a co ważniejsze - faktycznie znajdujące swoje odbicie w samej fabule. Ale oprócz Warszawy, kobiet, narkotyków i zdrady Twardoch oferuje tu o wiele, wiele więcej dobrego.
Bohaterem powieści jest Konstanty Willeman, w połowie Polak, a w połowie Niemiec, który wraz z żoną i małym synkiem mieszkają w centrum Warszawy, do której to właśnie wtargnęła wojna. Konstanty jest modny, mógłby z łatwością dziś być autorem popularnego konta na Instagramie! Wie, do jakich kawiarni chodzić, z kim rozmawiać, gdzie pić i wstrzykiwać sobie morfinę. Ma ulubioną prostytutkę, ma samochód, ma wdzięk i polot. Ma też niestety kryzys osobowości - jak nietrudno sobie wyobrazić, być żołnierzem o polsko-niemieckiej krwi w czasie II wojny światowej to nie lada wyzwanie. Najważniejszym pytaniem zatem, które Kostek będzie sobie przez bieg całej powieści zadawać, jest: "Kim jestem?"
Choć już sam niejednoznaczny bohater i ciekawe tło historyczne mnie kupują, dorzucić do tego należy genialną narrację. Twardoch pisze tak, że widzę i słyszę oczyma wyobraźni, jak ten gorączkowo stukał w klawisze klawiatury, znak za znakiem, słowo za słowem - bez najmniejszego wysiłku, bo słowa i zdania po prostu tutaj płyną. A czytelnik razem z nimi. Twardoch ma zwyczajnie kapitalny "flow".
Inny aspekt narracji, za który biję brawo, to tajemnicza narratorka, która często przejmuje relacjonowanie wydarzeń, lub dorzuca do opowieści swoje trzy grosze. Kim ona jest, nikt nie wie - z pewnością jednak sprawia, że powieść ma wyjątkowy smaczek. Jej uwagi są wnikliwe, czasem zabawne, ironiczne, a innym razem powiewają nawet grozą - bo jej wiedza zdaje się dotykać wielu więcej wymiarów, niż wiedza zwykłego śmiertelnika. Zna przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Bez tego dodatkowego głosu "Morfina" nie byłaby tak dobra.
"Morfina" dotyka tak wielu aspektów, że nie sposób omówić ich w jednym blogowym poście. To powieść z krwi i kości, gruba, ale wciągająca. I intensywna. O, tak. Choć bardzo mi się podobała, po kilkudziesięciu stronach za każdym razem ją odkładałam - żeby ochłonąć, bo już za dużo mi było tego rollercoastera. Jestem przekonana, że któregoś dnia do tej książki wrócę. Nie tylko dla dobrego, żywego języka, świetnie skonstruowanych bohaterów, egzystencjalnych pytań, bujnych opisów wojennej Warszawy czy wgniatającego w fotel zakończenia - wrócę do niej również dlatego, że czytając ją, ma się wrażenie, że ogląda się nieziemsko wciągający serial i paradoksalnie chciałoby się zasmakować kiedyś takiego rock'n'rolla, jakiego doświadcza Kostek. To chyba mówi samo za siebie?
Okładka tej pokaźnej powieści mówi: "MORFINA. Warszawa 1939: kobiety, narkotyki i zdrada". Hasło chwytliwe i obiecujące, a co ważniejsze - faktycznie znajdujące swoje odbicie w samej fabule. Ale oprócz Warszawy, kobiet, narkotyków i zdrady Twardoch oferuje tu o wiele, wiele więcej dobrego.
więcej Pokaż mimo toBohaterem powieści jest Konstanty Willeman, w połowie Polak, a w połowie Niemiec,...