-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2012-01-18
2012-04-19
Jak dotąd nie miałam jeszcze do czynienia z audiobookami. Nie pociągała mnie idea powieści na płycie CD, tak jak nie spostrzegałam e-booków jako prawdziwych książek. Nadszedł jednak ten dzień, kiedy stwierdziłam, że czas najwyższy wyzbyć się uprzedzeń i spróbować czegoś nowego. Padło na "Ja, anielica" - drugą część cyklu fantastycznego autorstwa Katarzyny Miszczuk. I co się okazało? Poczułam się, jakbym znów miała kilka lat, a mama czytała mi książkę przed snem. Morał z tego jeden - nie warto być zbyt konserwatywnym w swoich niejednokrotnie słabo umotywowanych poglądach. :)
Historia przedstawiona przez młodą pisarkę w powieści "Ja, anielica" to przygoda z piekła rodem. Wiktoria, główna bohaterka, tylko na pierwszy rzut oka jest zwyczajną dziewczyną. Sama nie ma pojęcia o swoich zdolnościach z prostego powodu - wspomnienia z wcześniejszych poczynań w piekle zostały wymazane z jej pamięci. Wobec tego Wiki żyje zupełnie normalnie: studiuje, spotyka się ze swoim chłopakiem i wybiera się z przyjaciółmi na imprezy. Wszystko jednak zmienia się, kiedy pewnego dnia wpada na przystojnego nieznajomego, który oferuje dziewczynie jabłko. I za sprawą tego symbolicznego owocu Wiktoria ponownie wkroczy do zaświatów, gdzie szykuje się prawdziwa rewolucja.
"Ja, anielica" to kontynuacja powieści "Ja, diablica", jednak spokojnie - nawet jeśli nie czytaliście pierwszej części, bez trudu odnajdziecie się w fabule drugiego tomu. Cała akcja jest dość dynamiczna, a bardziej istotne wydarzenia przeplatają się z tymi lekkimi i dowcipnymi. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, z punktu widzenia Wiktorii. Sama bohaterka wydaje się lubić swoje niebiańsko-piekielne życie: w zaświatach dzieją się najciekawsze rzeczy! To właśnie tam, w niższej Arkadii, mieszkają zmanierowana Kleopatra, przystojny diabeł Beleth, który nieustannie i raczej nieudolnie próbuje uwieść główną bohaterkę, rozkoszny kot Behemot, czy dwulicowy, podstępny Azazel.
"Ja, anielica" zabiera nas także w podróż do nieba. Tu z kolei możemy poznać od innej strony świętego Piotra, który uwielbia grać w golfa, czy też archanioła Gabriela. Osoby te ukazane są jakby w krzywym zwierciadle - z dystansem i przymrużeniem oka, przez co chwilami mogą wydawać się infantylne, naiwne. Niemniej, czytanie o tak ludzkiej odsłonie tych niebiańskich postaci może okazać się naprawdę interesujące.
Jeśli chodzi o stronę techniczną powieści, mogę powiedzieć, że język jest lekki i przystępny. Bohaterowie nie szczędzą kolokwializmów i czasem nawet wulgaryzmów, a przemyślenia samej Wiktorii często są dość dowcipne. Zresztą, komizm przewija się przez większość książki. Nie nazwę tego jednak wyrafinowanym poczuciem humoru - ot, kilka zabawnych ripost czy karykaturalnych postaci (jak na przykład putta - groteskowe "amorki", niebiańscy przewodnicy).
Przyznam, że słuchanie tego audiobooka było ciekawym i przyjemnym doświadczeniem, a zarazem miłą odskocznią od nadwyrężania narządu wzroku. ;) Sympatyczny głos lektorki, lekka fabuła i doza humoru sprawiły, że tych dwanaście godzin upłynęło mi całkiem szybko. "Ja, anielica" to powieść dobra dla tych, którzy mają ochotę na przerwę od hiper-ambitnych tytułów i cenią sobie zabawne i wciągające historie. No i oczywiście - dla zwolenniczek przystojnych czarnych charakterów!
Jak dotąd nie miałam jeszcze do czynienia z audiobookami. Nie pociągała mnie idea powieści na płycie CD, tak jak nie spostrzegałam e-booków jako prawdziwych książek. Nadszedł jednak ten dzień, kiedy stwierdziłam, że czas najwyższy wyzbyć się uprzedzeń i spróbować czegoś nowego. Padło na "Ja, anielica" - drugą część cyklu fantastycznego autorstwa Katarzyny Miszczuk. I co się...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-12
Moje dotychczasowe spotkania z rosyjskimi autorami okazywały się skrajnie różne, jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo powieści tych pisarzy przypadały mi do gustu. Albo uznawałam je za genialne, na przykład w przypadku "Mistrza i Małgorzaty", albo za zupełnie nieudane (nieszczęsna "Zbrodnia i kara"). Kryminał Aleksandry Marininej, "Za wszystko trzeba płacić", plasuje się gdzieś pomiędzy czytelniczymi uniesieniami a rozczarowaniami - i zaznaczam od razu, że nie próbuję teraz nieroztropnie porównywać współczesnej literatury popularnej z tymi klasykami; chodzi tu o najzwyklejsze odczucia w trakcie czytania.
Moja awersja (?) do Rosji wynika chyba przede wszystkim z tego, że nie potrafię zapamiętywać rosyjskich nazwisk. Zdrobnienia imion też są dla mnie czarną magią. Z tego powodu niemalże nigdy do końca nie wiem, o jakiego bohatera chodzi, tym bardziej, gdy postaci w powieści jest tak dużo, jak w utworze Marininej. Mnogość charakterów może być zarówno plusem, jak i minusem, bo właściwie zapewnia ciągłą akcję, wartki bieg wydarzeń, ale z drugiej strony wprowadza niemałe zamieszanie, które momentami odbiera mi przyjemność obcowania z książką.
Bądź co bądź, trzeba przyznać, że fabuła powieści "Za wszystko trzeba płacić" jest dość oryginalna. Medyczne przekręty, masowe zgony w klinice, która ma pomagać ludziom w powrocie do formy i regenerować ich siły, by w spokoju mogli wrócić do pracy, zatargi mafijne, skonsternowana policjantka... Ludzie wciąż giną, a nic nie zdaje się wyjaśniać. Akcja nie toczy się tylko w Rosji, rozprzestrzenia się także na tereny Szwajcarii. Wygląda na to, że przed Nastią Kamieńską stoi ogromna sprawa i skomplikowane śledztwo.
To, co głównie uderzyło mnie w kryminale Marininej, to pewna zależność (nie wiem, na ile trafnie to oceniłam), którą obserwuję przy większości moich spotkań z literaturą rosyjską. Społeczeństwo tego kraju wydaje się wyjątkowo pozbawione skrupułów i ludzkich odruchów, a cały jego świat jawi się jako mało racjonalny i nielogiczny. Rozbudowana struktura mafijna sprawia, że morderstwa nikogo nie wzruszają. Chodzi tu po prostu o wyeliminowanie przeciwnika - bez względu na to, czy ucierpią przy tym niewinni, kobiety, czy dzieci. Cała ta rzeczywistość jest bezlitosna, niebezpieczna i nieprzewidywalna. A przy tym opisy zabójstw i ogólna narracja są obojętne, obiektywne, jakby pozbawione emocji. Choć po części mnie to przeraża, jest w tym coś nęcącego i intrygującego.
Jeśli macie ochotę na misternie skonstruowaną zagadkę i jesteście gotowi, by zmierzyć się z szeregiem rosyjskich nazwisk, "Za wszystko trzeba płacić", to propozycja dla Was. Ja moje pierwsze zetknięcie z twórczością Aleksandry Marininej uważam za przyzwoite i nie wykluczam, że w przyszłości sięgnę po inny kryminał tej autorki.
Moje dotychczasowe spotkania z rosyjskimi autorami okazywały się skrajnie różne, jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo powieści tych pisarzy przypadały mi do gustu. Albo uznawałam je za genialne, na przykład w przypadku "Mistrza i Małgorzaty", albo za zupełnie nieudane (nieszczęsna "Zbrodnia i kara"). Kryminał Aleksandry Marininej, "Za wszystko trzeba płacić", plasuje się...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-09-09
Ostatnio na mojej drodze czytelniczej zawitało kilka tytułów z jakże popularnego obecnie nurtu kryminałów skandynawskich. "Nim nadejdzie mróz" to historia stworzona przez jednego z najbardziej znanych pisarzy szwedzkich, Henninga Mankella, który wraz z tym tytułem rozpoczął nowy cykl w swojej karierze. Na drugi plan zszedł główny dotychczas bohater - komisarz Kurt Wallander, a w świetle reflektorów stanęła jego córka, Linda, która postanowiła pójść w ślady ojca i również spróbować swoich sił w policji. Niestety nie miałam przyjemności zapoznać się z wcześniejszymi powieściami Mankella, dlatego świat i bohaterowie przedstawieniu w "Nim nadejdzie mróz" byli dla mnie zupełną nowością.
Tym razem policja ma do czynienia z szeregiem okrutnych morderstw. Ofiarą padają nie tylko ludzie, ale i zwierzęta. Z niebywałym bestialstwem ktoś oblewa łabędzie benzyną, by chwilę później urządzić pokaz płonących ptaków. Niedługo później policja trafia na ciało kobiety - a właściwie na to, co z tego ciała pozostało: głowę i dłonie złożone jak do modlitwy. Kurt Wallander bierze udział w śledztwie i jednocześnie próbuje pogodzić się z decyzją jego córki, Lindy, o wstąpieniu w szeregi policji. Sprawa wygląda na jeszcze bardziej skomplikowaną, gdy okazuje się, że najbliższa przyjaciółka Lindy ginie w nieokreślonych okolicznościach. Sprawa dotyka coraz bardziej prywatnych aspektów życia policjantów i wkrótce okazuje się, że jedynym słusznym tropem w tym śledztwie jest religia. Grupa fanatyków religijnych postanowiła zaprowadzić na świecie nowy porządek i w imię własnych przekonań wymierzyć sprawiedliwość.
Akcja w "Nim nadejdzie mróz" rusza właściwie już na samym początku książki. Choć w powieści Mankella znajdziemy wiele wątków, i sporą liczbę bohaterów, cała fabuła jest precyzyjnie i logicznie skonstruowana, tak by z minuty na minutę podsuwać czytelnikowi kolejne wskazówki prowadzące aż do wielkiego finału. Nie ma tu właściwie mowy o chwilach nudy: intensywne śledztwo przeplata się z prywatnymi perypetiami głównych bohaterów, a także z tajemniczymi i momentami filozoficznymi opisami działań czarnych charakterów.
Mankell poza misterną zagadką dużą uwagę w swojej powieści zwraca na relacje, jakie łączą Lindę z jej ojcem, Kurtem. Doświadczony policjant ma silną osobowość, jest bezkompromisowy i wybuchowy, a Linda niejednokrotnie przejawia ta same cechy. Dlatego też ciekawie było śledzić historię, która rozwijała się pomiędzy tym dwojgiem barwnych ludzi.
Nie bez znaczenia jest także główny wątek kryminału. Mankell przedstawia sytuację, która wymusza zadanie sobie pytania: Do którego momentu możemy mówić o oddaniu się religii, a kiedy powinniśmy nazywać to już fanatyzmem? Do czego prowadzi takie ślepe podążanie za przykazaniami wiary? I wreszcie, dlaczego ludzie, którzy uważają Boga za najwyższą istotę, której powinni być posłuszni, sami często chcą stać się bogami? Czy to do nich właśnie należy ocenianie i wymierzanie kar?
Henning Mankell napisał naprawdę przyzwoity kryminał, który poza chwytliwymi zbrodniami pokazuje też ludzką psychikę i relacje rodzinne, niejednokrotnie bardzo skomplikowane i trudne. Połączywszy tę ciekawą historię z interesującą interpretacją lektora, Leszka Filipowicza, otrzymamy niezłą propozycję na chwilę rozrywki - na przykład kiedy kierowca autobusu wieczorem nie chce zapalić świateł. Zdecydowanie polecam. :)
Ostatnio na mojej drodze czytelniczej zawitało kilka tytułów z jakże popularnego obecnie nurtu kryminałów skandynawskich. "Nim nadejdzie mróz" to historia stworzona przez jednego z najbardziej znanych pisarzy szwedzkich, Henninga Mankella, który wraz z tym tytułem rozpoczął nowy cykl w swojej karierze. Na drugi plan zszedł główny dotychczas bohater - komisarz Kurt...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nigdy dotąd nie czułam większego zainteresowania kulturą japońską, która ostatnimi czasy stała się szczególnie modna wśród młodzieży, jednak gdy moje spojrzenie padło na uroczą okładkę "Ulicy Tysiąca Kwiatów", poczułam momentalnie atmosferę odległej cywilizacji, słynącej z subtelnych ogrodów, przypominających płatki śniegu kwiatów kwitnącej wiśni, odurzającej sake, wielobarwnych kimon czy też uwodzicielskich gejszy. Coś w tej książce urzekło mnie na samym początku. I choć przygoda z powieścią Gail Tsukiyamy płynęła raczej niespiesznie i leniwie, przyniosła mi wiele różnorodnych odczuć, poszerzyła szczątkową dotąd wiedzę o Japonii, a także sprawiła, iż z żalem czytałam ostatnią stronę. Po prawie pięciuset stronach wcale nie miałam ochoty pożegnać się z bohaterami, którzy w pewien sposób stali mi się bliscy.
"Ulica Tysiąca Kwiatów" to pięknie i z dużym wyczuciem napisana historia rodzinna, przedstawiająca trzydzieści lat z życia głównych bohaterów - braci Hiroshiego i Kenjiego, osieroconych we wczesnym dzieciństwie i wychowywanych przez dziadków, sióstr Aki i Haru, których ojciec zajmuje się szkoleniem mistrzów sumo, a gdzieś na drugim planie ukazująca także losy wybitnego wytwórcy masek teatralnych, Akiry Yoshiwary. Każda z postaci jest inna, ma odmienne plany, marzenia, a jednak ich życie nieodwołalnie splątuje się ze sobą. Mamy okazję poznać ich poczynania od najmłodszych lat: okres dzieciństwa przerwany brutalną II wojną światową, zrzucenie bomb na Hiroshimę i Nagasaki, czas głodu, biedy, stacjonowania amerykańskich żołnierzy na ulicach Tokio, uparte poszukiwanie normalności, spokoju i stabilizacji... Później pierwsze miłości, a także realizowanie swoich zawodowych celów. Pomimo licznych chwil radości, w życiu bohaterów wciąż pojawia się znaczący odsetek niepowodzeń i bolesnych strat. Przeżywszy wojnę, nigdy nie jest się człowiekiem zupełnie beztroskim. Uraz pozostaje na zawsze. Tym trudniej przychodzi postaciom wykreowanym przez Gail Tsukiyamę pogodzić się ze śmiercią najbliższych, którzy odchodzą z tego świata w najmniej spodziewanych momentach, pozostawiając po sobie pustkę, której nikt ani nic nie może wypełnić.
Ta historia jest w dużej mierze także niezwykle pasjonującym przewodnikiem po Japonii. W nienachalny, aczkolwiek szczegółowy sposób przemyca na karty powieści całe mnóstwo elementów składających się na kulturę Kraju Kwitnącej Wiśni. Obrazowe opisy przenoszą nas w świat aromatycznych krakersów sembei, barów, do których mężczyźni udają się, by posłuchać relacji z walk sumo, ukochanego sportu narodowego, małych sklepików położonych przy malowniczych uliczkach, a także szeregu tradycji kultywowanych przez kolejne pokolenia.
Wielowątkowość powieści nie pozwala mi na opisanie każdego aspektu godnego uwagi z osobna, mogę jednak z czystym sercem stwierdzić, że "Ulica Tysiąca Kwiatów" jest wspaniałą lekturą, w którą najlepiej zagłębiać się spokojnie, ale i z dużym oddaniem. A kiedy już poczuje się ducha egzotycznej Japonii, można z zapałem śledzić losy bohaterów, którzy z każdą przewróconą stroną stają się nam coraz bliżsi. Dla mnie czas spędzony na czytaniu tej książki był na swój sposób wyjątkowy. Czasem zdarzało mi się uśmiechnąć pod nosem, a czasem wstrzymać na chwilę oddech, by łza nie zakręciła się w oku. Można wiele mówić, ale sądzę, że najlepszą oceną będzie stwierdzenie, iż chciałabym napotkać więcej takich książek w swoim życiu. Dlatego i wy oderwijcie się od tak rozpowszechnionego dziś zachodniego świata i pozwólcie sobie na długi spacer po japońskim ogrodzie. Jestem przekonana, że nie będziecie żałować.
Nigdy dotąd nie czułam większego zainteresowania kulturą japońską, która ostatnimi czasy stała się szczególnie modna wśród młodzieży, jednak gdy moje spojrzenie padło na uroczą okładkę "Ulicy Tysiąca Kwiatów", poczułam momentalnie atmosferę odległej cywilizacji, słynącej z subtelnych ogrodów, przypominających płatki śniegu kwiatów kwitnącej wiśni, odurzającej sake,...
więcej Pokaż mimo to